On nigdy taki nie był - Lau Marta - ebook + książka

On nigdy taki nie był ebook

Lau Marta

0,0
45,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

On nigdy taki nie był – Opowieść o życiu z demencją i chorobą Alzheimera. Relacje bliskich i rozmowy ze specjalistami

 

Ta książka daje nadzieję, że czas choroby najbliższych możemy wspólnie godnie i dobrze przeżyć

Życie z demencją lub chorobą Alzheimera jest piekielnie trudne i nieprzewidywalne – zarówno dla chorego, jak i jego bliskich. I coraz częściej staje się rzeczywistością naszą, naszych rodzin, przyjaciół i znajomych. Zebrane w tej książce rozmowy z ekspertami i lekarzami oraz relacje opiekunów pomagają lepiej zrozumieć chorego i jego świat. Podpowiadają, jak można (i trzeba) wspierać najbliższych i jednocześnie dbać o siebie. A także jak się pogodzić z naszym znikaniem z pamięci osób, które kochamy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 240

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



– Halo, mamo?

– Tak?

– Wszyst­kiego do­brego z oka­zji Wiel­kiej­nocy! Al­le­luja!

– Al­le­luja?

– Tak! Je­zus zmar­twych­wstał!

– Zmar­twych­wstał?

– Tak!

– Aha. A co mu było?

1. PIA­SEK W KA­PE­LU­SZU

To jest tro­chę jak droga nad mo­rze, ale przez wy­jąt­kowo grzą­skie wy­dmy – na po­czątku nie prze­szka­dzają ci te ma­leń­kie ziarnka pia­sku, choć się do­stają do bu­tów i draż­nią stopy. Idziesz da­lej i brniesz, co­raz bar­dziej i bar­dziej. Po­tem już nie mo­żesz ustać, raz po raz się prze­wra­casz, osu­wasz, a na­wet za­pa­dasz i tra­cisz od­dech. Naj­chęt­niej byś za­wró­cił, ale prze­cież jesz­cze chwila i to twoje uko­chane mo­rze, szum fal i wiatr we wło­sach będą na wy­cią­gnię­cie ręki. Sta­wiasz ko­lejne kroki i znów się za­pa­dasz. Czu­jesz ten cho­lerny pia­sek wszę­dzie – w uszach, pod ję­zy­kiem, w bie­liź­nie, pod po­wie­kami.

Tak jest z de­men­cją lub al­zhe­ime­rem, na które cierpi ktoś ci bli­ski. Na po­czątku nie zwra­casz spe­cjal­nej uwagi na dziwne za­cho­wa­nia – za­po­mi­na­nie imion, my­le­nie dni, cią­głe cze­goś szu­ka­nie, ku­po­wa­nie jed­nej rze­czy wię­cej niż po­trzeba, po­wta­rza­nie tych sa­mych hi­sto­rii po kilka razy, lek­kie wa­ha­nia na­stro­jów czy zmiany w zwy­cza­jach. Bab­cia za­wsze mało spała, a te­raz prze­sy­pia całe dnie? Wi­docz­nie or­ga­nizm po­trze­buje. Wu­jek za­wsze py­tał, co u cie­bie, a te­raz nie za­dzwoni na­wet raz na ty­dzień? Pew­nie ma inne sprawy na gło­wie. To są te ma­leń­kie ziarna pia­sku, które igno­ru­jesz albo zwy­czaj­nie prze­oczasz, bo prze­cież nie ra­nią stóp.

Do­piero gdy sły­szysz, że je­steś zło­dzie­jem, ka­na­lią, an­ty­chry­stem, czy­jąś córką albo nie sy­nem, ale kie­row­ni­kiem ośrodka, czu­jesz, że ten pia­sek jest wszę­dzie. Nie mo­żesz spać, pra­co­wać, pójść do kina, na kon­cert, bo ta tona pia­sku cię przy­du­sza. I nie myśl o wa­ka­cjach. Tam też jest wszę­dzie pia­sek, na­wet je­śli je­steś na dru­gim końcu świata, na środku naj­ru­chliw­szej z ulic.

I jest jesz­cze coś – nie tylko ty masz pia­sek w ka­pe­lu­szu. Na tej wy­dmie je­steś z całą swoją ro­dziną – tak, twoja dwu­ipół­let­nia có­reczka jest nim cała ob­le­piona, twój na­sto­letni syn czuje go na­wet na eg­za­mi­nie ósmo­kla­si­sty, a twoja ży­ciowa po­łówka i ro­dzeń­stwo piją kawę z pia­skiem. Choć je­ste­ście tam ra­zem, czu­jesz po­tworną sa­mot­ność, bez­sil­ność i lęk. W gło­wie mi­liony py­tań bez od­po­wie­dzi: „Jak ich ochro­nić? Jak o nich za­dbać? A cho­remu jaką opiekę za­pew­nić? Dzienną czy ca­ło­do­bową? A ja­kie le­kar­stwa? A pie­lu­chy to już czy póź­niej? A ja­kie ba­da­nia? I czy star­czy na to pie­nię­dzy?”.

Kie­dyś jed­nak doj­dziesz na brzeg tego mo­rza. W końcu, bo kres tej drogi kie­dyś na­dej­dzie. Fale ob­myją stopy, a wiatr skru­szy zle­pione we wło­sach grudki pia­sku. Po­czu­jesz lek­kość ra­mion i ten upra­gniony spo­kój po nie­bo­skłon. A po­tem przez wiele dni, mie­sięcy i lat bę­dziesz się na­ty­kać na te ma­leń­kie ziarnka pia­sku – w set­kach do­ku­men­tów i for­mal­nych spraw, w ro­dzin­nych roz­mo­wach przy stole i w ci­szy domu po ro­dzi­cach lub dziad­kach.

I obie­casz so­bie – prawda, że to zro­bisz? – że żadne z two­ich dzieci, nikt z naj­bliż­szych nie sta­nie już wię­cej na tej wy­dmie.

JE­STEM KRÓ­LOWĄ AN­GIEL­SKĄ

Wie­sława i Ali­cja

Bab­cia Wie­sia. Za­wsze silna, za­wsze da­wała radę i za­wsze trzy­mała dom. Wła­ści­wie to ona za dziadka zo­stała wy­dana. Ta­kie były czasy. Duża ro­dzina, dużo dzieci, u są­sia­dów też, więc naj­star­szym wy­pra­wiono ślub i wy­słano na Śląsk, gdzie cze­kała praca. I mu­sieli so­bie sami ra­dzić.

Za­częli to swoje wspólne ży­cie na ty­skich Pa­pro­ca­nach. Ona pro­wa­dziła dom, a jak było trzeba, to ro­biła na dru­tach swe­try ro­bot­ni­kom i tak wy­ra­biała do­dat­kowo dwie pen­sje dziadka. A po­tem za­częła pro­wa­dzić kiosk. Ale ja­kież to było miej­sce! Nie taki tam zwy­kły kiosk z ga­ze­tami, tylko całe cen­trum han­dlowo-usłu­gowe! Tam wszystko dało się za­ła­twić, wy­mie­nić: pro­szek na buty, a buty nu­mer mniej­sze na więk­sze, su­kienki, bran­so­letki – no wszystko! I wtedy też bar­dzo dużo pra­co­wała, po dwa­na­ście go­dzin. In­te­res się krę­cił i był dla niej bar­dzo ważny. Jest taka hi­sto­ria ro­dzinna, która o babci Wiesi mówi wszystko. Bo kie­dyś bab­cia zdo­była w ka­to­wic­kim Spodku dy­wan i na ple­cach przy­tar­gała go do domu! Na pie­chotę! Go­dzinę szła! I za­wsze mó­wiła: „Ten dy­wan, co tu leży, to ja go do­rwa­łam i do domu przy­nio­słam!”.

Na eme­ry­tu­rze wy­pro­wa­dzili się pod Biel­sko, do ma­łego, ślicz­nego domku z ogro­dem. I już miały być fajne czasy. Nie­da­leko mieli za­miesz­kać ro­dzice Ali­cji – uko­cha­nej wnusi, którą bab­cia Wie­sia wy­cho­wy­wała do trze­ciego roku ży­cia – ale praca im na to nie po­zwo­liła – już nie tak ła­two było prze­nieść się za­wo­dowo do Biel­ska. A do­jazdy do Ka­to­wic, pra­wie go­dzinne, by­łyby mę­czące. I tak ro­dzice Ali zo­stali w Ka­to­wi­cach, a dziad­ko­wie pod Biel­skiem. Do mo­mentu, aż Ali­cja po­szła na pierw­szy rok stu­diów psy­cho­lo­gicz­nych.

To wtedy z bab­cią Wie­sią za­częło się dziać coś nie­po­ko­ją­cego – jeź­dziła na za­kupy z dziad­kiem i na okrą­gło ku­po­wała pieprz. Tak jej się w tej gło­wie za­ko­do­wało, że bra­kuje w domu pie­przu. Czę­sto py­tała o to, jaki jest dzień ty­go­dnia, po­wta­rzała te same hi­sto­rie, umy­kały jej roz­mowy sprzed chwili. Było to na tyle nie­po­ko­jące, że po­sta­no­wiły z mamą Ali­cji za­brać bab­cię do neu­ro­loga. Ale babci po­wie­działy, że idą ra­zem po ta­ble­teczki na wzmoc­nie­nie i na pa­mięć, a nie żeby ja­kąś cho­robę spraw­dzić. A jak tylko przy­szły do le­ka­rza, jak tylko po­wie­działy, co je w za­cho­wa­niu babci nie­po­koi, to usły­szały od le­karki: „A co, bab­cia ma nie­złą eme­ry­turę?”. Dok­tor jed­nak prze­pi­sała ja­kieś ta­bletki, ale żad­nych in­nych ba­dań ani kon­sul­ta­cji już nie za­le­ciła. Te­mat za­mknięty, na­stępny pa­cjent. I martw się, czło­wieku, sam. Uparły się jed­nak, żeby bab­cię grun­tow­nie prze­ba­dać. Udało się tylko dla­tego, że od zna­jo­mego do­stały na­miar na le­ka­rza neu­ro­loga, który za­ła­twił dia­gno­stykę. I wtedy się oka­zało, że to są po­czątki al­zhe­imera.

Po­mo­gło to, że dość szybko po dia­gno­zie bab­cia tra­fiła na ba­da­nia kli­niczne ja­kie­goś ame­ry­kań­skiego leku. Ale czy brała lek czy pla­cebo, to do dziś nie wie­dzą, choć po­dej­rze­wają, że ra­czej był to lek, bo wszystko jakby spo­wol­niło. Za­częły się zmiany w za­cho­wa­niu – raz bab­cia była płacz­liwa, a po­tem znów agre­sywna. Miała też fazę cho­wa­nia pie­nię­dzy – bo na pewno ktoś jej te pie­nią­dze za­bie­rze. Po­tra­fiła wy­brać pół eme­ry­tury i ją gdzieś za­cho­mi­ko­wać. Cały dzień szu­kały, a bab­cia roz­pa­czała, że nie wie, gdzie te pie­nią­dze są. Po­tem już po kilku ta­kich ra­zach to cała ro­dzina wie­działa, ja­kie są stałe miej­scówki, więc się szło, wy­cią­gało i uspo­ka­jało bab­cię. Po czym cho­wała je znowu.

Ali­cja cały wolny czas poza stu­diami spę­dzała z dziad­kami i bar­dzo się sta­rała ich an­ga­żo­wać w co­dzien­ność. Nie wy­rę­czać, tylko pod­po­wia­dać, co ro­bić, by jak naj­dłu­żej byli wśród lu­dzi. Wiele razy było tak, że Ala za­bie­rała bab­cię na za­kupy i była jej su­fle­rem: „Bab­cia, weź kieł­ba­skę, weź chle­bek i ma­sełko, a te­raz chodź, pła­cimy”. A po­tem z nimi za­miesz­kała, bo za­raz po stu­diach zna­la­zła pracę nie­da­leko ich domu – co wtedy było szczę­ściem w tym ca­łym nie­szczę­ściu. Naj­pierw miesz­kała tylko przez trzy dni w ty­go­dniu. Przy­jeż­dżała z pracy, ogar­niała dziad­ków, spę­dzała czas, roz­ma­wiała, słu­chała tych sa­mych hi­sto­rii, od­po­wia­dała dzie­siąty raz na to samo py­ta­nie. Pod wzglę­dem cier­pli­wo­ści nikt jej tak nie wy­tre­no­wał jak bab­cia Wie­sia. Te­raz ta cier­pli­wość przy­daje się wo­bec pa­cjen­tów, któ­rymi Ala się zaj­muje za­wo­dowo.

W po­zo­stałe dni z dziad­kami miesz­kali ro­dzice Ali­cji i jej sio­stra. Na szczę­ście reszta ro­dziny też się an­ga­żo­wała – gdy tylko mo­gli, od­wie­dzali dziadka i bab­cię, a to kawkę wy­pili, a to cia­sto przy­wieźli. Lo­gi­styka na naj­wyż­szym po­zio­mie. Ali­cja była w nią włą­czona do tego stop­nia, że z Ty­ko­cina, do któ­rego wy­je­chała ze swoim mę­żem na kilka dni, kie­ro­wała za­trzy­ma­niem roz­wol­nie­nia u babci. Wy­dzwo­niła wszyst­kich ze swo­jej ślą­skiej ro­dziny, by przy­je­chali szybko do babci i z opie­kunką po­dali leki. Bo wtedy jesz­cze bab­cią zaj­mo­wał się dzia­dek, ale to była ra­czej taka czuj­ność niż opieka – żeby so­bie cze­goś nie zro­biła, nie od­krę­ciła gazu. Przy­go­to­wał jej kawę, śnia­danko, i tyle. A opie­kunka po­ja­wiała się od czasu do czasu. Re­gu­lar­nie przy­cho­dziła już póź­niej, od­kąd bab­cia za­częła wy­cho­dzić z domu, na­wet przez okno. I ten mo­ment, w któ­rym mu­sieli za­mon­to­wać do­dat­kowy za­mek w drzwiach na ogród, był jed­nym z trud­niej­szych.

Ali­cja naj­bar­dziej bała się chwili, kiedy bab­cia Wie­sia ją za­po­mni. Naj­pierw bab­cia pa­mię­tała, że Ala jest Alą albo osobą, która za­wsze jest przy niej, po tej do­brej stro­nie mocy. Taki swój czło­wiek. A po­tem już była ko­le­żanką sprzed lat, któ­rej opo­wiada się różne hi­sto­rie, albo ja­kąś miłą pa­nią, z którą się roz­ma­wia nie­zo­bo­wią­zu­jąco. Cza­sem Ali­cja była też dy­rek­torką ośrodka – bo bab­cia uwa­żała, że prze­bywa w ośrodku. W końcu już bar­dzo rzadko się zda­rzało, żeby swoją uko­chaną wnuczkę pa­mię­tała i ko­ja­rzyła. Ali­cja zna­la­zła na to spo­sób, a po­mo­gła w tym przy­ja­ciółka, która spre­zen­to­wała jej no­tat­nik w kształ­cie kółka. Każda strona była taką pe­rełką lep­szych chwil, które na­wleka się na sznu­re­czek jak ko­rale. Zresztą za­wsze miała wspar­cie part­nera i przy­ja­ciół – kiedy było już bar­dzo ciężko i bra­ko­wało sił, mó­wiła, że po­trze­buje od­de­chu i musi od­po­cząć. Choć jest za­da­niow­cem, mi­strzem or­ga­ni­za­cji, ma cha­rak­te­rek – po babci – i wiecz­nie po­wta­rza „dam radę!”, to cza­sami było tego wszyst­kiego za dużo.

Kie­dyś udało się Ali­cji wy­je­chać z sio­strą na krótki wy­pad do Włoch. Bar­dzo tego po­trze­bo­wały, bo to był cho­ler­nie trudny czas – bab­cia za­cho­wy­wała się agre­syw­nie i miała stany de­pre­syjne. Dla­tego Ali­cja wcze­śniej po­pro­siła neu­ro­loga pro­wa­dzą­cego Wie­się, żeby może prze­pi­sał babci ja­kieś proszki na po­prawę na­stroju, żeby było le­piej i jej, i ro­dzi­nie. Jak tylko wró­ciły, pro­sto z lot­ni­ska po­je­chały do dziad­ków, a tam bab­cia prze­lewa się przez ręce, na nic nie re­aguje. Dzia­dek cały ze­stre­so­wany, bo prze­cież po­da­wał leki, tak jak były przy­go­to­wane. Na ple­cach zno­sił ją z góry, z sy­pialni do po­koju, ale nic to nie po­mo­gło. Oka­zało się, że le­karz prze­pi­sał leki w ta­kiej dawce, że bab­cię po pro­stu ścięło. Za­dzwo­nili na po­go­to­wie, na po­go­to­wiu prze­łą­czyli do le­ka­rza dy­żur­nego, który stwier­dził, że prze­cież przez te­le­fon to nic nie po­może. Do­piero gdy ka­te­go­rycz­nie za­żą­dali ka­retki z le­ka­rzem do osoby bez kon­taktu po le­kach neu­ro­lo­gicz­nych, to ka­retka przy­je­chała. Z mło­dym le­ka­rzem, który bez żad­nej zna­jo­mo­ści sy­tu­acji ani cho­rej, ani ro­dziny za­czął ko­men­to­wać po­ziom opieki nad bab­cią i dziad­kiem. Nie że leki zo­stały źle do­brane, tylko że ro­dzina źle się zaj­muje dziad­kami. Nie chciał wziąć babci na SOR, bo to tylko go­rzej dla babci. „Wie­cie, ro­zu­mie­cie pań­stwo: zimno, nie­znane oto­cze­nie, ro­dzina nie może być obok. Zro­bimy kro­pló­weczkę, a pa­nią – to było do Ali – na­uczymy wyj­mo­wać we­nflon”. Ze­szła kro­plówka, Ali­cja wy­jęła we­nflon i bab­cia wró­ciła. Po­tem zna­leźli psy­chia­trę, która przy­je­chała do babci i wszyst­kie leki po­usta­wiała, bo to już też był etap od­czu­wa­nia przez nią skut­ków ubocz­nych dłu­giego przyj­mo­wa­nia róż­nych le­ków – i tych na głowę, i na serce, ale i na bio­dro.

Bo bab­cia miała też kło­poty z bio­drem – także przez to sie­dze­nie w kio­sku i ru­sza­nie na krze­śle tylko w jed­nym kie­runku: sie­działa, się­gała i wy­da­wała rze­czy. Kwa­li­fi­ko­wała się na­wet na wsz­cze­pie­nie en­do­pro­tezy bio­dra, ale była już po dia­gno­zie al­zhe­imera i nikt nie chciał jej zro­bić ta­kiej ope­ra­cji. Oczy­wi­ście mu­sia­łaby cze­kać w tej ko­lejce na NFZ, może na­wet sie­dem lat. Tylko że tu wy­ma­gano by­cia pa­cjen­tem współ­pra­cu­ją­cym na re­ha­bi­li­ta­cji. Nikt tego nie mógł za­gwa­ran­to­wać przy pa­cjen­cie z al­zhe­ime­rem, zwłasz­cza na kilka lat do przodu. Na­wet zna­leźli ta­kie miej­sce w Kę­dzie­rzy­nie-Koźlu, żeby ją za­wieźć, bo tam była ko­lejka tylko na rok, ale jak usły­szano, że al­zhe­imer, to też nie było roz­mowy. I to było tro­chę jak zba­wie­nie – bo bab­cia za da­leko nie mo­gła uciec, po pro­stu bo­lała ją noga. I tak prze­strzeń ży­cia sama się ogra­ni­czyła. Dla­tego prze­nie­śli sy­pial­nię dziad­ków na dół, żeby nie wcho­dzili po scho­dach. Żeby było ła­twiej.

Zba­wie­niem też się oka­zały płytki, które na dole po­ło­żyli, bo bab­cia lu­biła spraw­dzić, co ma w pie­lu­cho­majt­kach. I spraw­dzała to w naj­gor­szych mo­men­tach i miej­scach. Na przy­kład w któ­ryś Po­nie­dzia­łek Wiel­ka­nocny. Upie­kły z mamą Ali parę ciast – jak to na święta. I choć wie­działy, że dla babci to pró­bo­wa­nie ciast może się róż­nie skoń­czyć, to czy mo­gły jej za­bro­nić? Czy mo­gły jej ode­brać pew­nie jedną z nie­wielu przy­jem­no­ści w ży­ciu, jaką były wtedy te słod­kie cia­sta? Po­tem Ali­cja po­je­chała na chwilę do dru­giej ro­dziny. Gdy wró­ciła do dziad­ków, na wej­ściu przy­wi­tała ją wielka, śmier­dząca kupa. I jesz­cze w sa­lo­nie były trzy czy cztery. I tak sprzą­tała to wszystko w tych ład­nych, świą­tecz­nych ubra­niach, z tych pły­tek, które po­ło­żyli, żeby było ła­twiej.

Ale dzia­dek i tak cho­dził po scho­dach. Kie­dyś z nich spadł i roz­ciął so­bie głowę. Po co tam szedł? Nie wia­domo. Od razu za­dzwo­nili po po­go­to­wie. I znów ko­men­ta­rze: „A może ktoś go po­pchnął?”, „A dla­czego wcho­dził?”, „A kto się nim opie­kuje?”. Ale za­brali od razu do szpi­tala. I tam od­sta­wili mu leki. Wszyst­kie, ja­kie przyj­mo­wał – i te na uspo­ko­je­nie, które brał od lat, i an­ty­bio­tyk na in­fek­cję bak­te­ryjną dróg mo­czo­wych. Ali­cja na­wet chciała przy­jeż­dżać do szpi­tala i po­da­wać te leki, żeby nie prze­ry­wać le­cze­nia, zwłasz­cza an­ty­bio­ty­ko­te­ra­pii. Na­to­miast szpi­tal się nie zgo­dził. Po­tem oka­zało się, że uraz głowy nie jest po­ważny, więc dziadka prze­nie­siono na kar­dio­lo­gię, bo nogi miał spuch­nięte. I tam go po­ło­żono – wciąż bez tych le­ków. W do­datku za­czął mieć ha­lu­cy­na­cje. Na przy­kład roz­ma­wiał so­bie z te­le­wi­zo­rem, co ka­pe­lan ze szpi­tala ko­men­to­wał, że wie­rzący wi­dzą wię­cej. I w ten spo­sób dzia­dek prze­stał cho­dzić. Nie było żad­nego urazu neu­ro­lo­gicz­nego. Za to na­stą­piło po­gor­sze­nie funk­cji po­znaw­czych – nie kon­tak­to­wał już, nie wie­dział, jaki jest dzień. Dla­czego? Nie wia­domo. To zna­czy wia­domo – że wiek. I wia­domo, że w szpi­talu już go nie chcą. Do domu przy­wieźli dziadka le­żą­cego. Nikt nie po­tra­fił wy­ja­śnić ro­dzi­nie, co się stało, że za­brano dziadka w miarę na cho­dzie, a jest le­żący i nie­kon­tak­towy. I tak prze­żył dzie­sięć dni – po dro­dze za­trzy­ma­nie mo­czu, cew­ni­ko­wa­nie. Po­je­chali na chi­rur­gię, a tam usły­szeli, że bę­dzie z dziad­kiem do­brze, że wy­niki kar­dio­lo­giczne świetne, serce jak dzwon, i że dzia­dek na­daje się do re­ha­bi­li­ta­cji. Po­tem prze­stał jeść, zmie­nił się na twa­rzy, więc le­karka ro­dzinna przy­szła i usta­wiła nowe leki. Wy­cho­dząc, po­wie­działa de­li­kat­nie, nie wprost, że z dziad­kiem trzeba się że­gnać. Że gdyby się po­gar­szało, to tylko po­da­wać leki prze­ciw­bó­lowe. Jesz­cze za­su­ge­ro­wała, że je­śli coś się bę­dzie z dziad­kiem działo po go­dzi­nie osiem­na­stej, to dzwo­nić od razu na po­go­to­wie.

Mo­ment śmierci dzia­dek so­bie wy­brał po nie­dziel­nym spo­tka­niu ro­dzin­nym. Wszy­scy sie­dzieli na ta­ra­sie, a on le­żał na łóżku w po­koju obok. Już był w złym sta­nie – po pro­stu się pod­dał, nie chciał jeść, pić, choć w tym, żeby pił i jadł, Ali­cja była sta­now­cza i jej się słu­chał. Tro­chę się na to przy­go­to­wała. Uprze­dziła swo­ich pa­cjen­tów, że może tak się zda­rzyć, że jej nie bę­dzie przez chwilę. I w ten po­nie­dzia­łek tak wła­śnie było. Już wy­szła z pracy i śpie­szyła się do domu dziad­ków, wsia­dła w sa­mo­chód i za­częła pę­dzić, żeby jak naj­szyb­ciej być u nich. W pew­nym mo­men­cie miała ta­kie prze­czu­cie, że już nie musi się śpie­szyć. Spóź­niła się dzie­sięć mi­nut. Wtedy też pierw­szy raz spo­tkali się z em­pa­tyczną le­karką z po­go­to­wia. Taką, która za­py­tała, czy ktoś z ro­dziny nie po­trze­buje cze­goś na uspo­ko­je­nie, czy może jesz­cze ja­koś po­móc. Po­wie­działa, że jest jej bar­dzo przy­kro i że ro­zu­mie, co czuje ro­dzina, bo też przez to prze­cho­dziła. Po­tem przy­je­chał za­kład po­grze­bowy i za­brał dziadka. Po jego śmierci Ali­cja miała wielką po­trzebę otwar­cia okien w domu. Był sier­pień, upalny dzień. Sie­działa z mamą w oknie i po­zwo­liły du­szy dziadka wyjść z domu – tak jak w fil­mie Róża.

A gdy dzia­dek od­szedł, to się zro­bił kło­pot – co z bab­cią? Ktoś prze­cież musi jej pil­no­wać, czu­wać non stop. Bo na przy­kład kie­dyś, a była to je­sień, bab­cia Wie­sia wy­szła z domu, tak jak stała – w kap­ciusz­kach i swe­terku. Ja­koś udało jej się wy­mknąć i szła do syna, który miesz­kał nie­da­leko, ale szła starą trasą, taką współ­cze­śnie zmie­nioną i bar­dzo nie­bez­pieczną. Na szczę­ście syn babci – wu­jek Ali­cji – zo­ba­czył ją z okna i szybko się nią za­jął. Raz ucie­kła do są­sia­dów, z któ­rymi się nie bar­dzo lu­biła. Ali­cja zna­la­zła ją sie­dzącą u nich na le­żaczku, roz­ma­wiali so­bie, kawkę pili. Bab­cia też wsta­wała nocą i chciała wy­cho­dzić, bo była prze­ko­nana, że jest w swoim sta­rym domu na wsi, w cza­sach wojny, gdzie do wy­chodka da­leko. Po­tra­fiła zdjąć pie­lu­cho­majtki i się wy­si­kać, bo my­ślała, że jest już na dwo­rze. Dla­tego Ali­cja, gdy tylko sły­szała otwie­rane w nocy drzwi, też wsta­wała, szła do babci i pro­wa­dziła do ła­zienki. Kto się bab­cią zaj­mie, kiedy Ali­cja bę­dzie w pracy? Roz­wa­żali wiele opcji – na­wet za­częli całą pro­ce­durę opieki z MOPS-u. A może jed­nak dom opieki? Ali­cja była prze­ciwna, bo wi­działa pa­cjen­tów, któ­rzy przy­jeż­dżali z ta­kich miejsc. I wie­działa, że bab­cia by tam szybko umarła. Bo nikt nie bę­dzie się nią opie­ko­wać jak w domu, nikt nie pu­ści jej uko­cha­nej Pa­melo, że­gnaj Ter­cetu Eg­zo­tycz­nego.

Sta­nęło na opie­kunce, która po pro­stu za­miesz­kała w domu dziad­ków. Dość szybko oka­zało się, że jest to naj­lep­szy po­mysł – Ali­cja miała sy­tu­ację kry­zy­sową w pracy i wró­ciła do domu po trzy­dzie­stu go­dzi­nach. Dzięki opie­kunce mo­gła spo­koj­nie pra­co­wać, za­jąć się swo­imi pa­cjen­tami, a i bab­cia była za­opie­ko­wana. To był mo­ment ogrom­nej ulgi. W ogóle opie­kunki były jak ro­dzina. Miesz­kały w tym sa­mym domu, miały swój po­kój i wolne week­endy – żeby od­po­częły. Ali­cja bar­dzo tego pil­no­wała. Opie­kunki wy­cho­dziły od babci i żyły swoim ży­ciem. Od­po­czy­wały, kiedy ktoś z ro­dziny przy­cho­dził do babci. Wie­działa, że je­śli one będą do­brze trak­to­wane, to do­brze za­opie­kują się bab­cią. Że inne po­dej­ście to pro­sta droga do nad­użyć. I w końcu po la­tach Ali­cja mo­gła do­kądś na dłu­żej wy­je­chać.

Po śmierci dziadka wszystko u babci za­częło się po­gar­szać. Co­raz mniej mó­wiła, ale jesz­cze re­ago­wała na Pa­melo, że­gnaj – choć już mniej tek­stu pa­mię­tała, a wię­cej me­lo­dii, którą so­bie nu­ciła. Cho­dziła głów­nie w pi­żam­kach. Miała taką swoją ulu­bioną, nie­bie­ską. I pew­nego sło­necz­nego dnia bab­cia Wie­sia usia­dła na krze­śle na ta­ra­sie, w tej swo­jej nie­bie­sko­ści pod­kre­śla­ją­cej oczy i w obo­wiąz­ko­wym ka­pe­lu­szu – i po­wie­działa do wszyst­kich: „Je­stem kró­lową an­giel­ską”. Ali­cja ma zdję­cie z tego dnia. Bar­dzo je lubi. I chce bab­cię Wie­się z tego dnia pa­mię­tać. Wła­śnie taką. Na­to­miast ta star­sza część ro­dziny – cio­cie, bab­cie – wolą pa­mię­tać Wie­sławę, jak idzie z dy­wa­nem przez Ka­to­wice. Silną i twardą babę, a nie ete­ryczną, spo­kojną i uśmiech­niętą star­szą pa­nią w ka­pe­lu­szu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaAnna Miecz­kow­ska
Ko­rektaKa­ro­lina Przy­był Mał­go­rzata Ko­niar­ska
Co­py­ri­ght © Marta Lau, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-198-4
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.