Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa – wrzesień 1942 roku. Dobiega właśnie końca wielka akcja likwidacyjna warszawskiego getta, podczas której Niemcy wywożą do obozów zagłady około dwustu pięćdziesięciu tysięcy mieszkających tam Żydów. Przy życiu pozostają jedynie zatrudnieni w niemieckich warsztatach oraz ci, którzy zdołali ujść egzekucjom, łapankom i transportom, a teraz ukrywają się po piwnicach, strychach i opuszczonych domach. Zarówno jedni, jak i drudzy popadają w coraz większą apatię, starając się przetrwać kolejny, wyrwany Zagładzie dzień. Prawie nikt nie wierzy już w ocalenie.
W tym momencie zjawia się w getcie Mordechaj Anielewicz. Nawiązuje kontakt ze swoimi nielicznymi przyjaciółmi z Żydowskiej Organizacji Bojowej i przekonuje ich do podjęcia walki. Ale w jego wizji ma to być walka inna niż wszystkie, ponieważ jej celem nie będzie ani ratunek, ani zwycięstwo, lecz złożenie ofiary z własnego życia w imię zachowania godności w obliczu ideologii zbrodni. A także dla pamięci przyszłych pokoleń.
Obydwie strony przygotowują się do ostatecznej rozprawy. Zbrodnicze i doskonale uzbrojone formacje przeciw charyzmatycznemu przywódcy oraz garstce młodych ludzi, którzy dopiero uczą się walczyć. Trwa wyścig z czasem.
Nadchodzi 19 kwietnia 1943 roku, przeddzień żydowskiego święta Pesach. Do getta wkraczają oddziały niemieckie – ponad tysiąc esesmanów, policjantów i żołnierzy, dysponujących karabinami maszynowymi i miotaczami płomieni, wspierani przez czołg, samolot i wozy pancerne. Naprzeciw nich staje kilkuset młodych Żydów – uzbrojonych w pistolety, kilka karabinów, w butelki z benzyną oraz własnej produkcji granaty. W ten sposób rozpoczyna się powstanie, które przejdzie do historii jako najbardziej zadziwiający i jeden z najbardziej heroicznych zrywów drugiej wojny światowej.
Wartka akcja, potoczysta narracja i wyjątkowe postaci – zarówno autentyczne, jak i fikcyjne, duża dawka historii, sugestywne opisy życia codziennego getta oraz liczne i ekspresyjnie oddane sceny batalistyczne – składają się na tę niezwykle barwną i tragiczną opowieść o niezrównanym męstwie, poświęceniu i ofierze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu,
Ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie.
Oto wyryłem cię na obu dłoniach,
Twe mury są ustawicznie przede Mną.
Księga Izajasza 49, 15-16, Biblia Tysiąclecia
W każdej dzielnicy Warszawy, a szczególnie na Starówce, w Śródmieściu, na Woli i Muranowie, znajdują się liczne obeliski i tablice upamiętniające miejsca walk z Niemcami i popełnionych przez nich podczas drugiej wojny światowej zbrodni.
Prawie cała leżąca na lewym brzegu część miasta – mózg i serce Polski, ze swoimi świątyniami, pałacami, Zamkiem Królewskim, muzeami i uczelniami – została zniszczona, najpierw w czasie kampanii wrześniowej 1939 roku, później w trakcie tłumienia powstania w getcie w 1943 roku, aż wreszcie wskutek powstania warszawskiego, podczas którego Hitler wydał rozkaz całkowitego zniszczenia polskiej stolicy oraz zgładzenia wszystkich jej mieszkańców.
Zbrodnicze niemieckie formacje wykonywały ten rozkaz planowo i z bezprzykładnym barbarzyństwem. Setki tysięcy ludzi zostało rozstrzelanych, zasypanych pod gruzami, uduszonych w piwnicach lub spalonych żywcem. Ponad pół miliona z nich wypędzono, a tysiące pozostawionych przez nich domów i dziesiątki zabytkowych obiektów rozniesiono pociskami artyleryjskimi, bombami lub wysadzono w powietrze ładunkami wybuchowymi, założonymi i odpalonymi przez specjalny oddział policyjnych saperów. Takiej skali popełnionej z zimną krwią zbrodni nie doświadczyło podczas tamtej wojny żadne inne miasto. Nawet Leningrad i Nankin.
Stolica Polski została odbudowana. Jednakże koszmar dokonanego tam ludobójstwa odcisnął i wciąż jeszcze odciska głębokie piętno na mentalności i formacji duchowej wszystkich jej kolejnych pokoleń, żyjących w kulturowej i urbanistycznej przestrzeni, która odrodziła się z gruzów i popiołów, a wyrosła na Pamięci.
Tę historię zna każdy Polak. Ale te oczywiste, z pozoru banalne, bo po wielokroć powtarzane stwierdzenia nabierają zupełnie innego wymiaru, gdy przebywając wśród barwnych kamienic wesołej i ożywionej gwarem turystów Starówki lub spędzając miłe chwile pod restauracyjnym parasolem, dostrzeże się nagle wyciętą w ciemnym kamieniu pamiątkową tablicę z wyrytym na niej napisem – „przy tym domu, w roku 1944, rozstrzelanych zostało przez hitlerowskich okupantów pięćdziesięciu Polaków, uczestników Powstania Warszawskiego”. Bardziej dociekliwy i zainteresowany historią miasta wędrowiec odnajdzie bardzo wiele podobnych tablic. „Tutaj stała barykada”, „Tutaj walczył oddział…”, „W tym miejscu zginęła podczas akcji łączniczka…”, „Tu 4 sierpnia 1944 hitlerowcy rozstrzelali 17 Polaków…”, „Tutaj był mur warszawskiego getta…”, a dalej ujrzy Pomnik Bohaterów Getta, Pomnik Golgoty Wschodu, kawałek dalej Pomnik Powstańca.
Najstraszliwsza w dziejach miasta tragedia zostaje w ten sposób podzielona na poszczególne epizody, aby w sposób bardziej sugestywny wyeksponować indywidualny dramat jej ofiar – który przebijając się przez częściowo zmitologizowaną i pełną patosu narrację historyczną, głębiej ukazuje prawdę o okrucieństwie, bohaterstwie i bezmiernym cierpieniu, będącym tutaj w latach wojny doświadczeniem powszechnym.
Jeden z takich pomników znajduje się na Trakcie Pamięci, Męczeństwa i Walki Żydów, u zbiegu ulic – Miłej, Dubois i Zygielbojma na Muranowie. Przez dwa poziomy schodów wchodzi się na usypane z gruzów okolicznych budynków, pokryte ziemią i porośnięte trawą wzniesienie, na którego szczycie ustawiony jest wysoki na wyciągnięcie ramienia i ścięty w kształt prostopadłościanu kamień z wyrytym na nim w językach polskim, hebrajskim i jidysz napisem: „W tym miejscu 8 maja 1943 r. poległ śmiercią żołnierza komendant powstania w Getto Warszawy Mordechaj Anielewicz wraz ze sztabem Żyd. Org. Boj. i kilkudziesięcioma bojownikami żydowskiego ruchu oporu w walce przeciwko niemieckim okupantom”.
Jest to kopiec Anielewicza – usypany tutaj w 1946 roku, ku czci bojowników getta, w miejscu ostatniego punktu obrony przywódcy powstania oraz członków jego sztabu.
W maju 1943 roku, po trzech tygodniach ciężkich walk, znajdujący się tutaj bunkier ostatnich żydowskich bojowców został otoczony przez oddział SS. Po nieudanej próbie zmuszenia jego obrońców do poddania się został podpalony miotaczami płomieni, a do ukrytych podziemnych przejść wrzucono świece dymne. Wypalone pożarem gruzy esesmani wysadzili ładunkami wybuchowymi, tak aby pogrzebać żywcem wszystkich ukrywających się pod nimi ludzi.
Obrońcy bunkra, nie chcąc złożyć broni, popełnili zbiorowe samobójstwo.
Było ich tam około stu dwudziestu – młodych mężczyzn i kobiet.
Dowodzący akcją likwidacji warszawskiego getta Brigadeführer-SS Jürgen Stroop nie zdawał sobie sprawy z przyszłego historycznego znaczenia tego miejsca, dlatego nie nakazał wydobycia ciał. Ale władze powojennej Polski, świadome symbolicznej wymowy ostatniego punktu oporu dowództwa powstania, nie naruszyły wiecznego spokoju poległych i już rok po wojnie zezwoliły ocalałym z Zagłady na usypanie w tym miejscu pamiątkowego obelisku, który był i jest przejmującym hołdem dla poległych w walce Żydów – symbolem pamięci następnych pokoleń i uosobieniem niezłomnej godności człowieka wobec tyranii ideologii zbrodni.
Pod ten monument przybywali i nieustannie przybywają Żydzi z całego świata, aby kłaść tutaj kamienie i dotykać dłońmi ustawionego w tym miejscu pomnika, przykładając do niego swoje czoła w hołdzie tym, którzy oddali swoje życie w walce o honor ich narodu.
Setka młodych mężczyzn i kobiet.
Wszyscy oni spoczywają pod topolami, tujami i klonami, na skwerze przy spokojnej ulicy wśród mieszkalnych bloków – wrośnięci w tkankę tętniącego życiem miasta, obecni pomimo nieobecności – pod cegłami, kamieniami i gruzem, zastygli pośród ruin, w miejscu gdzie umilkły ich serca – zastrzeleni, zagazowani i rozerwani na strzępy.
Niniejsza historia to opowieść o żołnierzach, którzy nie nosili mundurów. Nie znali wojskowego drylu, nie posługiwali się armijnym rytuałem ani nie posiadali wojskowych stopni. Zamiast tego mieli zniszczone, brudne marynarki z oberwanymi kieszeniami, podarte, wiązane sznurkami spodnie i w większości zamiast hełmów i furażerek nosili czapki i szare berety. Walczyli ze świadomością nieuchronnej klęski. A gdy umierali w zatłoczonym, pełnym dymu i trujących gazów masowym grobie, nie myśleli zapewne, że ktokolwiek i kiedykolwiek wydobędzie ich imiona, opisze cierpienia oraz nada ich męczeństwu formę literackiej sagi.
Podczas kilkuletniej pracy nad tą powieścią nieustannie zadawałem sobie pytanie (i wciąż je sobie zadaję) – czy mam moralne prawo i czy dysponuję wystarczającym talentem i warsztatem literackim, aby udźwignąć brzemię tego tematu – tym bardziej iż niedościgłe świadectwo o Zagładzie oraz o powstaniu w warszawskim getcie stanowią liczne wspomnienia, relacje i dzienniki opublikowane po wojnie przez jego naocznych świadków – Marka Edelmana, Icchaka Cukiermana, Cywię Lubetkin i wielu innych. W większości przypadków są to świadectwa znakomite – i to zarówno pod względem faktograficznym, jak i artystycznym.
Świadom oczywistego faktu, iż żadna literacka narracja nie może mieć ambicji dorównywania świadectwom epoki, podjąłem jednak to wyzwanie, wychodząc z założenia, że pamięć o Zagładzie musi być ożywiana i odnawiana w różny sposób – także przy wykorzystaniu każdej godnej tego miana formy artystycznej ekspresji, o ile ta zgodna jest z faktami oraz z duchem historii.
Zapraszam zatem do lektury.
Autor
Był 21 września 1942 roku, według kalendarza żydowskiego dziesiąty dzień miesiąca Tiszri, roku pięć tysięcy siedemset trzeciego od dnia stworzenia świata – święto Jom Kipur – czas oczyszczenia z grzechów, wybaczenia bliźniemu oraz powrotu do prawości i czystości serca.
Końca dobiegało upalne i krwawe lato. Wojska niemieckie zdołały opanować prawie całą Ukrainę i nacierały na roponośne obszary Kaukazu. W północnej Afryce niemiecki korpus ekspedycyjny zbliżał się do delty Nilu, a operujące na Atlantyku łodzie podwodne każdego dnia słały na dno płynące z Ameryki do Wielkiej Brytanii statki ze sprzętem i materiałem wojennym. W Obersalzbergu, swojej głównej siedzibie – kanclerz tysiącletniej Rzeszy świętował awansem swoje ostateczne zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim, bawiąc się w towarzystwie kochanki, najważniejszych notabli oraz zapraszanych na kameralne bankiety gwiazd i gwiazdeczek niemieckiego kina.
Tego dnia odchodził ostatni w tym roku transport do Treblinki.
Osiem tysięcy ludzi z żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej siedziało na placu przy rampie kolejowej na ulicy Stawki 4, czekając na pociąg, który miał ich powieźć w drogę ku komorom gazowym i ułożonym z szyn paleniskom.
Zgodnie z planem powinien był przyjechać poprzedniego dnia w południe, ale ponieważ musiał ustąpić pierwszeństwa udającym się na wschodni front transportom wojskowym, nie przyjechał w wyznaczonym dniu.
Czekali rozdzieleni na dwie grupy, biegnącym wzdłuż placu i przeznaczonym dla ukraińskich i niemieckich strażników kilkumetrowym przejściem, w pełnym słońcu późnego lata, pozbawieni wody, sanitariatów i jedzenia. Kobiety, dzieci i mężczyźni.
A pociąg wciąż nie nadjeżdżał, choć dochodziło już południe dnia następnego.
Sturmscharführer-SS Oswald Smischke już od kilku godzin pełnił służbę. Jako podoficer odkomenderowany do kompanii wachmanów z Ukraińskiej Policji Pomocniczej miał dopilnować, aby stłoczeni tutaj, wynędzniali, pozbawieni jedzenia i wody, oznakowani gwiazdą Dawida – bez oporu i we względnym ładzie weszli do bydlęcych wagonów.
Jednak w tej chwili również i jego zaczęła ogarniać złość. Intuicja podpowiadała mu, że jeśli ten pociąg opóźni się jeszcze o kilka godzin, to siedzący dotąd spokojnie ludzie zaczną szemrać, potem głośno narzekać, a następnie zaczepiać strażników i nagabywać ich o jedzenie i wodę. Ktoś z nich mógłby zareagować agresywnie, powstałby zamęt i bijatyka, strażnicy musieliby chwycić za pałki, a w efekcie miałby dodatkową robotę z uprzątnięciem trupów. A dzisiaj był jego ostatni dzień służby przed długo wyczekiwanym tygodniowym urlopem, który zamierzał spędzić w rodzinnym Rosenheim w cieniu Alp Bawarskich. A ponieważ tego popołudnia mieli go jeszcze odwiedzić SS-Rottenführer Josef Blösche i SS-Oberscharführer Karl Klaustermayer, zależało mu na sprawnym odprawieniu transportu i na dobrym nastroju – tym bardziej iż jego koledzy obiecali przynieść ze sobą wódkę i skrzynkę piwa. Zaplanowali to spotkanie w esesowskiej melinie w budynku starej szkoły przy placu, w towarzystwie kobiet.
Na wszelki wypadek Smischke rozkazał swoim Ukraińcom trzymać w pogotowiu pejcze i nahajki. Kilku uzbrojonych w karabiny Mauzera stanęło na rampie. Kilkudziesięciu innych rozstawiło się wzdłuż otaczającego plac z obydwu stron muru. Pięćdziesięciu kolejnych pilnowało tłumu, stojąc w równych odstępach, wzdłuż centralnego przejścia, co piętnaście kroków. Pomiędzy strażnikami przechadzali się wolno czterej uzbrojeni w automaty esesmani. Dwóch innych wraz z psami ubezpieczało bramę do placu, pilnując, aby nikt nie wymknął się z niego chyłkiem.
Ukraińscy policjanci, młodzi mężczyźni o prostych, chłopskich twarzach, ubrani w zielone mundury, stali, spoglądając na siedzących naprzeciw nich ludzi zimnym, nieobecnym spojrzeniem przywykłych do widoku krzywdy i cierpienia oprawców. Ale ich spojrzenia tylko z pozoru były zimne i nieobecne. W rzeczywistości każdy z nich uważnie taksował znajdujący się naprzeciwko niego, wydzielony obecnością stojących nieopodal kolegów, przydzielony mu do pilnowania ludzki korytarz. Szacowali zawartość walizek, które można by było, w mającym się niebawem rozpocząć zamieszaniu, pośpiesznie przeszukać. Wypatrywali lepiej od innych ubranych mężczyzn, którym mogliby przetrząsnąć kieszenie, zatrzymywali drapieżne spojrzenia na co ładniejszych dziewczętach i kobietach, które chcieliby jeszcze obściskać, zanim te znikną w bydlęcych wagonach. Ten wynędzniały i udręczony tłum z tobołkami i walizkami był ich łupem, który można bezkarnie bić, szczuć psami, kopać, okradać i gwałcić, ponieważ przeznaczony był na zagładę. I dlatego nie miało żadnego znaczenia, czy ktokolwiek z tych ludzi zostanie zabity tutaj, czy w jakimkolwiek innym miejscu, ponieważ wszystkim im zapisana została śmierć.
Nagle z oddali rozległ się gwizd lokomotywy. Tłum natychmiast zafalował, strażnicy zaczęli nerwowo uderzać nahajkami o cholewy. To był krytyczny moment każdego załadunku. Teraz mogło zdarzyć się wszystko. Ludzie mogli pójść spokojnie, ale równie dobrze mogli wpaść w panikę. Tego nie potrafił przewidzieć nikt, ponieważ strażnicy wiedzieli, że każdy z tych ludzkich transportów przebiega inaczej, w każdym są bowiem inni ludzie, a każdemu z nich towarzyszy inny strach i inny gniew. Wiedzieli, że teraz muszą zachowywać szczególną czujność – jak psy pilnujące stada, które z pozoru bezwolne i wystraszone, w odruchu nagle wybuchłego buntu może na nich ruszyć, uderzyć i roznieść kopytami.
Psy przy bramie zaszczekały, strażnicy zeszli z rampy i stanęli w miejscu, gdzie zatrzymywać się miały wagony. Siedzący na ziemi i na walizkach ludzie powstali. Woleli jechać byle gdzie, byle już dłużej nie czekać i nie smażyć się w pełnym słońcu. W tej chwili parowóz w zwolnionym już pędzie wjechał na stację, która natychmiast wypełniła się kotłowym dymem.
Sturmscharführer Smischke podniósł swój metalowy gwizdek i dmuchnął weń z wielkim w swoim mniemaniu fasonem, dając podległym sobie strażnikom znak do rozpoczęcia załadunku, a jednocześnie sygnalizując, że ich szef i komendant placu w jednej osobie jest na stanowisku i czuwa.
Pociąg zatrzymał się. Strażnicy natychmiast zaczęli odsuwać drzwi wagonów, a robotnicy z żydowskiego batalionu pracy porozstawiali drabinki. Dym lokomotywy uniósł się, opadł kurz. Wachmani stanęli przy wagonach szpalerem i każdy zaczął kolejno krzyczeć „wchodzić” i „hereinkommen”, machając przy tym rękami i zapraszając do wejścia na wpół szyderczym gestem.
I w tym momencie do ludzi zgromadzonych na Umschlagplatzu, wyciągniętych z otoczonych uprzednio przez esesmanów kamienic, pędzonych ulicami Zamenhofa, Gęsią i Dziką, bitych nahajkami, poniżonych, o wychudzonych i brudnych twarzach, skazanych na śmierć nędzarzy, dotarła wraz z obrazem otwieranych czeluści wagonów oczywista, choć do tej chwili spychana i ukrywana w najgłębszych pokładach świadomości prawda, że właśnie wybiła dla nich ostatnia godzina i że nigdy już nie wrócą do swoich domów, nie zobaczą swoich ulic i nie przeżyją następnych dni pogodnego lata. Ani tego, ani żadnego następnego.
Tłum przystanął przed wagonami w niemym, pełnym zgrozy wahaniu. Spojrzenia zebranych powędrowały ponad koła, deski trapów i dachy wagonów, a po placu rozległ się głęboko tłumiony jęk rozpaczy, głośny płacz dzieci, z towarzyszącym im krzykiem i złorzeczeniem skazanych na los zgotowany im przez twórców Zagłady, wśród których dziewięciu nosiło tytuł doktora nauk prawnych i filozoficznych najlepszych niemieckich uniwersytetów.
Nikt nie ruszył w kierunku ustawionych trapów. Zaskoczeni strażnicy szukali wzrokiem dowódcy placu, którego podniesiona ręka miała obwieścić rozkaz puszczenia w ruch pałek i pistoletów. I oni na to czekali, na ten gest.
A Sturmscharführer Smischke zamiast tego podniósł walthera i wystrzelił trzykrotnie w powietrze. Na ten znak stojący z tyłu wachmani zaczęli natychmiast bić stojących przed nimi ludzi pałkami, zmuszając ich, by ruszyli przed siebie, napierając na następnych. Strażnicy z przejścia weszli w tłum, waląc z całych sił nahajkami, a ci, którzy stali przy trapach, zaczęli siłą wciągać najbliżej stojących ludzi do wagonów.
Tłum ruszył. Rozjuszone hałasem psy zajazgotały z charkotem, ledwie utrzymywane przez swoich wachmanów, miotających się wśród przekleństw, strzałów, płaczu, krzyków i puszczonych w ruch drewnianych pałek. W ogólnym tumulcie ginęły krzyki wyszarpywanych z tłumu, wywlekanych pod drewniany płot kobiet i padały gdzieś pojedyncze strzały do pogubionych, biegających wokół placu dzieci lub do rannych, omdlałych i próbujących uciekać dorosłych.
Tymczasem bydlęce wagony napełniały się. Do każdego z nich, przeznaczonego normalnie dla czterdziestu żołnierzy bądź ośmiu koni – upchniętych zostało po stu trzydziestu ludzi. Stali tam, ściśnięci, jeden przy drugim, z walizkami, związanymi z prześcieradeł tobołkami, zamknięci w klaustrofobicznej przestrzeni desek wagonów – rozgrzanych jak piece, pozbawionych ustępów, wody, z wąskimi, częściowo zabitymi otworami, wpuszczającymi niewielką ilość powietrza i światła, z dnem przysypanym warstwą niegaszonego wapna, które wrzucone tam do dezynfekcji absorbowało tlen, a zmieszane z moczem wydzielało chlor, zamieniając podróż do Treblinki w pandemonium piekła – zgodnie z zamysłem i instrukcjami specjalistów medycznych z Allgemeine SS, żelaznej gwardii największego architekta śmierci w całej historii świata.
Zasunięto drzwi, zaryglowano. Lokomotywa ruszyła powoli, ciężko, odprowadzana szczekaniem psów i urągliwymi salutami strażników.
Na opustoszałym placu zapadła cisza. Pozostały tylko leżące gdzieniegdzie pootwierane walizki, porozrzucane ubrania oraz ciała zastrzelonych.
Sturmscharführer Smischke odetchnął z ulgą nad tą zapadłą nagle ciszą, nad wypełnionym zadaniem oraz nad swoim ostatnim dniem przed tygodniowym urlopem zaplanowanym w najpiękniejszym miejscu tej ziemi, czyli w Alpach Bawarskich.
Na Umschlagplatz wjechał dwukołowy, ręcznie pchany wózek z ekipy Leichenkomando – sprzątaczy trupów, a ci ułożyli na wózku zwłoki i powieźli je na żydowski cmentarz, gdzie wrzucone do nieoznaczonego dołu, spoczęły między tysiącami innych umarłych podczas tamtego długiego, owocnego w zbrodnie i zwycięskie ofensywy, pamiętnego lata.
* * *
Smischke skierował się ku sąsiadującemu z placem budynkowi. Zerknął na zegarek, dochodziła druga po południu, zostało mu więc jeszcze dwie godziny do końca służby, zanim wróci do swojego mieszkania na Polizeistrasse, a wieczorem wyskoczy do „Adrii” na występ „Wesołych dziewcząt z Hamburga”.
Usłyszał za sobą śmiech. Obejrzał się. Ulicą Stawki nadjeżdżali rikszą jego goście. Obaj w wyjściowych mundurach, z jaskrawosrebrnymi patkami i orłami na lewych rękawach. Klaustermeyer miał przewieszony przez ramię aparat fotograficzny, a w dłoni trzymał pejcz z byczej skóry. Blösche niósł worek marynarski z piwem i kilkoma butelkami wódki.
Smischke uścisnął im bez słowa dłonie i poprowadził na pierwsze piętro do oddzielonego przeszklonymi drzwiami wewnętrznego korytarza. W jednym z pokojów leżały trzy wypchane słomą materace, na których siedziały wyciągnięte jeszcze z poprzedniego transportu trzy kobiety, Żydówki, którym Smischke obiecał przydziały do szwalni.
Były młode, każda około trzydziestki. Brunetki o ładnych, smagłych, chociaż udręczonych i przestraszonych twarzach, i błyszczących od łez oczach. Czekały na to, co miało się wydarzyć, z praktyczną, oportunistyczną obojętnością kobiet, które zbyt wiele widziały, aby w zamian za ratunek przed wyjazdem w jedną stronę miały bać się wymuszonego seksu z trzema mężczyznami, choćby nawet brzydkimi, z kanciastymi szczękami i szramami na policzkach.
Klaustermeyer zaśmiał się z zadowoleniem i trącił jedną z kobiet pejczem. Nie zareagowała. Nie znała jeszcze orgiastycznych obyczajów esesmanów, którzy lubili poniżać kobiety, bić je i dawać im brutalne klapsy, po których przez wiele dni nosiły sine ślady na udach i na pośladkach. Chciała mieć to już za sobą, zainteresowana wyłącznie przydziałem do pracy, numerkiem życia. Klaustermeyer chwycił ją brutalnie za ramię, szarpnął i zmusił, by na niego spojrzała, podczas gdy Smischke rozstawiał na stole butelki wódki. Blösche oparł się o ścianę i tylko patrzył. Tutaj wszystko odbywało się bez słów, kobiety nie znały niemieckiego, a esesmani nie potrzebowali im niczego tłumaczyć. Klaustermeyer zaciągnął jedną z kobiet do pokoju z materacami i pchnąwszy na drzwi, uniósł obcesowo jej nogi powyżej swoich bioder i złapał ją za pośladki. Blösche i Smischke, nie krępując się swoją obecnością, dobrali się do obu pozostałych, pośpiesznie i brutalnie, tak jak to robili uprzednio – wiele, wiele razy, w pełnej świadomości, że łamią niemieckie prawo o rasie, które surowo, pod karą śmierci zabraniało im współżyć z Żydówkami. Ale oni byli tu i teraz panami śmierci, wilkami w stadzie owiec – i mogli się brukać, ile tylko chcieli, ponieważ nikt ich nie kontrolował, a przedmiot swojego moralnego brudu wysyłali na rozpalone szyny trupich pól Treblinki, Bełżca i Sobiboru.
Blösche zirytował się, bowiem partnerka, która tym razem przypadła mu w udziale, nie odpowiadała mu. Kobieta nie podobała mu się i nie potrafił wprowadzić się w odpowiedni nastrój. Rozzłoszczony naciągnął spodnie i uderzył ją w twarz, ciosem idącym od tułowia, z rozmachem, tak że wpadła na drzwi, a z jej rozbitego nosa popłynął strumień krwi, brukając całą sukienkę i pończochy, aż po same pantofle. Skonfundowany przez moment Smischke zarechotał głośno, ponieważ on akurat zdążył skończyć i pozbył się już męczącego go od kilku dni napięcia. Tymczasem Blösche podniósł kobietę z podłogi, wywlókł z pokoju i szarpiąc za ramię, wyprowadził na plac.
Tam, nieopodal wyjścia zobaczył czterech ukraińskich wachmanów, zajętych zbieraniem porzuconych rzeczy. Ci, na widok Rottenführera, natychmiast stanęli na baczność. Pchnął kobietę w ich stronę, a sam udał się na obchód opustoszałego placu. Widział, jak strażnicy zaciągnęli kobietę pod płot i we trzech trzymając ją za ręce i nogi, mniej więcej na wysokości metra nad ziemią, starą wypróbowaną przez nich wiele razy metodą – podciągali ją i opuszczali, podczas gdy czwarty gwałcił ją przy wtórze ich krzyków i śmiechu. Ukraińscy wachmani nie mieli wyrzutów sumienia ani odruchów współczucia. Zobojętniali na pandemonium rynsztoka wojny, mordowali, rabowali i gwałcili, jak popadło – na placu, na ulicach getta, przy rampie, w domach, gdzie urządzane były łapanki, nieporuszeni wobec bólu i krzywdy tych, których mieli za żywe mięso jadące do gazowej rzeźni, przekonani o swojej całkowitej bezkarności.
Tymczasem Rottenführer Blösche powolnym krokiem obchodził plac. Lubił patrzeć na salutujących mu z szacunkiem wachmanów, cieszyć się dobrze wykonaną robotą, chociaż dziś akurat nie miał tutaj służby. Znał tu każdy kamień, każdy kąt, w getcie znał wszystkie ulice, bo wiele razy tamtędy przejeżdżał rikszą razem z Klaustermeyerem, urządzając zabawę polegającą na strzelaniu z pistoletu do ludzi stojących w oknach, do ulicznych handlarzy, muzyków i żebrzących dzieci. Uwielbiał patrzeć, jak na jego widok ludzie chowają się i pierzchają z ulicy, i wtedy nie wyobrażał nawet sobie, że wiele lat później zostanie aresztowany w Niemczech Wschodnich i postawiony przed sądem, który skaże go na śmierć za popełnione zbrodnie. A jego ówczesne zdjęcia, przestawiające starego, rachitycznego człowieczka ze zniekształconą po wypadku twarzą – przywodzącą na myśl widok zmokłego, wystraszonego szczura, obiegną całą Europę1.
Ale na to wydarzenie trzeba było poczekać jeszcze ponad dwadzieścia lat, a póki co Klaustermeyer i Smichke nie zwrócili nawet uwagi na wyjście kolegi, zabawiając się z kobietami do późnego wieczora, dłużej niż to sobie wcześniej zaplanowali, uświęcając tym aktem zamknięcie sezonu letniego ludobójstwa – trzystu tysięcy zagazowanych i spalonych ludzi.
Następnego dnia Smischke wsiadł do pociągu do Berlina, Klaustermeyer zaś przyszedł do swego biura policji kryminalnej na rogu ulicy Koszykowej i Alei Ujazdowskich, a Blösche rozpoczął służbę patrolową przy szlabanie bramy wjazdowej do Śródmieścia Południowego, nazywanego wtedy Dzielnicą Policyjną.
* * *
Wieczór był ciepły i pogodny. Młody, szczupły, o miłej powierzchowności mężczyzna szedł wzdłuż muru zbudowanego z cegieł, długiego na osiemnaście kilometrów i wysokiego na dwa i pół metra, do tego najeżonego odłamkami szkła i obłożonego w wielu miejscach drutem kolczastym, który przecinał Warszawę na dwa odrębne światy – dzielnicę żydowską i aryjską.
Młody człowiek chciał dostać się do getta, a ponieważ był Żydem, musiał to uczynić potajemnie, gdyż nieuprawniony pobyt Żyda poza gettem karany był śmiercią, którą mógł wykonać na miejscu funkcjonariusz którejkolwiek z uzbrojonych niemieckich formacji policyjnych i wojskowych. Według Ustaw Norymberskich z 1935 roku oraz wydanych na ich podstawie późniejszych rozporządzeń wykonawczych – Żydem był każdy, niezależnie od swojego wyznania, języka czy samoidentyfikacji, którego przynajmniej jeden z rodziców lub troje dziadków było wyznania mojżeszowego i należało do gminy żydowskiej2. U podstaw takiego określenia żydowskiej tożsamości leżało nazistowskie przekonanie, że Żydzi nie stanowią grupy etnicznej czy wyznaniowej – lecz rasę: zdegenerowaną, rachityczną i złą – zatem ktoś, kto posiada choćby domieszkę jej krwi, zainfekowany jest pierwiastkiem destrukcji, szkodliwym dla innych ras, a w szczególności dla najszlachetniejszej ze wszystkich. Rasy nordyckiej.
Jako w ten sposób zdefiniowany Żyd – ów młody człowiek objęty był zresztą wieloma innymi zakazami. Zanim trafił do getta, nie miał prawa przemieszczać się pociągiem ani tramwajem, nie mógł chodzić do kin, teatrów ani do parków miejskich, nie miał wstępu do lasu, nie wolno mu było spocząć na miejskiej ławce, posiadać w domu aparatu radiowego, szezlongu, psa ani kota. Nie mógł pracować w dużych fabrykach, nie wolno mu było wypiekać chleba, leczyć się u nieżydowskich lekarzy, zarabiać więcej niż pięćset złotych miesięcznie oraz posiadać metali szlachetnych.
Widomym znakiem definiującym jego pozycję musiała być noszona na prawym ramieniu biała opaska z wymalowaną na niej niebieską Gwiazdą Dawida – obowiązkowo i również pod rygorem kary śmierci.
Ale ten młody człowiek, chociaż był Żydem, nie nosił opaski z Gwiazdą Dawida, przybył do Warszawy pociągiem, a jego fałszywa kenkarta wystawiona była nie na Żyda Mordechaja Anielewicza, ale na Polaka Mariana Aniołkowskiego.
Aby przedostać się na teren getta, musiał wybrać jedną z dwóch możliwości. Mógł wmieszać się w eskortowaną przez żydowską policję kolumnę robotników powracających z pracy po stronie aryjskiej i przejść z nimi przez obstawioną wachmanami bramę lub prześliznąć się znanym sobie, biegnącym pod murem wykopem, ewentualnie przez zagwożdżone, zabite deskami lub zamurowane okno któregoś z przylegających do getta budynków.
Mur getta, wzniesiony z wydobytych z gruzowisk i z grubsza tylko oczyszczonych cegieł, nawet w mroku wyglądał parszywie.
Młody człowiek szedł dalej.
Noc była jasna, na bezchmurnym niebie świecił księżyc – najlepszy przyjaciel wszystkich bandytów, szmuglerów i zbiegów.
Policyjne patrole nie były w stanie pilnować granicy getta na całej jej długości, a młody człowiek dobrze wiedział, że mur ma swoje tajemnice, znane tylko księżycowi oraz bandytom, szmuglerom i zbiegom. Dlatego szedł, unikając oświetlonych miejsc, wiedząc, że przy odrobinie szczęścia znajdzie jedno ze znanych sobie przejść, jeśli nie tej, to następnej lub kolejnej nocy.
Nagle dobiegły go czyjeś ściszone głosy. Byli to szmuglerzy, Polacy, którzy przemycali do getta jedzenie, sprzedając je za resztę zachowanej jeszcze przez nielicznych Żydów waluty i biżuterii. Bowiem mur, tak jak każda dzieląca ludzi granica, był żyłą złota dla tych, którzy za swój cel obrali sobie właśnie omijanie powodów, dla których został on wzniesiony. Handel podupadł, ale nie zamarł – starymi i nowymi kanałami wciąż jeszcze przechodzili z polskiej strony ludzie, aby wymieniać prowiant na bezwartościowe po tamtej stronie, kończące się szybko złoto i walutę.
Szmuglerzy w razie zagrożenia nie zawahaliby się sięgnąć po broń i go zabić, ale on podszedł do nich i z rozbrajającym tupetem zmuszonego bezwzględną koniecznością człowieka poprosił, aby przeprowadzili go ze sobą na drugą stronę. Tamci oświetlili go latarką. Obstąpili ze wszystkich stron.
– Chcesz wejść do getta, chłopaku? – jeden ze szmuglerów zapytał z niedowierzaniem. – Naprawdę chcesz wejść do getta…? Żyd?! – rzucił jeszcze ostatnie słowo, które choć zabrzmiało tonacją pytania, było raczej oczywistym stwierdzeniem faktu. Chłopak mówił z akcentem, który nie pozostawiał co do tego żadnej wątpliwości.
– Żyd – odpowiedział mu chłopak. – Chcę tam wejść, bo muszę odnaleźć moich przyjaciół.
Odpowiedział mu grupowy śmiech. Cichy, szyderczy.
– Czyś ty chłopaku zwariował? – Drugie pytanie, zadane przez tego samego szmuglera wybrzmiało kpiną. – Toś ty chyba z bardzo daleka przyjechał, skoro szukasz tutaj przyjaciół!? W ghetto!?3
– Jakżeś tutaj doszedł? Przecież jest godzina policyjna? – padło kolejne pytanie, zadane przez innego szmuglera.
– Tak. Mam tam przyjaciół. I nie natrafiłem na żadne patrole. Może was się wystraszyli? – odpowiedział na obydwa pytania nieporuszony młody człowiek.
Śmiech tym razem był głośniejszy i bardziej złośliwy. Skąd się wziął ten cudak? Z księżyca spadł?
Szmugler zamilkł na chwilę, wziął głęboki oddech, po czym odpowiedział poirytowany:
– Stamtąd przez całe lato Niemcy wywozili Żydów do trupiarni w Poniatowej i grom wie gdzie jeszcze. Jeśli chcesz znaleźć swoich przyjaciół, to prędzej ich spotkasz u świętego Pitra, tfu, do diabła! Znaczy się – na łonie Abrahama, ich prędzej znajdziesz! Bo tam zostali tylko tacy, co się wywinęli diabłu i robią teraz w szopach4 na Hitlera!
Mordechaj Anielewicz
Tym razem jego pytaniu nie towarzyszył już tłumiony śmiech, mężczyźni podeszli jeszcze bliżej. Patrzyli na niego przenikliwie. Może to jakiś kapuś, gestapowski prowokator i chce ich wciągnąć w jakiś zamtuz, gdzie czekają Ukraińcy albo wachmani z bronią. Od jego reakcji zależało teraz, czy przejdzie przez mur, czy przeżyje, czy też zginie.
Ale młody człowiek tym razem nie odpowiedział. Zachwiał się lekko na nogach, posmutniał, zszarzał, a szeroko w niemym zdumieniu otwarte oczy wydawały się jeszcze bardziej dominować na jego wychudzonej twarzy. Odstające uszy tylko przydawały mu wyrazu cierpienia.
Szmuglerzy, stare chłopy, którzy wszystko już widzieli i z wyrobionym instynktem zawodowych krętaczy natychmiast go zrozumieli. Odpuścili. Ten chłopak nie mógł być kapusiem. Kapuś miałby gotową odpowiedź na każde pytanie, a jednocześnie denerwowałby się i czapka by na nim gorzała. A ten tutaj zbyt był poczciwy na taką robotę. Nie potrafiłby służyć złu. Nie poradziłby sobie.
– No dobra, nie będziemy tutaj dupy kisić, bo nam je tu zaraz jakaś świnia, niemiecka albo polska, odstrzeli. – Tym razem głos szmuglera, wbrew wypowiedzianym przez niego słowom, zabrzmiał spokojnie. – Bóg z tobą, chłopaku, że cię nie dupnęli, bo więcej ty masz tego szczęścia, powiem ci, niż rozumu.
Za pomoc Żydom niemieccy okupanci wymierzali karę śmierci. I choć sankcją śmierci zagrożone były jeszcze inne postępki – takie jak słuchanie radia, posługiwanie się fałszywymi dokumentami, spekulacja walutą i słoniną oraz posiadanie broni – to o ile od tamtych można było się wykupić lub wyplątać, to za pomoc Żydom karę tę stosowano bezwzględnie i często na miejscu. Szmuglerzy ryzykowali więc bardziej niż kiedykolwiek.
– Idziemy – padła komenda. Zdecydowana, choć po chwili wahania. – Idziemy.
Ruszyli w kierunku cmentarza żydowskiego, od strony ulicy Dzielnej, która wraz z obmurowaną ulicą Pawią tworzyła w tym miejscu prostokątny zaułek, wbijający się klinem w obszar wyludnionego szczątkowego getta5 oraz szopów. Było tutaj pusto, cicho i ciemno. Przemytnicy skręcili w prowadzącą do oficyny bramę, dotarli do stojącej w rogu drewutni i weszli do niej, zdejmując zasłaniającą wejście dyktę. Tam zapalili karbidową lampę, a jej mdły płomień padł w tej chwili na obskurny mur, zbudowany z niedbale ułożonych cegieł. Jeden z przemytników zaczął szybko wyjmować ścieśnione, ułożone bez zaprawy cegły, odsłaniając przemyślnie zamaskowany, zlewający się z licem reszty budowli otwór. Przejście było wąskie, trzeba więc było się przeczołgać, jednak czterech wprawionych w tym mężczyzn pokonało je sprawnie.
– Spójrz tylko, jak ten świat sfiksował – powiedział do młodego Żyda jeden z przemytników. Otworzył niesiony przez siebie worek, pokazując znajdujące się w nim wędzone szynki i pęta suszonej kiełbasy. – Nie wiem, kiedy tu byłeś ostatnio, ale jeszcze na samym początku Polacy sprzedawali prowiant przy samym murze. Ale później Niemcy zastrzelili jednego takiego, co przerzucał tamtędy worek mąki i skończył się dobrobyt.
– Niektórym zostało jeszcze trochę waluty, więc oddają ją za kiełbasę i szynkę, nie przeszkadza im wcale, że to wszystko wieprzowina – dołączył do rozmowy szef szmuglerów. – Niekoszerna. Biorą to, co jest, bo nic innego nie ma, konina czasem się trafi, ale nieczęsto. Jeszcze ci powiem, że trochę dorzecznych kobiet tam zostało. No co? Zarobić to przecież nie grzech, Żydek jesteś, to sam wiesz. Ja przecież muszę żyć, bo mi nikt nic nie da, a żonę i dzieciaki też mam, tak jak i wy. Oni tutaj – wskazał na budynki getta – też na nas zarabiali. A teraz nam wszystko oddają. Żegnaj, przyjacielu, bo raczej długo tutaj nie pożyjesz. I trzymaj się ścian, żeby w razie czego wskoczyć we framugę, jak trafisz na jaki patrol. I nie pal tu latarką, bo cię zaraz upolują jak jakiego jelenia.
Młody mężczyzna pogrzebał w chlebaku.
– Tylko tym mogę się wam wywdzięczyć za pomoc. – Wyciągnął dłoń, w której trzymał słoik owocowej, słodzonej sacharyną brei, którą mieszkający w gettach Żydzi kpiąco nazywali marmoladą. – Dorzućcie to sobie do waszego worka.
Szmugler obrzucił go pełnym politowania spojrzeniem.
– Nie kpij sobie z nas, chłopak. Tobie przyda się to bardziej, chociaż nie wiem, czy będziesz tam miał co smarować. Już ci nawet tutaj orkiestra nie zagra6. Żegnaj.
Kiedy odeszli, młody człowiek zdjął z ramienia podróżny worek, wyjął z niego owinięty w chustę niemiecki pistolet wojskowy, umieścił w nim wypełniony ośmioma nabojami magazynek, po czym włożył go do specjalnie w tym celu naszytej tylnej kieszeni spodni, aby w razie potrzeby wyciągnąć go jednym ruchem ręki.
Rozejrzał się i ruszył opustoszałą ulicą Pawią w kierunku Nalewek, najbardziej żydowskiej spośród wszystkich ulic Warszawy.
To tutaj przed wojną żyły i mieszały się wszystkie generacje i warstwy społeczne narodu wybranego, pośród sklepów z bielizną, galanterią, kantorów z walutą, lombardów i księgarń z literaturą w języku polskim, hebrajskim, jidysz i niemieckim, otwartych we wszystkie dni tygodnia oprócz sobót i piątków – od godziny dwunastej w południe. Tutaj, niegdyś, na każdym podwórzu mieściły się niewielkie bożnice, a w piwnicach adaptowanych na jesziwy studiujące święte pisma dzieci powtarzały w świętym języku słowa Tory. Tutaj każdy mur miał kawałek nieotynkowanej ściany, którą Żydzi pozostawiali na pamiątkę zburzenia Świątyni Jerozolimskiej. Tu działały żydowskie wydawnictwa, żydowskie kluby sportowe i kwitły organizacje studentów i młodzieży i były też hebrajskie gimnazja, gdzie chłopcy i dziewczęta przygotowywały się do zbudowania nowego świata, pozbawionego nienawiści, uprzedzeń, a opartego na tolerancji, poszanowaniu, zrozumieniu i pracy.
Przedwojenna Warszawa aż w jednej trzeciej zamieszkana była przez ludność żydowską i stanowiła najważniejsze polskie oraz europejskie centrum żydowskiej kultury i duchowości7.
Lecz w 1939 roku przyszli Niemcy.
Przygotowując największe w dziejach ludobójstwo, zwieźli tutaj lub też zmusili do przyjazdu ponad czterysta pięćdziesiąt tysięcy Żydów z całej Europy, aby stłoczyć ich na zaledwie czterech kilometrach kwadratowych – w ścisku, brudzie i głodzie, po dwanaście osób w jednym pomieszczeniu, w piwnicach, poddaszach i zatęchłych norach suteren, zamieniając świat jesziw, kantorów i sklepów w zdrój nędzy, tyfusu, głodu i upodlenia.
A kiedy nadeszło sławetne, bogate w niemieckie zwycięstwo lato – i gdy zbrodniarze-planiści – inżynierowie, lekarze i doktorzy praw – przy współpracy z firmami budowlanymi przygotowali obozy zagłady w Bełżcu, Sobiborze, Treblince i Birkenau, instalując w nich komory gazowe, paleniska i kopiąc trupie doły – wówczas do getta weszły oddziały, które tych czterysta tysięcy ludzi poprowadziły na śmierć.
Najpierw, wczesnym świtem, oddziały Żydowskiej Służby Porządkowej i ukraińscy wachmani z łoskotem podkutych butów wbiegali na klatki schodowe, wdzierali się do mieszkań, przetrząsali strychy, piwnice i zakamarki, zaglądali pod łóżka i za szafy, szukając ukrytych przejść i zakrytych deskami komórek, gdzie siedzący w całkowitym bezruchu i w straszliwym napięciu ludzie próbowali łudzić się nadzieją, że zdołają ujść śmierci. Ale oni zawsze ich odnajdywali, wyciągali brutalnie z prowizorycznych i naprędce wykonanych kryjówek, bili z rozmachem pejczami z byczej skóry, kopali ciężkimi, podkutymi buciorami, a młode kobiety i dziewczyny gwałcili po bydlęcemu, pośpiesznie na brudnych podłogach sutener, strychów i cuchnących piwnic.
A później, już na podwórzach, oficynach i ulicach, esesmani przeprowadzali selekcję, oddzielając wszystkich tych, którzy nie byli zatrudnieni w niemieckich warsztatach i nie posiadali karty pracy, aby bijąc, kopiąc i wrzeszcząc, zapędzić ich na stację kolejową, po to by inni esesmani, z Oddziałów Trupiej Czaszki, mogli ich zamordować w udających łaźnie komorach gazowych, a złożone z więźniów grupy specjalne spaliły ich ciała na rusztach ułożonych z kolejowych szyn.
Jesienią tego roku w getcie pozostało już tylko kilkadziesiąt tysięcy ludzi – tych, którzy pracowali w manufakturach produkujących na potrzeby wojska – ubrania, mundury i buty, oraz tych, którzy nie pracowali, lecz zdołali umknąć przed łapankami i ukrywali się teraz w opuszczonych domach, w tak zwanej dziczy, żyjąc w nieustannym strachu przed schwytaniem, nie wychodząc podczas dnia na ulicę i przemieszczając się między poszczególnymi budynkami labiryntami wybitych przez ściany otworów, wydrążonych tajemnych korytarzy i zamaskowanych przejść, biegnących od dachów po kanały ściekowe.
Getto opustoszało. Znikły tłumy przechodniów, handlarzy, żebraków i przesiedleńców wypełniających jezdnie i chodniki. Ustał szalony, gorączkowy ruch tysięcy ludzi przelewających się przez ciągnące się między kamienicami przesmyki, bramy i podwórza – piechotą, rikszami, wozami i tramwajami. Nie było już umierających na chodnikach żebraków, wychudzonych na szkielety, wystawiających puszki na datki, lamentujących i płaczących, osieroconych dzieci. Przeminął też czas chaperów8, zniknęły obłąkane kobiety, które nosząc w ramionach swoje martwe dzieci, nuciły im kołysanki. Wszystkich ich wywieziono do obozów. I wszyscy oni zginęli.
Pozostała po nich dzielnica demonów, z trzaskającymi okiennicami, starymi szyldami nad nieistniejącymi już sklepami i warsztatami, i otwartymi na oścież drzwiami odsłaniającymi upiorną czeluść korytarzy i klatek, które w świetle naftowej latarki wyglądały jak rozwarte paszcze wyschniętej padliny. I czasem tylko, po zapadnięciu nocy, w opustoszałych ciemnościach ktoś przemknął ulicą, ktoś inny zachrzęścił nadepniętym kawałkiem walającego się wszędzie szkła albo na chwilę rozdarł mrok błyskiem zapałki odpalanego nerwowo papierosa.
Młody człowiek dotarł do pewnego domu na Nalewkach.
Spojrzał w górę, w kierunku okien drugiego piętra, ale wszystkie były zaciemnione, zabite deskami. Zawahał się. Kamienica wydawała się niezamieszkana, jednak na wszelki wypadek wolał sprawdzić adres. Nie śpieszył się, ktoś mógł zostawić dla niego kartkę z wiadomością, ukrytą w ościeżnicy. Popchnął drzwi, wszedł do zatęchłej i zawilgoconej od piwnic sieni, a stare drewniane schody natychmiast zaskrzypiały mu pod nogami ponuro i złowieszczo – albowiem wszystko w tym domu zawodziło, skrzeczało i cuchnęło nędzą.
Odnalazł znane sobie mieszkanie, wziął głęboki oddech i zapukał kilkakrotnie sposobem, którego używał jeszcze przed wyjazdem z getta. Zadrżał, gdy wydało mu się, że zza sosnowych desek słyszy lekkie, jakby zalęknione stąpanie. Drzwi nie otworzyły się od razu. Ktoś spoglądał jeszcze przez wizjer, wahał się. „Malachi” – powiedział wówczas młody człowiek, po czym otarł wilgotne od potu czoło i przygładził zmierzwione włosy. – „To ja. Malachi” – powtórzył.
Wtedy szczęknął rygiel górnego zamka.
Zza wpół otwartych drzwi nieśmiało wyjrzała młoda kobieta.
Przez chwilę patrzyła na niego w niemym osłupieniu, a po chwili jej duże oczy nagle otwarły się szeroko i rozbłysły od gwałtownie wybuchłej radości. Wybiegła do sieni i rzuciła mu się na szyję, a wtedy on pochwycił ją w ramiona, zachwiał się, opierając się na futrynie, i przytulił do siebie witającą go dziewczynę.
– Mordechaj! Mordechaj! – zawołała nieco zduszonym głosem. Położyła dłoń na piersi, a następnie cofnęła się kilka kroków, pozwalając, aby mężczyzna wszedł do pokoju – a tam objęła go znowu, a on przywarł zachłannie ustami do jej ust, włosów, szyi i ramion.
Mira Fuchrer
Była to Mira Fuchrer, jego ukochana. Poznali się i zakochali w sobie jeszcze przed wojną, gdy oboje należeli do Młodego Strażnika i wspólnie przygotowywali się do wyjazdu do Palestyny. Teraz, w 1942 roku, miała dwadzieścia dwa lata. Kilka miesięcy później zginie wraz ze swoim wybrankiem w bunkrze przy ulicy Miłej 18.
– Nigdy już cię nie zostawię, Miro – odpowiedział jej głośno po hebrajsku Mordechaj. – Nigdy.
Trzymał ją w ramionach przez chwilę, po czym podniósł wzrok – i dopiero wtedy spostrzegł, że nie jest sama, w pokoju oprócz niej były jeszcze dwie inne panny.
Znał je. Tosia Altman i Cywia Berdyczewska. Siedziały obok siebie przy stole, obserwując ich z zainteresowaniem, bynajmniej nie zakłopotane. Osieroceni młodzi ludzie nie krępowali się okazywaniem sobie czułości. Sypiali ze sobą i mieszkali wspólnie, nie przejmując się dawnymi konwenansami, ponieważ nie było już nikogo, kto mógłby ograniczać ich swobodę, prawiąc nic niewarte w tamtych okolicznościach morały.
– Szalom – powiedział, kiwnąwszy im głową na przywitanie, wypowiadając przy tym słowo, które w języku hebrajskim oznacza „Pokój” – pokój w najszerszym sensie tego słowa: pokój w sercach, pokój w życiu. Pokój w świecie oszalałych demonów. Pokój wszędzie. Pokój zawsze.
– Usiądź tutaj… zaraz coś przyszykuję – powiedziała Mira, wskazując mu krzesło, a sama stanęła przy komodzie, która służyła jej za kuchnię. Była szczęśliwa i podekscytowana, a Mordechaj uśmiechał się, spoglądając na ukochaną, która pomimo głodu i ciężkiej pracy zdołała zachować zgrabną figurę, podkreśloną przez delikatnie przylegającą do nóg, sięgającą za kolana spódnicę. Była tak samo piękna, jak wtedy gdy ją ujrzał po raz pierwszy, z okna swojego hebrajskiego gimnazjum, z którego chłopcy podglądali dziewczyny ze szkoły żeńskiej, mieszczącej się po przeciwległej stronie ulicy.
– A tak w ogóle, to jak się tutaj dostałeś?! Jak przeszedłeś mur? Przecież tam wszędzie chodzą Niemcy i ordnungsdieniści9. I tutaj też czasem patrolują ulice. Nawet po zmroku.
– Po prostu miałem dziś nieco szczęścia – odpowiedział, odkładając chlebak i rozprostowując zmęczone nogi. – Po pierwsze ci, których spotkałem pod murem, nie tylko mnie przeprowadzili, ale nawet nie chcieli wziąć ode mnie w zamian marmolady. A po drugie – spośród trzech adresów, pod którymi miałem szukać cię po powrocie, wybrałem ten ostatni, najmniej pewny.
– Co to byli za szmuglerzy? Polacy?
– Tak.
– Jeśli szmuglerzy, to mogli cię pobić i okraść. Jeśli szmalcownicy10, wydaliby cię Niemcom.
– Wiem, że mogli. Czasy robią się niebezpieczne.
– Żartujesz? Ale wiesz, co tam się działo, pod murem?! Gdy ciebie tutaj nie było? Rzucali się na każdego Żyda z getta, wyciągali dokumenty, kazali spuszczać spodnie! Odzierali ze wszystkiego. Niech ich piekło pochłonie, tę całą Warszawę! Nie mam już dla niej sentymentu – powiedziała ze złością, patrząc w okno, za którym rozciągała się nocna czerń śpiącego, tak dla nich dziś odległego i groźnego, wręcz wrogiego miasta.
Dla Żydów nie było bezpiecznego miejsca – ani po tej, ani po tamtej stronie muru. Żyd w oczach europejskich chrześcijan zawsze był wrogiem, tym, który ukrzyżował Jezusa. Tym, który zatruwał wodę w chrześcijańskich studniach, porywał chrześcijańskie dzieci, aby dodawać ich niewinną krew do macy, tym, który kradł krzyże z kościołów i wytapiał z nich złoto, aby w ten sposób zdobywać pieniądze na lichwę. W każdym kraju kombinował i manipulował, aby wybić się ponad innych. W bogatej Ameryce stał się bankierem, trzymającym w garści całą miejscową giełdę i mającym w swej kieszeni wszystkich tamtejszych nafciarzy. W sowieckiej Rosji był bolszewikiem i komisarzem, bezwzględnym tępicielem prześladujących go wcześniej hrabiów, oficerów i carskich urzędników. W zepsutym, orgiastycznym i pijanym od szampana Berlinie wodewilistą, kabareciarzem i inicjatorem wszelkiej moralnej degrengolady; w dekadenckim Paryżu pornografem i stręczycielem, a w Londynie zmieniał się w giełdowego spekulanta, doradcę rządów i podżegacza, skrycie pchającego narody ku wojnom, po to, aby on mógł zbijać na nich majątek i w tajemnych lochach liczyć nocami krwawym szwindlem zarobione funty.
W Polsce, po przegranej kampanii wrześniowej, podczas okupacji wydarzyło się coś niepojętego. W bardzo krótkim czasie, jak za dotknięciem diabelskiej różdżki – czyli od grudnia 1939 roku, gdy tylko Generalny Gubernator Hans Frank wydał rozporządzenie o wprowadzeniu obowiązku noszenia opasek z Gwiazdą Syjonu – Żydzi, którzy przez wielu niechętnych im Polaków postrzegani byli co najwyżej jako szachraje, lichwiarze lub opętani na punkcie swoich rytuałów, brudni i rachityczni fanatycy – podobnie jak w hitlerowskich Niemczech – stali się wykluczonymi z grona aryjskich Europejczyków „podludźmi”. Bardzo wielu Polaków przyjęło ten szatański światopogląd z bezkrytycznym i złośliwym zadowoleniem. Zbyt wielu.
Opublikowane w „Nowym Kurierze Warszawskim” – niemieckim dzienniku propagandowym – zdjęcia Żydów wskazujących funkcjonariuszom Gestapo składy ukrytej przez polskich żołnierzy broni czy też żydowskich kolaborantów witających kwiatami wkraczającą na tereny wschodniej Polski Armię Czerwoną sprawiły, że chwilowe zbliżenie między narodami polskim i żydowskim, zrodzone we wrześniu 1939 roku podczas wspólnego doświadczenia wojny – kopania okopów, dzielenia schronów i wzajemnej pomocy – zgasło jak płomyk na zapałce11.
Zmniejszyła się liczba takich, którzy kierowani zwykłym ludzkim odruchem chcieli im podać pomocną dłoń – ponieważ, aby uratować choćby jednego Żyda, nie wystarczało tę dłoń wyciągnąć raz czy dwa – ani trzy czy nawet siedem razy. Ukrywanego Żyda trzeba było karmić, leczyć, chować przed ludźmi, drżąc przy tym nieustannie ze strachu przy każdym skrzypnięciu schodów, przy każdym pukaniu do drzwi i przy każdym dźwięku nieznanego głosu. Albowiem za ukrywanie Żyda groziła nie tylko kara śmierci dla samego sprawcy, ale również obóz pracy dla najbliższej rodziny, sąsiadów oraz tych, którzy mogli o tym wiedzieć, a nie donieśli. Dlatego za murem, zawsze i wszędzie ktoś mógł ich szantażować, okraść, wydać Gestapo i zabić – Polak, Niemiec, mężczyzna, kobieta, nawet dziecko. Każdy, kto nie miał w dokumentach matki lub ojca o żydowskim nazwisku. Każdy, kto tylko chciał.
– Wiem, Miro, wiem. Ale przecież gdybym w dzisiejszych czasach chciał unikać ryzyka, to nie mógłbym wychodzić z piwnicy. Albo musiałbym się zastrzelić.
– Zdenerwowałam się, bo mogłeś wpaść prawie pod domem, a ja nawet bym o tym nie wiedziała. Za chwilę napijesz się kawy. Znaczy się kawy Żydów – dodała, nastawiając wodę na kuchence i wsypując do kubków po łyżeczce mąki z dodatkiem zmielonych żołędzi. – Teraz tylko taką tutaj pijemy.
– Przywiozłem coś, co może wam poprawi nastrój. – Mordechaj wyjął z podróżnego worka i postawił na stół butelkę samogonu. – Będzie służyć nam do przepłukania gardła po tej kawie Żydów. A i to jeszcze na deser. – Pokazał na słoiki marmolady.
Ale Mira tylko skrzywiła się z żartobliwym niesmakiem.
– Nie przepadam za nią – odpowiedziała, biorąc słoik. – Miałyśmy jej tutaj po uszy, nic innego nie było. Sacharynę do niej dodają i chyba jeszcze farbę, tak żeby to coś przypominało marmoladę… Ale opowiedz nam lepiej o wszystkim, co robiłeś – mówiąc to, mrugnęła do niego znacząco – dając do zrozumienia, że porusza ten temat tylko ze względu na obecność Tosi i Cywii. Gdyby byli sami, rozmowa miałaby zupełnie inny przebieg i nie dotyczyłaby bynajmniej tego, co on robił „tam”, lecz co oni mieliby robić „tu i teraz”.
Mordechaj zdjął marynarkę, Mira położyła na talerzyku kilka kromek ciemnego, trocinowego chleba i postawiła obok otwarty słoik ze sztucznym miodem. Mordechaj w milczeniu zabrał się do jedzenia, uśmiechając się od czasu do czasu, choć Mira dostrzegała, że w jego oczach czai się smutek, że sposępniał i zmarkotniał.
Po letniej akcji likwidacyjnej mieszkała tutaj sama, mając do dyspozycji całe dwa pokoje z kuchnią – komfort, zważywszy na to, że jeszcze kilka miesięcy temu w tym małym mieszkaniu gnieździło się kilkunastu lokatorów. Spali na podłodze, pokotem obok siebie – kobiety, mężczyźni i dzieci, starzy, młodzi, zdrowi i chorzy. Tutaj obchodzili szabas, paschę i chanukę. Tutaj mieszkali, kochali się, chorowali i umierali. Dla większości z nich ten dom okazał się ostatnim albo przedostatnim etapem życia.
Mira ocalała, ponieważ była zatrudniona w szopie. Miała kartę pracy. Odłączono ją od kolumny. Ale stała obok, patrząc na odchodzących na śmierć, na oddalające się w powolnym pochodzie sylwetki tych, którzy na ostatnią drogę zabrali swoje walizki, tobołki i zawiązane w worek prześcieradła zawierające cały przenośny dobytek, w rozpaczliwej iluzji i nadziei na przetrwanie choćby jeszcze jednego dnia.
Dziewczęta milczały. Patrzyły na Mordechaja, spodziewając się usłyszeć od niego przesłanie nadziei zawierające odrobinę wiary, która wsączyłaby światło w mrok otaczającej ich niegodziwości i zbrodni. Czekały na słowa otuchy. Czekały na niego, na dzielnego młodzieńca, który narażając życie, wyjechał szukać dla nich ratunku – ale on wychudzony i wycieńczony, w wytartej, połatanej na rękawach marynarce, w znoszonych spodniach i sfatygowanych półbutach, był tak samo zmizerniały jak inni chłopcy z getta. I nie wyglądał na bohatera.
1 Do opisu postaci Josefa Blöschego posłużyłem się informacjami z publikacji SS-Mann. Życie i śmierć mordercy autorstwa Schwana Heriberta i Heindrichsa Helgarda, Tczew 2009, s. 247 (przyp. autora).
2 Na terenie Warszawy powyższe kwestie określało Zarządzenie gubernatora Fischera – w sprawie znaków rozpoznawczych dla Żydów okręgu Warszawa – z dnia 24 listopada 1939 roku (przyp. autora).
3 Ghetto – w ten sposób w latach okupacji powszechnie zapisywano i wymawiano nazwę zamkniętych dzielnic żydowskich. Dopiero po wojnie częściej zaczęto używać obecnej nazwy – „getto” (przyp. autora).
4 Szop – niemiecka fabryka lub warsztat na terenie getta (przyp. autora).
5 Getto szczątkowe – opustoszała część getta, zamieszkana nielegalnie przez ukrywających się, ocalałych z letnich wywózek Żydów (przyp. autora).
6 W 1939 roku, z powodu niedostatku na rynku jaj, mięsa i masła, niemieckie władze zarządziły, aby w ramach uprzyjemnienia tej uciążliwej sytuacji na targach w godzinach porannych grały kapele uliczne (przyp. autora).
7 Większość informacji na temat wyglądu, funkcjonowania oraz życia mieszkańców warszawskiego getta zaczerpnąłem z monografii autorstwa profesor Barbary Engelking oraz profesora Jacka Leociaka pod tytułem Getto Warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście, wydanej w 2013 roku nakładem Stowarzyszenia Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Nie sposób jednak, abym do każdej informacji zamieszczał stosowny przypis. Dlatego wszystkim zainteresowanym prezentowaną tu problematyką polecam tę monumentalną i pięknym językiem napisaną pracę (przyp. autora).
8 Chaper (jidysz) – łapacz, człowiek wyszarpujący z rąk przechodniów na ulicy niesione przez nich pakunki i natychmiast pochłaniający zawarte w nich jedzenie. Chaperami byli przeważnie nastoletni chłopcy (przyp. autora).
9 Ordnungsdienst (Jüdischer Ordnungsdienst) – potoczna nazwa żydowskich jednostek policyjnych wewnątrz gett, wykorzystywanych do rekwizycji, łapanek, eskortowania zatrzymanych oraz akcji deportacyjnych. Służących w nich policjantów nazywano też odemanami (przyp. autora).
10 Szmalcownik – osoba szantażująca i wymuszająca okup na ukrywających się lub przebywających poza gettem Żydach. Szmalcownikami mogli być zarówno Polacy, jak i Żydzi (przyp. autora).
11 M. Brzezinski, Armia Izaaka. Walka i opór polskich Żydów, s. 69-73, Kraków 2013.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
NA POPRZEDNIEJ STRONIE:Niszczenie bloku mieszkalnego. (Tytuł zgodny z oryginalnym niemieckim podpisem z tzw. Raportu Stroopa)
* * *
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Copyright © 2021, Robert Żółtek
Copyright © 2021, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-703-7
Redaktor prowadzący: MR
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zdjęcie wykorzystane na okładce: National Archives and Records Administration, Public domain, via Wikimedia Commons
Źródła ilustracji: Stroop Jürgen, Żydowska dzielnica mieszkaniowa już nie istnieje!, opr. Andrzej Żbikowski, dokumenty T. 38, Instytut Pamięci Narodowej, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2009, s. 242 – w: Instytut Pamięci Narodowej – https://ipn.gov.pl, 17 kwietnia 2013: s. 227, 230, 246, 247, 248, 262, 287, 299. Domena publiczna: s. 25, 32, 215, 235.
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Duchnik