Opowieść o naszym domu - Szymanowska Zofia - ebook + audiobook + książka

Opowieść o naszym domu ebook i audiobook

Szymanowska Zofia

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Piękna, pełna ciepła opowieść o latach spędzonych w Tymoszówce, we dworze na dalekich kresach Rzeczpospolitej. Zofia Szymanowska, najmłodsza siostra Karola Szymanowskiego, wspomina beztroskę lat dziecięcych, atmosferę pogody ducha tamtych dni, radość, nadzieje i wszechobecną muzykę…

 

 

 

Dom tymoszowiecki był wielki i trochę mroczny. Szeroki korytarz ciągnął się jak kręgosłup przez całą długość domu… Okna były duże i jasne, zwłaszcza gdy liście opadły, gdyż latem ocieniały je gęsto orzechy i lipy. [...]W sali jadalnej stał dębowy stół i krzesła rzeźbione, na prostych rozchylonych nogach, kryte safianem o dyskretnie barwnych deseniach. W sali wisiały portrety. W dzieciństwie bałam się ich bardzo…

 

 

 

W swej opowieści autorka przeplata losy rodziny i ludzi z jej otoczenia, pojawiają się cudowne ciotki, niańki, służący, goście, a wśród nich Artur Rubinstein, Harry Neuhaus, Paweł Kochański, wspomina także rozliczne konie, psy i zabawy. I oczywiście Karol Szymanowski, poważny, zapracowany, pochłonięty muzyką i tworzeniem – ukochany brat.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 131

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 1 min

Lektor: Joanna Gajór
Oceny
4,2 (13 ocen)
4
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Crooleeck806

Dobrze spędzony czas

Idylliczna opowieść o minionych czasach 😍
00

Popularność




Karolowi Szymanowskiemu, memu bratu

W RÓŻOWY WIECZÓR

W różowy wieczór mówiliśmy sobie z Karolem, że Tymoszówka jest piękna.

Siedzieliśmy na wzgórzu na ławce ponad stawem.

Ten letni wieczór był jak złota harfa, której strunami były: łagodny, jednostajny brzęk komarów i czuły dwugłos zasłuchanych w siebie żab.

Stawy w dole migotały płynnym złotem.

Gdzieś z daleka, znad wody, dochodził miarowy stuk kijanki, a różanym powietrzem niósł się rozlegle czysty, piersiowy głos piorącej dziewczyny:

Oj zza hir, zza hir,

Wylitaje sokił...

A zza Dunaja

wylitaje dwaaa...

Każda zwrotka pieśni kończyła się jakby jękiem urywanym na niskiej nucie, jakby zawodzeniem dzikim i uroczym.

Nad cerkiewką otwierała się wśród chmur purpurowa brama, w którą wchodziło słońce. Jego ostatnie, potargane promienie rzucały złote błyski na chytrze nasuwające się ze wschodu fioletowe obłoki.

Obserwowaliśmy płynące po niebie okręty, smoki i dziwne ryby, których powiewne kształty rozpływały się miękko w chwili powstania.

Jutro będzie zapewne wiatr...

W ślad za obłokami podnosił się znad dalekiego lasu płaski, jak z papieru wycięty, księżyc o zdziwionych oczach i szeroko otwartych ustach. Twarz jego miała wyraz żałosny i śmieszny.

Gama siedziała obok nas milcząca, solidarna i pełna taktu, i podniesionym pyszczkiem chwytała lekko wiatr w ruchliwe nozdrza. Zachód barwił na różowo jej białe futro, które wyglądało jak piórka kakadu, a brązowe oczy były tajemnicze i zapatrzone w nieznany nam świat.

Tymoszówka jest piękna – powtórzyłeś – piękna, dobra i droga. I nie wiem, czy mógłbym rozstać się z nią na długo. Nie wiem, jak mógłbym z dala od niej żyć i pracować. Myślę, iż gdybym nie miał możności powrotu do niej co roku i pewności moralnego wypoczynku i spokojnej pracy przez trzy miesiące wakacji w Tymoszówce, czułbym się jak człowiek, który musiałby wciąż pracować i być w ruchu, a nie miałby możności usnąć.

Tak, to jest to właśnie – powtórzyłeś w zamyśleniu. – Byłbym moralnie niewyspany.

W tej chwili myślałam to samo.

Milczeliśmy, patrząc w zachód ponad cerkiewką, w którym migały ku nam uśmiechnięte błyskawice na pogodę, „zarnice”, jak je u nas nazywano.

Milczeliśmy, chłonąc radość, a myśli nasze, rozległe i nieznużone, płynęły leniwie i pogodnie jak lazurowe obłoki po wieczornym niebie.

Niebo było bezkresne – a świat wielki i daleki.

Dziś świat stoi przed nami otworem. Chodzimy po nim tu i tam. Jest nam lepiej lub gorzej.

Lecz zgasło dalekie światło Tymoszówki, do którego powracaliśmy zawsze z gwarnych bezdroży świata – i do którego chcieliśmy powrócić o zmierzchu...

...Tymoszówki już nie ma.

PRZYJAZD

Latem owego roku powracałam do Tymoszówki z Karolem, zwanym w rodzinie Katotem.

Oczekiwał mnie w Salzburgu, dokąd z lekkim biciem serca przyjechałam sama z Genewy.

Bałam się trochę tej pierwszej samotnej podróży, ale byłam też z niej nieskończenie dumna.

Przy tym, co za radość odbyć dalszy ciąg drogi z Katotem. Pobyt z nim był zawsze świętem w moim szarym, szkolnym życiu. Nikt mi go tak nie umiał umilić i uczynić zajmującym, jak on.

W Salzburgu zatrzymaliśmy się krótko.

Toteż zaledwie zdołałam obejrzeć miasto, urocze w swym naiwnym wieńcu zielonych gór i wzruszyć się tragicznym losem Mozarta, gdy już pochłonął nas roześmiany, wiosenny Wiedeń.

Ach, jak tam było wesoło!

Katot opiekował się mną czarująco i niepedagogicznie. Toteż kładłam się spać prawie o świcie, jeździliśmy samochodem z lekkomyślną szybkością, a w lunaparku na Praterze szaleliśmy i wypróbowaliśmy wszystkie zabawy, które się dały wypróbować – od „Luftschiffu”, po którym omal nie zemdlałam z zawrotu głowy – do karuzeli włącznie.

Ku ogólnej radości dosiedliśmy najdroższych i najokazalszych rumaków. Katot szybował na lotnym łabędziu, obok niego Fitelberg, zwany Ficiem na domowy użytek, na doskonale okrągłym Pegazie, a ja w pięknej łodzi w stylu rokoko, różowej z białymi lukrowanymi ozdobami, która wyglądała jak nieświeże ciastko.

I oto, po oszałamiającym dla mnie pobycie w Wiedniu, terkoczące i zaaferowane austriackie wagony wyrzuciły nas na granicy i, nie troszcząc się więcej o nas, odjechały, aby się wysapać, na boczny tor, unosząc z sobą zapach cygar i dymu, zapach „zagranicy”.

Otoczył nas tłum „artielszczików”, tragarzy w białych fartuchach, z blaszanymi numerami na piersiach, a urzędnicy celni zabrali się leniwie do przeglądania naszych waliz.

Rewizja odbywała się dość powierzchownie, gdyż znali oni doskonale zamożnych obywateli ziemskich odjeżdżających jesienią i powracających wiosną, z zegarową punktualnością wędrownych ptaków. Przekonani też byli, nie zawsze słusznie, iż nie był to element wywrotowy.

Rewizja owiana była dla mnie zawsze literacką grozą. Tyle przecież wchłonęłam w siebie zabronionych w Rosji książek.

Jakież było moje przerażenie, gdy ujrzałam, że nie posiadam kluczyka od kufra. Zgubiłam go po prostu. Szukałam, przewracałam torebkę – na próżno.

Celnik spojrzał na mnie z uwagą. Ujrzał moją niekonspiracyjnie zmieszaną twarz i przerażone oczy. Uśmiechnąwszy się w brodę, postukał czerwonym palcem w wieko szkolnego kuferka:

– Ech barisznia, roztrzepana, roztrzepana – mruknął dobrodusznie. Po czym przykleił na kufrze znaczek papierowy, oznaczający ukończoną rewizję.

Teraz przyszła kolej na kurczę pieczone z „małosolnym” ogórkiem w obszernej, pachnącej dobrym jadłem restauracyjnej sali pierwszej klasy.

Na bufecie, ozdobionym palmami i barwionymi na czerwono miotłami sitowia, poruszył się w blaszanych skrzynkach świeży kawior, olśniewający jesiotr, skomplikowane przekąski, bateria wódek w różnokształtnych butelkach oraz wczesne wiśnie i truskawki w osłonie z różowego muślinu.

Za bufetem stał okazały kucharz w białej czapie i znikał co chwila jak Pytia w obłokach pary, unoszącej się z platerowanych półmisków i waz.

Było ciepło, cicho i zamożnie.

Od czasu do czasu, w ospały spokój restauracyjnej sali wkraczał z peronu pełen godności portier w płaszczu z peleryną i potrząsając dzwonkiem huczał monotonnym basem:

Pierwyj zwonok... – wymieniając godziny odjazdu pociągów i odpowiednie stacje.

Wreszcie, w szeregu wykrzykiwanych stacji, zabrzmiał najmilszy uchu dźwięk:

Bobrinskaja... Znamenka...

Wstaliśmy szybko od stołu i poprzedzani przez tragarza, weszliśmy do wagonu.

Jeszcze jedna formalność:

Wasz paszportik...

Po czym z grzecznym brzękiem ostróg pozostawiono nas samych w przedziale.

Teraz zajął się nami wygodny, szerokotorowy, miękko wyściełany – rosyjski wagon.

Unosząc nas z sobą, puścił się z dworca ciężkim kłusem. Sapiąc i zacinając się, powtarzał zdyszany:

Tymo... Tymo... Tymo... Tymo...

Po czym uchwyciwszy rytm, rozpędził się i mknął przez szeroki, pogodny, wygrzany letnim słońcem ukraiński krajobraz w srebrną nieskończoność żelaznych szyn. Kołysał nas miękko, nucąc nam do ucha jednostajnie i czule:

Ty-mo-szów-ka, Ty-mo-szów-ka...

Poprawiliśmy walizy w siatce.

Katot położył na kolanach książkę, po czym charakterystycznym ruchem oparłszy twarz na dłoni, przymknął oczy. Myślał intensywnie. Widać to było po skupionym wyrazie twarzy i lekko marszczącym się chwilami czole.

Może komponował. Może w monotonnym turkocie biegnących kół chwytał rozproszoną melodię. Może słyszał ją w jękliwym śpiewie telegraficznych słupów, które stały sztywno na brzegu drogi, zjawiały się na mgnienie i uciekały w przeszłość, powiązane ze sobą na zawsze warkoczami zbiegających się i rozchodzących nieodmiennie drutów.

Rodzeństwo Szymanowskich (od lewej): Stanisława, Feliks, Karol i Anna

Przyglądałam się Katotowi w milczeniu, po czym wychyliłam się przez otwarte okno. Radość ściskała mi serce aż do bólu, a wesoły wiatr stepowy targał mnie przyjaźnie za włosy.

Bobrinskaja... Stąd już zaczynało się wszystko znane i dobre.

Jeszcze niewielki przystanek, Rajgród – i zaraz już Kamionka.

Mijamy pola rażąco złote od pszenicy i świetliście zielone od buraków cukrowych.

Wzdłuż szyn, pod bladym z upału niebem, biegnie rów, przetykany dość gęsto szarą zielenią dzikich oliwek, dławiący się od nadmiaru dziewanny, cykorii i szczawiu.

Wreszcie występują z rzadka pierwsze domki Kamionki.

Rozpędzony pociąg przystaje na chwilę i wyrzuciwszy nas na peron, zapomina już o nas i biegnie dalej po swych błękitnych, srebrem znaczonych drogach, a za nim biegną w nieskończoność szyny, gubiąc się w mgławej dali.

Daleki jest świat, w którym zniknął nasz pociąg. Lecz dla nas końcowym jego etapem jest ta malutka, na czerwono malowana stacyjka, zgubiona wśród bzów i akacji, z której znana, bliska droga prowadzi nieomylnie – ku szczęściu.

PRZEZ MIASTECZKO

Wysłano po nas na stację powóz zaprzężony w Alego i Krasawca. Widać je przez okno poczekalni, jak dzwonią niecierpliwie kopytami o bruk, oganiając się od much. O, jest i Anton na koźle. Kochany Anton.

Dzień dobry, Antonie. Jak się macie? Czy wszystko dobrze?

Sława Bohu, pomaleńku – odpowiada, witając się z uśmiechem.

Zza węgła wyskakuje ku nam z powitaniem Mordko Śląski o ponurej twarzy diabła z szopki. Lubi zarobić i lubi czasem naciągnąć, zresztą dobroduszny i jowialny. Gramoli się na kozioł i podwozimy go do odległego o trzy wiorsty miasteczka.

Przejeżdżając przez miasteczko witamy poczciwych, znanych od lat kamieńskich Żydów.

Przed swym pięknym murowanym domkiem kłania się nam życzliwie kupiec leśny, jękliwy Menaszka Brodzki, który o każdy sążeń drzewa targuje się nieustępliwie i żałośnie i tym dorobił się już znacznej fortuny.

Mijamy szereg zaopatrzonych w kolejne numery sklepików, połączonych wspólnym jakby gankiem z daszkiem, wspartym na drewnianych słupkach.

Przed sklepikiem nr 14 „pan Czternasty” i „pani Czternasta”, u których kupujemy stale, witają nas miłym uśmiechem.

Kłania się nam już z daleka krawiec Starodubski, dla przyzwoitości zwany przez ciocię Myńcię panem Starodębskim, ojciec nieskończonej liczby dzieci.

Wse, szczo bihajet w Kamenci, to moje – skarży się zwykle żałośnie.

Uśmiechają się do nas stary, zgięty wpół rymarz Aron i chytry Szloma liwerant1.

Z miasteczka wypadamy wreszcie na szeroką drogę.

Anton, odwracając się z kozła co chwila, opowiada nam swoje końskie sprawy.

Ładne są źrebięta tego roku w stadninie.

Robocza kobyła wcisnęła nogę pomiędzy deski zagrody i wyrwała sobie kawałek mięsa z pęciny. Przyjeżdża weterynarz Połtaweć, sypie jakiś proszek, ale to niewiele pomaga. (Trzeba będzie jeszcze dziś wieczorem zajrzeć na folwark.)

Taras, chłopiec stajenny, nie chce się żenić z Teklą Hryćka Malowanego, bo jest uboga i nie ma nawet dwóch poduszek do wyprawy. Tekla płakała, a starsza pani zawołała Tarasa, robiła mu wymówki, a Tekli darowała dwie poduszki i jeszcze dała „hrosziw” na wyprawę – będzie wesele po żniwach.

A Werwa, taka pannuńciu dobra kobyłka pid werch, szczo Boże mij!

Zapadamy w senną, przedwieczorną ciszę, pachnącą zbożem, ziemią i niebem.

A tu już czernieją przed nami w zachodzącym słońcu dwa naprzeciw siebie stojące wiatraki, obracające się bez pośpiechu w ciepłym wietrze.

Za młynami pierwsze chaty wsi, białe jak zabawki w czerwieni wiśniowych sadów.

Ponury kundel, zwany przez nas „Szlafrokiem mamy” dla swego cętkowanego owłosienia, oszczekuje nas z obowiązku, po czym powraca na dawne miejsce przed chatą i kłapie leniwie zębami na muchy.

Serce dzwoni mi głośno. Dojeżdżamy do bramy.

Na szosie bieleje nieruchoma, mała kupka śniegu. To Gama, która wszystko wie – i czeka.

Jęcząc, śmiejąc się i wijąc z oszalałej radości, gramoli się do powozu, przy czym Anton wstrzymuje pobłażliwie konie. Gama sadowi się na mych kolanach, liże nam twarz i ręce i – jękiem urywanym opowiadając o swojej okrutnej tęsknocie – zajeżdża z nami przed ganek.

Ze wszystkich kątów wystrzelają jak pociski różnokolorowe psy i rzucają się na nas z radosnym szczekaniem.

Olbrzymi, rudy, płaszczący się obleśnie Poker, notoryczny złodziej i łakomczuch, który potrafi wyciągnąć chleb z gorącego pieca i który, gwoli rozrywki, zjadł kiedyś mój gumowy płaszcz, pozostawiwszy jedynie pasek i guziki.

Tymoszówka. Wiatraki na wzgórzu

Równie olbrzymi, najmilszy Dar, pies rasy św. Bernarda.

Brudnożółta Muszka, łobuz i włóczykij.

Bury Sirko, kundel poczciwy, pies niby łańcuchowy i niby zły. Ale spuszcza się go z łańcucha już w porze podwieczorku, „aby się nie męczył”, jest więc dobroduszny, chociaż czujny – i pełen życzliwości dla ludzi.

Ostatni wita nas czule, lecz z pełną godności rezerwą, mąż Gamy, puszysty Scherzo-medalista.

Na hałas wyczyniany przez psy wybiega w uśmiechach kochany lokaj Zacharko, za nim Ostap, chłopiec kredensowy, a po chwili ściągają z różnych kątów domu i ogrodu, z tenisowego placu, znad stawu, od gospodarstwa i z sadu, tymoszowieccy domownicy i stali goście: Mama, Felcio, Felo Zbyszewski, Nula, Stasia, ciocia Myńcia i ciocia Hela, Nulka i Michał Kruszyńscy – a z nimi goście sezonowi, przyjeżdżający na tydzień lub dwa, a pozostający zwykle dłużej.

Było ich wielu, lecz dom tymoszowiecki mógł ich pomieścić zawsze jeszcze więcej.

Radośni i beztroscy zanurzaliśmy się w gorący nurt pogodnego lata.

DOM

Dostępne w wersji pełnej

DUCHY

Dostępne w wersji pełnej

DZIECI

Dostępne w wersji pełnej

PAPA

Dostępne w wersji pełnej

SŁUDZY

Dostępne w wersji pełnej

PIEŚŃ

Dostępne w wersji pełnej

BABUNIA MISIUNIA

Dostępne w wersji pełnej

ZAPACH

Dostępne w wersji pełnej

MAMA

Dostępne w wersji pełnej

WIERSZE

Dostępne w wersji pełnej

KONIE

Dostępne w wersji pełnej

PANNA CLÉMENCE

Dostępne w wersji pełnej

ŚWIĘTA

Dostępne w wersji pełnej

POROZUMIENIE

Dostępne w wersji pełnej

NIANIE

Dostępne w wersji pełnej

LEKCJA

Dostępne w wersji pełnej

MUZYKA

Dostępne w wersji pełnej

GOŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

KATOT I HARRY

Dostępne w wersji pełnej

CIOCIE

Dostępne w wersji pełnej

FELCIO

Dostępne w wersji pełnej

FELCZEREK

Dostępne w wersji pełnej

PIEŚŃ O NOCY

Dostępne w wersji pełnej

PINETTI

Dostępne w wersji pełnej

GWIAZDY

Dostępne w wersji pełnej

PSY

Dostępne w wersji pełnej

DEMETER

Dostępne w wersji pełnej

ZABAWY

Dostępne w wersji pełnej

JESIEŃ

Dostępne w wersji pełnej

OSTATNIE LATO

Dostępne w wersji pełnej

ODEJŚCIE

Dostępne w wersji pełnej

MAŁY KATOTO

Dostępne w wersji pełnej

FOTOGRAFIA

Dostępne w wersji pełnej

PRZYPISY

1 z niemieckiego Lieferant – w dawnej polszczyźnie dostawca wojskowy lub dworski

ŹRÓDŁA FOTOGRAFII

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2020, wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-637-5

Redaktor prowadzący: MR Projekt okładki oraz wybór ilustracji: Zuzanna Malinowska Korekta: Monika Czechowska

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski