Ogród konających dusz - Łuszczyński Dominik - ebook + książka

Ogród konających dusz ebook

Łuszczyński Dominik

3,8

Opis

W 1903 roku w dwóch najbardziej znanych i najbardziej osobliwych nocnych klubach paryskiego Montmartre – Cabaret du Néant oraz Cabaret l’Enfer – dochodzi do serii spotkań pomiędzy młodym Austriakiem zafascynowanym tematyką funeralną oraz angielskim szlachcicem, któremu nieobce są zjawiska nadprzyrodzone i spirytyzm. Jedna z ich rozmów przeradza się w propozycję wzięcia udziału w pewnym tajemniczym eksperymencie, którego celem byłoby ostateczne wyjaśnienie najbardziej interesujących kwestii dotyczących świata pozamaterialnego.
Kilka lat wcześniej, podczas „Exposition universelle” w stolicy Francji, berliński naukowiec poznaje polskiego wynalazcę, który proponuje mu wspólne dokończenie budowy dziwacznej maszyny, nie informując go jednak o jej właściwym przeznaczeniu.
Żaden z bohaterów nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego życie zostanie naznaczone wielką, osobistą tragedią.

„Ogród Konających Dusz” to powieść garściami czerpiąca z literatury niepokojąco-niesamowitej, nawiązując pod względem stylistycznych rozwiązań do gotycyzmu. Jest nie tylko próbą odpowiedzi na pytanie, czy szaleństwo w dążeniu do realizacji rzeczy z pozoru niemożliwej jest drogą ku zatraceniu jednostki, lecz również, czy zaawansowana technika może być kluczem w zrozumieniu i poznaniu tego, co dla człowieka nieznane i tajemnicze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2021

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Dominik Łuszczyński, Ogród Konających Dusz, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Marcin Majchrzak

Projekt okładki: Maciej Kamuda

Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I 

ISBN: 978-83-66518-88-9

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

PROLOGOpus Nocturne

Noc jest porą artystów. Wszystkich tych, którzy ponad myśli o realności, ponad racjonalizm burzący dogmaty o istnieniu nadprzyrodzonego, wznieśli moc imaginacji i wiarę w dziwy zdające się innym zwykłymi rojeniami.

Noc jest porą mistyczną. Gdy gęstniejące cienie z wolna zagarniają kolejne rejony, gdzie jeszcze kilka chwil temu słoneczne promienie radowały się swą władczą mocą, niczym za sprawą pradawnego zaklęcia budzi się w ludziach strach przed tym, co skryte zostało pod płaszczem ciemności. Uśpione za dnia nienaturalne uczucie, będące na poły lękiem, na poły ciekawością, dochodzi nagle do głosu, sprawiając, że kruszeje spokój ducha, niknie rozsądek, a trwoga i strach wprawiają w ruch tryby mechanizmu fantazmatycznych wyobrażeń. Wizje wszystkiego, co wyskoczyć bądź wypełznąć może z nieprzebranych otchłani mroku powodują, iż człowiek instynktownie kieruje się w stronę jakiejkolwiek światłości. Głęboko w duchu pierzcha od smolistych cieni, kreując marzenia o rzeczach przyjemnych, o chwilach radosnych. Zupełnie, jakby ciemność miała do niego przemówić. Wyszeptać funeralne exordium, wyśpiewać obmierzłe inkantacje zwiastujące nadejście horrendum.

To przecież w chwili, w której człowiek zostaje otoczony przez zbitą masę czerni, każdy najcichszy szmer i najlżejszy szum zdają się złowrogim omenem nadchodzących okropieństw. Gdy trzęsącą ręką chwyta zapałkę, by wzniecić iskrę i rozproszyć mrok własnych myśli, ohydztwa koszmarnych wyobrażeń, jakby wbrew logice – przeciw prawom tak ludzkim, jak i boskim – uderzają swą realnością, sprawiając, iż nawet najmniejszy, nienaturalny blask, refleks, zaledwie, odbicie w zwierciadle chybotliwego płomienia lampy z drugiego końca pokoju, sprawia wrażenie rozdarcia rzeczywistości. Portalu do krainy infernalnych katuszy i dewiacji, bądź w najlepszym przypadku gorejących oczu monstrum wydartego z pokładów ostatnich kręgów piekieł.

Pośród nieprzebranej rzeszy ludzi korzących się przed potęgą nocy – ludzi ułomnych przez swą lękliwość – są również i ci, dla których noc stała się prawdziwą kochanką, mogącą otworzyć wrota do rozkosznych krain tego, czego człowieczy umysł pojąć nie może.

Noc, w całym swym majestacie, została ich oblubienicą, która zamiast rodzić trwogę, wygrywa swą mistyczną melodię, rozbudzając ciekawość, pragnienia i żądze.

CZĘŚĆ I1903Wiosna

ROZDZIAŁ IDu Néant, l’Enfer

Marold Zinzendorf kroczył nieśpiesznie uliczkami Montmartre, błądząc wśród cieni zalewających piętrzące się kamienice, które wyrastały z chodników niczym relikty prastarych, bizarnych cywilizacji. Labirynt kunsztownych fasad, ciosanych w granicie gzymsów i ślepych okien zakotwiczonych w kutych ramach rozświetlały nieznacznie płonące bursztynem lampy. Zewsząd dobiegały stłumione rozmowy i głośne śmiechy setek ludzi, tłoczących się w urokliwych kawiarniach i obskurnych klubach, które dopiero budziły się z dziennego letargu. To właśnie w nocnym życiu tkwił urok tej paryskiej dzielnicy, gdzie artystyczna bohema, ospała za dnia, rozdzierała wieczorną ciszę bezkresną swawolą obyczajów.

Marold miał przyjemność wielokrotnie bywać w tym miejscu, uznając je stanowczo za punkt centralny całego europejskiego życia artystycznego. Nieprzebrana ilość pisarzy, malarzy, aktorów, antykwariuszy oraz wszystkich tych, którzy na piedestał swego życia wynieśli wartości humanistyczne, sprawiła, że Montmartre stało się dla niego miejscem poszukiwania osób jemu podobnych. Ludzi, którzy choć w drobnej mierze skupiali swoje zainteresowania w tej samej co on dziedzinie. Marolda bowiem intrygowały zagadnienia zdające się przeciętnym osobom niezbyt odpowiednimi tematami do rozmów, a już z całkowitą pewnością nie były czymś, co można było kultywować i czemu poświęcać osobisty rozwój duchowy czy twórczy. Ten niespełna trzydziestoletni Austriak – wysoki, postawny jegomość odznaczający się zarówno nienagannym wyglądem, jak i zachowaniem – za obiekt swej największej fascynacji, na temat której wiedzę chciał chłonąć bez przerwy, obrał, najprościej rzecz ujmując, śmierć. To ona, wraz z całą swą mistyczną otoczką, z niezliczoną ilością spowijających ją tajemnic, stała się jego manią. Eteryczną częścią ludzkiego życia, przez którą człowiek może rozewrzeć i skruszyć wrota niewiedzy, by zgłębić arkana prawd utajonych. Poznać odległe światy i wymiary, których ogrom i niesamowitość przenika do codzienności wraz z żałobnymi oracjami, funeralnymi rytuałami i spirytystycznymi działaniami nadającymi jej jeszcze większą fantazmatyczność.

Już w czasach swej młodości Marold porzucił niejako zwykłe zainteresowanie śmiercią w jej tanatologicznym rozumieniu. Nawet zaciekawienie psychologią związaną z kresem ludzkiego żywota tliło się w nim jedynie nieznacznie, przeminąwszy szybko, gdy zaczął odkrywać świat mitów oraz legend, podań i opowiadań, aż w końcu specjalistycznych, czasochłonnych badań mających na celu zgłębienie tajemnicy exitus letalis w znacznie większym zakresie. O wiele bardziej nieprawdopodobnym, niesamowitym, niepokojącym niż zdawać by się mogło ludziom.

Wszystko zaczęło się z chwilą, gdy młody Zinzendorf rozpoczął swe studia antropologiczne na wiedeńskim uniwersytecie gdzie dał się poznać naukowemu środowisku jako młodzian żywo interesujący się sztuką, historią oraz literaturą. Jego nieskończenie długie posiedzenia w ogromnym, zabytkowym gmachu Hofbibliothek opierały się w znacznej mierze na wertowaniu kolejnych starych almanachów i inkunabułów, przyswajaniu wiedzy z wielotomowych dzieł i encyklopedii oraz skrupulatnym kopiowaniu rysunków i wykresów. Z pewnością ukończyłby studia z wyróżnieniem, zdobywając dyplomy wszystkich interesujących go fakultetów, gdyby nie jeden, znamienny moment, który raz na zawsze odmienił jego życie, wtłaczając w myśli absolutnie nowe postrzeganie zagadnień, o których sądził, iż znane są mu doskonale.

Było to pewnego styczniowego wieczoru, gdy mróz tworzył na bibliotecznych oknach fantazyjne wzory, a wiatr tłukł o stare mury budynku z siłą huraganu, niosąc wraz z przeraźliwym chłodem pokłady białego puchu sypiącego się z przestworzy kolejny już dzień. W blasku lamp, siedząc przy jednym z dębowych stolików, Marold Zinzendorf wertował stronice dziwnych ksiąg, których stos piętrzył się obok niego. W niemal całkowitej ciszy, zaburzanej jedynie przez syk płomienia oraz bicie jego własnego serca, było coś, co nasilało niesamowitość czytanej przez niego lektury. W jednym momencie młodzieniec zapomniał o wszystkim – o później porze, jak i o właściwym przedmiocie swojej kwerendy, zaabsorbowany treścią naukowej rozprawy sprzed kilkudziesięciu lat, która to rozprawa, czego Marold był zupełnie nieświadomy, stać się miała kamieniem węgielnym jego przyszłego szaleństwa. Manii poznania największej spośród tajemnic. Dzieło O zagrożeniu przedwczesnym pogrzebem Josepha Taylora z 1816 roku wywarło na nim takie wrażenie, iż on sam – mimo że uważał się za człowieka racjonalnego, zaś lęk postrzegał w kategoriach myślowej patologii – zatrwożył się, czytając kolejne akapity. Jego oczy gorzały, a przemawiająca przez nie fascynacja rozbudzona została już przez zdobiącą pierwszą stronę książki rycinę H. Corboulda, ukazującą znalezienie grobu Tulii – córki Cycerona. Historię ocierającą się o mit. Zdarzenie tak nierzeczywiste, jakby spowite mgłą arturiańskich legend. Wtedy to bowiem, w XV wieku w Rzymie, oczom odkrywców, którzy na ów pochówek natrafili, ciało jej ukazać się miało w nienaruszonym stanie, jakby dopiero co złożone do grobowca, gdzie po prawie piętnastu stuleciach od zapieczętowania, nikłym światłem wciąż paliła się wieczna lampka.

Za słowa przewodnie dla swego rewelacyjnego i rewolucyjnego dzieła Taylor obrał starą, niemal zapomnianą sentencję widniejącą na rzadkiej, antycznej monecie, na której głównym motywem był wizerunek małego chłopca próbującego na nowo rozniecić niemal wygasły ogień na kawałku węgla.

Któż wie, wszelakoż iskra jedna ostała się żywa[1]

W szalonym zamyśle Taylora – idei stanowiącej punkt centralny jego rozważań – po wielokroć w historii zdarzyło się, iż człowiek uznany przez rodzinę i medyków za zmarłego chowany był w grobie nazbyt pośpiesznie. Pochopnie sądząc, iż dokonał zjednoczenia z Panem, skazywali nieszczęśnika na najgorszą ze wszystkich doczesnych tortur. Zmarły bowiem, zbudziwszy się nagle, odkrywał z przerażeniem, że ciało jego zostało złożone do trumny, a ta, przykryta pokładami cmentarnej ziemi, przyjmowała aberracyjne krzyki pełne błagań o wybawienie, nie pragnąc ich oddać zewnętrznemu światu, bezlitośnie tłumiąc ostatnie słowa i łkania. Nawet zaś jeżeli tak się nie stało i martwy zaiste pogrążony był w wiekuistym śnie, to owa iskra życia wciąż mogła się w nim tlić, zupełnie jak w przypadku Tulii. Trwać pomiędzy realnością świata doczesnego, a czernią eteru, by niejako drwić ze śmierci, by kpić z jej iluzorycznej wszechmocy.

Rewelacje spisane przez Taylora wywarły tak ogromny wpływ na Marolda, iż ten nie potrafił już myśleć o niczym innym, jak tylko o niesamowitym, nadprzyrodzonym aspekcie związanym z kresem ludzkiego życia. Wedle jego mniemania musiały być owe historie przynajmniej w części prawdziwe. Inaczej bowiem nie urosłyby przez lata do rangi faktu czy wręcz kultu wspominanego w innych rozlicznych dziełach, czego znakomitym przykładem było epitalamium z okazji małżeństwa Roberta Carra, pierwszego hrabiego Somerset, z Frances Howard, w którym jego twórca – John Donne – zawarł tę samą niesamowitą historię o cudzie z grobowca Tulii.

Jakoż w Tulii grobie lampy płomień świeci

Blaskiem niezmiennym od piętnastu stuleci

Niechaj lampy miłości przez nas rozświetlone

W cieple, blasku, trwałości, równają się boskości...[2]

Zapatrzony wtenczas w księgę Marold chłonął jej treść, jakby ranek miał nigdy nie nastać. Jakby cała ta, dziwaczna skądinąd, wiedza stać się miała ostatnią pożywką dla jego złaknionego umysłu, a spisane na pożółkłych kartach pryncypia na temat śmierci i obchodzenia się ze zmarłymi wibrować miały mu w duszy przez resztę wieczności. Jak gleba podatna na działanie wody, tak i Zinzendorf coraz bardziej, z każdą kolejną minutą, zaczynał wierzyć w słowa Taylora. W szaleńczą wizję o odbudowaniu życia dzięki utrzymaniu przepływu życiowych fluidów, jak i samego ciała w odpowiedniej temperaturze. Wszystkie zaś spisane anegdoty o ludziach, co do których wątpliwości, czy w ogóle są martwi, rozwiewane były w ostatniej chwili, uznawał za nad wyraz fascynujące. Jak chociażby drobną opowiastkę przytaczającą losy Hugh Acklarda – zmarłego z powodu gorączki – ożywionego powtórnie po podaniu mu porcji brandy. W takich przypadkach jednak Marold zdawał sobie sprawę z archaiczności dawnego systemu medycznego, nie potrafiącego w porę odkryć, iż nieboszczyk tak naprawdę nie jest zmarłym, a jedynie zanurzonym w głębokim letargu nieszczęśnikiem, którego rodzina pogodziła się już z jego odejściem do wieczności. Niemniej jednak, nawet w tym aspekcie, kryła się drobna doza niesamowitości, z najlepszym przykładem w postaci sprawy Tulii Ciceronis. Co więcej nie był to jedyny tak spektakularny przykład, jaki Marold znalazł w dziele Taylora. Ten bowiem przytaczał jeszcze jedną historię – notatkę sporządzoną przez Josepha Ayloffe, będącą sprawozdaniem z otwarcia grobu króla Edwarda I w opactwie Westminster w czterysta sześćdziesiąt siedem lat po śmierci monarchy. Do otwarcia sarkofagu doszło na wniosek Londyńskiego Stowarzyszenia Antykwarycznego, którego członkowie tamtego pamiętnego dnia zaniemogli ze strachu, ujrzawszy, iż ciało króla zachowało się w bardzo dobrym, żeby nie powiedzieć nienagannym, stanie.

Jakkolwiek nie spojrzałby Marold na kolejne rewelacje zawarte w dziele Taylora, czy nie podszedłby do nich, zachowując swój dotychczasowy silny racjonalizm, to w pewien sposób rozprawa O zagrożeniu przedwczesnym pogrzebem stała się przyczynkiem do całkowitej zmiany postrzegania przez niego tematyki okołofuneralnej. Objawiało się to przede wszystkim niejakim zarzuceniem dotychczasowych sposobów poszukiwania informacji oraz zgłębiania tego zagadnienia, pełnego zwyczajnego, ludzkiego pojmowania końca życia – badań tak socjologicznych, jak i psychologicznych, a także kulturoznawczych – na rzecz nieustannego doszukiwania się we wszystkim pewnej dozy irracjonalności, zanurzenia się w niespokojne i nieznane odmęty spirytyzmu i kryptonauk.

Nie powinno więc dziwić, iż Zinzendorf, w krótkim czasie po poznaniu rozprawy Taylora, przestał zaczytywać się w fascynujących go do tej pory almanachach dotyczących religioznawstwa, antropologii kulturowej i nauk pokrewnych, a przed jego oczyma lądowały kolejne tomiszcza encyklopedycznych opracowań wszystkiego, co nieznane, a bezpośrednio związane ze śmiercią, również w jej nadprzyrodzonym aspekcie. W wyniku tego Marold przyswoił sobie informacje między innymi z ogromnej rozprawy Miscellanies pióra Johna Aubreya – jednej z pierwszych tego typu, bo pochodzącej z 1696 roku, dziewiętnastowiecznego The Dark Side of Nature autorstwa Catherine Crowe, czy w końcu uznawanej za kamień milowy publikacji dotyczącej spirytyzmu, The Principles of Nature, Her Divine Revelations and a Voice to Mankind z 1847 – jednego z czołowych przedstawicieli tegoż nurtu, Andrew Jacksona Davisa.

Nie tylko jednak w naukowych rozprawach Austriak odkrył pokłady niezwykle interesujących go informacji. Kolejne wyobrażenia o rzeczach nadprzyrodzonych sprawiły bowiem, iż w Zinzendorfie nastąpiła widoczna zmiana, która dała o sobie znać kruszącym się szybko racjonalizmem, zastąpionym rozważaniami o podłożu metafizycznym i mistycznym. Rozważania te rozbudziły w nim wizje rodem z epoki romantyzmu, sprawiając, że z o wiele większą dozą powagi zaczął spoglądać na literaturę piękną, głównie powieści gotyckie oraz germańskie, a także anglosaskie nowele niesamowite i niepokojące. Dzieła te wykształciły w nim pewną wrażliwość. Rozbudziły drzemiącą w duszy czułość, sprawiając, że usilnie zapragnął przeżyć ponadzmysłowych. Wzmogło się w nim poczucie istnienia wartości większych niż doczesne.

Pierwszym z tych, którzy ową wrażliwość w nim wzbudzili, zasiewając pierwiastek ciekawości i dociekliwości, był Edgar Allan Poe. Wiersze i opowiadania Bostończyka Zinzendorf uznał za kluczowe, spajające wartości dwóch przenikających się światów – szczególnie tego ukrytego przed wzrokiem ludzi. Roztańczona imaginacja Marolda wiodła go poprzez jesienny krajobraz kruszących się murów domostwa Usherów; przyglądała się płótnu, na którym uwiecznione raz na zawsze, po wieki wieków, zostało kobiece życie; krzyczała w duchu strwożona widokiem na wpół zgniłej, krwawej miazgi, pozostałości po panu Waldemarze. Wędrował Zinzendorf w tej duchowej podróży pośród drzew nawiedzonego lasu Weir i słuchał kruczych proroctw w ciemniejącym gabinecie.

Te wyprawy – wędrówki po obrzeżach podświadomości – śnił po nocach w wizjach tak szalonych i odrealnionych, iż wielokrotnie budził się zlany zimnym potem, a instynktowny powrót w zaklęte rejony myśli napawał go wyłącznie przerażeniem. I choć przez to wszystko rozbudzony w środku nocy, spozierając po kątach ciemnego pokoju, gdzie – jak wierzył – skrywać się mogły nieludzkie widziadła, zaczął odczuwać obawę, to strach ten i lęk budziły w nim satysfakcję. Pierwotna trwoga przed nieznanym, której nigdy wcześniej nie doświadczył, była dla niego doznaniem ze wszech miar nowym, odkrywającym niedostępne do tej pory rejony własnych myśli.

Wszystko to, cała ta nadnaturalna otoczka, która w pewien sposób zaczęła wypierać zwyczajne, funeralne zainteresowania, sprawiła, że Zinzendorf uczuł silną chęć podejmowania wielogodzinnych dyskusji z kimś, kto choćby w pewnym stopniu podzielał jego fascynację światem nadprzyrodzonym. Uniwersyteckie środowisko, z założenia otwarte na wszelkiego typu rozważania, nie miało w owym czasie nikogo, kto w odpowiednim stopniu dorównać mógł Zinzendorfowi biegłością w tej tematyce. Austriak rozpoczął więc poszukiwania różnorakich towarzystw bądź klubów, gdzie bez skrępowania mógłby rozprawiać całymi dniami i nocami o tym, co ukryte i wymykające się ludzkiemu pojmowaniu rzeczy. Ta potrzeba, tak nagle zrodzona w jego osamotnionym, mizantropijnym umyśle, zawiodła go wprost do francuskiej stolicy. Sprawcą tejże znaczącej zmiany po raz kolejny okazała się książka. Niedawno ukazany na rynku Bohemian Paris of To-Day Williama Chambersa Morrowa i Édouarda Cucuela był swoistego rodzaju przewodnikiem dla ludzi pragnących poznać nocne, niezwykle bujne życie paryskich artystów. Marold znalazł w nim informację o nietypowym, żeby nie powiedzieć absolutnie unikalnym miejscu, jakim był nocny klub Cabaret du Néant. Morrow i Cucuel opisywali je jako tętniące życiem, lecz pełne groteskowej atmosfery. Jego wnętrze wypełnione było czaszkami, szkieletami, trumnami przerobionymi na stoły oraz ławy, zaś na starych ścianach wisiały niezliczone ilości zdjęć, obrazów i rycin przedstawiających między innymi różnorakie sposoby egzekucji. Wszystko to przez fakt, iż głównym celem istnienia Nicości było zgromadzenie w jednym miejscu osób lubujących się w makabrycznej tematyce, gdzie zamiast rozmów o pięknie i życiu do głosu dochodziły ponure wizje ostatecznego końca, kresu ludzkiego istnienia. Śmierci w niemal każdym jej aspekcie. Gdy więc po raz pierwszy Marold odwiedził ów nocny klub, nie mógł wprost uwierzyć, iż gdzieś na świecie znajduje się miejsce, które tak adekwatnie oddaje nastrój panujący w jego umyśle i duszy.

Radowało się serce, a żołądek z wytrwałością przyjmował kolejne litry trunków, które Zinzendorf pijał całymi butelkami, ciesząc się z możliwości prowadzenia długich konwersacji z zapaleńcami jemu podobnymi. I choć wydawać się to mogło dziwne, to po pewnym czasie, po którejś z kolei nocy spędzonej w du Néant, do jego umysłu zaczęły przedzierać się głosy powątpiewania, czy aby na pewno zarówno miejsce, jak i ludzie przesiadujący przy dębowych ławach w półmroku pośród różnych atrybutów śmierci, mają choć w połowie podobne pojmowanie tej tematyki co on. Gdy bowiem pewnego ranka, oglądając wschodzące nad pustoszejącym Montmartrem słońce oraz popijając kolejną mocną kawę, zaczął zastanawiać się nad tym dogłębnie, zrozumiał pewien błąd swojego dotychczasowego myślenia. Oddając się radościom, bardzo zresztą błahym, z powodu odnalezienia tak ogromnego skupiska ludzi nie bojących się poruszać nawet najbardziej delikatnej tematyki, zupełnie nie zwrócił uwagi na fakt, iż to wszystko – cała atmosfera, klimat owych rozmów – są o wiele bardziej płytkie, bezosobowe, niż na pierwszy rzut oka się wydawało. Wszyscy ci ludzie, spotykający się w tymże klubie noc w noc, nagle stali się dla niego żywym obrazem groteskowych figur teatralnych, bojących się śmierci o wiele bardziej niż ci, którzy się z tym strachem nie kryją. Maroldowi zaczęło świtać przekonanie, iż rozmowy na tak poważne tematy, które co rusz obracano w żart, były niczym innym, jak próbą pewnego przezwyciężenia w sobie pierwotnego lęku przed śmiercią, głęboko zakorzenionego w umyśle człowieka. Sposobem na przyzwyczajenie się do przypisanego każdemu człowiekowi kresowi życia. Maską radości i beztroski, skrywającą paniczne drżenie serca. I choćby nie dotyczyło to wszystkich odwiedzających Nicość, to jednak Zinzendorf utwierdzał się w przeświadczeniu, iż znakomita większość z nich, zwłaszcza tych wszystkich swawolnych kobiet kokietujących upijających się mężczyzn, do pewnego stopnia tak bardzo przerażona była wizją nagłej, niespodziewanej śmierci, iż nie znajdowała innego sposobu oswojenia się z takim myśleniem, jak tylko poprzez publiczne jej wyśmianie.

Niemniej jednak Marold, w czasie swoich kolejnych pobytów w Paryżu, niejednokrotnie przestępował progi owego klubu w nadziei, że być może pozna tam kogoś, choćby przez przypadek, kto pod względem osobowości i charakteru zainteresowań będzie jego lustrzanym odbiciem. Stało się to szybciej niż przypuszczał.

W roku tysiąc dziewięćsetnym, kiedy powracał z Langwedocji, gdzie przyjemność miał pracować nad katalogowaniem niezwykle bogatej kolekcji kuriozów jednego z tamtejszych antropologów, postanowił ponownie odwiedzić Paryż, by należycie spożytkować kilka dni upragnionego urlopu. Właśnie wtedy, jednej z kolejnych nocy spędzanych w Nicości, poznał osobę, która stała się jego wspólnikiem na drodze do zgłębienia tajemnic świata. Osobą tą był Mordecai Hext – niezwykle wysoki Anglik o ostrych, niemalże barbarzyńskich rysach twarzy, bardziej pasujących germańskiemu wojownikowi. Marold spostrzegł go owej nocy siedzącego samotnie przy jednym ze stolików w kącie sali. Na jego licu nie malował się szeroki uśmiech, co odróżniało go od większości bywalców. Można było wręcz odnieść wrażenie, iż sączący nieśpiesznie czerwone wino dżentelmen swą niezwykle posępną miną zaburza atmosferę lokalu, choć według Zinzendorfa to właśnie jego zachowanie było tam jak najbardziej na miejscu.

Tamtego znamiennego wieczoru Austriak poczuł niesamowicie silną magnetyczność bijącą od nieznajomego. Aurę zdającą się mimowolnie przyciągać go do siebie dziwną formą nieznanej, eterycznej siły, jakiej nie można powstrzymać. Której trzeba się poddać, jeżeli pragnie się osiągnąć oświecenie. Już po kilku chwilach siedział więc z nim przy jednym stole, z miejsca rozpoczynając rozmowę od tego, jaką wzgardą obdarza większość zgromadzonych w du Néant gości.

Jeżeli Marold z olbrzymią dozą dokładności pamiętał jakieś znaczące, osobiste wydarzenie z tego roku, to z całą pewnością wydarzeniem tym była owa rozmowa, długa konwersacja obfitująca w bezlik informacji, teorii i własnych odczuć, zakończona w godzinach porannych, po której zarówno on, jak i współrozmówca wiedzieli doskonale, iż drogi ich życia skrzyżują się niejednokrotnie, a ich poznanie – chwila, która zaważyć miała na całej późniejszej egzystencji – nie było dziełem przypadku, lecz ważkim punktem w trybach historii, zaprojektowanym przez same siły wszechświata. Zarówno Zinzendorf, jak i Hext, byli przekonani, iż w tej drugiej osobie znaleźli kompana nie tylko do prowadzenia wielu podobnych dyskusji, wymieniania się korespondencją i naukowymi rozprawami, ale przede wszystkim kogoś, komu można zaufać. Powierzyć pewną część skrywanych przez siebie tajemnic. Przede wszystkim każdy z nich widział w tym drugim przyszłego wspólnika. Sprzymierzeńca na drodze dociekania prawdy. Współtwórcę eksperymentów i partnera w badaniach. Osobę, z którą zgłębianie zagadek śmierci nie będzie naznaczone pogardliwością spojrzeń i wrogich uwag kierującego się racjonalizmem środowiska akademickiego. Marold Zinzendorf dostrzegł w Angliku niemal zwierciadlane odbicie swojej ezoterycznej osobowości, natomiast Hext z lubością wsłuchiwał się w kolejne słowa napędzanego żywą pasją Austriaka. Ich więź wzmacniała się z każdym kolejnym spotkaniem, z każdą kolejną chwilą spędzoną w klubach i kawiarniach Montmartru, podczas wieczornych spacerów cmentarnymi alejkami Père Lachaise, a także długich wypraw w rejony Saumur, celem odkrywania nowych dolmenów i kurhanów. Wynikiem tego wszystkiego – tej dynamicznie rozwijającej się znajomości opartej na żądzy wiedzy – był moment, w którym Mordecai Hext postanowił wtajemniczyć Zinzendorfa w sprawę mającą stanowić najpoważniejsze przedsięwzięcie jego życia.

W tym właśnie celu, by poznać swe ostateczne, jak mniemał, naukowe przeznaczenie, Marold kroczył ulicami Montmartru w kierunku miejsca, o którym wyrażał się nie tyle wrogo, co niechętnie, mimo iż noga jego nigdy tam nie postała, a całą swą antypatię opierał jedynie na pogłoskach. Choć przecież i tam, podczas hucznych nocnych zabaw, przesiadywać mógł ktoś pokroju Mordecaia Hexta. Cabaret l’Enfer był drugim po Nicości miejscem we francuskiej stolicy, które osobliwością i groteskowością odstraszało większość mieszkańców, przyciągając do swoich bram jedynie tych, którzy z pełną świadomością wiedzieli o odbywających się tam rzeczach. W odniesieniu do l’Enfer od razu można było powiedzieć, iż ludzie charakteryzujący się głęboką religijnością, bogobojni synowie i córy narodu francuskiego, spoglądali z daleka na ten przybytek z niemałą odrazą, dostrzegając w jego działalności wszystko to, co bezpośrednio prowadzi do wpisania goszczących tam osób na listę skazanych na wiekuiste potępienie. W ich mniemaniu Cabaret l’Enfer był źródłem amoralności, a przekroczywszy jego progi, należało zapomnieć o rzeczach boskich. Nie ulegało bowiem wątpliwości, iż już samym swym wyglądem budynek Piekła potrafił zmrozić krew w żyłach co bardziej wrażliwym, w najlepszym zaś przypadku zasiać w ich umysłach uczucie mieszające zaciekawienie z chorobliwym lękiem, prowadzącym do odrażających w swej naturze imaginacji.

Fasada budynku była bogato dekorowana bardzo szczegółowymi rzeźbami różnorakich czortów i skrzydlatych gargulców zdających się czyhać na przechodniów. Bramę wejściową stanowiła zaś równie kunsztownie rzeźbiona, rozwarta na oścież paszcza demona, pochłaniająca kolejnych wkraczających, których śmiałym nawoływaniem zachęcał do zajrzenia w piekielne rejony przebrany za diabła człowiek o groteskowym wyrazie twarzy.

Marold szedł nieśpiesznie w kierunku l’Enfer, zastanawiając się, co też skłoniło jego przyjaciela do wyznaczenia go na miejsce ich kolejnego spotkania. Spotkania, o którym Hext poinformował listownie jako o niezwykle ważnym. Zinzendorfowi nie wydawało się jednak, aby tego typu lokal był odpowiednim do jakichkolwiek ważkich rozmów. Patrząc poprzez pryzmat swojego doświadczenia z bywalcami du Néant, był święcie przekonany, iż drugi spośród najbardziej dziwacznych nocnych klubów we Francji jest wyłącznie zbiegowiskiem ludzi chcących hucznie się zabawić, mających jednocześnie okazję do głośnego wyrażenia swojej antypatii w stosunku do religii, używając do tego wszelakich środków wyrazu zaprzeczających wartościom chrześcijańskim.

Marold zatrzymał się na chwilę, po czym z kieszeni płaszcza wyjął niewielki prospekt zachęcający do odwiedzin w klubie. Znalazł go dołączonego do listu od Hexta. Spojrzał na niego, by po raz kolejny przeczytać o czekających tam atrakcjach.

Attractions Diaboliques, Supplice des Damnés, Ronde des Damnés, Les Métamorphoses des Damnés, etc., etc

O ile Austriak w ciągu ostatnich kilku lat praktycznie w całości oddał się poszukiwaniom informacji o rzeczach nadprzyrodzonych, o tyle infernalne makabry w ogóle go nie interesowały. W swej fascynacji tajemnicami realności doszukiwał się czegoś, dzięki czemu wspiąć się mógł na wyżyny poznania. Doznać stanu ekstazy. Wstąpić, poprzez wiedzę i mądrość, na ostatnie szczeble drabiny mistycznych doznań. Tymczasem l’Enfer zdawał się być miejscem, w którym radość doczesnych przeżyć pozbawiona była jakiejkolwiek większej filozofii. Polegała na całkowitym oddaniu się chwili. Infernalnemu, bezbożnemu carpe diem. A jakkolwiek nie patrzeć na Zinzendorfa i jego makabryczną pasję, taki wyraz przekazu – podobnie jak całe ars diaboli – były dla niego samego obrzydliwym wręcz, niezwykle hedonistycznym podejściem, mającym wyłącznie zadowolić pewnego rodzaju chuć. Dziwił się więc wyborowi Hexta, który również, co podkreślał po wielokroć, ze wzgardą odnosił się do osób wyznających i trwających w diablej filozofii.

Zinzendorf po raz wtóry przeczytał słowa wypisane na prospekcie, po czym zmiął go i cisnął w rynsztok. Stukot butów Austriaka odbijał się od brukowanej ulicy, gdzie światło latarni łączyło się z blaskiem wysoko zawieszonego księżyca, nadając Montmartrowi wyrazu niemal widmowego miasta zawieszonego gdzieś ponad resztą Paryża. W tamtej chwili jednak Marold nie myślał o niesamowitości tego wyjątkowego miejsca, ponieważ jego wzrok przykuł budynek, do którego zmierzał na spotkanie z przyjacielem.

Jakkolwiek barwne i obfitujące w bezpośrednią charakterystykę były rozdziały poświęcone l’Enfer w książce Morrowa, tak widok, jaki zastał Zinzendorf, spozierając na nieziemski wręcz przybytek, zdał się po prostu nie do opisania. O ile bowiem można było szczegółowo przedstawić jego wygląd – groteskową fasadę czy wychylających się z demonicznej gardzieli przebierańców – o tyle samej atmosfery, wrażenia, jakie to miejsce wywoływało od pierwszych chwil jego ujrzenia, nie można było oddać jakimikolwiek słowami.

Austriak stwierdził, iż mimo całej swej awersji do miejsc tego typu, Piekło warto odwiedzić choćby po to, by ujrzeć, jak niesamowicie wygląda w półmroku, skąpane w czerwieniejącej aurze padającej z wnętrza poświaty, która rzucając długie łuny na zwilżony wieczorną mżawką chodnik, zdaje się rozkładać przed kroczącymi nieziemski, iluzoryczny kilim. Niemal od razu cały piekielny wygląd tego miejsca skojarzył mu się z opisami Dantego, który – jak stwierdził Marold – gdyby żył, uznałby ów nocny klub za ziemski przesmyk do najodleglejszych kręgów piekieł.

Gwar dobiegający z Cabaret l’Enfer zagłuszał wszystkie inne odgłosy ulicy. Do uszu Zinzendorfa dochodziły wyłącznie donośne dźwięki goszczącego tam nieskrępowanego towarzystwa. A przecież gdzieś pośród tej rzeszy adoratorów piekielnych atrakcji siedział Mordecai Hext oczekujący nadejścia swojego przyjaciela.

Marold podszedł bliżej klubu, po czym niemal od razu zaproszony został do wejścia przez chichoczącego mężczyznę przebranego za biesa, który kłaniając się w pas, ruchem rąk wskazywał zachęcająco na szeroko otwarte wrota mieszczące się w paszczy demona. Zinzendorf przystał na propozycję, wszak innego wyjścia nie miał, po czym żwawym krokiem udał się do środka. Kiedy ostatecznie dołączył do przesiadujących we wnętrzu ludzi, potoczył wzrokiem po ścianach, by oko w oko stanąć ze spozierającymi zewsząd maszkarami. Frontowa dekoracja tegoż miejsca diablich atrakcji była nie tylko przyciągająca uwagę, ale również w pewien przerażający sposób bezpośrednio oddziałująca na wyobraźnię, jednakże to wnętrze Cabaret de l’Enfer stanowiło pokaz grozy i makabry, które wedle Marolda stworzyć mógł wyłącznie ktoś, kogo umysł przesycony jest nieustępliwym pożądaniem zwiedzenia piekielnych czeluści. Ilość rzeźb i płaskorzeźb stłoczonych w groteskowych pozach na wszystkich ścianach klubu była porażająca. Różnorakie demony i diabły, skrzydlate maszkarony i amorficzne dziwactwa zdawały się napierać na siedzących przy stołach ludzi. Wyszczerzały zęby, wykrzywiały usta w grymasie imitującym uśmiech. Ich monstrualne twarze udekorowane były wijącymi się, długimi jęzorami. Tu i ówdzie zdawały się wzlatywać nad stolikami, gdzie indziej zaś jak gdyby próbowały pochwycić zalewających się alkoholem nieszczęśników.

Marold nie mógł w żaden sposób skupić myśli na temacie swych rozważań, bowiem co rusz każde zdanie wypowiadane głęboko w umyśle rozdzierane było przez gromki śmiech kobiet lub nawoływania mężczyzn. W jednej chwili, niemal machinalnie, rozpoczął poszukiwania swego przyjaciela. Przeszedł zaledwie kilka kroków, nim ujrzał Mordecaia Hexta, który, jak Marold mógł wcześniej przypuszczać, zasiadał przy stoliku znajdującym się najdalej od wejścia, niemal na peryferiach zabawiających się gości. Anglik, jak zazwyczaj, ubrany był w swój nienagannie skrojony frak idealnie przylegający do jego atletycznego ciała. Miał na sobie ulubioną kamizelkę, którą zdobiły wykonane ręcznie, szczerosrebrne klamry. Łańcuszek od zegarka umiejscowionego w jednej z kieszeni skrzył się w półmroku niemal nienaturalnym światłem. Mordecai siedział spokojnie, ze wzrokiem utkwionym w kieliszku wina, który nieśpiesznie obracał w palcach, jak gdyby toń trunku przypominała mu o dawno minionych czasach. Kruczoczarne włosy opadały nieznacznie na szerokie ramiona, a on sam zdawał się być zasłuchanym w słowa, które szeptał do niego zwisający tuż nad jego uchem kamienny diabeł, śmiejący się lubieżnie z prawionych dobrodusznemu człowiekowi bezeceństw. Gdy Anglik spostrzegł zbliżającego się Marolda, odstawił kieliszek, wstając niemal natychmiast, po czym obydwaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce na powitanie. Zinzendorf musiał wytrzymać nieznośnie wręcz mocny uścisk dłoni znajomego, którego większość palców przyozdobiona była wielkimi sygnetami z wyrytymi nań najprzeróżniejszymi symbolami, o których sam Hext wypowiadał się jako o upamiętniających znaczące rozdziały własnego życia. Marold zaś, za każdym razem, spotykając się ze swym angielskim przyjacielem, stwierdzał, iż tych znaczących rozdziałów nie pozostało mu zbyt wiele do zapisania, jako że jedynie dwa palce były wolne od masywnych, srebrnych pierścieni.

Po krótkim przywitaniu, gdy obydwaj obdarzyli się szczerym uśmiechem rozradowani dogłębnie z możliwości ponownego spotkania, Austriak usiadł przy stoliku i ująwszy w dłoń czekający na niego, wypełniony niemal po brzegi kieliszek, rozpoczął rozmowę, która stanowić miała punkt zwrotny w jego życiu.

– Pozwól, mój drogi przyjacielu, że na samym początku naszego spotkania zapytam o rzecz nurtującą mnie od chwili otrzymania od ciebie zaproszenia. Czemuż to właśnie tutaj się spotykamy? Cabaret du Néant zbrzydł ci już do reszty?

– Byłem po prostu nad wyraz ciekaw tego miejsca, Maroldzie, choć, jak obydwaj doskonale wiemy, ani ja, ani ty nie przepadamy za infernalną tematyką. Mimo wszystko jednak, ze względu na nasze osobliwe zainteresowania, musieliśmy się prędzej czy później tutaj zjawić. Przemóc niechęć i, dosłownie, stanąć oko w oko z demonem. Sam musisz przyznać, iż wnętrze robi arcyciekawe wrażenie. Te otaczające nas zewsząd czorty są nad wyraz przerażające. Sprawiają wrażenie, jakby trwały zawieszone w czasie. Pochwycone przez nasz wymiar w pułapkę bezkresnego oczekiwania, kiedy w końcu dane im będzie położyć swe szpony na ludzkich ciałach i duszach. Niemniej jednak ludzie tu goszczący... – to mówiąc, Mordecai jak gdyby zawiesił się na chwilę niczym orator przygotowujący wypowiedź wielkiej wagi – ...ludzie, Maroldzie. Spójrz na nich. Na tych wszystkich rozradowanych messieurs i towarzyszące im masdemoiselles. Czyż nie są oni tak samo beznadziejnymi przypadkami, co zdecydowana większość goszczących w naszym z dawna ulubionym klubie? Nie twierdzę przeto, że każda z tych dusz, która zbłądzi tu nocną porą, jest beznamiętnie zatracona w zabawie. Zapewne i tu, tak samo jak w Cabaret du Néant, spotkać można kogoś, kto prócz tej hulanki mającej pewne prześmiewcze w stosunku do religii znamiona, do pewnego stopnia poważnie podchodzi do wszystkich tych diablich spraw. Do tej srogiej, przesiąkniętej siarką otoczki, którą ja osobiście gardzę jak żadną inną.

Mówiąc to wszystko, Mordecai Hext powoli formułował poszczególne słowa, jak gdyby każda głoska, każda pojedyncza sylaba padająca z jego ust, miała wibrować w powietrzu jeszcze długi czas. Marold przyzwyczaił się już do oficjalnego tonu Anglika. Do bujnej składni i mnogości długich, rozbudowanych zdań, osobom postronnym mogących wydawać się bardzo pretensjonalnymi. Mającymi jakoby na celu wyłącznie uświadomienie rozmówcy, iż dostąpił niejakiego zaszczytu obcowania z kimś pokroju Hexta. Tymczasem Mordecai był po prostu sobą – nieskrępowanym, szalenie inteligentnym dżentelmenem, który kochał ukwiecać rozmowy niemal poetyckim, niekiedy nawet nieco patetycznym stylem wypowiedzi.

Choć Zinzendorf znał go od kilku dobrych lat, podczas których prowadzone przez nich długie dialogi odzierały ich z myślowego tabu, to jednak o samym pochodzeniu Hexta wiedział niewiele. Ledwie strzępy informacji, które i tak można by uznać bardziej za anegdoty niż fakty opisujące z rzetelnością osobę Anglika. Ponad wszelką wątpliwość Mordecai pochodził ze starego i szanowanego rodu, choć Marold nie miał pewności, czy przypadkiem nie zmienił on nazwiska w dorosłym już życiu, albowiem właśnie to – pół żartem – oznajmił mu w czasie pewnej rozmowy, wymijająco odpowiadając na pytania dotyczące jego familii. Z kolei w innych okolicznościach, gdy Mordecai pierwszy i ostatni raz upił się w towarzystwie Marolda, oświadczył, iż posiada niezwykle dokładnie rozpisane drzewo genealogiczne sięgające swymi korzeniami aż do XIV wieku. Na ile była to prawda, Zinzendorf nigdy się nie dowiedział. Podobnie z kwestią posiadanego przez Hexta majątku. Ten był ponoć wprost ogromny, a sam Mordecai odziedziczył w spadku niezwykle okazałą posiadłość z nieprzebraną wręcz ilością służących. Tymczasem on sam wolał tułać się po świecie, niczym awanturnik i odkrywca, zapuszczając się w najodleglejsze zakątki lądów i mórz, od czasu do czasu podejmując pracę nawet w najgorszych i najbardziej wymagających zawodach. Jak bowiem przyznawał, w życiu zakosztować chciał jak największej ilość nowych doznań. W pewien sposób Maroldowi to imponowało, choć niekiedy nawet i on z pewnym dystansem odnosił się do osobistych dziwactw i trudnego charakteru Hexta.

– Pozwól jednakże, przyjacielu – kontynuował Mordecai, obdarzając Zinzendorfa swoim chłodnym, niemal bezosobowym spojrzeniem wyzierającym z szarych niczym stal oczu – iż teraz to ja zadam ci kilka pytań. Niezwykle ważnych. Jak bowiem pisałem w liście, nie spotykamy się na zwykłej pogawędce.

Hext upił łyk wina i jeszcze przez kilka dobrych chwil delektował się jego aksamitnym smakiem, jak gdyby na tych parę sekund, gdy trunek muskał jego gardło, opuścił mentalnie konwersację, w celu zaspokojenia wyłącznie swych egoistycznych pragnień.

– Powiedz mi, mój drogi Maroldzie, co sprawiło, że zainteresowałeś się taką, a nie inną tematyką? Przez co swe zainteresowania zamknąłeś w ramach śmierci i nieznanego?

Zadane przez Anglika pytanie zdziwiło Zinzendorfa. W jednej chwili poczuł, jak gdyby prowadzone między nim a Mordecaiem długie rozmowy wielu lat minionych nigdy nie miały miejsca. Jakby były tylko ulotnymi, przemijającymi chwilami. Nic nieznaczącymi momentami, które bez najmniejszych konsekwencji można wyrzucić z pamięci.

– Ale czemuż o to pytasz? Przecież doskonale wiesz. Wielokrotnie o tym prawiliśmy. Wszystko zaczęło się od dzieła Taylora, które natchnęło mnie do zgłębiania zagadek realności.

– Och, nie zrozumieliśmy się, Maroldzie! – odrzekł Hext wybudzony z zamyślenia przez ton Zinzendorfa, w którym było słychać jawne oburzenie. – Nie chodziło mi o początek twej przygody ze zgłębianiem tajemnic świata. W żadnym wypadku. O tym przecież, jak zdążyłeś zauważyć, rozmawialiśmy wielokrotnie. Zresztą, obydwaj o rozprawie Taylora dyskutowaliśmy nieraz. Zadając swoje pytanie, miałem nadzieję na sięgnięcie do źródeł, Maroldzie. Do absolutnych początków twych okołofuneralnych, okołotanatologicznych zainteresowań.

Słysząc to Zinzendorf, chcąc naprawić swój błąd, od razu odpowiedział, cofając się w rozważaniach o sobie samym jeszcze kilka lat wstecz, gdy myśl o studiach i dorosłym życiu nie mąciła jego nastoletniego umysłu.

– Faktycznie – rzekł. – Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek o tym wspominał. No cóż, to wszystko, cała moja fascynacja, moja obsesja, która sprawiła, że możemy teraz rozmawiać, radując się swym towarzystwem, rozpoczęła się, gdy miałem dwanaście lat. Moim une grande ouverture była rozprawa Jamesa Bowera Harrisona z 1852[3].

– A dokładnie? Co było w niej takiego szczególnego, że pchnęło cię w ramiona poznania najbardziej ponurej części życia?

– Pierwsze słowa ze wstępu. Te, w których Harrison prawi o tym, iż nie jest rzeczą powszechną, by rozmyślać o śmierci w czasach swej młodości. A ja, wiedziony młodzieńczym buntem i nieodpartą chęcią do przekomarzania się z całym światem, pomyślałem, że zgłębienie tego zagadnienia bądź zwykłe zainteresowanie się nim, będzie prawdziwą rebelią w stosunku do ściśle określonej koncepcji życiowego i społecznego rozwoju w wyobrażeniu dorosłych. Bądź co bądź, ze słów Harrisona płynęło nic innego jak prawda.

– Rozprawa Harrisona nie jest zbyt powszechnie dostępna, a z racji na twój młody wiek w owym czasie raczej nie natknąłeś się na nią między bibliotecznymi półkami. Mógłbym więc wiedzieć, w jakich okolicznościach ją przeczytałeś?

– Była w zbiorach mego ojca, w mym rodzinnym domu. Jak już ci kiedyś wspominałem, mój ojciec to wybitny neurolog, choć gdy byłem dzieckiem, jego praca sama w sobie mnie nie pasjonowała. Na książkę natknąłem się zupełnie przez przypadek. O ile pamięć mnie nie zwodzi, chciałem pooglądać rysunki ptaków w atlasie ornitologicznym. Nie rozumiem tylko, po co o to wszystko pytasz? Przyznasz chyba sam, że są to dość dziwne pytania, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż mieliśmy rozprawiać o czymś naprawdę ważkim.

Marold, dokończywszy swą kwestię, obdarzył Hexta pełną zdziwienia miną. Nie było bowiem rzeczą zwyczajną, aby Mordecai kluczył w czasie rozmów między jakimiś pobocznymi kwestiami. Między innymi za to właśnie Zinzendorf szanował go i doceniał. Za bezpośredniość, przechodzenie do clue, do konkretów, praktycznie od razu, bez zbędnej, czczej gadaniny.

Anglik niespiesznie dolał wina siedzącemu naprzeciw przyjacielowi, przeczesał ręką włosy, które niesfornie opadły mu na jedną część twarzy, i jeszcze przez chwilę wpatrywał się w jakiś wyimaginowany punkt na blacie stołu, nim odezwał się po raz kolejny.

– Powiedz mi, Maroldzie, czy te dwa znamiennie w twym życiu okresy, sam początek twoich osobliwych zainteresowań, a później skierowanie się bardziej ku nieznanemu, nie powinny zostać dopełnione przez trzeci przełom? Przez moment, który stanowić mógłby ukoronowanie, absolutne zwieńczenie niezwykłych poszukiwań? Czy nie pragniesz czegoś więcej?

Po raz kolejny już tamtego wieczoru Zinzendorf, patrząc na swego przyjaciela wypowiadającego kwestie w wymijający sposób, sam nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie wiedział nawet, co myśleć w obliczu niespotykanego dotychczas zachowania Hexta. W jednej chwili wydało się Austriakowi, iż Anglik ukrywa coś – te niezwykle ważne informacje, które doprowadziły ich obydwu do tegoż miejsca – i nie ujawni ich, nim nie usłyszy zapewnienia, pewnego rodzaju potwierdzenia, że tak, on, Marold Zinzendorf we własnej osobie, pragnie osiągnąć ten niemal mityczny, trzeci przełom w swym naukowym życiu.

– Tak, Mordecai – odpowiedział po chwili ciszy. – Pragnę doznać czegoś w rodzaju ostatecznego przełomu. Wszak bowiem do tego zmierzam w swych naukowych dociekaniach. Do sedna tajemnic tego świata.

– Mogę więc liczyć na to, że jeżeli wyjawię ci pewien sekret, pewną sprawę wielkiej wagi, zaangażujesz się w nią całym sercem i umysłem, by zostać moim wspólnikiem i pomóc mi w odkryciu najważniejszej tajemnicy wszechrzeczy?

Mordecai ciągnął swój wywód, spoglądając wprost w oczy Zinzendorfa. Obydwaj, mimo tego iż znajdowali się w nocnym klubie, gdzie gwarne rozmowy nie mogły zostać przerwane choćby na chwilę, zdawali się być gdzieś daleko. Orbitować na skraju świadomości, będąc całkowicie oderwanymi od otaczającego świata. Zarówno Marold, jak i Hext, wwiercając się w swoje źrenice, doskonale wiedzieli, co nastąpi. Zinzendorf bowiem obrał za cel swego życia dążenie do poznania prawdy. Do zgłębienia, choćby w drobnym stopniu, wszystkich tych tajemnic, które przez wieki obrastały w legendy, zmieniały się w mity, stawały się zapomnianymi, irracjonalnymi wizjami, które większość ludzi obracała w żart bądź, co najwyżej, w podszyte strachem historie opowiadane w zimowe wieczory przy blasku ognia buchającego z domowego kominka. Marold wierzył w ten świat nadprzyrodzony. W przenikanie się dwóch odmiennych wymiarów. W dziwy skrywane przez noc. W mgliste widziadła lewitujące wśród kamiennych steli i grobowych monumentów w poszukiwaniu swego gnijącego ciała. W zagadkowe obszary ludzkiego umysłu, skryte gdzieś daleko w najbardziej iluzorycznych pokładach podświadomości. Nie widział więc innej możliwości, jak tylko włączenie się w plany Hexta, choćby były najbardziej szalone, wystawiające na ostateczną próbę wartości, którymi do tej pory żył, mogące zrównać z ziemią wszelkie pokłady spokoju ducha, zmiażdżyć i skruszyć do cna poczytalność, przyprawić o zawał serca. Chciał bowiem ze wszystkich swoich sił, by to pragnienie, ten nieodparty popęd, który wciąż wiódł go wprost w bramy nieznanego, został nasycony raz na zawsze. Mordecai z kolei nie pragnął niczego innego, jak tylko tego, by w tym znamiennym dla niego okresie, gdy spełnić się mogą wszystkie jego najśmielsze wizje i marzenia dopełniające jego przerażające ambicje, towarzyszył mu ten młody, inteligentny i nad wyraz nieprzeciętny Austriak, który podobnie jak on pokochał groteskowe cuda natury, mogące być odkrytymi jedynie przez garstkę wybranych.

– Tak, mój przyjacielu. Możesz na mnie liczyć – odpowiedział śmiałym i zdecydowanym głosem Marold, czym sprawił, że na twarzy Hexta zagościł wyraźny spokój, a on sam odetchnął głęboko, jak gdyby ktoś ściągnął wielki kamień ciążący mu na piersi.

– Wybacz mi moją postawę i wszystkie pytania, ale sprawa, w którą chcę cię zaangażować, wymaga absolutnej pewności w działaniu osób mających w niej uczestniczyć. Od teraz tyczy się to również ciebie, Maroldzie.

– A mógłbyś mi w końcu ujawnić, czymże jest ta sprawa i jaką rolę ja sam mam odgrywać?

– Naturalnie. Ale wszystko po kolei. Dzisiaj zdradzę ci tylko niezbędne informacje. Resztę poznasz z czasem.

W głosie Hexta znów pojawiła się ta charakterystyczna nuta pewności. Niemniej jednak Zinzendorf sądził, iż głośno i zdecydowanie potwierdzając chęć swojego udziału w tajemniczej sprawie, od razu pozna wszystkie jej szczegóły.

– Ale przecież wyraźnie ci powiedziałem. – Jestem w stu procentach zdecydowany, by być twoim wspólnikiem – zaczął Marold, ponownie wyrażając swoje częściowe niezadowolenie i oburzenie.

DOMINIK ŁUSZCZYŃSKI

Urodzony w 1990 roku w Łańcucie. Z zawodu archeolog, obecnie manager w spółce technologicznej. Internetowy recenzent oraz felietonista. Twórca wielu undergroundowych stron o tematyce literackiej i muzycznej.

Fan ciężkich brzmień, kolekcjoner muzyki na analogowych nośnikach. Żarliwy wielbiciel klasycznej, XIX- oraz wczesnej XX-wiecznej literatury grozy. Podróżnik, wędrowiec, fotoamator. Pasjonat sztuki, retro techniki i gier wideo.

Obecnie mieszka w Olsztynie. Jako animator kultury prowadzi wiele cykli popularyzujących kulturę grozy, w tym filmowy Vintage Horror Show.

[1] Tłumaczenie – autor.

[2] Tłumaczenie – autor

[3] Mowa o dziele The Medical Aspects of Death and the Medical Aspects of Human Mind