Open. Autobiografia tenisisty - Andre Agassi - ebook + audiobook

Open. Autobiografia tenisisty ebook

Andre Agassi

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najważniejsza autobiografia sportowca ostatnich lat. Poruszające wspomnienia jednego z najlepszych tenisistów w historii, opowieść o niezwykłym życiu niezwykłej osoby. Andre Agassi urodził się, by grać i wygrywać w tenisa. Ten wymyślony przez surowego i porywczego ojca plan realizował konsekwentnie już od czwartego roku życia.

Jako dwudziestodwulatek wygrał pierwszy turniej wielkoszlemowy w Wimbledonie, zdobył sławę i bogactwo.

Święcąc triumfy w dyscyplinie, której nienawidził, Agassi był często nieszczęśliwy i zagubiony. Wyznaje to w autobiografii, opisując swoje życie balansujące między autodestrukcją i perfekcjonizmem. Przyznaje się w niej do porażek, takich jak niszcząca depresja, groźny epizod z narkotykami, nieudane pierwsze małżeństwo z aktorką Brooke Shields. Z bolesną szczerością opowiada o peruce, którą zakładał, aby nie niszczyć swego kortowego wizerunku. Z czułością - o wielkiej romantycznej miłości, która zakończyła się ślubem ze znakomitą tenisistką Stefanie Graf.

Z pasją i fotograficzną dokładnością - o wszystkich ważnych meczach, aż po ten kończący jego karierę w 2006 r. Z dumą - o fundacji charytatywnej wspierającej kształcenie dzieci z trudnych środowisk, której jest założycielem i niezmordowanym opiekunem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 700

Oceny
4,6 (297 ocen)
218
47
31
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aldonka47

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem pod wrażeniem. Nie miałam pojęcia co przeżywają tenisiści, z czym muszą się zmagać. Chyle czoło przed mistrzem. I podziwiam jeszcze bardziej.
10
michalplewik

Nie oderwiesz się od lektury

Wow
00
aga335

Nie oderwiesz się od lektury

Wszyscy potrzebujemy takich bohaterów!
00
malo_czytam

Nie oderwiesz się od lektury

Warto! Nie tylko dla fanów tenisa!
00
Ad2019

Nie oderwiesz się od lektury

Daje do myślenia.
00

Popularność




Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Dedykacja

Koniec

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

Początek

Podziękowania

Okładka

TYTUŁ ORYGINAŁU: Open. An Autobiography

Copyright © 2009 by AKA Publishing, LLC. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone

This translation published by arrangment with Alfred A. Knopf, an imprint of the Knopf Doubleday Group, a division of Random House, Inc.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2011 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2011

ISBN 978-83-63431-01-3

FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Martin Schoeller/August PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz KONSULTACJA TENISOWA: Monika Schneider REDAKCJA: Anna Wawryszuk KOREKTA: Dorota Sideropulu REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda

WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl, e-mail: [email protected]

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki

Dedykuję Stefanie, Jadenowi i Jaz

Nie można stwierdzić, co nas ogranicza, zamyka, zdaje się nas grzebać, choć człowiek odczuwa obecność pewnych barier, pewnych wrót i ścian. Czy to wszystko jest fantazją, wytworem wyobraźni? Nie sądzę. I wtedy ktoś mówi: Mój Boże! Czy to na długo, czy na zawsze, czy na wieczność całą? Wiesz, co uwalnia człowieka z takiej niewoli? Bardzo mocne uczucie. Przyjaźń, braterstwo, miłość – właśnie one za sprawą swej przemożnej siły i jakiejś mocy magicznej otwierają nasze więzienie.

Vincent van Gogh w liście do brata, czerwiec 1880

Otwieram oczy i nie wiem, gdzie ani kim jestem. Nie jest to znów tak bardzo niezwykłe uczucie – połowę życia spędziłem, nie wiedząc. Mimo to jest jakoś inaczej. Ta dezorientacja jest bardziej przerażająca. Bardziej krańcowa.

Spoglądam w górę. Leżę na podłodze obok łóżka. Teraz sobie przypominam. Przeniosłem się z łóżka na podłogę w środku nocy. Jak zwykle. Dobrze robi mi to na kręgosłup. Zbyt długie leżenie na miękkich materacach powoduje ból nie do wytrzymania. Liczę do trzech, po czym rozpoczynam długotrwały, trudny proces wstawania. Z kaszlnięciem i jękiem przewracam się na bok i zwijam do pozycji embrionalnej, a następnie przekręcam na brzuch. Teraz muszę odczekać, aż krew zacznie żywiej krążyć w żyłach.

Obiektywnie rzecz biorąc, jestem młodym człowiekiem. Mam trzydzieści sześć lat, ale budzę się, jakbym miał dziewięćdziesiąt sześć. Po trzech dekadach biegu co sił, zatrzymywania się w miejscu, wyskakiwania wysoko i ciężkiego lądowania moje ciało jest jakby ciałem obcego człowieka, szczególnie o poranku. Również mój umysł zdaje się należeć do kogoś innego. Otwierając oczy, jestem dla siebie obcą osobą i nic w tym odkrywczego, że rankiem to uczucie jest jeszcze silniejsze. Przypominam sobie pospiesznie najbardziej podstawowe informacje. Nazywam się Andre Agassi. Moja żona to Stefanie Graf. Mamy dwójkę dzieci, syna i córkę w wieku pięciu i trzech lat. Mieszkamy w Las Vegas, w stanie Newada, ale obecnie przebywamy w apartamencie hotelu Four Seasons w Nowym Jorku, ponieważ biorę udział w US Open 2006. Moim ostatnim US Open. Właściwie w moim ostatnim turnieju tenisowym w życiu. Gram zawodowo w tenisa, choć go nienawidzę, ale to mroczne i tajemne uczucie, które towarzyszy mi przez całe życie.

Kiedy ostatnia informacja dotycząca mojej świadomości zapada mi w jaźń, podnoszę się na kolana i szeptem błagam: Proszę, niech to już się skończy.

A następnie: Jeszcze nie jestem gotów na ten koniec.

Teraz z sąsiedniego pokoju słyszę Stefanie i moje dzieci. Jedzą śniadanie, rozmawiają, śmieją się. Dojmujące pragnienie, by ich zobaczyć, dotknąć, w połączeniu z łaknieniem kofeiny sprawiają, że wstaję. Nienawiść podnosi mnie na kolana, a miłość stawia na nogi.

Zerkam na zegar na nocnym stoliku. Wpół do ósmej. Stefanie pozwoliła mi pospać dłużej. Zmęczenie w ostatnich dniach jest wykańczające. Pomijając osłabienie fizyczne, targają mną wyczerpujące emocjonalne burze wywołane zbliżającą się emeryturą. Teraz, wychodząc z samego środka zmęczenia, dopada mnie fala bólu. Chwytam się za plecy. Plecy wczepiają się we mnie. Czuję się tak, jakby ktoś zakradł się w nocy i założył mi blokadę kierownicy na kręgosłup. Jak mam grać w US Open z blokadą na kręgosłupie? Czyżbym miał zaprzepaścić ostatni mecz w swojej karierze?

Urodziłem się z zesztywniającym zapaleniem stawów kręgosłupa, co oznacza, że ostatni kręg kręgosłupa oddzielił się od pozostałych, zaatakował, zbuntował się. (Jest to główny powód, dla którego chodzę, stawiając palce do wewnątrz). Przez ten jeden rozregulowany kręg nerwy mają mniej miejsca wewnątrz kręgosłupa i przy najmniejszym nawet ruchu odczuwają tę ciasnotę. Do tego należy dorzucić, że dwa przestawione dyski i kość nie przestają rosnąć w bezskutecznym wysiłku, by osłonić uszkodzony obszar, a moje przewody nerwowe odczuwają prawdziwą klaustrofobię. Kiedy nerwy na tych ściśniętych odcinkach zaczynają protestować, gdy wysyłają sygnały ostrzegawcze, przez nogi przebiega fala bólu, przy której zasysam powietrze i zaczynam mówić różnymi językami. W tym momencie ukojenie przynosi jedynie położenie się i odczekanie. Jednak czasami taka chwila przychodzi w środku meczu. Wtedy jedynym ratunkiem jest zmiana stylu gry – sposobu wykonywania zamachów, biegania; wszystko należy robić inaczej. Wtedy dopada mnie skurcz mięśni. Każdy unika zmiany – mięśnie nie mogą tego znieść. Zmuszone do przestawienia się, przyłączają się do buntu kręgosłupa i po chwili całe ciało znajduje się w stanie zażartej wojny domowej.

Gil, mój trener, mój przyjaciel, mój zastępczy ojciec wyjaśnia to w ten sposób: Twoje ciało daje ci sygnał, że już nie chce tego robić.

Moje ciało od dłuższego czasu zachowuje się w ten sposób, odpowiadam Gilowi. Niemal tak długo jak ja sam.

Jednak od stycznia moje ciało zaczęło to do mnie wręcz wykrzykiwać. Mój organizm nie łaknie emerytury – on już dawno na nią przeszedł. Moje ciało przeprowadziło się na Florydę, kupiło sobie tam mieszkanie i białe spodnie sansabelt. Dlatego też prowadzę negocjacje ze swoim ciałem, prosząc, by raz na jakiś czas na kilka godzin wróciło z emerytury. Większość tych negocjacji wspieram zastrzykiem z kortyzonu, który czasowo zagłusza ból. Zanim jednak zastrzyk zadziała, sam potrafi nieźle dać mi w kość.

Dostałem jeden wczoraj, żebym mógł grać dziś wieczorem. Był to trzeci zastrzyk w tym roku, trzynasty w całej mojej karierze i jak dotąd najbardziej niepokojący. Lekarz, nie mój stały doktor, powiedział mi opryskliwie, żebym się położył. Wyciągnąłem się na stole twarzą w dół, a pielęgniarka szarpnięciem ściągnęła mi spodenki. Lekarz wyjaśnił, że musi wbić siedmiocalową igłę jak najbliżej zaognionych nerwów. Nie mógł jednak wkłuć się bezpośrednio, bo przeszkadzały mu przerośnięte dyski i narośl kostna. Jego starania, by ominąć to miejsce i rozpiąć blokadę, wywołały otępiający ból. Najpierw wbił igłę. Następnie ustawił nade mną wielką maszynę, żeby zobaczyć, na ile igła zbliżyła się do nerwów. Musiał niemal otrzeć się igłą o nerwy, jak powiedział, nie dotykając ich. Gdyby tak się stało, nawet gdyby nieznacznie o nie zahaczył, ból uniemożliwiłby mi dokończenie turnieju. To też spowodowałoby zmiany w życiu. Manewrował igłą, wkłuwając się i wyciągając ją, aż łzy napłynęły mi do oczu.

W końcu trafił. Strzał w dziesiątkę, powiedział.

Kortyzon wpłynął do środka. Z powodu palącego strumienia zagryzłem wargi. Potem poczułem ucisk. Miałem wrażenie, jakbym leżał na stole szalonego balsamisty. Niewielka przestrzeń wewnątrz mojego kręgosłupa, tam gdzie są stłoczone nerwy, wypełniała się do granic możliwości. Ucisk narastał i pomyślałem, że pękną mi plecy.

Lekarz powiedział, że takie objawy dają pewność, że wszystko idzie jak trzeba.

Trzymam się kurczowo pańskich słów, doktorze.

Wkrótce ból był cudowny, niemal słodki, ponieważ należał do tych, które poprzedzają nadchodzącą ulgę. Ale być może każdy ból jest właśnie taki.

Moja rodzina zachowuje się coraz głośniej. Kuśtykam do salonu naszego apartamentu. Mój syn Jaden i moja córka Jaz, widząc mnie, podnoszą rwetes. Tatuś! Tatuś! Podskakują do góry i chcą na mnie wskoczyć. Przygotowuję się na ten skok, zamierając w miejscu niczym mim odgrywający drzewo w zimie. Zatrzymują się w ostatniej chwili, bo wiedzą, że tatuś jest bardzo kruchy, rozpadnie się na kawałki, kiedy dotkną go za mocno. Gładzę je po twarzach i całuję w policzki, po czym dołączam do nich przy stole.

Jaden pyta, czy to już dzisiaj.

Tak.

Grasz?

Tak.

A potem będziesz miał tę emeryturę?

To nowe słowo, które poznał, podobnie jak jego młodsza siostra. Emerytura. Kiedy je wypowiadają, zawsze przeciągają ostatnią głoskę. Bo dla nich emerytura ciągnie się w nieskończoność i zawsze mówią o niej w czasie teraźniejszym. Może wiedzą o czymś, o czym ja nie mam pojęcia.

Jeśli wygram, to nie, synku. Jeśli dzisiaj wygram, to będę grał dalej.

Ale jak przegrasz – to możemy wziąć pieska?

Dzieciom emerytura kojarzy się ze szczeniakiem. Wraz ze Stefanie obiecaliśmy im, że kiedy skończą się moje treningi, kiedy przestaniemy jeździć po świecie, możemy kupić im szczeniaka. Może nazwę go Kortyzon.

Tak, kolego, kiedy przegram, kupimy pieska.

Uśmiecha się. Ma nadzieję, że tatuś przegra, ma nadzieję, że tatuś dozna zawodu, który przyćmi wszystko inne. Nie rozumie – a niby jak miałem mu to wytłumaczyć? – bólu przegranej, bólu gry. Sam zrozumiałem to dopiero po trzydziestu latach, robiąc bilans własnej psychiki.

Pytam Jadena, co dzisiaj robi.

Idzie zobaczyć kości.

Patrzę na Stefanie. Przypomina mi, że zabiera je dzisiaj do Muzeum Historii Naturalnej. Dinozaury. Myślę o swoich wykrzywionych kręgach. Wyobrażam sobie mój szkielet wystawiony w muzeum wraz z innymi dinozaurami. Tenisozaurus Rex.

Jaz przerywa moje rozmyślania. Podaje mi swoją bułeczkę. Chce, żebym wybrał z niej jagody, zanim ją zje. Nasz poranny rytuał. Każda jagoda musi zostać usunięta z chirurgiczną precyzją, co wymaga nie lada wprawy i koncentracji. Trzeba wbić nóż, przeciąć wokół, dostać się do jagód, nie dotykając ich ostrzem. Skupiam się na pieczywie i myśl o czymś innym niż tenis przynosi mi ukojenie. Jednak kiedy podaję Jaz bułeczkę, choć nie wiem, jak bardzo bym udawał, że w ogóle nie kojarzy mi się z piłką tenisową, moje mięśnie na plecach drgają z niecierpliwości. Zbliża się ten moment.

Po śniadaniu, gdy Stefanie i dzieci całują mnie na do widzenia i biegną do muzeum, siadam w ciszy przy stole, rozglądam się po hotelowym apartamencie. Przypomina wszystkie hotelowe apartamenty, w których mieszkałem, tylko że ten jest wzorcowy. Czysty, szykowny, wygodny – to hotel Four Seasons, więc sprawia urocze wrażenie, choć wciąż jest kolejną wersją tego, co nazywam Niedomem. Niebytem, gdzie egzystują sportowcy. Zamykam oczy, starając się skupić na tym, co mnie czeka dziś wieczorem, ale moje myśli wędrują w inną stronę. Ostatnio moje myśli mają tendencje retrospektywne. Przy byle okazji wracają do początku, ponieważ znajduję się blisko końca. A przecież nie mogę na to pozwolić. Jeszcze nie. Nie mogę dopuścić do rozpamiętywania przeszłości. Wstaję i chodzę wokół stołu, sprawdzając poczucie równowagi. Kiedy czuję się w miarę stabilny, ostrożnie kieruję się pod prysznic.

Jęczę i krzyczę pod strumieniem gorącej wody. Zginam się wolno, dotykam mięśnia czworogłowego, zaczynam budzić się do życia. Mięśnie się rozprężają. Skóra śpiewa. Pory otwierają się. Ciepła krew zaczyna krążyć w żyłach. Czuję, jak coś się budzi. Życie. Nadzieja. Ostatnia kropla młodości. Mimo to nie wykonuję żadnych gwałtownych ruchów. Nie chcę wystraszyć kręgosłupa. Pozwalam mu na drzemkę.

Wycierając się przed lustrem w łazience, spoglądam w swoją twarz. Przekrwione oczy, siwiejący zarost – twarz zupełnie odmienna od tej, z którą zaczynałem. Ale również inna niż ta widziana w tym samym lustrze w zeszłym roku. Kimkolwiek jestem, nie jest to już chłopiec rozpoczynający tę odyseję, nawet nie przypominam mężczyzny sprzed trzech miesięcy, który oświadczył, że ta odyseja wkrótce się zakończy. Przypominam rakietę tenisową, w której wymieniano czterokrotnie rączkę i siedmiokrotnie naciąg – czy można ją wciąż traktować jak tę samą rakietę? Jednak gdzieś w tych oczach wciąż widzę jak przez mgłę tego samego chłopca: na początku w ogóle nie chciał grać w tenisa, chciał to rzucić, rzucał to wielokrotnie. Widzę tego złotowłosego wyrostka, który nienawidził tenisa, i zastanawiam się, jak postrzegałby tego łysego faceta, który wciąż nienawidzi tego sportu, a jednak gra. Czy byłby wstrząśnięty? Rozbawiony? Czułby dumę? Robię się znużony i pod wpływem tych pytań pogrążam się w letargu, a jest dopiero południe.

Proszę, niech to się już skończy.

Jeszcze nie jestem gotów na ten finał.

Zakończenie kariery nie różni się wcale od końca meczu. Celem jest dotrwanie do tego momentu, znalezienie się w pobliżu mety, gdyż emanuje magnetyczną siłą. Kiedy jest się tak blisko, człowiek czuje, jak ta siła go ciągnie i można ją wykorzystać, by przejść na drugą stronę. Jednak na chwilę przed tym, kiedy człowiek znajduje się w jej zasięgu, albo tuż po tym, odczuwa inną moc, równie silną, która go odpycha. Jest to zjawisko niewytłumaczalne, mistyczne, owe dwie przeciwstawne siły, obie działające z równą mocą. Wiem to, ponieważ całe życie poświęciłem podążaniu za jedną, walcząc z drugą, i czasami tkwiłem w zawieszeniu, odbijając się między nimi na podobieństwo piłki tenisowej.

Dziś wieczorem – mobilizuję się w myślach – będzie mi potrzebna żelazna dyscyplina, by okiełznać obie siły i wszystko inne, co mi się przytrafi. Ból kręgosłupa, złe piłki, paskudna pogoda, obrzydzenie do samego siebie. Przypominanie tej prawdy jest formą umartwiania się, ale również rodzajem medytacji. W ciągu dwudziestu dziewięciu lat gry w tenisa nauczyłem się jednego – życie będzie rzucało mi kłody pod nogi, będzie ciskać we mnie wszystkim, może z wyjątkiem zlewu kuchennego, ale na koniec przywali też i zlewem. Moja praca polega na unikaniu tych przeszkód. Jeśli dam się im zatrzymać albo rozkojarzyć, nie wykonam pracy, a niewykonanie jej wywoła żal, który sparaliżuje mnie skuteczniej niż ból kręgosłupa.

Leżę w łóżku ze szklanką wody w ręce i czytam. Kiedy męczy mi się wzrok, włączam telewizor. Dziś wieczorem. Druga runda US Open! Czy będzie to pożegnanie Andre Agassiego? Moja twarz pojawia się przez chwilę na ekranie. Jest inna niż ta widziana dzisiaj w lustrze. Moja twarz z kortu. Przyglądam się temu nowemu obliczu w krzywym zwierciadle telewizora i niepokój wzrasta. Czy to była ostatnia reklama? Czy po raz ostatni CBS promowała jeden z moich meczów?

Nie mogę pozbyć się uczucia, że wkrótce umrę.

To nie przypadek, myślę, że tenis używa języka życia. Przewaga, serwis, błąd, as, podstawowe żywioły tenisa mają swój początek w codziennym życiu, ponieważ każdy mecz jest życiem w miniaturze. Nawet struktura tenisa, to, jak jedno wyłania się z drugiego jak w ruskiej matrioszce, naśladuje życie. Punkty zamieniają się w gemy, które zamieniają się w sety, a te przechodzą w turnieje i wszystko jest ze sobą tak ściśle powiązane, że każdy punkt może okazać się punktem zwrotnym. Przypomina mi to sekundy przechodzące w minuty, następnie minuty w godziny. Każda godzina może być tą najwspanialszą. Lub najgorszą. Wybór należy do nas.

A skoro tenis jest życiem, więc to, co idzie za nim, musi przypominać niepoznaną pustkę. Na tę myśl robi mi się zimno.

Stefanie wpada wraz z dziećmi do apartamentu. Opadają na łóżko, a mój syn pyta, jak się czuję.

Dobrze, dobrze. Jak tam kości?

Ale było fajowsko!

Stefanie podaje im kanapki oraz sok i ponownie wywabia je za drzwi.

Oznajmia, że mają umówioną zabawę.

Jak my wszyscy.

Teraz mogę się zdrzemnąć. W wieku trzydziestu sześciu lat mogę zagrać mecz, który przeciągnie się do północy jedynie wtedy, gdy wcześniej się zdrzemnę. Kiedy już mniej więcej wiem, jak się nazywam, chcę zamknąć oczy i udawać, że mnie nie ma. Gdy otwieram je ponownie, mija godzina. Mówię na głos: Już czas. Dość zabawy w chowanego. Znów biorę prysznic, ale różni się on od porannego. Popołudniowy jest zawsze dłuższy – trwa mniej więcej dwadzieścia dwie minuty – i nie służy wybudzaniu czy higienie. Popołudniowy prysznic ma mnie zdopingować, zmobilizować.

Tenis jest sportem, w którym zawodnik mówi do siebie. Żaden inny sportowiec nie gada do siebie tyle, ile tenisista. Oczywiście miotacze, golfiści, bramkarze mruczą pod nosem, ale tenisiści rozmawiają z sobą – odpowiadają sami sobie. W ferworze gry tenisiści wyglądają jak ludzie niespełna rozumu, którzy wyszli na otwartą przestrzeń, coś bredzą, klną i przeprowadzają poważne debaty z własnym alter ego. Dlaczego? Ponieważ tenis jest cholernie samotną grą. Jedynie bokserzy są w stanie pojąć samotność tenisisty – chociaż mają do dyspozycji sekundantów z narożnika i trenerów. Nawet przeciwnik boksera jest poniekąd towarzyszem z ringu, kimś, z kim można się mocować i do kogo można stękać. W tenisie staje się twarzą w twarz z wrogiem, wymienia z nim ciosy, lecz bez dotykania czy rozmawiania z nim ani też z kimkolwiek innym. Przepisy zabraniają tenisiście rozmawiać na korcie nawet ze swoim trenerem. Ludzie czasami wymieniają lekkoatletów jako podobnie samotnych zawodników, ale ja się z tego śmieję. Biegacz przynajmniej czuje obecność i zapach przeciwników. Znajdują się na wyciągnięcie ręki. W tenisie zawodnik jest jak na bezludnej wyspie. Ze wszystkich sportów uprawianych przez kobiety i mężczyzn tenis jest najbliższy przymusowej izolacji, która niezmiennie prowadzi do dialogowania z samym sobą, co dla mnie zaczyna się już podczas popołudniowego prysznica. To właśnie tutaj zaczynam do siebie wygadywać różne wariactwa raz za razem, aż zaczynam w nie wierzyć. Na przykład, że osoba niemal upośledzona ruchowo jest w stanie startować w US Open. I że trzydziestosześcioletni mężczyzna może pokonać przeciwnika wchodzącego w swój najlepszy wiek. W swojej karierze zwyciężyłem w ośmiuset sześćdziesięciu dziewięciu meczach, co daje mi piąte miejsce wśród wszystkich tenisistów na świecie. Wiele z tych spotkań zostało wygranych podczas popołudniowego prysznica.

Z wodą szumiącą w uszach – dźwiękiem przypominającym ryk dwudziestu tysięcy kibiców – przywołuję z pamięci poszczególne zwycięstwa. Nie te, które oni by zapamiętali, ale takie, na wspomnienie których wciąż budzę się w nocy. Ze Squillarim w Paryżu. Z Blakiem w Nowym Jorku. Z Pete’em w Australii. Następnie przypominam sobie kilka porażek. Kręcę głową z zażenowaniem. Mówię sobie, że dzisiaj będzie to sprawdzian, do którego przygotowywałem się przez dwadzieścia dziewięć lat. Cokolwiek się dzisiaj wydarzy, już przez to przechodziłem przynajmniej raz w życiu. Jeśli będzie to sprawdzian fizyczny czy psychiczny, to dla mnie nic nowego.

Proszę, niech to się już skończy.

Nie chcę, żeby się skończyło.

Zaczynam płakać. Opieram się o ścianę prysznica i daję się ponieść emocjom.

Goląc się, wydaję sobie surowe polecenie: Zbieraj pracowicie punkt po punkcie. Niech każdy punkt przeciwnika słono go kosztuje. Bez względu na to, co się stanie, trzymaj głowę wysoko. I na miłość boską, ciesz się każdą chwilą albo przynajmniej postaraj się cieszyć pojedynczymi momentami, nawet bólem, nawet przegraną, jeśli tak ma być.

Myślę o swoim przeciwniku Marcosie Baghdatisie i zastanawiam się, co on robi w tej chwili. Jest tu nowy, ale nie jest typowym nowicjuszem. Plasuje się na ósmym miejscu w światowym rankingu. Jest wielkim, silnym, młodym Grekiem cypryjskim w środku doskonałego roku w swej karierze. Dotarł do finału Australian Open i do półfinału Wimbledonu. Znam go dość dobrze. Podczas ostatniego US Open zagraliśmy treningowy set. Zwykle nie gram takich setów z innymi zawodnikami podczas turniejów wielkoszlemowych, ale Baghdatis poprosił mnie o to z rozbrajającą uprzejmością. Cypryjska telewizja kręciła o nim materiał i zapytał mnie, czy zgodziłbym się, żeby nas sfilmowali razem na treningu. Jasne, powiedziałem. Czemu nie? Wygrałem 6–2, a po wszystkim mój przeciwnik był cały w lansadach. Zrozumiałem, że jest takim człowiekiem, który uśmiecha się zarówno wtedy, gdy jest zadowolony, jaki i wtedy, kiedy jest zdenerwowany, i nie można dociec jego stanu ducha. Przypominał mi kogoś, ale nie pamiętałem kogo.

Powiedziałem Baghdatisowi, że grał trochę jak ja, a on odparł, że to nie przypadek. Dorastał z moimi zdjęciami rozwieszonymi na ścianach pokoju i starał się naśladować mój styl gry. Innymi słowy, dziś wieczorem będę grał ze swoim lustrzanym odbiciem. Będzie zagrywał z końca kortu, wcześnie odbijał piłkę i grał tuż nad siatką, tak jak ja. Będzie to mecz, w którym będziemy starali się okiełznać przeciwnika, trzymać go w ryzach i narzucić swój styl gry, wzajemnie szukając szans na posłanie z bekhendu piłki tuż nad siatką. Nie ma mocnego serwisu, ja też nie, co oznacza długą wymianę piłek, długie wypady, znaczną utratę energii i mnóstwo czasu. Przygotowuję się na gwałtowne wypady, kombinacje, tenis na wyniszczenie, najbardziej brutalną formę gry.

Oczywiście główna różnica między mną i Baghdatisem jest natury fizycznej. Mamy różne ciała. On ma moje dawne ciało. Jest zwinny, szybki, skoczny. Będę musiał pokonać siebie sprzed dwudziestu lat, jeśli uda mi się zmusić starszy egzemplarz do ciągłego ruchu. Zamykam oczy i mówię: Kontroluj to, co możesz kontrolować.

Powtarzam to na głos. Wypowiadanie takich rzeczy na głos dodaje odwagi.

Zakręcam wodę i wychodzę spod prysznica, cały drżąc. Tak łatwo jest być dzielnym pod strumieniem gorącej wody. Napominam się jednak, że odwaga pod gorącym prysznicem nie ma nic wspólnego z prawdziwą odwagą. Na koniec nie jest ważne to, co się czuje, same czyny muszą dodać odwagi.

Stefanie wraca z dziećmi. Czas na Wodę Gila.

Bardzo się pocę, bardziej niż inni zawodnicy, dlatego muszę się odpowiednio nawodnić przed meczem. Pochłaniam buteleczki magicznego eliksiru, jaki opracował dla mnie Gil, mój trener od siedemnastu lat. Woda Gila jest mieszanką węglowodanów, elektrolitów, soli, witamin i jeszcze kilku innych składników, które Gil trzyma w ścisłej tajemnicy. (Majstrował przy tej recepturze dwadzieścia lat). Zwykle zaczyna mnie poić dzień wcześniej i zmusza do picia swojej wody aż do meczu. Następnie popijam ją sobie podczas gry. W kolejnych stadiach piję różne odmiany, a każda z nich ma inny kolor. Różowy dodaje energii, czerwony pozwala dojść do siebie, a brązowy uzupełnia zapasy organizmu.

Dzieci uwielbiają pomagać mi w przygotowaniu Wody Gila. Biją się o to, kto będzie otwierać torebki z proszkiem, trzymać lejek, a kto będzie nalewać wodę do plastikowych butelek. Jednak wyłącznie ja mogę pakować butelki do torby wraz z odzieżą, ręcznikami, książkami, okularami i opaskami na nadgarstki. (Moje rakiety jak zwykle idą na końcu). Wyłącznie ja dotykam mojej torby tenisowej, a kiedy jest w końcu zapakowana, leży przy drzwiach jak torba ze sprzętem jakiegoś mordercy na zlecenie, co jest oznaką tego, że zbliża się godzina zero.

O piątej Gil dzwoni z recepcji.

Jesteś gotowy?, pyta. Czas do boju. Zaczęło się, Andre. Zaczęło się.

Obecnie wszyscy używają zwrotu „zaczęło się”, ale Gil mówi tak od lat i nikt nie potrafi powiedzieć tego tak jak on. Wtedy czuję, jak odpalają moje silniki, adrenalina tryska wszystkimi porami. Wtedy mam wrażenie, że mógłbym unieść samochód nad głową.

Stefanie zbiera dzieci przy drzwiach i uświadamia im, że tatuś musi już iść. No, co się mówi?

Jaden krzyczy: Skop mu tyłek, tatusiu!

Skop tyłek, powtarza Jaz, naśladując brata.

Stefanie całuje mnie i nic nie mówi, bo cóż może więcej dodać.

W samochodzie jadącym do centrum szykownie ubrany Gil siedzi na przednim siedzeniu. Czarna koszula, czarny krawat, czarna marynarka. Ubiera się przed każdym meczem tak, jakby szedł na randkę w ciemno albo jechał załatwiać mafijne porachunki. Co jakiś czas sprawdza wygląd swoich długich czarnych włosów w lusterku bocznym bądź wstecznym. Ja siedzę z tyłu z Darrenem, moim instruktorem, Australijczykiem, który zawsze ma na sobie hollywoodzką opaleniznę i uśmiech, jakby właśnie przed chwilą wygrał w lotto. Przez kilka minut nikt się nie odzywa. Nagle Gil zaczyna nucić jedną z naszych ulubionych piosenek, starą balladę Roya Clarka, a jego głęboki bas wypełnia wnętrze samochodu:

Choć udajemy, idąc przez życie, Że jeszcze dziś los padnie w mig.

Patrzy na mnie i czeka.

Dośpiewuję: To ogniska w deszczu nie rozpali nikt.

Wybucha śmiechem. Ja też się śmieję. Przez chwilę zapominam o szarpiącej nerwy tremie.

Dziwna sprawa z tą tremą. Czasami człowiek tylko biega do toalety. Innym razem ma nieustanną ochotę na seks. Kiedy indziej znowu chce mu się cały czas śmiać i tylko wyczekuje walki. Rozpoznanie rodzaju tremy jest pierwszą powinnością zawodową podczas jazdy na kort. Trzeba ją wybadać, odczytać, co chce przekazać na temat stanu umysłu i ciała, bo jest to pierwszy krok, żeby zaczęła działać na twoją korzyść. Jest to jedna z tysiąca lekcji, jakiej nauczyłem się od Gila.

Pytam Darrena, co sądzi o Baghdatisie. Czy mam dzisiaj grać szczególnie agresywnie? Tenis polega na dozowaniu odmierzonych dawek agresji. Należy być na tyle agresywnym, aby kontrolować zdobywanie punktów, ale nie na tyle, by stracić kontrolę i wystawić się na niepotrzebne ryzyko. Mam następujące pytania dotyczące Baghdatisa: W jaki sposób będzie chciał mi zrobić krzywdę? Jeśli rozpoczynam bekhendem wymianę piłek, niektórzy zawodnicy będą cierpliwi, inni od razu będą chcieli pokazać, na co ich stać i zaczną atakować bądź grać zdecydowanie przy siatce. Ponieważ nie grałem z Baghdatisem poza naszym treningowym setem, chcę wiedzieć, jak zareaguje na konserwatywny sposób rozgrywania piłki. Czy postawi się i będzie grał po przekątnej, czy też odejdzie i zagra na czas?

Darren stwierdza: Stary, myślę, że jeśli będziesz prowadził zbyt konserwatywną wymianę piłek, to możesz oczekiwać, że on się dostosuje i zacznie napierać na ciebie z forhendu.

Aha.

Jeżeli będzie zmuszony do grania bekhendem, to nie będzie mu tak łatwo skracać gry. Nie zechce się narażać. Jeśli więc zobaczysz, że naprawdę kończycie z bekhendu, będzie to oznaczało, że nie wkładasz odpowiedniej pary w wymianę piłek.

Czy dobrze się rusza?

Tak, to niezły sprinter, ale nie czuje się dobrze zepchnięty do defensywy. Lepiej się rusza w ataku niż w obronie.

Hmm.

Zajeżdżamy pod stadion. Gromadzą się kibice. Rozdaję kilka autografów, następnie znikam w niewielkich drzwiach. Idę długim tunelem do szatni. Gil poszedł porozmawiać z ochroną. Zawsze informuje ich o wszystkim, żeby dokładnie wiedzieli, kiedy wychodzimy na kort, by poćwiczyć, i kiedy tam wrócimy. Wraz z Darrenem zostawiamy bagaże i kierujemy się wprost do sali ćwiczeń. Kładę się na stole i podstawiam pierwszemu masażyście, który do mnie podchodzi, by rozmasował mi plecy. Darren znika, po czym wraca po pięciu minutach, niosąc osiem świeżo naciągniętych rakiet. Kładzie je na mojej torbie. Wie, że sam będę chciał je włożyć do środka.

Mam obsesję na punkcie mojej torby. Utrzymuję ją w pedantycznym porządku i jestem bezwzględny, jeśli o nią chodzi. Torba jest moją aktówką, walizką, skrzynką na narzędzia, pudełkiem na drugie śniadanie i paletą. Zawsze jej potrzebuję. To torbę wnoszę na kort i z kortu ją wynoszę, w dwóch sytuacjach, kiedy moje zmysły są niesłychanie wyostrzone, czuję więc każdy gram bagażu. Gdyby ktoś włożył parę kraciastych skarpet do mojej torby tenisowej, to bym o tym wiedział. Torba tenisowa przypomina serce – trzeba zawsze mieć świadomość, że jest przy tobie.

Pozostaje jeszcze kwestia funkcjonalności. Moich osiem rakiet musi być ułożonych w torbie w porządku chronologicznym, ostatnio naciągnięte na dole, a te dawniej naciągnięte na górze, bo rakiety tracą siłę naciągu. Zawsze zaczynam mecz najdawniej naciągniętą rakietą, bo wiem, że to rakieta o najbardziej miękkim naciągu.

Naciąganiem moich rakiet zajmuje się prawdziwy artysta ze starej szkoły i Starego Świata, Czech Roman. Jest najlepszy w swoim fachu i tak powinno być – naciąg może zadecydować o meczu, mecz o karierze, a kariera o życiu wielu ludzi. Kiedy wyjmuję z torby świeżo naciągniętą rakietę i serwisem rozpoczynam mecz, naciąg może mieć wartość setek tysięcy dolarów. Ponieważ gram dla rodziny, dla mojej fundacji charytatywnej i szkoły, każda struna przypomina przewód w silniku samolotu. Przy tym wszystkim, co pozostaje poza moim wpływem, staram się usilnie kontrolować tych kilka aspektów, na które mogę mieć wpływ, a naciąg rakiet jest jednym z nich.

Praca Romana jest kluczowa dla mojej gry, dlatego zabieram go w trasę. Oficjalnie jest mieszkańcem Nowego Jorku, ale kiedy gram w Wimbledonie, przenosi się do Londynu, a gdy startuję we French Open, zmienia się w paryżanina. Od czasu do czasu, czując się zagubiony i samotny w jakimś obcym mieście, siedzę z Romanem i przyglądam się, jak naciąga rakiety. Nie chodzi o brak zaufania. Wręcz przeciwnie – obserwując mistrza w działaniu, uspokajam się i wyciszam. Patrząc na to, uświadamiam sobie, jak ważna we współczesnym świecie jest dobrze wykonana praca.

Roman dostaje rakiety prosto z fabryki, zawsze są w opłakanym stanie. Na oko wyglądają identycznie, ale on rozróżnia je niczym twarze w tłumie. Obraca je w tę i we w tę, marszczy brew i robi w myślach obliczenia. W końcu zaczyna pracę. Najpierw zdejmuje fabryczną rączkę i nakłada moją, robioną na zamówienie, którą wymodelowano dla mnie, kiedy miałem czternaście lat. Rączka jest czymś tak indywidualnym i niepowtarzalnym jak odcisk palca. Odzwierciedla nie tylko kształt mojej dłoni i długość palców, ale także układ zgrubień na ręce i siłę mojego uścisku. Roman, wykonując rączki do rakiet, posługuje się odlewem mego chwytu. Następnie owija odcisk cielęcą skórką, którą ugniata, aż uzyska odpowiednią grubość. Milimetrowa różnica pod koniec czterogodzinnego meczu jest tak samo odczuwalna i tak samo przeszkadza, jakbym miał kamyk w bucie.

Po dopasowaniu rączki Roman wciąga syntetyczne struny. Zacieśnia je, poluzowuje, zacieśnia, dopasowuje z takim pietyzmem, jakby zakładał struny na skrzypce. Następnie na struny kładzie szablon z logo firmy, maluje i energicznie macha rakietą, aż tusz z mazaka wyschnie. Niektórzy rysują logo tuż przed meczem, co uważam za przejaw braku troski i profesjonalizmu. Tusz ściera się wtedy o piłki, a nie ma gorszej rzeczy niż grać z facetem, który barwi piłki na czerwono i czarno. Lubię ład i porządek, co wyklucza grę piłką powalaną farbą. Bałagan odwraca uwagę, a odwrócenie uwagi na korcie oznacza potencjalnie przegrany mecz.

Darren otwiera dwie puszki piłek i wkłada sobie dwie w kieszeń. Biorę łyk Wody Gila, po czym po raz ostatni przed rozgrzewką idę do toalety. James, ochroniarz, prowadzi nas tunelem. Jak zwykle wcisnął się w jaskrawożółtą koszulkę i mruga do mnie, jakby chciał powiedzieć: My, ochroniarze, powinniśmy być bezstronni, ale ja trzymam za ciebie kciuki.

James uczestniczy w zawodach US Open prawie tak długo jak ja. Już wiele razy prowadził mnie tym tunelem i to zarówno po wspaniałych zwycięstwach, jak i po gorzkich porażkach. Duży, uprzejmy, z twarzą twardziela pooraną bliznami, które James nosi z dumą, jest nieco podobny do Gila. Niemal jakby nabierał jego cech podczas tych kilku godzin na korcie, kiedy wychodzę ze strefy wpływów swego trenera. Są ludzie, których obecność dodaje otuchy na US Open – koledzy z administracji obiektu, chłopaki od podawania piłek, masażyści – ich widok zawsze podnosi na duchu. Przypomina, gdzie i kim jesteś. James znajduje się na szczycie tej listy. Jest jedną z pierwszych osób, których wypatruję, wchodząc na stadion Arthura Ashe’a. Widząc go, wiem, że wróciłem do Nowego Jorku i jestem w dobrych rękach.

Od 1993 roku, kiedy w Hamburgu jeden z widzów wbiegł podczas meczu na kort i dźgnął nożem Monicę Seles, organizatorzy US Open przydzielili każdemu z zawodników po jednym ochroniarzu, który siedzi za krzesełkiem w czasie wszystkich przerw i zmian. ­James zawsze pilnuje, żeby usiąść za mną. Jego nieumiejętność zachowania bezstronności jest niezmiernie wzruszająca. Podczas ciężkiego meczu zwykle zauważam zaniepokojone spojrzenie Jamesa i szepczę: Nie martw się, James, dopadnę dziś tego faceta. Zawsze wtedy parska śmiechem.

Teraz jednak, prowadząc mnie na kort treningowy, nawet się nie uśmiecha. Wygląda na smutnego. Wie, że to może być nasz ostatni wspólny wieczór. Mimo to nie łamie naszego przedmeczowego rytua­łu. Mówi jak zawsze:

Pomogę ci z tą torbą.

Nie, James, tylko ja mogę ją nosić.

Opowiedziałem mu, że kiedy miałem siedem lat, widziałem Jimmy’ego Connorsa, który kazał nieść za sobą torbę, jakby był Juliuszem Cezarem. Wtedy przyrzekłem sobie, że zawsze sam będę nosił swoją.

No dobra, uśmiecha się James. Wiem, wiem, pamiętam. Chciałem tylko pomóc.

Wtedy pytam: James, będziesz mnie dzisiaj wspierał?

Będę cię pilnował jak źrenicy oka, o nic się nie martw. Nie przejmuj się niczym, tylko zajmij się tym, co masz zrobić.

Wyłaniamy się z tunelu we wrześniowy wieczór, zachodzące słońce zabarwiło na fiolet i pomarańcz niebo doprawione smogiem. Zanim zaczynam trening, podchodzę do trybun, wymieniam uściski dłoni z fanami, rozdaję kilka autografów. Są tu cztery korty treningowe i ­James wie, że chcę zająć ten najbardziej oddalony od publiczności, żebyśmy mogli mieć z Darrenem nieco prywatności podczas rozgrzewki i omawiania strategii.

Jęczę, zagrywając piłkę wysokim bekhendem w odpowiedzi na forhend Darrena. Nie próbuj tego dziś wieczorem, ostrzega. Baghdatis zrobi ci tym krzywdę.

Naprawdę?

Zaufaj mi, stary.

I twierdzisz, że dobrze się rusza?

Tak, całkiem nieźle.

Odbijamy przez dwadzieścia osiem minut. Nie wiem, dlaczego zauważam takie szczegóły – długość popołudniowego prysznica, czas trwania rozgrzewki, kolor koszulki Jamesa. Nie chcę tego, ale dostrzegam wszystko i wiem, że te detale zostaną w moich wspomnieniach na zawsze. Moja pamięć nie przypomina wnętrza torby tenisowej: nie mam wpływu na jej zawartość. Wszystko tam wchodzi i zdaje się już nigdy jej nie opuszczać.

Z plecami jest w porządku. Czuję zwykłą sztywność, ale zniknął otępiający ból. Kortyzon działa. Mam się dobrze – choć oczywiście definicja słowa „dobrze” ewoluowała w ciągu ostatnich lat. Czuję się lepiej, niż kiedy otworzyłem oczy dzisiaj rano i opanowały mnie myśli, by poddać mecz. Może mi się uda. Oczywiście jutro słono za to zapłacę, ale nie myślę o dniu jutrzejszym, tak jak nie rozwodzę się nad tym, co było wczoraj.

Znów w szatni ściągam przepocone ubranie i wskakuję pod prysznic. Mój trzeci prysznic tego dnia jest krótki, praktyczny. Nie ma czasu na wskazówki ani płacze. Nakładam suche szorty i koszulkę, po czym wyciągam się wygodnie w szatni. Piję wciąż Wodę Gila, tyle, ile się da, bo jest już wpół do siódmej i mecz zacznie się za godzinę.

Nad stołem wisi telewizor, staram się więc obejrzeć wiadomości. Nie potrafię. Idę do biur i spoglądam na sekretarki oraz organizatorów US Open. Są zajęci. Nie mają czasu na pogaduszki. Wychodzę przez wąskie drzwi. Przyjechała Stefanie z dziećmi. Są na niewielkim placu zabaw przed szatnią. Jaden i Jaz na zmianę ślizgają się na plastikowej zjeżdżalni. Stefanie jest wdzięczna, widzę to wyraźnie, że może zająć się dziećmi i nie myśleć o meczu. Jest bardziej podenerwowana niż ja. Wygląda, jakby była niemal zirytowana. Jej zmarszczka na czole mówi: To się już powinno dawno zacząć! No, dalej! Uwielbiam, kiedy moja żona rwie się do walki.

Rozmawiam z nią i z dziećmi przez kilka minut, ale nie słyszę ani słowa z tego, co mówią. Mój umysł jest już gdzieś daleko. Stefanie widzi to. Czuje. Nie wygrywa się dwudziestu dwóch turniejów wielko­szlemowych bez wyczulonej intuicji. Posyła mnie z powrotem do szatni: Idź. My tu zostaniemy. Zrób, co masz zrobić.

Nie będzie oglądać meczu z poziomu kortu. To dla niej za blisko. Zostanie w loży wraz z dziećmi, na zmianę krążąc po niej jak lew, modląc się i zakrywając oczy.

Do szatni wchodzi Pere, jeden z bardziej doświadczonych masażystów. Widzę, która z tac jest przeznaczona dla mnie – ta z dwiema wielkimi gąbkami i kilkunastoma paskami przyciętej już taśmy. Leżę na jednej z sześciu kozetek, a Pere siada przy moich nogach. Przygotowanie stóp do walki jest niezwykle brudnym zajęciem, stawia więc kosz na śmieci pod kozetką. Podoba mi się to, że Pere jest schludny, dokładny, jest Romanem odcisków. Najpierw za pomocą patyczka z wacikiem nakłada na skórę atramentową, klejącą maź i podbicie robi się fioletowe. Mam fioletowe stopy od czasów, kiedy Reagan został prezydentem. Teraz Pere rozpyla utwardzacz. Czeka, aż wyschnie, i smaruje gąbką każdy odcisk. Przychodzi kolej na paski taśmy, które wyglądają jak papier ryżowy. Błyskawicznie przywierają do mojego ciała. Masażysta zawija dwa paluchy, aż robią się duże jak świece w silniku. W końcu zawija podbicie stóp. Zna miejsca, na które spadam po wyskoku, które poddawane są największym naciskom, i tam dodaje więcej taśmy.

Dziękuję mu i wkładam buty, nie wiążąc sznurówek. Gdy wszystko zaczyna zwalniać, napięcie rośnie. Jeszcze do niedawna było cicho na trybunach, teraz jest bardziej niż głośno. Powietrze wypełnia szum, odgłosy zajmującej miejsca publiczności, która siada pospiesznie, bo nie chce przegapić ani sekundy tego, co ma nastąpić.

Wstaję i rozluźniam mięśnie nóg.

Już nie siądę.

Staram się zrobić krótką przebieżkę po korytarzu. Nieźle. Plecy się trzymają. Cały organizm jest gotów.

Widzę Baghdatisa po drugiej stronie szatni. Jest przebrany i poprawia włosy przed lustrem. Zarzuca nimi, czesze je, związuje je z tyłu. Ojej, dużo ma tych włosów. Teraz wkłada na głowę białą indiańską opaskę. Ustawia ją w idealnej pozycji, po czym po raz ostatni pociąga za kitkę. Jest to zdecydowanie bardziej wytworny rytuał przedmeczowy niż zawijanie odcisków na stopach. Przypominam sobie, jak ja podchodziłem do swoich włosów na początku kariery. Przez chwilę czuję zawiść. Brakuje mi włosów. Przeciągam dłonią po łysej czaszce i czuję wdzięczność, że włosy są ostatnią rzeczą, którą muszę się dzisiaj przejmować.

Baghdatis zaczyna się rozciągać, robić skłony. Stoi na jednej nodze i podciąga kolano drugiej do klatki piersiowej. Nie ma nic bardziej niepokojącego niż widok rywala robiącego różne wygibasy, popisującego się jogą i tai chi, kiedy ty możesz tylko lekko dygnąć. Teraz wygina biodra, ja nie odważyłem się tak forsować, odkąd skończyłem siedem lat.

A jednak przesadza. Jest zdenerwowany. Niemal słyszę jego układ nerwowy, który szemrze niczym publiczność na stadionie. Obserwuję zachowanie jego masażystów – u nich też wyraźnie wyczuwa się nerwowość. Po mowie ciała, po ich twarzach i rumieńcach widać, że wiedzą, iż szykują się na uliczną burdę i nie mają pewności, czy tego chcą. Zawsze lubiłem przyglądać się nerwowemu poruszeniu w szeregach przeciwnika, jak pokazują werwę przepełnioną niepokojem. To dobry znak, ale również przejaw szacunku.

Baghdatis dostrzega mnie i się uśmiecha. Przypominam sobie, że robi to, kiedy jest zadowolony i nerwowy, ale nie można poznać, który to stan. I znów myślę, że mi kogoś przypomina, ale nie wiem kogo.

Unoszę dłoń. Powodzenia.

On też unosi dłoń. Idący na śmierć pozdrawiają cię…

Chowam się w tunelu, by zamienić ostatnie słowo z Gilem, który zajął strategiczny kąt, gdzie może się skryć przed wszystkimi, jednocześnie mając oko na wszystko. Obejmuje mnie, mówi, że mnie kocha i że jest ze mnie dumny. Odnajduję Stefanie i całuję ją po raz ostatni. Podskakuje, kołysze się i tupie. Wszystko by dała, żeby włożyć spódniczkę, złapać rakietę i dołączyć do mnie na korcie. Moja zadziorna żona. Stara się uśmiechnąć, ale wychodzi jej z tego tylko skrzywienie ust. Widzę na jej twarzy wszystko, co chce mi powiedzieć, ale nie mówi nic. Słyszę każde słowo, które w sobie dusi: Ciesz się, smakuj każdą chwilę, chłoń wszystko, dostrzegaj każdy ulotny szczegół, bo to może być ten ostatni wieczór i chociaż nienawidzisz tenisa, po dzisiejszym dniu może będzie ci go brakować.

To właśnie chce mi powiedzieć, ale tylko mnie całuje i przekazuje to, co zawsze przed moim wyjściem na kort, zachętę, która jest dla mnie równie ważna jak powietrze i Woda Gila.

Złój mu skórę.

Przedstawiciel US Open w garniturze zbliża się do mnie, trzymając w ręku radiotelefon długości mego przedramienia. Zdaje się, że odpowiada za transmisję na żywo i bezpieczeństwo na korcie. Wydaje się odpowiedzialny za wszystko, włącznie z przylotami i odlotami z La Guardii. Pięć minut, informuje.

Odwracam się do kogoś i pytam: Która godzina?

Już czas, odpowiada.

Nie. Chciałem wiedzieć, która jest godzina. Wpół do ósmej? Dwadzieścia po siódmej? Nie wiem tego i nagle staje się to niezwykle istotne. Ale tu nigdzie nie ma zegarów.

Odwracamy się do siebie z Darrenem. Jabłko Adama wędruje mu w górę i w dół. Stary, mówi, odrobiłeś zadanie domowe. Jesteś gotów.

Kiwam głową.

Wyciąga pięść na szczęście. Chodzi tylko o przybicie, jeden raz, bo tak zrobiliśmy, kiedy wygrałem pierwszą rundę na początku tygodnia. Obaj jesteśmy przesądni, dlatego kończymy turniej takim samym gestem, jakim go rozpoczynaliśmy. Patrzę na pięść Darrena i walę dość mocno swoją w jego kłykcie, nie ośmielając się podnieść wzroku, by spojrzeć mu w oczy. Wiem, że Darren się łamie, i wiem też, jakie spustoszenie we mnie zrobiłby ten widok.

Ostatnia rzecz: zawiązuję sznurówki. Zawijam nadgarstek. Zawsze zawijam nadgarstek po kontuzji z 1993 roku. Zawiązuję buty.

Proszę, niech to już się skończy.

Nie jestem jeszcze gotów na ten koniec.

Panie Agassi, już czas.

Jestem gotów.

Wchodzę w tunel trzy kroki za Baghdatisem i znów prowadzi nas James. Zatrzymujemy się, czekamy na znak. Harmider wokół nas potężnieje coraz bardziej. W tunelu jest zimno jak w psiarni. Znam ten tunel tak dobrze jak przedpokój w swoim domu, a jednak dzisiaj zdaje się o kilkanaście stopni chłodniejszy i wielki niczym boisko futbolowe. Spoglądam na boki. Na ścianach wiszą zdjęcia poprzednich mistrzów. Navratilowej. Lendla. McEnroe. Stefanie. Moje. Są to metrowej wielkości portrety wiszące w równych odstępach – zbyt równych jak na mój gust. Przypominają drzewa posadzone na nowym osiedlu. Powtarzam sobie w myślach: Przestań zwracać uwagę na takie szczegóły. Czas się skoncentrować, skupić swój umysł tak, jak tunel zawęża pole widzenia.

Szef ochrony krzyczy: No dobra, uwaga wszyscy, czas zacząć przedstawienie!

Idziemy.

Kiedy wchodzimy w krąg świateł, dokładnie tak jak było ustalone, Baghdatis idzie o trzy kroki z przodu. Nagle drugie światło, oślepiające, nieziemskie światło pada mi na twarz. Kamera telewizyjna. Dziennikarz pyta Baghdatisa, jak się czuje. Mówi coś, czego nie słyszę.

Teraz kamera zbliża się do mojej twarzy i dziennikarz zadaje to samo pytanie.

To może być pański ostatni mecz w karierze, stwierdza.

Jak niby mam się z tym czuć?

Odpowiadam, ale nie mam pojęcia, co mówię. Jednak po latach praktyki mam poczucie, że są to słowa, których ode mnie oczekuje. Po chwili idę już dalej, na nogach, które zdają się należeć do kogoś innego.

Temperatura podnosi się gwałtownie, kiedy zbliżamy się do wejścia na kort. Hałas jest już ogłuszający. Baghdatis wpada tam pierwszy. Wie, jakie poruszenie wywołuje perspektywa mojego przejścia na emeryturę. Czyta gazety. Spodziewa się, że dziś wieczorem zagra rolę czarnego charakteru. Myśli, że jest gotów. Pozwalam mu na to, niech usłyszy, jak harmider publiczności przeradza się w wiwaty. Pozwalam mu wierzyć, że tłum wiwatuje na cześć nas obu. Wtedy dopiero wchodzę na kort ja. Euforia sięga zenitu. Baghdatis odwraca się i uświadamia sobie, że pierwsze wiwaty były na jego cześć, ale teraz wszystko jest dla mnie, wyłącznie dla mnie, co wymusza na nim ponowne zastanowienie się, czy jest w stanie tego dokonać i z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Nawet nie dotknąwszy piłki, spowodowałem zachwianie jego dobrego nastroju. To sztuczka zawodowca. Sztuczka starego wyjadacza.

Tłum drze się coraz bardziej, gdy podchodzimy do naszych krzesełek. Jest głośniej, niż podejrzewałem, że będzie, głośniej niż kiedykolwiek w Nowym Jorku. Trzymam wzrok nisko, pozwalając wrzawie spłynąć po mnie. Uwielbiają tę chwilę – kochają tenis. Zastanawiam się, co by powiedzieli, gdyby poznali moją tajemnicę. Patrzę na kort. Zawsze stanowiący anomalię mego życia, tym razem jest jedyną ostoją normalności w tym całym zgiełku. Kort, na którym czuję się taki samotny, tak bardzo na widelcu, stał się miejscem, gdzie mam nadzieję znaleźć schronienie przed tą tak bardzo naznaczoną emocjami chwilą.

Pierwszy set niemal przelatuje. Nawet nie wiem, kiedy wygrywam 6–4. Piłka słucha każdego mego rozkazu. Podobnie jak moje plecy. Czuję, że moje ciało jest ciepłe, płynne. Kortyzon z adrenaliną mieszają się w idealnych proporcjach. Wygrywam drugi set 6–4. Widzę już linię mety.

W trzecim secie zaczynam się męczyć. Tracę skupienie i kontrolę. Baghdatis tymczasem zmienia plan gry. Zaczyna walczyć z desperacją, która wydaje się silniejsza niż kortyzon. Stawia wszystko na jedną kartę. Ryzykuje i każde uderzenie przynosi owoce. Piłka przestaje mnie teraz słuchać i zaczyna spiskować z moim rywalem. Uporczywie leci wprost do niego, co dodaje mu pewności siebie. Widzę tę pewność w błysku w oku. Jego początkowa desperacja zmienia się w nadzieję. Nie, w gniew. Już mnie nie podziwia. Nienawidzi mnie, a ja nienawidzę jego. Teraz warczymy na siebie i robimy szydercze miny, starając się odebrać sobie punkty. Tłum karmi się naszą złością, drze się wniebogłosy i tupie nogami przy każdej wygranej piłce. Nie klaszcze, ale raczej wali jedną ręką o drugą, wydając prawdziwie pierwotne, jaskiniowe odgłosy.

Wygrywa trzeci set 6–3.

Nic nie jestem w stanie zrobić, by powstrzymać napór Baghdatisa. Wręcz przeciwnie, jest coraz gorzej. W końcu ma dwadzieścia jeden lat i dopiero się rozgrzewa. Odnalazł właściwy rytm gry, odkrył powód, dla którego się tu znalazł, swoje prawo do przebywania w tym miejscu, gdy tymczasem ja wytraciłem pierwszy zapał i zaczynam boleśnie słyszeć zegar tykający w moim ciele. Nie chcę, żeby doszło do piątego seta. Nie poradzę sobie. Świadomość śmiertelności daje znać o sobie, dlatego teraz sam zaczynam podejmować ryzyko. Udaje mi się wyjść na prowadzenie 4–0. Mam dwukrotne przełamanie serwisu i znów zaczynam dostrzegać linię mety, która jest w moim zasięgu. Czuję, jak jakaś magnetyczna siła pcha mnie w tym kierunku.

I nagle pojawia się druga siła, odpychająca. Baghdatis gra najlepszy tenis w całym roku. Przypomniał sobie, że jest na ósmej pozycji w światowym rankingu. Sięga po sztuczki, o których istnieniu w jego repertuarze nie miałem pojęcia. Ustawiłem poprzeczkę niezwykle wysoko, ale teraz on ją pokonuje i podnosi jeszcze wyżej. Przełamuje moje natarcie i jest 4–1. Serwuje i jest 4–2.

Nadchodzi czas najlepszego gema w całym meczu. Jeśli go wygram, przejmę kontrolę nad tym setem i ponownie skłonię go do myślenia – podobnie jak siebie – że przez chwilę miał niezwykłe szczęście. Jeśli przegram, będzie 4–3 i wszystko wróci do poprzedniego stanu. Nasz wieczór po raz kolejny rozpocznie się nowym otwarciem. Chociaż okładamy się od dziesięciu rund, jeśli teraz przegram, walka zacznie się na nowo. Gramy w wariackim tempie. On rzuca na szalę wszystko, daje z siebie maksimum – gem jest jego.

Ma zamiar wygrać ten set. Prędzej umrze, niż go przegra. Wiem o tym i on o tym wie, podobnie jak wiedzą o tym wszyscy na trybunach. Dwadzieścia minut temu byłem o dwa gemy od zwycięstwa. Teraz jestem na skraju upadku.

Wygrywa 7–5.

Zaczyna się piąty set. Serwuję, drżąc cały, niepewny, czy moje ciało wytrzyma kolejne dziesięć minut oko w oko ze szczeniakiem, któremu z każdym punktem zdaje się ubywać lat i przybywać sił. Powtarzam sobie: Nie pozwól, żeby tak to się skończyło. Rób, co chcesz, ale nie kończ w ten sposób, nie poddawaj się, kiedy już prowadziłeś dwoma setami. Baghdatis też do siebie coś gada, zagrzewa się do walki. Jakbyśmy piłowali pień drzewa jedną piłą, jakbyśmy wymieniali ciosy za pomocą naładowanego elektrycznością wahadła. Robi błąd. Powtarzam jego błąd. Przebija się. Ja przebijam się głębiej. Serwuję przy równowadze i gorączkowo gramy o ten punkt, co kończy się tak, że on zagrywa slajsa, a ja ładuję piłkę w siatkę. Karcę się głośnym krzykiem. Przewaga Baghdatisa. Po raz pierwszy wlokę się za nim.

Otrząśnij się. Kontroluj to, co potrafisz, Andre.

Biorę następny punkt. Znów równowaga. Uniesienie.

Oddaję mu kolejny punkt. Bekhend prosto w siatkę. Przewaga Baghdatisa. Załamanie.

Zdobywa również kolejny punkt, wygrywa gem, wychodzi na 1–0.

Zbliżamy się do krzesełek. Słyszę, jak tłum zaczyna szeptać pierwsze mowy pogrzebowe dla Agassiego. Biorę łyk Wody Gila, współczując samemu sobie, czując starość. Zerkam w stronę Baghdatisa, zastanawiając się, czy jest w buńczucznym nastroju. Ale widzę, jak woła masażystę, by wymasował mu nogi. Prosi o przerwę na masaż. Ma napięty lewy mięsień czworogłowy. Zrobił mi taką krzywdę z kontuzją?

Tłum wykorzystuje przerwę i skanduje: Do roboty, Andre! Andre, do boju! Zaczynają się kołysać. Wyciągają transparenty z moim imieniem.

Dziękujemy za wszystko, Andre!

Tu rządzi Andre!

W końcu Baghdatis jest gotów. Jego serwis. Po przełamaniu mojej przewagi w meczu powinien być pełen energii, ale najwyraźniej przerwa wybiła go z rytmu. Ja go wybiłem z rytmu. Wygrywam swoje gemy serwisowe.

Utrzymujemy własne podania przez sześć kolejnych gemów. Ściśle ze sobą złączeni gramy gem przy moim serwisie, który zdaje się trwać tydzień i jest najcięższym i najbardziej odrealnionym gemem w mojej karierze. Sapiemy jak dzikie zwierzęta, walimy niczym gladiatorzy na arenie, jego forhend, mój bekhend. Na stadionie wszyscy wstrzymują oddech. Nawet wiatr przestaje wiać. Flagi na masztach oklapły. Przy stanie 40–30 Baghdatis posyła błyskawicznym forhendem piłkę, która zmusza mnie do zmiany pozycji. Ledwo zdążyłem uderzyć piłkę rakietą. Odgrywam ją tuż nad siatką – krzycząc z bólu – a on odbija kolejną bombę na mój bekhend. Rzucam się w przeciwnym kierunku – och, moje plecy! – i dopadam ją w ostatnim momencie, ale skręciłem kręgosłup. Kręgi zakleszczają się i nerwy w środku śpiewają żałobną pieśń. Żegnaj, kortyzonie. Baghdatis posyła piłkę nie do obrony na środek kortu, a ja patrzę, jak przelatuje obok mnie, i wiem, że mimo najszczerszych chęci ten mecz już jest dla mnie przegrany. Odtąd cokolwiek bym zrobił, będzie to ograniczone, będzie miało swoją cenę i odpokutuję za to moim zdrowiem oraz zdolnością poruszania się w przyszłości.

Patrzę przez siatkę, żeby sprawdzić, czy Baghdatis zauważył mój spazm bólu, ale widzę, że utyka. Utyka? Ma skurcz. Pada na ziemię, chwytając się za nogi. Bardziej go boli niż mnie. Bez namysłu zamieniłbym wrodzone zwyrodnienie kręgosłupa na gwałtowne skurcze nóg. Kiedy wije się na ziemi, uświadamiam sobie, że wystarczy, jeśli teraz tylko będę się trzymał prosto, poodbijam jeszcze trochę tę cholerną piłkę i pozwolę, by jego skurcze wygrały dla mnie ten mecz.

Porzucam wszelkie subtelności i misterne strategie. Powtarzam sobie – tylko podstawy. Kiedy gra się z kontuzjowanym przeciwnikiem, wszystko opiera się na instynkcie i odpowiedniej reakcji. To już nie będzie gra w tenisa, ale brutalny sprawdzian samozaparcia. Żadnych podkręconych piłek, żadnych uników czy tańca na korcie. Teraz wyłącznie prosta wymiana piłek.

Po podniesieniu się z ziemi Baghdatis też porzuca wszelką taktykę i przestaje myśleć, dzięki czemu robi się bardziej niebezpieczny. Już nie jestem w stanie przewidzieć, co zrobi. Jest oszalały z bólu. Nikt nie potrafi odgadnąć posunięć szaleńca, a już na pewno nie na korcie tenisowym. Przy równowadze palę swój pierwszy serwis i wprowadzam drugi, rotacyjny, trudny serwis pędzący ze sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, który odebrał. Udało mu się. Przewaga Baghdatisa.

Kurde. Oklapłem cały. Facet nie może się ruszać, a mimo to odbiera moje asy?

Jeszcze raz znajduję się o jeden kapryśny punkt przed granicą 4–5, co znaczy, że Baghdatis będzie mógł zagrać piłkę meczową. Zamykam oczy. Pierwszy serwis – znów pudło. Uderzam ostrożnie po raz drugi tylko po to, by doprowadzić do wymiany piłek, ale on w przedziwny sposób partoli łatwy forhend. Ponownie równowaga.

Kiedy ciało i umysł balansują na granicy utraty przytomności, tak łatwo zdobyty punkt jawi się niczym ułaskawienie od gubernatora otrzymane przed egzekucją. A i tak niemal zmarnowałem daną mi szansę. Psuję pierwsze podanie. Serwuję drugie podanie, a return odlatuje nie wiadomo gdzie. Kolejny dar. Przewaga Agassiego.

Jestem o jeden punkt od uprzywilejowanego 5–4. Baghdatis krzywi się, zmusza się do wysiłku. Nie poddaje się. Zdobywa punkt. Trzeci raz równowaga.

Obiecuję sobie w duchu, że jeśli będę miał przewagę, to jej nie zmarnuję.

Teraz Baghdatis już nie utyka, widać, że ma poważną kontuzję. Czeka na mój serwis zgięty w pół. Nie mogę uwierzyć, że wciąż stoi, nie mówiąc o tym, jak mi się odcina na korcie. Facet ma tyle serca do gry, ile włosów na głowie. Czuję do niego sympatię, ale jednocześnie powtarzam w myślach, by nie mieć dla niego litości. Serwuję, on odbiera, a ja w swej gorliwości, by uderzyć w wolną przestrzeń kortu, zagrywam za daleko. Aut. Skucha. Jawna skucha. Przewaga Baghdatisa.

Jednak nie jest w stanie jej wykorzystać. Przy następnej wymianie wali z forhendu daleko za linią. Równowaga numer cztery.

Następuje długa wymiana, która kończy się moim głębokim zagraniem na jego forhend i on go psuje. Przewaga Agassiego. Znów. Zarzekałem się, że nie zmarnuję takiej szansy, jeśli się znów pojawi i oto ją dostaję. Jednak Baghdatis nie pozwala mi na dotrzymanie tej obietnicy. Szybko zdobywa kolejny punkt. Równowaga numer pięć.

Rozgrywamy absurdalnie długą wymianę piłek o kolejny punkt. Z każdą zagraną z jękiem w moją stronę piłką skraca dystans. Każda piłka odbita przeze mnie z okrzykiem jakimś cudem szybuje nad siatką. Forhend, bekhend, podkręcana, slajs – nagle uderza w piłkę, która ociera się o linię końcową i kapryśnie odskakuje w bok. Przechwytuję ją, sam nawet nie wiem jak, i przebijam wysokim lobem nad jego głową. Przewaga Baghdatisa.

Trzymaj się podstaw, Andre. Zagoń go, zagoń. Kuleje, więc zmuś go do ruchu. Serwuję, odbija niemrawo i ganiam go na prawo i lewo, aż skowycząc z bólu, posyła piłkę w siatkę. Równowaga numer sześć.

Czekając na mój kolejny serwis, Baghdatis opiera się na rakiecie jak starzec na lasce. Jednak po moim pierwszym nieudanym serwisie w przedziwny sposób podpełza bokiem niczym rak i wali z całej siły – piłka szybuje daleko poza zasięgiem mego forhendu. Przewaga Baghdatisa.

To jego czwarta szansa na przełamanie w tym meczu. Posyłam nieśmiały, rachityczny, wręcz rekreacyjny serwis, którego wstydziłbym się w wieku siedmiu lat, a jednak Baghdatis przechodzi do defensywy. Nacieram na jego forhend. Siatka. Równowaga numer siedem.

Kolejny raz serwuję pierwszym serwisem. Wyciąga rakietę, ale piłka nie chce przelecieć nad siatką. Przewaga Agassiego.

Znów piłka gemowa. Przypominam sobie dwukrotnie złamaną obietnicę. Teraz, to ostatnia szansa. Czuję już skurcze w plecach. Z ledwością mogę się odwrócić, nie mówiąc już o tym, żeby zagrać piłkę na drugą stronę kortu z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Oczywiście marnuję pierwsze podanie. Chcę zaserwować prawdziwą bombę z drugiego podania, agresywnego asa serwisowego, ale nie jestem w stanie. Po prostu fizycznie nie jestem w stanie. Powtarzam sobie: Atakuj ze środka, uderzaj piłki na wysokości barku, ganiaj go z jednej strony na drugą, aż zacznie pluć krwią. Tylko nie rób podwójnych błędów serwisowych.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Kort się kurczy. Patrzę, jak na moich oczach stopniowo się zmniejsza. Czy wszyscy widzą to, co ja? Kort ma teraz wymiary karty do gry, jest tak mały, że nie jestem pewien, czy zmieściłaby się na nim piłka, gdybym przeszedł na drugą stronę i chciał ją tam położyć. Wyrzucam piłkę do góry, serwuję z nadludzką siłą. Oczywiście błąd. Równowaga numer osiem.

Tłum krzyczy z niedowierzaniem.

Udało mi się nie zepsuć pierwszego serwisu. Baghdatis fachowo returnuje. Mając wolną lewą stronę jego połowy kortu, zagrywam piłkę głęboko na jego bekhend, ponad dwa metry od niego. Rzuca się w jej stronę, macha niemrawo rakietą, nie udaje mu się. Przewaga Agassiego.

Przy dwudziestym drugim punkcie gema, po krótkiej bieganinie, Baghdatis w końcu wbija piłkę bekhendem w siatkę. Gem dla Agassiego.

Podczas przerwy patrzę, jak Baghdatis siada. To wielki błąd. Błąd młodego człowieka. Nie wolno siadać przy skurczach. Nie wolno informować organizmu, że przyszedł czas na odpoczynek, a potem wykrzyknąć: Żartowałem! Ludzkie ciało jest niczym rząd federalny. Mówi: Rób, co chcesz, ale jeśli cię złapią, nie okłamuj mnie. Dlatego mój przeciwnik nie będzie już w stanie serwować. Nawet nie wstanie z tego krzesełka.

I wtedy wstał i utrzymał swój serwis.

Czego ten człowiek dosypuje do płatków śniadaniowych?

Och, tak. Zapomniałem. Młodość.

Przy stanie 5 do 5 gramy jak na szczudłach. Robi błąd, idzie na całość. Kontruję i wygrywam. Prowadzę 6–5.

Jego serwis. Prowadzi 40–15. Jest o jeden punkt od doprowadzenia do tie-breaku.

Uzyskuję równowagę.

Następnie zdobywam kolejny punkt i teraz mamy piłkę meczową.

Następuje szybka, brutalna wymiana. On wali na oślep z forhendu i kiedy tylko piłka odbija się od jego naciągu, ja wiem, że będzie aut. Wiem, że wygrałem ten mecz i w tej samej chwili uświadamiam sobie, że nie znalazłbym w sobie siły, by po raz kolejny machnąć rakietą.

Podchodzę do Baghdatisa przy siatce, ściskam jego drżącą dłoń i pędem schodzę z kortu. Nie mam odwagi się zatrzymać. Muszę być dalej w ruchu. Wlokę się przez tunel na ostatnich nogach z torbą zwisającą z lewego barku. Czuję, jakbym miał ją przewieszoną przez prawe ramię, bo całe ciało mam poskręcane. Kiedy docieram do szatni, tracę zdolność chodzenia. Nie mogę też stać. Osuwam się na podłogę. Leżę na ziemi. Pojawiają się Darren i Gil, ściągają mi torbę z ramienia i przenoszą mnie na kozetkę. Ekipa Baghdatisa kładzie go na leżance obok mnie.

Darren, co mi jest?

Leż sobie, stary. Wyciągnij się.

Nie mogę, nie mogę…

Gdzie cię boli? Czy to skurcz?

Nie, mam ucisk w gardle. Nie mogę oddychać.

Co?

Nie mogę… Darren. Nie mogę… oddychać.

Darren pomaga obłożyć mnie lodem, unosi mi ramiona, woła lekarza. Błaga mnie, żebym zaczerpnął powietrza, żebym się rozluźnił.

No już, puszczaj, stary. Rozluźnij się. Jesteś cały spięty. Odpuść już sobie, no już.

Ale nie mogę. W tym cały problem, prawda? Nie mogę sobie odpuścić.

Widzę nade mną kalejdoskop twarzy. Gil ściska mnie za ramię, podając napój regeneracyjny. Kocham cię, Gil. Stefanie całuje mnie w czoło i się uśmiecha – z radości czy z niepokoju, nie wiem. O tak, oczywiście, właśnie wtedy widziałem ten sam uśmiech. Masażysta mówi, że lekarze już idą. Włącza telewizor nad stołem. Żeby mnie czymś zająć, zanim przyjdą.

Staram się patrzeć w ekran. Słyszę jęk z lewej strony. Wolno odwracam głowę i widzę Baghdatisa na leżance obok. Przy nim uwija się jego ekipa. Rozmasowują mu spięte mięśnie, rozluźniają paraliżujący ucisk. Stara się leżeć bez ruchu, choć widać, że ma też skurcze w pachwinach. Zwija się w kłębek i błaga ich, żeby zostawili go w spokoju. Wszyscy wychodzą z szatni. Zostajemy tylko we dwóch. Odwracam znów wzrok w stronę ekranu telewizora.

Chwilę później coś każe mi ponownie spojrzeć na Baghdatisa. Uśmiecha się do mnie. Jest szczęśliwy czy zdenerwowany? Może jedno i drugie. Też się do niego uśmiecham.

Słyszę moje nazwisko z głośnika telewizora. Odwracam głowę. Pokazują fragmenty meczu. Pierwsze dwa sety, tak bardzo zwodnicze. Trzeci, kiedy Baghdatis zaczyna wierzyć we własne siły. Czwarty – walka na noże. Piąty, niekończący się dziewiąty gem. Urywki najlepszego tenisa, jaki zagrałem w życiu. Najlepszego, jaki kiedykolwiek widziałem. Komentator mówi, że to był klasyczny pojedynek.

Kątem oka dostrzegam jakiś ruch. Spostrzegam, że Baghdatis wyciąga do mnie rękę. Na twarzy ma wypisane: Udało się nam. Chwytam jego dłoń i tak zostajemy, trzymając się za ręce, kiedy w telewizorze widać mrugające obrazy naszej bitwy na śmierć i życie.

W końcu mój umysł trafia tam, gdzie chciał trafić. Nie jestem już w stanie tego powstrzymać. Wcale nie pytając, mój umysł przenosi mnie w wir przeszłości. A ponieważ zapisuje najdrobniejsze szczegóły, widzę wszystko wyraźnie, z dojmującą przejrzystością, każdą porażkę, każde zwycięstwo, rywala, napad złości, wypłatę, dziewczynę, zdradę, dziennikarza, żonę, dziecko, strój, list od fana, ciężki mecz i bolesną stratę. Jakby drugi odbiornik telewizyjny nad moją głową pokazywał urywki z ostatnich dwudziestu dziewięciu lat, a wszystko wirowało w technikolorze.

Ludzie często pytają mnie, jak wygląda życie tenisisty, a ja nie potrafię im tego opisać. Niemniej to jedno słowo jest najbliższe prawdy. Bardziej niż cokolwiek innego przypomina to szarpiący, przerażający, podniecający, niesamowity wir. Wytwarza nawet nieznaczną siłę odśrodkową, z którą walczyłem przez prawie trzy dekady. Teraz leżąc na plecach pod stadionem Arthura Ashe’a, ściskając dłoń pokonanego przeciwnika i czekając na pomoc, robię to, co mogę zrobić. Przestaję z nim walczyć. Po prostu zamykam oczy i patrzę.

Mam siedem lat i mówię do siebie, bo się boję i dlatego też, że jestem jedyną osobą, która mnie słucha. Szepczę pod nosem: Rzuć to Andre, poddaj się. Odłóż rakietę i zejdź z tego kortu, no już. Idź do domu i zjedz coś dobrego. Pobaw się z Ritą, Philly czy Tami. Usiądź z mamą, kiedy będzie robić na drutach albo układać swoje puzzle. Czyż to nie miła perspektywa? Byłoby jak w niebie, co nie, Andre? Żeby tak to rzucić? Żeby już nigdy nie zagrać w tenisa?

Nie mogę. Nie tylko dlatego, że mój ojciec ganiałby za mną po domu, wymachując rakietą, ale też dlatego, że coś w moim wnętrzu, gdzieś w środku, jakiś niewidzialny mięsień nie pozwala mi na to. Nienawidzę tenisa, nienawidzę go z całego serca, a mimo to będę grał dalej, odbijał piłki cały ranek, całe popołudnie, bo nie mam wyboru. Bez względu na to, jak bardzo bym chciał przerwać, nie mogę. Błagam się w myślach, żebym przestał, ale wciąż gram, a sprzeczność między tym, czego chcę, a tym, co naprawdę robię, zdaje się kwintesencją mojego życia.

W tym momencie moja nienawiść do tenisa koncentruje się na smoku, machinie do wyrzucania piłek zmodyfikowanej przez mojego zionącego ogniem tatę. Jest czarny jak noc, osadzony na wielkich gumowych kołach i ma na boku wymalowany wielkimi literami napis PRINCE. Na pierwszy rzut oka smok wygląda zupełnie jak machina do wyrzucania piłek, jaką można spotkać w każdym klubie tenisowym w Ameryce, ale w rzeczywistości jest to żywe, zionące ogniem stworzenie rodem wprost z moich komiksów. Smok ma mózg, ma wolę, czarne serce oraz straszliwy głos. Zasysając kolejną piłkę do swego brzucha, wydaje serię upiornych odgłosów. Kiedy w jego gardzieli zwiększa się ciśnienie, ryczy straszliwie. Gdy piłka z wolna podchodzi mu do pyska, skrzeczy. Przez chwilę smok wydobywa z siebie dość głupkowate dźwięki, podobne do machiny do produkcji krówek, połykającej Augustusa Gloopa w Charliem i fabryce czekolady. Ale kiedy bierze mnie na cel i strzela we mnie piłką z prędkością dwustu kilometrów na godzinę, słychać mrożący krew w żyłach ryk. Za każdym razem się uchylam.

Mój ojciec celowo stworzył takiego potwora. Dodał mu aluminiową tubę i wąski aluminiowy łeb, które odrzuca całym korpusem, kiedy bucha ogniem. Tato ustawił smoka tak, że strzela kilka stóp wyżej, i przesunął go tak, że zrównał z siatką, dlatego smok góruje nade mną. Mając siedem lat, jestem mały jak na swój wiek. (Wydaję się drobny, z powodu stałego skrzywienia ust i wizyt u fryzjera co dwa tygodnie, gdzie przycinają mi włosy od garnka). Kiedy staję na wprost smoka, wyglądam filigranowo. Czuję się drobny. Bezradny.

Mój ojciec chciał, żeby smok górował nade mną nie tylko dlatego, żeby wzbudzał mój szacunek i przyciągał uwagę. Chciał, żeby piłki wystrzeliwane z paszczy stwora lądowały u moich stóp, jakby były zrzucane z samolotu. Trajektoria lotu sprawiała, że piłek nie można było odbijać w konwencjonalny sposób – musiałem wyciągać się, by w nie trafić, bo inaczej spadałyby mi na głowę. Tyle że tacie nawet to nie wystarczało. Uderz wcześniej, krzyczał. Uderz wcześniej!

Mój ojciec wykrzykuje wszystko dwukrotnie, czasami trzykrotnie, a czasami dziesięciokrotnie. Mocniej, wrzeszczy, mocniej. Ale po co? Bez względu na to, jak mocno uderzam, bez względu na to, jak wcześnie, piłka do mnie wraca. Każda z nich posłana na drugą stronę siatki dołącza do tysięcy, które już leżą na korcie. Nie setek. Tysięcy. Toczą się w moją stronę powracającymi falami. Nie mam miejsca, by się odwrócić, zrobić wykrok czy obrócić się wokół własnej osi. Nie mogę się poruszyć, nie następując na piłkę – a jednak nie mogę na nią stanąć, bo tato by tego nie zniósł. Kiedy ktoś stanął ojcu na piłkę tenisową, ten darł się tak, jakby mu nastąpił na gałkę oczną.