Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść Casey McQuiston to historia o dwóch dziewczynach, które czują do siebie prawdziwy pociąg…
Przeprowadzka do Nowego Jorku ma być dla dwudziestotrzyletniej August potwierdzeniem tego, co już od dawna wie: magia i miłość jak z filmów są tylko fikcją, a jedyny rozsądny sposób na życie to trzymanie wszystkich na dystans. Wygląda na to, że świat nie próbuje zmienić jej przekonań: mieszkanie z paczką bardzo dziwnych współlokatorów i studencka praca w całodobowej naleśnikarni bynajmniej nie sprawiają, że August ma szansę stać się bardziej towarzyska. Nie pomagają też codzienne dojazdy metrem na uniwersytet – to zło konieczne, pełne nudy, tłoku i okazjonalnych przerw w dostawach prądu.
Cóż, przynajmniej tak było do dnia, gdy w pociągu zauważa Jane.
Tajemniczą, olśniewającą Jane w skórzanej kurtce, z opadającymi na czoło włosami i łagodnym, pełnym wdzięku uśmiechem.
Jane, która pojawia się w życiu August akurat wtedy, gdy najbardziej tego potrzebuje.
Potajemne wzdychanie do nieznajomej z metra staje się najlepszą częścią dnia dziewczyny, póki nie pojawia się pewien kłopot. Pewnego dnia August odkrywa, że Jane nie tylko wygląda tak, jakby wyrwała się z lat siedemdziesiątych… ona naprawdę przeniosła się dekady w przód, aż do XXI wieku! Żeby pomóc tej zagubionej w czasie podróżniczce, August będzie musiała sięgnąć do przeszłości, którą zamierzała na zawsze zostawić za sobą. No i oczywiście dopuścić do siebie myśl, że czasem trzeba uwierzyć w to, co dotąd wydawało się niemożliwe…
"One Last Stop" to seksowna, zachwycająca opowieść o prawdziwym uczuciu, które potrafi pokonać granice czasu.
W tej pogodnej i uroczej historii McQuiston łączy wszystko to, co przesądziło o wyjątkowości "Red, White & Royal Blue" - oryginalne postacie, zagubienie wieku dojrzewania, przezabawną narrację i doskonale wplecione odniesienia do popkultury - a następnie tworzy z nich coś świeżego i oryginalnego. Ta opowieść ma w sobie rozmach występu drag (który obejrzymy tu więcej niż raz), ale też delikatność pierwszej miłości. Cudowna, zakrzywiająca czas komedia romantyczna.
"Publishers Weekly"
Gdyby magia i urok miały dziecko, byłaby nim ta książka.
Julia Whelan
Casey McQuiston jest autorką bestsellera "Red, White & Royal Blue" oraz miłośniczką pieczenia ciast. Pisze książki o mądrych ludziach, którzy zakochują się nie w tym, w kim trzeba. Urodzona i wychowana w południowej Luizjanie, obecnie mieszka w Nowym Jorku z Pepperem, pudlem na etacie osobistego asystenta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Tytuł oryginału
ONE LAST STOP
Copyright © 2021 by Casey McQuiston
All rights reserved
Projekt okładki
Kerri Resnick
Ilustracja na okładce i napis w tytule
Monique Aimee
Redaktor inicjująca
Milena Rachid Chehab
Opieka redakcyjna
Jadwiga Mik
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-846-0
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dawnym, obecnym i przyszłym
społecznościom LGBTQ
Oraz Lee i Essie, których miłości
nie pomieściłaby żadna dedykacja
Rozdział 1
Ogłoszenie przyklejone do kosza na śmieci w knajpie Popeyes Louisiana Kitchen, na rogu Parkside i Flatbush.
POSZUKIWANA MŁODA SINGIELKA LUB SINGIEL DO MIESZKANIA (3 POK. + SALON) NA 5 PIĘTRZE TEGO BUDYNKU, $700/MIES. MUSI AKCEPTOWAĆ OSOBY QUEER I TRANS, NIE BAĆ SIĘ OGNIA I PSÓW. WAGOM DZIĘKUJEMY, JEDNĄ JUŻ MAMY. TEL. NIKO.
– Mogę cię dotknąć?
To pierwsze, co mówi koleś z tatuażami, kiedy August siada na wytartej środkowej poduszce brązowej skórzanej kanapy – łuszczącym się meblu z drugiej ręki, z gatunku tych przewijających się jak refren w rolach drugoplanowych przez cztery i pół roku jej studiów. Na takich kanapach nocuje się u znajomych, zalega pod stertą podręczników albo przesiaduje z rozgazowaną colą na imprezie i z nikim nie gada. Kwintesencja studenckiej śmietnikowej sofy.
Większość mebli dorównuje kanapie poziomem bublowatości – każdy z innej bajki, kupiony za grosze na bazarku albo przywleczony z wystawki ulicznej. Ale wydziarany typ – Niko, jeśli wierzyć informacji z ulotki – siedzi naprzeciwko August w zaskakująco eleganckim, dizajnerskim fotelu Eames.
Całe mieszkanie tak wygląda: znajome miesza się tu z nieznajomym. Jest niewielkie i ciasne, ściany kłują w oczy krzykliwymi odcieniami żółci i zieleni. Z niemal każdej płaskiej powierzchni spływają liście jakiejś rośliny, pajęcze gałązki rozpełzają się po półkach, w powietrzu czuć ledwie wyczuwalny zapach wilgotnej ziemi. Okna – podobnie jak w starych mieszkaniach w Nowym Orleanie – nie dają się otworzyć przez warstwy zaschniętej farby, ale tutaj większość szyb zakrywają kartki z rysunkami, przez które sączy się przytłumione, woskowożółte popołudniowe światło.
W kącie stoi mierząca z metr sześćdziesiąt rzeźba przedstawiająca Judy Garland, zrobiona z części od rowerów i kolorowych pianek cukrowych w kształcie zwierzątek. Nie dałoby się w niej rozpoznać pierwowzoru, gdyby nie tabliczka z napisem: DZIEŃ DOBRY NAZYWAM SIĘ JUDY GARLAND.
Niko przygląda się August i wyciąga rękę. Para unosząca się z kubka z herbatą rozmywa rysy jego twarzy. Ma stylówę całą na czarno, podgolone ciemne włosy, odcinające się od jasnobrązowej skóry, i ostro zarysowaną szczękę. W jednym uchu dynda mu kolczyk z kryształkiem. Tatuaże rozlewają się po obu rękach i pną aż na szyję spod kołnierzyka zapiętej po ostatni guzik koszuli. Głos ma nieco zachrypnięty, jakby właśnie wychodził z przeziębienia, a w kąciku ust trzyma wykałaczkę.
Okej, Danny Zuko, weź zluzuj.
– Yy, przepraszam. – August gapi się na niego, zbita z tropu pytaniem. – Co?
– Czy mogę cię dotknąć? Nie w jakiś dziwny sposób. – Tatuaż na grzbiecie jego dłoni przedstawia planszę Ouija. Na knykciach ma wypisane słowa FULL MOON. Pasjonat spirytyzmu i faz księżyca. Matko. – Chciałbym tylko lepiej poznać twoją aurę. Kontakt fizyczny czasami w tym pomaga.
– Zaraz, czy ty jesteś…
– Tak, wróżbitą – przytakuje koleś ze spokojem. Uśmiecha się szeroko, rozbrajająco, przetaczając wykałaczkę między białymi zębami. – To w każdym razie jedno z określeń, jakiego moglibyśmy użyć. Jasnowidz, mentalista, brujo, jak zwał, tak zwał.
Jezu. Nie no, jasne. Nie ma szans, żeby dostać pokój na Brooklynie za siedem stów miesięcznie bez żadnego haczyka. W tym przypadku okazała się nim piankowa Judy Garland i ten Springsteen dla ubogich, który pewnie zaraz jej powie, że ma aurę tył na przód i na lewą stronę, jak rajstopy z AliExpress.
Kłopot w tym, że August nie ma gdzie się podziać, a w dodatku na parterze jest knajpa. August Landry nie ufa ludziom, ale smażonemu kurczakowi – owszem.
Pozwala Nikowi dotknąć swojej dłoni.
– Spoko – ocenia, jakby wytknął głowę przez okno, żeby obczaić pogodę. Stuka dwoma palcami w jej knykcie i znów sadowi się w fotelu. – O, proszę. Wow, okej. Ciekawe.
August trzepocze powiekami.
– Co takiego?
On wyciąga wykałaczkę z ust i kładzie ją obok dozownika do gum kulek na mazerowanym kufrze, stojącym między nim a August. Ma taką minę, jakby dostał zatwardzenia.
– Lubisz lilie, co? Dobra, ogarnę jakieś na dzień twojej wprowadzki. Wtorek ci pasuje? Myla będzie potrzebować trochę czasu, żeby zabrać wszystkie rzeczy z pokoju. Ma dużo kości.
– Chyba… Czekaj, w sensie, że w ciele?
– Nie, żabich kości. Takich maleńkich. Trudno je pozbierać. Każdą z osobna trzeba łapać pęsetą. – Niko chyba zauważył wyraz jej twarzy. – A, no bo ona jest rzeźbiarką. Potrzebuje kości do projektu. To jej pokój dostaniesz. Nic się nie martw, okadzę go szałwią.
– Ee, nie obawiam się… żabich duchów? – A może powinna? Kto wie, czy ta cała Myla nie dokonuje rytualnych mordów na płazach.
– Niko, przestań opowiadać ludziom o żabich kościach – rozlega się głos z korytarza. W drzwiach staje ładna czarnoskóra dziewczyna o przyjaznej, krągłej twarzy i rzęsach jak firanki. Ciemne loki ma odgarnięte nasuniętymi na czoło goglami. Uśmiecha się na widok August. – Hej. Jestem Myla.
– August.
– Znaleźliśmy właściwą osobę – oznajmia Niko. – Lubi lilie.
August nie znosi, kiedy ludzie robią takie rzeczy. Szczęśliwy traf. Akurat się wstrzelił. Owszem, lubi lilie. Jest w stanie otworzyć w głowie całą stronę na Wikipedii: Lilium candidum, inaczej lilia świętego Józefa. Osiąga wysokość od sześćdziesięciu do stu osiemdziesięciu centymetrów. W dzieciństwie z oddaniem obserwowała te kwiaty z okien trzypokojowego mieszkania matki.
Nie ma opcji, żeby Niko mógł o tym wiedzieć – nie wiedział, tylko zgadł. August zachowuje się tak samo jak w rodzinnych stronach, kiedy mijała wróżki czytające z dłoni pod plażowymi parasolkami na Jackson Square: wstrzymuje oddech i po prostu to ignoruje.
– Czyli co, to już? Dostałam pokój? Przecież, ten… Nie zadałeś mi żadnych pytań.
Niko wspiera głowę na dłoni.
– O której godzinie się urodziłaś?
– Chyba… Nie wiem? – August przypomina sobie zastrzeżenie z ulotki. – Jestem zodiakalną Panną, jeśli to coś zmienia.
– A, to to tak, Panna bez dwóch zdań.
Jakoś udaje się jej zachować neutralny wyraz twarzy.
– Jesteś takim… zawodowym jasnowidzem? Płacą ci za to?
– Tylko na część etatu – wyjaśnia Myla. Sunie przez pokój z wielką gracją jak na kogoś, kto trzyma w dłoni lampę lutowniczą, i siada w fotelu obok Nika. Miękka różowa grudka między jej zębami tłumaczy obecność gum kulek na kufrze. – A poza tym dorabia jako beznadziejny barman.
– Nie jestem w tym aż taki zły.
– Pewnie, że nie – zapewnia dziewczyna i cmoka go w policzek. – Myślał, że paloma to rodzaj nowotworu – dodaje teatralnym szeptem, spoglądając na August.
Podczas gdy Myla przekomarza się z Nikiem na temat jego umiejętności za barem, August podbiera z dozownika kolorową kulkę i upuszcza ją na podłogę. Tak jak się spodziewała, guma toczy się obok aneksu kuchennego na korytarz.
Dziewczyna odkasłuje.
– Czyli wy jesteście…
– No, razem – przytakuje Myla. – Od czterech lat. Fajnie było mieć oddzielne pokoje, ale żadne z nas nie zarabia kokosów, więc przeprowadzam się do niego.
– A trzeci współlokator?
– Wes. Mieszka w pokoju na końcu korytarza. Uaktywnia się głównie nocą.
– To jego twórczość – dodaje Niko, wskazując rysunki na oknach. – Jest tatuażystą.
– Okej. Czyli płacicie dwa osiemset za całe mieszkanie? Siedem stów od osoby?
– Zgadza się.
– Na ulotce było też coś o… ogniu?
– Kontrolowanym. – Myla wesoło naciska spust lampy lutowniczej.
– I o psach?
– Wes ma jednego – wyjaśnia Niko. – Małego pudelka. Nazywa się Knedel.
– Pudel Knedel?
– Sypia w takich samych godzinach co Wes, więc robi głównie za ducha.
– Powinnam wiedzieć coś jeszcze?
Myla i Niko zerkają po sobie.
– No, lodówka trzy razy dziennie wydaje z siebie taki dźwięk, jakby mieszkał w niej szkielet jedzący worek bilonu, ale jesteśmy prawie pewni, że nic jej nie jest – stwierdza Niko.
– Jedna z płytek linoleum w kuchni się odlepiła, więc wszyscy ją kopiemy od ściany do ściany – dodaje Myla.
– Sąsiad z naprzeciwka jest drag queen i czasami ćwiczy piosenki w środku nocy, więc gdybyś usłyszała kiedyś Patti LaBelle, to on.
– Bojler potrzebuje dwudziestu minut, żeby się rozkręcić, ale jak będziesz dla niego miła, to podgrzeje wodę w dziesięć.
– Nie jest nawiedzony, ale tak jakby nie jest też nienawiedzony.
– No, to tyle. – Myla strzela balonem z gumy.
August przełyka ślinę.
– Okej.
Rozważa wszystkie za i przeciw, przyglądając się, jak Niko wsuwa palce do kieszeni poplamionych farbą ogrodniczek Myli, i zastanawia się, co ten koleś zobaczył, kiedy dotknął grzbietu jej dłoni. Co myślał, że zobaczył. A raczej, co udawał, że widzi.
No i czy August ma ochotę mieszkać z parą? W dodatku złożoną z niby-jasnowidza, który wygląda jak frontman zespołu śpiewającego covery piosenek Arctic Monkeys, i artystki-piromanki, kolekcjonującej martwe żaby? Nie.
Tylko że semestr letni w Brooklyn College rusza w przyszłym tygodniu, a kiedy zaczną się zajęcia, August nie da rady jednocześnie szukać pracy i dachu nad głową.
Okazuje się, że jak na osobę, która zawsze nosi przy sobie nóż, żeby być przygotowaną na każdą sytuację, przeprowadzkę do Nowego Jorku zaplanowała wyjątkowo nieporadnie.
– Okej? – pyta Myla. – Co: okej?
– Okej – powtarza August. – Biorę ten pokój.
Koniec końców August wiedziała, że się zgodzi, bo dorastała w mieszkaniu mniejszym i brzydszym, a także wypełnionym jeszcze dziwniejszymi rzeczami.
– Ładnie! – ocenia mama, kiedy August dzwoni do niej na FaceTime i ustawia telefon na parapecie.
– Mówisz tak tylko dlatego, że tutaj są drewniane podłogi, a nie taka koszmarna wykładzina jak na osiedlu Idlewild.
– Tamto mieszkanie nie było takie złe – protestuje, grzebiąc w kartonie z dokumentami. Okulary z soczewkami grubości denek od butelek zjeżdżają jej z nosa, więc poprawia je niewłaściwym końcem zakreślacza, malując sobie żółtą kreskę na twarzy. – Przeżyłyśmy w nim dziewięć wspaniałych lat. Poza tym dywan może ukryć bardzo wiele grzechów.
August wznosi oczy do nieba i przesuwa pudło przez pokój. Mieszkanie na Idlewild było trzypokojową norą, oddaloną pół godziny drogi od Nowego Orleanu, na burym osiedlu z lat osiemdziesiątych, któremu brakowało nawet tej odrobiny uroku czy charakteru, jakie podobne miejsce miałoby w mieście.
Do dziś pamięta skrawki dywanu, wyłaniające się spomiędzy wielowarstwowych kopców starych magazynów i chwiejnych wież z pudeł pełnych dokumentów, porozstawianych niczym tor przeszkód. Jumanji: Dom samotnej matki.Wykładzina miała odpychający kolor brudnego beżu, podobnie jak ściany – tam, gdzie nie były pozasłaniane mapami, tablicami korkowymi, kartkami wyrwanymi z książek telefonicznych i…
No, w sumie jej nowe lokum nie jest takie złe.
– Rozmawiałaś dziś z detektywem Primeaux? – pyta August. Jest pierwszy piątek miesiąca, więc już zna odpowiedź.
– Aha. Nic nowego. Już nawet nie próbuje udawać, że jeszcze otworzy sprawę. Szkoda.
August przepycha kolejne pudło z jednego kąta w drugi, tym razem pod kaloryfer, sapiący ciepłym oddechem w styczniowy mróz. Bliżej okna lepiej widzi twarz mamy. Obie mają takie same napuszone mysiobrązowe włosy, opadające na okrągłe twarze, i zielone oczy, wielkie jak u lorisa. Matka kartkuje papiery kościstymi dłońmi, identycznymi jak ręce August. Wygląda na wyczerpaną. Jak zawsze.
– No cóż – wzdycha August. – Koleś jest do dupy.
– Do dupy – przytakuje ponuro mama. – A jak tam nowi współlokatorzy?
– Spoko. Trochę dziwni. Jeden twierdzi, że jest jasnowidzem. Ale raczej mnie nie zamordują ani nic.
Mama mruczy pod nosem, słuchając jednym uchem.
– Pamiętaj o zasadach. Po pierwsze…
– My kontra świat.
– A po drugie…
– Jeśli będą próbowali mnie zabić, podrapię ich, żeby DNA zostało mi pod paznokciami.
– Mądra dziewczyna. Słuchaj, muszę lecieć, właśnie otworzyłam karton z archiwum państwowego, cały weekend będę w tym grzebać. Uważaj na siebie, dobrze? I zadzwoń jutro.
Kiedy się rozłączają, w pokoju zapada nieznośna cisza.
Gdyby życie August było filmem, jego ścieżka dźwiękowa składałaby się z cichych odgłosów wydawanych przez mamę: postukiwania w klawisze, cichego mamrotania w poszukiwaniu jakiegoś dokumentu. Nawet kiedy August przestała pomagać w sprawie, kiedy się wyprowadziła i słuchała matki przez telefon, te dźwięki towarzyszyły jej bez przerwy. Teraz, kilka tysięcy kilometrów dalej, czuje się tak, jakby ktoś wreszcie wcisnął pauzę.
Mają wiele wspólnego – ciągle pełną listę wypożyczeń na koncie bibliotecznym, wieczne singielstwo, słabość do luizjańskiego sosu chili marki Crystal, encyklopedyczną znajomość nowoorleańskiego protokołu zgłoszenia zaginięcia osoby. A co najbardziej różni August od matki? Suzette Landry chomikuje dobytek, jakby szykowała się na nadejście zimy nuklearnej, podczas gdy August świadomie stara się nie posiadać prawie niczego.
Ma pięć pudeł. Całe swoje dwudziestotrzyletnie życie w pięciu kartonach. Żyje tak, jakby uciekała przed FBI. Normalna rzecz, co nie.
Ostatnie pudło przesuwa w pusty kąt, żeby nie stały stłoczone razem.
Na dnie torebki, pod portfelem, notesem i powerbankiem, leży składany nóż. Głownię w kształcie ryby zdobi spłowiałe różowe serduszko, które przykleiła, kiedy miała siedem lat – mniej więcej wtedy nauczyła się, jak go używać. Rozcina pudła i schludnie rozkłada cały dobytek.
Przy kaloryferze: dwie pary butów nad kostkę, trzy pary skarpetek. Sześć bluzek, dwa swetry, trzy pary dżinsów, dwie spódnice. Jedna para białych vansów – są dla niej szczególnie ważne, bo kupiła je sobie w zeszłym roku w nagrodę, wciąż na haju od adrenaliny i mozzarelli w panierce z Applebee’s, gdzie wyoutowała się przed mamą.
Pod ścianą z długim pionowym pęknięciem pośrodku: jedyna papierowa książka, jaką posiada – stary kryminał – i tablet zawierający setki innych pozycji. Może nawet tysiące. Nie wie na pewno. Stresuje ją myśl, że posiada cokolwiek w tak ogromnej ilości.
W kącie wionącym szałwią, a może też lekkim zapaszkiem setek żab, które – wedle zapewnień współlokatorów – zmarły z przyczyn naturalnych: oprawiona fotografia starej pralni przy Chartres w Nowym Orleanie, zapalniczka marki Bic i świeczka do kompletu. August zamyka nóż, odkłada i w myślach wiesza nad nim tabliczkę z napisem: RZECZY OSOBISTE.
Właśnie roztrzepuje dmuchany materac, kiedy słyszy, że ktoś wyszarpuje drzwi wejściowe z wypaczonej framugi, a w korytarzu rozlega się gorączkowe postukiwanie i drapanie, jakby ktoś miotnął do wnętrza gigantycznego pająka. Stworzenie hamuje na ścianie, a następnie do pokoju August wpada istota przypominająca przerośniętego kurzyka ze Spirited Away: W krainie bogów.
– Knedel! – woła Niko i staje w progu. W dłoni ściska zwiotczałą smycz, a na jego pociągłej twarzy maluje się skrucha.
– Wydawało mi się, że on miał być nocnym duchem – mówi August. Knedel obwąchuje jej skarpetki, trzepocząc ogonem tak szybko, że rozmywa się jej przed oczami. Wreszcie pies orientuje się, że w pomieszczeniu znajduje się nowa osoba, i biegnie prosto na nią.
– Bo jest. – Niko się krzywi. – Tak jakby. Czasami robi mi się go szkoda i zabieram go ze sobą do pracy za dnia. Chyba zapomnieliśmy wspomnieć o jego, eee… – Knedel wykorzystuje chwilę zamieszania, żeby oprzeć obie łapy na ramionach August i próbuje wcisnąć jej jęzor do ust. – Osobowości.
Za Nikiem pojawia się Myla z deskorolką pod pachą.
– O, poznałaś Knedla!
– Owszem – przytakuje August. – Bardzo blisko.
– Będziesz potrzebować pomocy z przewiezieniem reszty rzeczy?
August mruga kilka razy.
– To już wszystko.
– Że… Tylko tyle? – upewnia się Myla. – Nie masz nic więcej?
– Nie.
– Aha. – Myla posyła jej takie spojrzenie, jakby właśnie do niej dotarło, że nie wiedziała o August zupełnie nic, kiedy zgodziła się dzielić z nią szufladę na warzywa w lodówce. August często napotyka takie samo spojrzenie w lustrze. – Nie masz żadnych mebli.
– Preferuję taki bardziej minimalizm – wyjaśnia August. Gdyby się postarała, mogłaby zejść z pięciu kartonów do czterech. Może zajmie się tym w weekend.
– Och, chciałabym też tak umieć. Jeszcze trochę i Niko zacznie w nocy wyrzucać mi włóczkę przez okno. – Myla się uśmiecha, uspokojona odkryciem, że August jednak nie jest objęta programem ochrony świadków. – No, mniejsza. Idziemy na obiad na pankejki. Dołączysz?
August wolałaby zostać wywalona przez okno razem z włóczką, niż dzielić się naleśnikami z niemal obcymi ludźmi.
– Nie bardzo mnie stać na jedzenie na mieście. Jeszcze nie znalazłam roboty.
– Myślisz, że pozwolimy ci zapłacić? – obrusza się Myla. – To obiad powitalny.
– Och – zacina się August. To bardzo… szczodre. Gdzieś w mózgu zapala jej się czerwona lampka. Jej mentalna instrukcja zawierania przyjaźni to dwustronicowa broszurka, zadrukowana od góry do dołu jednym zdaniem: NIE RÓB TEGO.
– Pójdziemy do Naleśnikarni Billy’ego Naleśnika – oznajmia współlokatorka. – To kultowa knajpa na Flatbush.
– Założona w siedemdziesiątym szóstym – dodaje Niko.
August unosi brew.
– Działa od czterdziestu lat i nikt nie pomyślał, żeby zmienić nazwę?
– Tylko dodaje jej uroku – odpowiada niezrażona Myla. – To takie nasze miejsce. Jesteś z południa, co nie? Spodoba ci się tam. Bardzo bezpretensjonalnie.
Cała trójka stoi niepewnie i popatruje po sobie. Naleśnikowe przeciąganie liny.
August wolałaby zostać w bezpiecznych czterech ścianach swojego nędznego pokoju w towarzystwie smętnego posiłku z kilku tostów Pop-Tarts i na jakiś czas zawrzeć cichy rozejm z własnym mózgiem. Kiedy jednak patrzy na Nika, uświadamia sobie, że nawet jeśli wciskał jej kit z tym czytaniem aury, naprawdę dostrzegł w niej coś wartego uwagi – a to już więcej, niż otrzymała od bardzo dawna.
Uch.
– Okej – wzdycha, gramoląc się z podłogi, a twarz Myli rozpromienia się w uśmiechu.
Dziesięć minut później August siedzi w narożnym boksie w Naleśnikarni Billy’ego Naleśnika, gdzie chyba cała obsługa jest z Nikiem i Mylą po imieniu. Podchodzi do nich czarny kelner z brodą, szerokim uśmiechem na twarzy i wyblakłym identyfikatorem z napisem WINFIELD, przypiętym do czerwonej firmowej koszulki. Nawet nie pyta jej współlokatorów, czego sobie życzą – po prostu stawia przed nimi kubek kawy i różową lemoniadę.
August już rozumie, o co im chodziło, kiedy mówili, że miejsce ma status legendy. Czuć tutaj tę szczególną atmosferę Nowego Jorku, coś jak na obrazach Edwarda Hoppera albo w jadłodajni z Kronik Seinfelda, tylko o wiele szczodrzej przyprawioną. Lokal znajduje się na rogu budynku, wielkie okna wychodzą na dwie krzyżujące się ulice. Stoliki pokryte obłupanym laminatem i obite czerwoną winylową tapicerką ławki z czasem migrują z najruchliwszej części knajpy, gdy zaczynają pękać. Wzdłuż jednej ściany ciągnie się lada z wysokimi stołkami jak w cukierence w stylu retro, a ściany są obwieszone starymi zdjęciami i pierwszymi stronami gazet, sławiącymi zwycięstwa Metsów na przestrzeni lat.
No i to miejsce ma też po swojej stronie siłę zapachu, niezmąconej olfaktorycznej rozpusty, która przenika August, przesiąka ją na wskroś.
– No i tak, Wes dostał je od ojca – ciągnie Myla, wyjaśniając, skąd w mieszkaniu wziął się komplet foteli Eames. – Taki prezent za spełnienie oczekiwań rodziny, kiedy dostał się na architekturę w Pratt Institute.
– Myślałam, że jest tatuażystą?
– Bo jest – przytakuje Niko. – Wyleciał po jednym semestrze. Miał takie jakby… no, załamanie nerwowe.
– Przesiedział czternaście godzin na schodach ewakuacyjnych w samych gaciach, trzeba było dzwonić po straż pożarną, żeby go ściągnęła.
– Tylko ze względu na podpalenie.
– Jezu. A jak go poznaliście?
Myla podciąga rękaw koszuli Nika nad łokieć, prezentując wizerunek dziwnie seksownej Matki Boskiej na przedramieniu.
– Zrobił mu to. Za pół ceny, bo wtedy dopiero zaczynał.
– Wow. – August bawi się lepkim menu, powstrzymując chęć, żeby to wszystko zapisać. To jej najmniej atrakcyjny zwyczaj przy poznawaniu nowych ludzi: robienie notatek. – Od architektury do dziarania. Niezły przeskok.
– Między jednym a drugim przez chwilę zajmował się dekorowaniem tortów, wyobraź sobie – dodaje Myla. – Czasami, kiedy ma dobry dzień, w całym domu pachnie wanilią, na ladzie czeka kilkanaście babeczek, a jego już nie ma, bo gdzieś poleciał.
– Ten mały twink potrafi człowieka zaskoczyć – zauważa Niko.
Myla się śmieje i znów patrzy na August.
– To co sprowadziło cię do Nowego Jorku?
August nie cierpi tego pytania. Jest zbyt pojemne. Co mogłoby natchnąć kogoś takiego jak August, dziewczynę z przedmieścia, z kredytem studenckim rozmiarów basenu olimpijskiego i umiejętnościami społecznymi dorównującymi puszce Pringlesów, żeby przenieść się do Nowego Jorku bez żadnych znajomych i planu działania?
Prawda jest taka, że kiedy całe życie spędza się w pojedynkę, wizja przeprowadzki do miasta tak wielkiego, by dało się w nim zgubić, jest niesamowicie kusząca. W takim miejscu bycie samej wygląda na świadomy wybór.
– Zawsze chciałam tu zamieszkać – mówi zamiast tego. – Nowy Jork jest taki… Nie wiem, próbowałam kilku miast. Studiowałam na Uniwersytecie Nowoorleańskim, potem na Uniwersytecie w Memphis i zawsze czułam, że te miejsca są jakieś… za małe. Chyba miałam ochotę spróbować czegoś większego, więc przeniosłam się do Brooklyn College.
Niko przygląda się jej ze spokojem, kołysze kawą w kubku. August ma wrażenie, że jest raczej niegroźny, ale nie podoba jej się, jak na nią patrzy. Jakby wiedział różne rzeczy.
– Te miasta nie oferowały ci żadnych wyzwań – stwierdza. Kolejne łagodne spostrzeżenie. – Szukałaś lepszej łamigłówki.
August zaplata ręce na piersi.
– Nie jesteś… tak całkiem w błędzie.
– Ej, a gdzie Martin? Zawsze jest na tej zmianie – zagaduje Myla, kiedy Winfield przychodzi z jedzeniem.
– Zrezygnował – wyjaśnia mężczyzna, stawiając na stole pojemnik z syropem.
– No coś ty?
– Wrócił do Nebraski.
– Słabo.
– Ano.
– Ale to znaczy… – mówi Myla, wychylając się nad talerzem – że szukacie osoby na jego miejsce.
– A co? Znasz kogoś?
– Poznałeś już August? – Dziewczyna teatralnym gestem wskazuje nową współlokatorkę, jakby prezentowała samogłoskę w Kole fortuny.
Winfield przenosi wzrok na August, która zamiera z ostrym sosem w dłoni. Czerwona strużka cieknie na placki ziemniaczane.
– Pracowałaś kiedyś jako kelnerka?
– Ee…
– Pół życia – wtrąca się Myla. – Urodziła się w fartuchu.
Winfield mruży oczy i przygląda się August podejrzliwie.
– Musiałabyś aplikować. Lucie zdecyduje.
Wskazuje brodą w stronę baru, gdzie młoda biała kobieta o surowej twarzy, nienaturalnie czerwonych włosach i powiekach ciężkich od eyelinera wpatruje się z niechęcią w kasę. Jeśli to ją August miałaby wkręcać, to prędzej niż oferty pracy może się spodziewać akrylowego szponu wbitego w tętnicę.
– Lucie mnie uwielbia – oznajmia Myla.
– Zdecydowanie nie.
– Uwielbia mnie tak samo jak wszystkich.
– To nie jest poprzeczka, do jakiej należałoby równać.
– Powiedz, że mogę za nią poręczyć.
– Wiesz co, ja… – zaczyna August, ale Myla tupie nogą. Jest ubrana w wojskowe buty, więc trudno ją zignorować.
Rzecz w tym, że to miejsce nie wygląda jak zwykła knajpa. Nad rozkraczonymi budkami unosi się coś rozmigotanego i lśniącego, wije się ciepło i zapraszająco między kelnerami, śmigającymi od stolika do stolika. Mija ich pomocnik kelnera z wózkiem na naczynia. Kubek na stercie talerzy chwieje się i spada, ale Winfield wyciąga rękę za siebie i bez patrzenia łapie go w locie.
To prawie jak magia.
August nie wierzy w magię.
– No weź, Win – nalega Myla, podczas gdy kelner zręcznie odstawia kubek do pojemnika. – Przychodzimy tu co czwartek już ile czasu? Trzy lata? Nie przyprowadziłabym ci kogoś, kto by się nie nadawał.
Winfield przewraca oczami, ale się uśmiecha.
– Dobra, pójdę po formularz.
– Nigdy w życiu nie pracowałam w restauracji – wyznaje August w drodze powrotnej.
– Dasz sobie radę. Niko, powiedz jej, że da radę.
– Nie jestem jasnowidzem na żetony.
– Ciekawe, a kiedy w zeszłym tygodniu chciałam zamówić tajskie żarcie, ty oznajmiłeś, że bazylia wytrąci nas z równowagi energetycznej…
August słucha ich przeplatających się głosów i kroków trzech par stóp na chodniku. W mieście się ściemnia, niebo przybiera matowy buropomarańczowy odcień, prawie jak nocą w Nowym Orleanie, dość znajomy, by pomyślała, że może… może ma szansę.
Wchodzą na swoje piętro, Myla otwiera drzwi i wszyscy skopują buty na stertę.
Niko wskazuje na kuchenny zlew.
– Witamy w domu.
August dopiero wtedy zauważa, że w słoiku przy kranie stoją świeże lilie.
Dom.
No cóż. To ich dom, nie jej. Ich zdjęcia z dzieciństwa na lodówce, to ich zapachami farby, sadzy i lawendy są przesiąknięte wyliniałe dywany, to oni mają tradycję czwartkowych wizyt w naleśnikarni, a wszystko to ustanowione lata przed tym, jak ona choćby pomyślała o przeprowadzce do Nowego Jorku. Mimo to przyjemnie na to popatrzeć. Pocieszająca martwa natura, którą można podziwiać z drugiego końca pokoju.
August mieszkała w kilkunastu pokojach, lecz nigdy nie wiedziała, jak zmienić przestrzeń w dom, jak się w niej rozgościć, wypełnić ją tak jak Niko i Myla, a nawet Wes, obklejający okna rysunkami. Nawet nie wie, od czego miałaby zacząć. Ma za sobą dwadzieścia trzy lata przenoszenia się z miejsca na miejsce, dotykania cegły po cegle, lecz nigdy nie poczuła, że coś ją ciągnie, by została.
Głupio jej to przyznać, ale może. Może to jest to. Ten nowy kierunek studiów. Nowa praca. Nowe mieszkanie, w którym miałaby szansę poczuć się mile widziana.
A może do tego potrzebna jest osoba. August nie wyobraża sobie, kto to by mógł być.
August pachnie naleśnikami.
Nie może się pozbyć tego zapachu, bez względu na to, ile razy bierze prysznic i ile dwudziestopięciocentówek marnuje w całodobowej pralni. Pracuje w naleśnikarni od tygodnia, a tłuste placki ziemniaczane już stopiły się z nią na poziomie molekularnym.
Dzisiaj na pewno sobie z tym nie poradzi – nie po nocnej zmianie, po której ledwo zdążyła wleźć po schodach do mieszkania, przebrać się w czystą bluzkę, wpuścić ją w spódnicę i znów poczłapać na dół. Nawet jej płaszcz wali bekonem. Jest chodzącym mokrym snem zjaranych ziomeczków i tirowców na długich trasach: z daleka czuć od niej pankejkami i smażoną kiełbą. Przynajmniej udało się jej zwinąć z pracy dużą kawę na drogę.
Pierwszy dzień zajęć. Pierwszy dzień na nowej uczelni. Pierwszy dzień na nowym kierunku.
To nie anglistyka (jej pierwszy kierunek) ani historia (drugi). Coś bliżej psychologii (trzeci kierunek dodatkowy), ale zasadniczy zamysł jest taki sam jak we wszystkim, co robiła przez ostatnie cztery i pół roku: kolejny „może ten właściwy”, bo udało się jej nazbierać akurat sporo punktów i wysępić kolejny kredyt studencki – i nie ma pojęcia, jak żyć inaczej niż od indeksu do indeksu, po kres swoich dni.
Tym razem padło na socjologię.
W poniedziałek wykłady zaczynają się o ósmej trzydzieści. Drogę na uczelnię August zna już na pamięć. Najpierw spacer na stację Parkside Avenue, metrem Q w stronę Coney Island, wysiąść przy Avenue H, przejść dwie przecznice. W myślach już widzi okrągłe znaczki na wagonach metra. Z ludźmi radzi sobie beznadziejnie, ale zmusi to przeklęte miasto, żeby się z nią zaprzyjaźniło.
Jest tak skoncentrowana na śledzeniu trasy metra w wyobraźni, że nie zauważa zamarzniętej kałuży.
Obcas botka ślizga się i wykręca na bok, a ona leci na kolana, drze sobie rajstopy, jedną dłonią uderza w beton, a drugą rozgniata sobie papierowy kubek na piersi. Pokrywka odskakuje, a kawa eksploduje jej na bluzkę.
– Do chuja! – klnie, kiedy zawartość plecaka rozsypuje się na chodniku. Patrzy bezradnie, jak kobieta w parce kopie jej telefon prosto do rynsztoka.
Cóż. August nie płacze.
Nie płakała, kiedy opuszczała Belle Chasse, Nowy Orlean czy Memphis. Nie płacze podczas kłótni z mamą ani kiedy za nią tęskni, i nie płacze, kiedy nie tęskni za nią wcale. Nie płakała ani razu od przyjazdu do Nowego Jorku. Teraz jednak jest zakrwawiona, zalana gorącą kawą, od dwóch dni nie spała i nie przychodzi jej do głowy ani jedna osoba w promieniu półtora tysiąca kilometrów, która nie miałaby jej w dupie, a w gardle już piecze ją dość mocno, żeby pomyślała: Jezu, błagam, tylko nie przy tych wszystkich ludziach.
Mogłaby urwać się z zajęć. Dowlec się do domu, wgramolić na piąte piętro, zwinąć w kłębek na wąskim dmuchanym materacu i spróbować jeszcze raz jutro. Mogłaby. Ale nie po to przeprowadziła się z drugiego końca kraju, żeby dać się teraz zaorać przez zdartą skórę na kolanie i mokry od kawy stanik. Jak powiedziałaby jej matka: Przestań miauczeć i rusz dupę.
August przełyka łzy. Zbiera swoje rzeczy. Zarzuca plecak na ramię. Owija się płaszczem.
Złapie ten zasrany pociąg.
Stacja Parkside Avenue znajduje się nad ziemią – witają ją wielkie czerwone kolumny, mozaiki z kafelków, bluszcz pnący się po tylnych ścianach ceglanych budynków, rzucających cień na tory. August musi cztery razy zeskanować kartę, żeby przejść przez bramkę. Znajduje swój peron akurat wtedy, gdy pociąg wjeżdża na tory. Tłum pasażerów niesie ją łokciami i kolanami do wagonu, w którym na szczęście czeka kilka pustych siedzeń. August osuwa się na jedno z nich.
Okej.
Przez najbliższe dziesięć minut wie dokładnie, gdzie jest i dokąd jedzie. Teraz musi tylko usiedzieć w miejscu, aż dotrze na uczelnię.
Z sykiem wypuszcza powietrze przez usta. Potem robi wdech przez nos.
Rany, jak tu wali.
Nie rozpłacze się; nie ma mowy, nie rozpłacze się. Nagle jarzeniowe światła zasłania jakiś cień i August czuje elektryzujące ciepło kogoś stojącego tuż nad nią, blokującego jej ciało i domagającego się uwagi.
Ostatnie, czego jej teraz potrzeba, to żeby przyczepił się do niej jakiś zwyrol. Może jeśli się teraz rozpłacze, jeśli odstawi szopkę niczym Wes wylatujący z Pratta, nieznajomy da jej spokój. Wkłada rękę do kieszeni płaszcza i zaciska palce na składanym nożu.
Podnosi głowę, pewna, że długie nogi w podartych dżinsach należą do mężczyzny, ale…
Ale.
Okazuje się, że ich właścicielką jest dziewczyna.
W wieku August, może trochę starsza, o oszałamiających kościach policzkowych, z doskonale zarysowaną linią szczęki i złotobrązową skórą. Krótkie czarne włosy ma odgarnięte z czoła. Przygląda się August, unosząc wysoko brew. W dziurawe dżinsy ma wetknięty biały T-shirt, a na nim wysłużoną czarną skórzaną kurtkę, która wygląda tak, jakby nieznajoma się w niej urodziła. Wargi rozciąga w uśmieszku, który wygląda jak początek bardzo długiej historii, którą August opowiedziałaby znajomym przy drinku, gdyby jakichś miała.
– Ojojoj – odzywa się, wskazując na bluzkę August, pociemniałą od wielkiej plamy po kawie. To ostatnia przyczyna, dla której August chciałaby, żeby ta laska patrzyła na jej biust.
Najseksowniejsza laska, jaką w życiu widziała, posłała jej jedno spojrzenie i powiedziała tylko: „Ojojoj”.
Próbuje wymyślić jakąś odpowiedź, ale nieznajoma ściąga z ramienia plecak, a August przygląda się oszołomiona, jak wyciąga z niego czerwony szalik i chowa do środka gumę do żucia i staroświeckie słuchawki.
August nie może uwierzyć, że wzięła tę dziewczynę, wyglądającą jak modelka z reklamy kurtek motocyklowych, za zboczeńca polującego na studentki w metrze. I że ten wysoki anioł, ten bucz-ideał, patrzył, jak chlipie w swoje zalane kawą cycki.
– Masz – mówi nieznajoma, podając jej szalik. – Wyglądasz, jakbyś jechała na ważne spotkanie, więc… – Robi dłonią niejasny gest, wskazując na jej szyję – Możesz go zatrzymać.
August trzepocze powiekami, gapiąc się na nią jak na gitarzystkę żeńskiego zespołu punkowego o nazwie Niech Ta Mała Zejdzie Na Zawał.
– Ty… Rany, nie mogę zabrać twojego szalika.
– Zorganizuję sobie nowy. – Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Ale jest zimno.
– No. – Uśmieszek dziewczyny przybiera nieodgadniony odcień, z jednej strony ust pojawia się dołeczek. August chciałaby zwinąć się w nim w kłębek i umrzeć. – Ale ja mało wychodzę.
August wciąż się na nią gapi.
– Słuchaj – ciągnie anioł z metra. – Możesz go wziąć albo zostawię go na siedzeniu koło ciebie, żeby został na zawsze wchłonięty przez ekosystem komunikacji.
Oczy ma jasne, kpiące i ciepłe, bardzo ciepłe i nieskończenie brązowe, a August nie wie, jak miałaby zrobić cokolwiek wbrew jej słowom.
Szalik jest miękki, zrobiony luźnym splotem, a kiedy August go dotyka, kłuje ją iskierka elektryczności. Wzdryga się, a dziewczyna śmieje się pod nosem.
– Mówił ci ktoś kiedyś, że pachniesz naleśnikami?
Pociąg wpada do tunelu, telepie się na torach. Nieznajoma łapie się poręczy nad głową August z cichym „oj”. Ostatnie, co dostrzega August, zanim jarzeniówki zamigoczą i zgasną, to nieco przekrzywiona linia jej szczęki i skrawek skóry na brzuchu, wyłaniający się spod podciągniętej koszulki.
Ciemność trwa zaledwie sekundę, może dwie, ale kiedy światło znów się zapala, dziewczyny nie ma.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI