Puste mogiły - Dominik Łuszczyński - ebook

Puste mogiły ebook

Łuszczyński Dominik

3,2

Opis

Weronika Sobczak, młoda pisarka u szczytu sławy, przeprowadza się do Siedlan – małej, przygranicznej wsi we wschodniej Polsce. W nowym, wymarzonym domu ma nadzieję nie tylko na oderwanie się od życiowych zawirowań. Pragnie również w spokoju wyczekiwać narodzin swojego pierwszego dziecka.

Kobieta nie zdaje sobie jednak sprawy, że we wsi wciąż pokutuje pewien mit, który na zawsze zmieni jej życie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (47 ocen)
8
15
8
12
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamilaLabuda

Z braku laku…

"Puste mogiły" Dominika Łuszczyńskiego straszą przeklętą wioską, gdzie nie ma śmiechu dzieci, urodzajnych plonów, a Ci, którzy przeżyli, są owładnięci przez szaleństwo klątwy rzuconej na te tereny w XIX w. Kiedy do Siedlan przybywa ciężarna pisarka i jej wymarzony kandydat na męża, wydarzenia nabierają tempa, a wkrótce wokół rozegra się prawdziwa rzeź.  Łuszczyński nie oszczędza bohaterów. W jego horrorze jak krew zacznie bryzgać to na prawo i lewo. Dewianci i szaleńcy są stawiani na piedestał. Księża tracą wiarę w obliczu zła. Okrucieństwo i straszne obrazy zalewają czytelnika. Jest obrzydliwie, lepko, śmierdząco i gęsto od mroku, czyli tak jak w tego typu opowieści być powinno.  Szkoda tylko, że korekta nie zauważyła wielu błędów i razem z tymi zatwierdziła tę powieść jako wersję e-bookową. Mam nadzieję, że druk został pod tym względem wygładzony.
00
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Papierowe postaci,wydumane zdarzenia. Przeczytane dla zasady,by skończyć,co zaczęte i niedługie.
00
KasiaMilMus

Z braku laku…

Czytając odniosłam wrażenie, że edytor przespał większość korekty 😊
00
Jacekbin1965

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, zaskakujące zakończenie.
00
Chuchrowska1987

Nie polecam

czekam ja lektora. Jak jest syntezator głosu nie da się słuchać😔
13

Popularność




Tytuł: Puste mogiły

Autor: Dominik Łuszczyński

Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2023

Copyright © Dominik Łuszczyński, 2019

Dom Horroru,

ul. Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Mariusz Elsner

Projekt okładki: Digital Fire Rafał Brzozowski

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wrocław 2023

ISBN 978-83-67342-55-1

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

PROLOG

Niemowlę żyło jeszcze w chwili, gdy dwaj mężczyźni przysypywali je ziemią. Łkało, bezbronne i bezradne. Próbowało walczyć odgarniając swoimi małymi rączkami pokłady ciemnej, gliniastej ziemi. Wielkie, brudne grudy były jednak bezlitosne. Z momentu na moment przysłaniały obraz zamglonego świata pogrążonego w wieczornym mroku. Wypełniały krzyczące usteczka, jakby nakazywały im milczenie. Deszcz zaś, który wylewał się z przestworzy w srebrnych, zimnych niciach, wciąż wystukiwał swój żałobny rytm, gdy po dziecięciu nie było już śladu.

Dwaj mężczyźni stali jeszcze długą chwilę nad bezimiennym grobem, który wykopali swoimi rękami. Wypełnili go nie tylko ciałem nowonarodzonego. W mogile mającej na wieki wieków pozostać zapomnianą, złożyli też całą swoją przyszłość. Wszystkie obawy, lęki i strach, mając nadzieję, że odwrócą bieg wydarzeń, jaki stał się przyczyną wszystkich ich życiowych tragedii.

1999

ROZDZIAŁ I

– Cośmy uczynili…

Szept niósł się echem pośród starych drzew o czarnych pniach. Nie było w nim jednak słychać wyrzutów sumienia. Nie znalazło się w nim miejsce na skruchę. Tylko obawa o to, by nikt nie odkrył prawdy. By niemowlę złożone do marnej niby mogiły raz na zawsze w niej pozostało.

– Dobrze wiesz, że tak trzeba było. W innym przypadku wszyscy byśmy pomarli.

Drugi głos, inaczej niż pierwszy, miał w sobie władczą nutę. Mocny tembr i silne brzmienie. Była w nim jakaś nikczemność. Potężna dawka przeświadczenia, że mówiący człowiek jest nie tylko panem sytuacji, lecz również i życia.

Dwaj mężczyźni patrzyli sobie prosto w oczy. Ich zalewane deszczem twarze pokryte były zarówno znakami czasu, jak i strachem. Za strachem tym kryła się jednak determinacja. Choć jeden z nich udawał, że bije się z myślami, wiedział, że we własnym mniemaniu postąpił w jedyny słuszny sposób.

Otaczała ich ciemność zbliżającej się nocy. Wokół unosiła się mgła. W konarach potężnych drzew nie skrywały się ptaki. Za plecami mężczyzn znajdował się stary cmentarz. Nieużytek, który od dawna popadał w ruinę, i o którym mało kto już pamiętał. Niegdyś składano tam choleryków i nosicieli dżumy, choć mówiło się, iż w najstarszych mogiłach, gdzie nawet przegniłe krzyże zdawały się wskazywać, jakby spoczywających tam opuścił sam Bóg – leżeli obarczeni trądem nieszczęśnicy. Jeden z mężczyzn, ubrany w starą, zbyt dużą koszulę, pikowaną kamizelkę i wyświechtane spodnie, spojrzał w ich stronę. Sam nie wiedział dlaczego jego oczy zbłądziły w tamtym kierunku. Czy szukał osób mogących skrywać się pośród otaczających cmentarz wierzb i olszyn, które mogłyby zdradzić bluźnierczy czyn, jakiego dokonał? Czy może zupełnie nieświadomie patrzył na puste parcele, jakby domyślał się, że – choć próbuje – jego przyszłość uwieńczy grób w tak ohydnym miejscu.

Drugi mężczyzna odwrócił wzrok od wspólnika w zbrodni i spoglądnął pod swoje stopy. Na miejsce, w którym deszcz wystukiwał symfonię winy i grzechu. Był wyższy niż jego kompan. Inaczej też ubrany. W jednoczęściowym, czarnym jak smoła stroju brakowało tylko jednego elementu, który dopełniłby obrazu całości. Śnieżnobiałej, lśniącej koloratki.

– Niechaj zapomniana zostanie nam nasza wina, bowiem pogrzebaliśmy zło nie pozwalając, by ujrzało światło jutrzenki – zaczął wołać donośnym głosem. Z kieszeni wyjął małą, srebrną fiolkę w kształcie kapliczki. Kilkoma szybkimi ruchami odkręcił jej mały korek i czyniąc znak krzyża zaczął polewać jej zawartością mogiłę, której był pomysłodawcą i twórcą. Święcona woda niknęła jednak w jego oczach pod naporem kolejnych fal deszczu. Nie skrzyła się świętym blaskiem. Nie odznaczała na wilgotnej ziemi. Mężczyzna wierzył jednak, że przeniknęła głęboko i nie pozwoli, by zło wyjrzało na świat.

– Czy trzeba zbić krzyż? – zapytał nagle pierwszy z mężczyzn. Jego głos zbiegł się z trzaskiem gromu.

– Litości, Surzewski! Nigdy nie waż się nawet próbować postawić w tym miejscu czegokolwiek! – ksiądz krzyczał na nieco starszego od niego kościelnego. Wyciągnął swój wskazujący palec i grożąc kontynuował. – Ziemia po której stąpasz nie jest już ziemią konsekrowaną. I tak zostanie! Jedynie grób będzie zapieczętowany boskim słowem! Nie może tu być żadnego pomnika, żadnego krzyża, niczego! Pomyśl tylko, co by się mogło stać, gdyby ktoś odkrył to miejsce. Ile dusz mogło by zostać straconych!

Kościelny przytaknął, jak przytakiwał na każde słowo księdza Stanisława już ponad dwa lata. Spojrzał raz jeszcze na mogiłę i pokręcił głową z niedowierzaniem.

– I jakże to będzie, proszę ojca? Nigdy nie wierzyłem, że takie coś stanie się u nas, a jednak.

– W zło nie wierzyłeś? – zrugał go ksiądz. – Wiele nie trzeba, by się pojawiło. Ale nam udało się zaradzić jego rozprzestrzenianiu. Pokonaliśmy je, Michale! Tej nocy zwyciężyło dobro!

W oczach kościelnego było jednak coś, co dało się zauważyć nawet poprzez ciemność i lejące się z nieba łzy. Zwątpienie. Nie jednak w Boga, Kościół czy konieczność czynu, lecz w to, czy wszystko uda się zachować w tajemnicy.

– Malewska zaraz wszystko wygada! – krzyknął. – Jeszcze mi w uszach dźwięczą jej wrzaski! Kto wie, czy nie biegnie do miasta i nie woła policji? Zjawimy się pod jej domem, albo pod kościołem, i już będą mieli dla nas naszykowane kajdany.

– Bredzisz Surzewski! Tuż po porodzie? Biegnie do innego miasta? Ona nigdy niczego nie wygada!

– Żadna matka tak by tego nie zostawiła! – głos kościelnego unosił się echem, coraz donośniej.

– Zamilcz – skwitował w końcu Stanisław Wereszczuk. – Mam ja swoje sposoby na takie niewierne, plugawe ladacznice. Słowem nie piśnie o niczym, więc się nie martw.

Obydwaj spojrzeli na wykopaną przez siebie mogiłę, pod którą spoczywał noworodek. Stali w ciszy. Wsłuchiwali się w odgłosy otoczenia, jakby w obawie, że za przyczyną samego diabła usłyszą dobiegające z zasypanego dołu krzyki i płacz dziecka.

Ciemność stawała się coraz bardziej gęsta. Zastąpiła opadającą z wolna mgłę. Z trudem dostrzec można było cokolwiek.

– Nie zapalaj lampy – rozkazał Wereszczuk.

Kościelny, choć tego nie zrobił, sięgał już po nią upewniając się, że ma w kieszeni kamizelki paczkę zapałek. Słowa proboszcza zdziwiły go. W duszącym mroku nie można było dostrzec jego sylwetki, co dopiero odgadnąć, że będzie próbował zapalić lampę.

Michał Surzewski, choć nigdy nie przyznał tego wprost, bał się swojego księdza. Prócz sługi Boga widział w nim człowieka, który ma w sobie coś tajemniczego, nieodgadnionego. „Jakby znał grzechy zanim jeszcze klęknie się do konfesjonału”, powiedział raz do siebie, po czym zaklął w myślach stwierdzając, że „prałat i w głowie majstrować może”.

– Chodźmy – Wereszczuk powiedział rozkazującym tonem. Słychać było, jak stąpa po mokrej, błotnistej ziemi, jak jego buty piszczą na świeżej, majowej trawie.

Kościelny raz jeszcze wsłuchał się we wszystkie odgłosy skrywane przez noc, by w chwilę później kroczyć – jak miał nadzieję – tuż za księdzem.

– I nigdy, przysięgnij mi Surzewski, noga twoja tutaj nie postanie.

– Przysięgam.

Mężczyzna nie zdążył jeszcze wypowiedzieć do końca słowa swojej przysięgi, gdy poczuł, że tuż przed nim, dosłownie kilka centymetrów od jego twarzy, znajduje się twarz prałata.

– Z większym przekonaniem, Surzewski! – syknął przez zaciśnięte zęby. – Oj, wiem ja, jak to lubisz wypić i dzielić się w takich momentach wszystkim, dosłownie wszystkim!

– Przysięgam! Przysięgam! – Surzewski niemal krzyczał. Choć nie mógł tego dostrzec, czuł na sobie wzrok Stanisława.

Odpowiedzi od księdza nie usłyszał. Dobiegł go jedynie odgłos jego kolejnych, szybkich kroków. Później chrobot i chrzęst zardzewiałego łańcucha od cmentarnej bramy. Pisk jej zawiasów, gdy otwierał jej skrzydła, i ciche szepty prałata, gdy raz na zawsze zamykał wrota do świata zapomnianych.

„I oby zło nigdy nie powstało. Oby ciemność nas nie zmogła. Oby dobro zwyciężyło”.

Droga do wioski dłużyła się Surzewskiemu niemożebnie. Minuty, w czasie których myślał o dziecku złożonym do grobu mijały ospale i ociężale. Zdawało mu się, że wieczność minęła od chwili, gdy opuścili zapadniętą nekropolię, podczas gdy nie uszli więcej niż kilkuset metrów. Przeszli przez mały wąwóz i trakt leśny. Wstąpili na wyściełaną piachem drogę, minęli kilka przydrożnych kapliczek, by w końcu – gdy noc była gęsta od smolistej czerni, a deszcz nie dudnił im w uszach – znaleźć się na głównej, wiejskiej uliczce. Tuż przy rozwidleniu, gdzie rozchodziła się w trzech kierunkach, mężczyźni popatrzyli na siebie, choć spowijający wszystko mrok sprawił, że nie mogli zajrzeć w swoje oczy.

– Dobrych snów, Michale – prałat Stanisław szepnął w kierunku kościelnego, choć wśród nocnej martwoty mogło się zdawać, jakby krzyknął z całych sił.

– Dobranoc – odparł Surzewski, po czym dodał – Szczęść Boże.

Nie doczekał się odpowiedzi.

Po chwili, kiedy kroki Wereszczuka zaczęły wyraźnie słabnąć, niknąc w nocnej pustce, Michał głęboko odetchnął nie mając pojęcia, jakim cudem miałby tej nocy zasnąć. Zamiast skierować się prosto do domu usiadł na sporym, przydrożnym kamieniu. Dopiero wtedy poczuł, jak serce wybija mu w piersi szaleńczy rytm, a żyła na skroni pulsuje, jakby jej jedynym zadaniem było rozsadzenie czaszki kościelnego.

Surzewski zawsze uważał się za dobrego człowieka. Nigdy niczego od życia nie wymagał, nigdy na nic nie liczył. „No, może poza bożym błogosławieństwem” – pomyślał. Choć nie miał ani żony, ani dzieci, cieszył się każdym dniem swojego pięćdziesięciosześcio letniego życia. Gospodarstwo prowadził skromnie. Dużo do szczęścia nie trzeba mu było. I gdy tak o wszystkim pomyślał – o swoim czynie, który przypieczętował znakiem krzyża – przeląkł się, a z jego oczu popłynęły łzy. Nie sądził, że jego serce skruszeje, a dusza zacznie wić się niespokojnie.

– Czy aby to było odpowiednie? – powiedział takim tonem, jakby pomyślał o sprzedaży cielaka, a nie o morderstwie noworodka.

Naraz stanął mu przed oczyma obraz Aurelii Malewskiej, drącej się wniebogłosy, gdy ledwo co powinięte dziecię zostało jej brutalnie odebrane. Surzewski nie znał jej dobrze, bo i nie było ku temu okazji. Upośledzona Aurelia, której rodzina dawno pomarła, sama zajmowała się swoim niewielkim gospodarstwem. Z pewnością znalazłby się ktoś, kto by jej pomógł, choćby i dobrym słowem, gdyby nie ostracyzm, jakim obciążono jej całą rodzinę. Niewierzący pośród bogobojnych. Ateiści wśród wierzących. Jedyni w całej wsi, jedyni, jacy kiedykolwiek tam mieszkali. A gdy zarówno ojciec, jak i matka młodej Malewskiej pomarli, we wsi mówiło się tylko, że to Bóg przyszedł zakończyć epokę niewiary. I tylko wyczekiwano, aż i Aurelia zejdzie z tego świata. Ona zaś – wbrew zapowiedziom najstarszych matul we wsi – żyła i miała się dobrze, choć widać było, iż niekiedy ciężko wiązała koniec z końcem. Nikt jednak nawet słowem się do niej nie odzywał. Nikt nie proponował pomocy. Nikt nie wspierał w codziennych trudach. W niedziele z kolei, gdy pobożnie wędrowano na sumę, mijano jej dom z daleka. Dzieciom wmawiano, że w nim straszy i że każdy, kto choćby słowo zamieni z Malewską, będzie potępiony przez prałata Stanisława. A słowo prałata Stanisława było święte tak bardzo, jak tylko świętym mogło być słowo padające z ust śmiertelnika. Gdy więc dotarły do wszystkich mieszkańców słuchy, że młoda Malewska – ta sama, upośledzona niewierząca, która z nikim nie mieszka i z nikim się nie spotyka – oczekuje dziecka, na ludzi padł blady strach. Starowinki płakały wieszcząc koniec świata. Starcy rzucali kalumnie wyzywając Aurelię od jawnogrzesznic. Prałat Stanisław zaś milczał. Mieszkańcom zdawało się, że sam nie wie, co to wszystko znaczy i jak poradzić sobie z tym faktem. Michał Surzewski wiedział jednak, że za tym długim, trwającym całe miesiące milczeniem stał plan, który w ustach księdza przybierał tylko formę zapewnień „Bóg nam dopomoże i sprawi, że problemy same się rozwiążą”. Kościelny, tak samo jak i wszyscy w wiosce, czekał więc na to. Na cudowne rozwiązanie problemu, jakim była Aurelia Malewska i jej mające się wkrótce narodzić dziecię.

Cudowne rozwiązanie nie nadchodziło jednak. Nie objawiło się nagłą śmiercią ich obydwojga. Zupełnie inaczej byłoby nawet w przypadku, gdyby młoda Malewska niespodziewanie wyprowadziła się ze wsi i wzrok i słuch by po niej zaginął. Michał Surzewski znał jednak prawdę o mającym nastąpić cudzie. Prałat Wereszczuk wyjawił mu ją dzień wcześniej. A gdy skończył mówić kościelny był blady niczym ściana i przełykał ślinę, jakby w gardle paliło go żywym ogniem piekielnym. Dostał jednak zapewnienie od księdza, że czeka go łaska wieczna za pomoc w uwolnieniu wsi od owocu lubieżnych czynów Aurelii. A Michał Surzewski nie ważyłby się sprzeciwić księdzu. Wiedział, że wtedy spotkałaby go prawdziwa kara boska.

Kościelny wyrwał się z otępienia. Wstał z niewygodnego głazu i zaczął głęboko oddychać. Nie pomogło to ani trochę. Serce w dalszym ciągu gdzieś się śpieszyło. Myślami zaś władał chaos, z którego wynurzał się obraz płaczącego niemowlęcia odbieranego łkającej i krzyczącej matce.

Zakradli się do niej, gdy tylko domyślili się, że będzie rodzić. Obserwowali ją każdego dnia. Widzieli jak powiększa się jej brzuch. Sprawdzali jak się zachowuje. Wyczekiwali dni, gdy Aurelia nie będzie chodzić ani w pole, ani do chlewu. Dnia, kiedy nastąpi rozwiązanie.

Dziecko już prawie w całości wydostało się na ten świat, gdy wbiegli do jej domu. Leżała nago w łóżku mając przy sobie przygotowane ręczniki i balię z wodą. Wereszczuk podbiegł do niej jako pierwszy. Odepchnął zmęczoną kobietę, gdy przerażona zaczęła się podnosić na łóżku i szybkim ruchem wyrwał jej dziecko z rąk. Dłonią rozerwał pępowinę – jakby miał w sobie siłę tura – i wybiegł z domu zostawiając oniemiałego kościelnego samego z mdlejącą, lecz wciąż krzyczącą Malewską. Surzewski pomyślał, że nigdy nie zapomni, jak wiła się i jęczała. Jak żałośnie ujadała próbując wstać i biec za mężczyzną, który odebrał jej być może jedyną radość w życiu.

– Tak trzeba było, tak trzeba było – mówił kościelny wciąż próbując usprawiedliwić swoją winę.

Zupełnie nie pamiętał minut, które dzieliły go od ostatniego spojrzenia w oczy Aurelii, do chwili, gdy znalazł się na starym, opuszczonym cmentarzu kopiąc niewielki dół, do którego kilka minut później Wereszczuk wrzucił niemowlę.

Upadł na kolana i gorzko zapłakał.

– Może, gdybym jeszcze tam szybko pobiegł, gdybym odkopał dół najszybciej jak się da, uratowałbym dziecko! – zaczął mówić do siebie rozglądając się dookoła, mając świadomość tego, że właśnie popełnił śmiertelny grzech i nigdy nie dostąpi zbawienia.

Jego serce zamarło, a dusza jakby się oddaliła, gdy spostrzegł, że wbrew wszelkiej logice znajduje się przy domu Aurelii Malewskiej, która przecież mieszkała zupełnie gdzie indziej, niż on. Daleko dalej niż miejsce, do którego zaszedł.

Zdjął go strach. Zaczął mówić coś pod nosem jąkając się. Jego ręce drżały, a oczy zdradzały niedający się pojąć lęk, gdy przez mrok nocy wpatrywał się w okno małej, poniszczonej chaty, gdzie na parapecie stała zapalona długa świeca podobna do gromnicy. Jaśniała niby wieczna lampka. Jej płomień lśnił oskarżycielsko, jakby świeca zwiastowała mu powolną śmierć w męczarniach i późniejsze katusze duszy.

Dla Surzewskiego było to olśnieniem. W jednej chwili, niczym rażony gromem, przypomniał sobie, że na starym cmentarzu zostawił łopaty, które zabrał ze sobą z własnego domu.

– Gdyby tak ktoś je zobaczył, rozpoznał… – powiedział i ze strachu zaczął szczękać zębami. Niemal natychmiast ruszył z powrotem, w stronę opuszczonej nekropolii.

Wioska była pogrążona we śnie. Nie paliły się światła, nie słychać było nawet ujadania psów. Jedynie Michał, choć w słusznym wieku, pokonywał kolejne metry niczym nastolatek. Zdawał sobie sprawę, że od jednej rzeczy być może zależeć będzie jego życie. Biegł, jakby czerń nocy nie była problemem. Jakby masa mroku, która go otaczała, nie różniła się niczym od lekkiej, porannej mgły. Wydawało mu się, że minęła tylko chwila, gdy na powrót znalazł się przy cmentarnej bramie. Nie mając klucza do kłódki i łańcucha przeskoczył ją szybko i sprawnie podciągając się na zardzewiałych, wilgotnych, wciąż pamiętających wieczorny deszcz prętach. Był już po drugiej stronie. Kroczył między mogiłami lawirując tak sprawnie, jakby znał ich układ na pamięć. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie odłożył łopaty. Sięgnął do kieszeni kamizelki po zapałki. Czy bał się, że ktoś go zobaczy? Wszystko miało dziać się tylko chwilę. Jedno mignięcie płomienia, by rozrzedzić mrok i ujrzeć ubłocone sztychy. Zapałka nie chciała płonąć. Wilgotna siarka rozsmarowała się na spłonce niczym masło. Za nią kolejna. I jeszcze jedna. Dopiero któraś z rzędu, jakby słysząc rzucane pod nosem przez kościelnego klęcia, przelękła się i rozświetliła nikłym światłem czerń świata.

Mogiła była rozkopana.

I była pusta.

To pierwsze i jedyne, co rzuciło się w oczy Szurzewskiemu.

Zapałka dokonała swego żywota i wraz z oddalającym się wspomnieniem o ogniu pozwoliła, by mrok powtórnie rozsiadł się na wszystkim wokół.

Złudzenie i sen, wmawiał sobie kościelny. Ułuda.

Nie minęła chwila nim następna zapałka ścierała się w próbie wzniecenia bursztynowej poświaty. Trzęsące się ręce Michała stanowiły najlepszy dowód na to, że wmawiane sobie wytłumaczenia były pieśnią dobrej myśli, nie zaś rozsądku.

Światło ponownie rozświetliło starą nekropolię.

Dół, bezimienny grób, w którym powinno spoczywać niemowlęce ciało, nie miał w sobie po nim nawet śladu.

Surzewski krzyknął. Po chwili zrobił to po raz kolejny. Upuszczona zapałka dogasła w locie i nim spadła na ziemię cmentarz okrył się kirem nocy.

Przerażony kościelny krzyczał jeszcze głośniej, a jego żałosne ujadanie niosło się echem. Choć wszędzie było nic, tylko czerń, zasłonił oczy, jakby bezbożny pochówek palił jego wzrok mimo wszechogarniającego mroku.

Zataczając się w kierunku bramy, uciekał. Wciąż miał zamknięte oczy. Pozwalał nieść się naprzód zmysłom. Tym samym, które w jednym momencie uraczyły go nienaturalnym uczuciem osaczenia, rozlegającym się wszędzie trupim odorem rozkładających się, chorych ciał oraz wyobrażeniem wpatrujących się w niego setek ślepych, martwych oczu.

Michał Surzewski długo przeciskał się przez marniejący fragment cmentarnego płotu tuż obok bramy, jakby zupełnie zapomniał w jaki sposób i z jaką łatwością znalazł się na ziemi należącej do umarłych. Wciąż bredził pod nosem i krzyczał, gdy biegnąc w stronę wsi, potykając się na korzeniach wielkich drzew i przydrożnych kamieniach, myślał o tym, że właśnie był świadkiem potwornego zmartwychwstania. Sytuacji, która nigdy nie powinna mieć miejsca.

Umysł kościelnego płonął. Wypełniał go żal za grzechy i przekonanie co do tego, że wszystko, co wydarzyło się tego wieczoru sprawi, że raz na zawsze zapewni sobie miejsce wśród potępionych. A przecież chciał dobrze. Pomagał w pozbyciu się demona. Ścierał ostatnie ogniwo niewiary, jakie wykwitło w ich wspaniałej wsi. Robił to, co w głębi duszy uważał za dobre. Przynajmniej do chwili, gdy nie ujrzał pustej mogiły i nie zrozumiał, jak wielki popełnił błąd.

Znów był na rozstaju dróg. W jego płucach świszczało powietrze, z twarzy kapał pot. Zamiast udać się w stronę swojego domu wybrał inną drogę. Wiodącą wprost do kościoła i mieszczącej się nieopodal plebanii. Biegł i myślał o tym, że Wereszczuk z pewnością już śpi. Obudzi go jednak, opowie wszystko co widział i o czym myśli. Prałat na pewno będzie znał rozwiązanie.

Był już niedaleko. Widział wyłaniającą się zza drzew wieżę kościoła. Ich kochanej, małej parafii zbudowanej na wierze i miłości. Przebiegł przed frontem budynku żegnając się pośrodku i wybiegł na mały plac za nim, skąd widział plebanię. Zwolnił kroku. Szedł ospale, na trzęsących się nogach. Jego buty zatapiały się w wilgotnej ziemi. Nieprzyjemny plusk błota wypełniał mu uszy.

Oparł się o płot graniczny między kościołem a plebanią. Czuł, że traci przytomność. Jakby uchodziło z niego życie, a dusza miała zamiar powędrować wprost ku czeluściom piekieł. Palce w rękach skostniały i wykręciły się nienaturalnie. Twarz zdrętwiała, a grymas, jaki się na niej pojawił przypominał wyglądem plugawego, ohydnego maszkarona.

Nim Michał Surzewski upadł na ziemię, jego oczy wykręciły się do góry ukazując jedynie przekrwione białka. Tracąc przytomność wciąż powtarzał w myślach tylko jedną frazę:

„Mogiła jest pusta. Mogiła jest pusta. Mogiła jest pusta….”.

ROZDZIAŁ II

„Lulaj że, o dziecię…”

Zabił jej pociechę. Małą, słodką istotkę. Cud, który nosiła pod sercem troszcząc się o niego każdego dnia. Wypatrując narodzin, jak najjaśniejszej gwiazdy na nocnym niebie.

Wiedziała, że jej dziecina już nie żyje, lecz nie potrafiła zrozumieć dlaczego. W jednej chwili widziała jak przychodzi na świat, w drugiej obce ręce brutalnie wydzierały ją z jej drżących rąk. Była zbyt słaba, zbyt obolała, by czemukolwiek zaradzić. Przez łzy spoglądała na mężczyznę, który z jej szkrabem w swoich brudnych rękach uciekał od niej jak najdalej.

Choć kobieta nie rozumiała w pełni świata, choć każdy dzień jej życia pełen był dziwności, a samotność wcale temu nie pomagała, zdawała sobie sprawę z pokątnych spojrzeń i wrogich słów, jakie ludzie kierowali w jej stronę. Uśmiechała się przecież, mówiła „dzień dobry”, a oni – wszyscy – traktowali ją źle. Była tą najgorszą.

Płakała i drżała wpatrując się w okno swej chaty. Spoglądając w noc, w cienie, w których nie dostrzegała twarzyczki swego dziecięcia. Nie wiedziała, czy nazwać można było to cudem, jednak poczuła w sobie nieznane jej do tej pory uczucie. Głębokie, wewnętrzne przekonanie, że maleństwo żyje. Że wróci do niej – do swojej prawdziwej matki. Była też przekonana o tym, iż na próżno ludzie sprawiali jej taką przykrość. Jej syn wróci i obróci tę nienawiść w ich stronę. Sprawi, że to oni będą płakać i lamentować całymi nocami.

Naga, obolała, z oczami piekącymi od łez, przeszła cały, mizernie wyposażony pokoik, kulejąc na trzęsących się nogach. Podeszła do nocnej szafki. Sięgnęła do najgłębszej szuflady i wyjęła z niej świecę. Wróciła do brudnej szyby okna, przez które widać było tylko nocną pustkę. Tuż przy niej, na zbutwiałym parapecie, ustawiła długą, woskową kolumnę i zapaliła ją.

Dłonie wciąż jej się trzęsły. W myślach zapanował jednak osobliwy spokój.

– Światło świecy wskaże ci drogę – szepnęła, jakby kierowała swe słowa prosto w bezkresną toń nocy. Bursztynowa łuna rozświetlała twarz kobiety, gdy powtórnie zapłakała.

Aurelii Malewskiej wydawało się, że jej cierpiętnicze krzyki słychać będzie jeszcze daleko, w innych wsiach.

Chciała, aby tak było.

By wszyscy wiedzieli, że smutek zostanie jej wynagrodzony.