Osada - Camilla Sten - ebook + książka

Osada ebook

Camilla Sten

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczne tajemnice opuszczonego miasteczka

Sześćdziesiąt lat temu prawie dziewięciuset mieszkańców – cała populacja małej górniczej osady Silvertjärn – zniknęło bez śladu. Do tej pory nikt nie wie, co się wtedy wydarzyło: tajemniczy kataklizm, zbiorowe szaleństwo czy masowe samobójstwo.

Alice jest młodą dokumentalistką, która od dzieciństwa słyszała opowieści swojej babci o Silvertjärn. Zafascynowana tymi wydarzeniami postanawia na własną rękę rozwiązać zagadkę zniknięcia mieszkańców osady. Wraz z niewielką ekipą spędzi pięć dni w odizolowanym i opuszczonym miasteczku, kręcąc dokument o jego tajemnicach. Jednak na miejscu okazuje się, że przeszłość nadal rzuca swój złowieszczy cień na Silvertjärn, a poszukiwania prawdy szybko przeradzają się w walkę o przetrwanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 381

Oceny
3,6 (397 ocen)
103
122
114
43
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaProchowicz

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobry horror. Zakończenie może deczko rozczarowujące ale da się przełknąć
10
zorianhalun

Z braku laku…

Ciekawie przedstawiony klimat grozy opustoszałego nagle miasteczka, dobrze nakreślona atmosfera zagrożenia, zakończenie jednak dość słabe.
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka! gdzieś do 20-30% myślałam kurde rozkręci się to? A później bum...
00
Michalinka1

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
haplonek

Nie oderwiesz się od lektury

Mile spędzony czas.
00

Popularność




Camilla Sten Osada Tytuł oryginału Staden ISBN Copyright © 2019 Camilla Sten First published by Norstedts, Sweden Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden Copyright © for the Polish translation by Maciej Muszalski, 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Redakcja Jolanta Kusiak-Kościelska Projekt graficzny okładki Mariusz Banachowicz Skład i opracowanie graficzne Studio Graficzne Pixelnoiz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Wszystkim bezimiennym, zapomnianym księżniczkom piastowskim Mniszkom, żonom, matkom, władczyniom, o których historia milczy Dziewczynom oznaczonym w biogramach dynastii smutnym N.N.

Wstęp

19.08.1959

Tego sierpniowego popołudnia panował tak ciężki upał, że bryza wpadająca do samochodu przez opuszczone szyby przynosiła tylko niewielką ulgę. Albin zdjął czapkę z daszkiem i wystawił rękę za drzwi, uważając, żeby nie oparzyć dłoni o karoserię.

— Daleko jeszcze? — zapytał znowu.

Gustaf tylko chrząknął w odpowiedzi. Albin wywnioskował z tego, ze sam ma zerknąć na mapę, skoro tak bardzo chce wiedzieć. Już to zrobił. Nigdy wcześniej nie był w mieście, do którego jechali — tak małym, że nie miało własnego szpitala, czy choćby komisariatu. W zasadzie nie było większe od wioski.

Silvertjärn. Kto wtedy słyszał o Silvertjärn?

Już miał zapytać Gustafa, czy kiedykolwiek tam był, ale rozmyślił się, zanim otworzył usta. Wiedział, że Gustaf nigdy nie jest zbyt rozmowny. Pracowali razem od prawie dwóch lat, a Albin jeszcze nie wydobył z niego więcej niż kilka słów za jednym razem.

Gustaf trochę zwolnił i popatrzył na leżącą pomiędzy nimi mapę, a potem ostro skręcił w lewo, na żwirową ścieżkę. Albin ledwo ją zauważył pomiędzy drzewami. Rzuciło nim do przodu, a jego czapka z daszkiem prawie wypadła z samochodu.

— Myślisz, że coś tam znajdziemy? — zapytał. Ku jego zdziwieniu Gustaf odpowiedział.

— Diabli wiedzą.

Zachęcony, Albin mówił dalej:

— Nie, to brzmiało raczej jak dwóch cymbałów, którzy za dużo wypili. Chyba niepotrzebnie zawracamy sobie głowę tym wyjazdem.

Droga była wąska i nierówna — Albin musiał się trzymać, żeby nie podskakiwać na siedzeniu. Po obu stronach samochodu wznosiły się wysokie pnie drzew. Niewielki skrawek nieba, który dało się dostrzec, lśnił takim błękitem, że aż szczypało w oczy. Zdawało się, że podróż trwa wieki.

Nagle las zaczął się przerzedzać.

Miasto wyglądało identycznie jak mała kolonia fabryczna, w której Albin dorastał. Z pewnością mieściła się tu jakaś kopalnia lub fabryka, gdzie pracował każdy mieszkaniec. To było miłe, niepozorne miejsce z uroczymi domami w równych rzędach, rzeczką wijącą się pomiędzy zabudowaniami i otynkowanym na biało kościołem, który górował nad dachami i błyszczał w sierpniowym słońcu.

Gustaf nagle zahamował, samochód się zatrzymał.

Albin popatrzył na niego.

Kolega siedział z mocno zmarszczonym czołem. Niedbale ogolone policzki zwisały z rezygnacją.

— Słyszysz? — zapytał.

Coś w jego głosie sprawiło, że Albin znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać.

— Czy co słyszę? — odparł. Docierał do niego tylko pomruk silnika.

Stali na środku skrzyżowania. Nie było tam nic szczególnego. Żółty dom na prawo od nich, z na wpół zwiędniętymi kwiatami na schodach, a po lewej prawie identyczny czerwony dom z białymi narożami.

— Nic — oznajmił Gustaf. Stanowczy ton sprawił, że Albin zrozumiał, co miał na myśli.

Nie chodziło o to, że nic nie słyszał.

Tylko o to, że słyszał „nic”.

Wokół panowała absolutna cisza.

Była środa, godzina szesnasta trzydzieści. Późne lato w małym, leśnym miasteczku. Dlaczego w ogrodach nie bawiły się dzieci? Dlaczego na schodach ganków nie siedziały wachlujące się kobiety o spoconych czołach i oklapniętych lokach?

Albin przesunął wzrokiem po schludnych rzędach domów, rozciągających się po obu stronach samochodu. Każdy z nich był elegancki i zadbany. Wszystkie drzwi były zamknięte.

Gdziekolwiek spojrzał, nie widział ani żywej duszy.

— Gdzie są wszyscy? — zapytał.

Miasto nie mogło przecież być całkiem puste. Gdzieś musieli przebywać ludzie.

Gustaf pokręcił głową i ponownie dodał gazu.

— Miej oczy otwarte — przykazał.

Albin głośno przełknął ślinę i poczuł drapanie w gardle — nagle wysuszonym i spuchniętym. Wyprostował się mocniej na fotelu i wcisnął czapkę na głowę.

Kiedy jechali drogą, cisza wydawała się równie przygniatająca jak upał. Pot perlił mu się na karku. Kiedy otworzył się przed nimi rynek, Albin poczuł przypływ ulgi. Wskazał figurę na samym środku.

— Popatrz, Gustaf! Tam ktoś jest.

Może Gustaf miał bystrzejsze oczy od niego. Albo liczne, długie lata pracy w policji wyposażyły go w instynkty, których Albinowi nie udało się wykształcić. W każdym razie zatrzymał samochód tuż przed wybrukowanym rynkiem, otworzył drzwi i wysiadł.

Albin siedział nadal w samochodzie i kawałek po kawałku analizował, co widzi. Najpierw pomyślał: „To ktoś bardzo wysoki”.

Potem: „Nie, nie wysoki. Ten ktoś stoi i obejmuje latarnię. Jakie to dziwne”.

Wszystkie kawałki układanki trafiły na swoje miejsca dopiero, gdy do samochodu przez opuszczone szyby dostał się odór. Albin otworzył drzwiczki i wytoczył się na zewnątrz, żeby go uniknąć, ale na dworze był jeszcze bardziej wyczuwalny. Słodki, przejrzały, ohydny, jak mięso, które pozostawione samo sobie gnije i fermentuje na słońcu przez długie, wolno mijające godziny.

Nie był to człowiek obejmujący latarnię. To było ciało, przywiązane do grubo ciosanego pala. Długie, przetłuszczone włosy zwisały na twarz i ją zasłaniały — w drobnym akcie łaski — ale po nabrzmiałych rękach i nogach chodziły spasione muchy. Sznury, którymi ciało było przywiązane do pala, wrzynały się w miękką gąbczastą tkankę. Stopy były czarne. Nie dało się stwierdzić, czy w wyniku rozkładu, czy była to po prostu krew, która wyciekła i zakrzepła w wielkich kałużach wokół pala.

Albin przeszedł nie więcej niż kilka kroków, potem nagle się zgiął i zwymiotował obiad na bruk.

Kiedy z powrotem się wyprostował, spostrzegł, że Gustaf pokonał prawie cały odcinek dzielący go od ciała, a teraz stoi zaledwie dwa metry dalej i na nie patrzy.

Po chwili się odwrócił i spojrzał na niego. Albin otarł usta. W głębokich zmarszczkach, które otaczały usta kolegi i przywodziły na myśl psa myśliwskiego, widać było blady strach połączony z obrzydzeniem.

— Co tu się dzieje, na Boga? — zapytał Gustaf tonem najbardziej zbliżonym do podziwu.

Albin nie znał odpowiedzi. Oddał głos ciszy pustego miasta.

Nagle jednak coś usłyszał. Coś odległego i słabego, ale jednoznacznego. Miał czworo młodszego rodzeństwa, musieli dzielić przestrzeń w piątkę. Rozpoznałby to wszędzie.

— Co, do… — mruknął Gustaf i odwrócił wzrok na budynek szkoły po drugiej stronie rynku. Jedno z okien na pierwszym piętrze było otwarte.

— To chyba dziecko — stwierdził Albin. — Noworodek.

Chwilę później odór wygrał i Albin zwymiotował po raz drugi.

Opis projektu:

Miasto to serial dokumentalny o Silvertjärn, jedynym szwedzkim mieście duchów. Zamierzamy wyprodukować sześć odcinków i uzupełnić je blogiem na temat pracy na planie i tego, co udało nam się przy okazji odkryć. Silvertjärn jest kolonią fabryczną w środkowej części prowincji Norrland, w dużym stopniu nietkniętą od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy prawie cała licząca niemal dziewięćset osób społeczność zniknęła w niejasnych okolicznościach.

<Kliknij tutaj, aby przeczytać więcej na temat historii Silvertjärn>

Pomysłodawczynią i producentką jest Alice Lindstedt, której babcia wychowywała się w Silvertjärn:

„Kiedy byłam mała, babcia zawsze opowiadała mi o Silvertjärn i zaginięciu. Kiedy to się wydarzyło, nie mieszkała już w mieście, ale wśród zaginionych byli jej rodzice i młodsza siostra. Historia Silvertjärn od zawsze mnie fascynowała. Ma w sobie tak wiele pozornie niepasujących do siebie elementów. Jakim sposobem wszyscy mieszkańcy miasta mogą zniknąć bez śladu z dnia na dzień? Co tak naprawdę się stało? To właśnie pytanie, na które chcemy znaleźć odpowiedź”.

Plan zakładał początkowo spędzenie sześciu dni na początku kwietnia w Silvertjärn, żeby na próbę nagrać i zbadać miasto. Jako sponsor będziesz mieć dostęp do materiałów, które wtedy powstaną, zarówno do zdjęć, jak i do filmików! Zbadamy kilka teorii zaginięcia — wszystkie od wycieku gazu, który miałby wywołać masową psychozę i dezorientację, aż po starożytną klątwę Samów.

<Kliknij tutaj, aby przeczytać więcej o teoriach dotyczących Silvertjärn>

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ekipa powróci do Silvertjärn w sierpniu, żeby dokument mógł zostać nagrany mniej więcej o tej porze roku, w której doszło do zniknięcia ludzi.

Co otrzymasz jako sponsor?

• Natychmiastowy dostęp do materiałów nagranych w kwietniu w Silvertjärn

• Nieograniczony dostęp do profili społecznościowych ekipy produkcyjnej

• Regularne mailowe sprawozdania z naszych postępów

• Możliwość obejrzenia pierwszej, dłuższej wersji ukończonego dokumentu, zanim zostanie skrócony w montażu i wysłany do odbiorców

• Możliwość odwiedzenia Silvertjärn z naszą ekipą przy okazji premiery serii i promocji bloga

Cel:

150 000 koron

Osiągnięto:

33 450 koron

KLIKNIJ TUTAJ, ABY WESPRZEĆ PROJEKT I STAĆ SIĘ JEGO CZĘŚCIĄ!

Polub nas i zacznij obserwować w mediach społecznościowych!

Instagram:@dokumentarstaden

Facebook: Dokumentär Staden

(http://www.facebook.com/dokumentar­‍-staden)

Twitter:@dokumentarstaden

#dokumentarstaden #silvertjarn

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

WTOREK

Teraz

Budzi mnie trzeszczący, rozdzierający dźwięk. Nie wiem, co się dzieje.

Kiedy prostuję plecy i zaczynam mrugać, spostrzegam, że Tone sięga po radio i je wyłącza. Trzaski cichną natychmiast — zastępują je głuchy warkot silnika i cisza zamknięta w samochodzie.

— Co to było? — pytam i przeczesuję włosy palcami.

— Radio szwankowało przez kilka kilometrów — wyjaśnia Tone. — Klasyczny rock zamienił się w taneczne szlagiery, a potem pojawiły się zakłócenia.

— To musiał być początek martwej strefy — mówię i z ekscytacji czuję mrowienie w brzuchu.

Wyciągam komórkę z kieszeni i jednocześnie stwierdzam, że jest później, niż myślałam.

— Nadal mam zasięg, ale już ledwo, ledwo — zwracam się do Tone. — Spróbuję po raz ostatni przekazać naszym kanałom świeże informacje, zanim zaniknie zupełnie.

Wchodzę na Instagram i robię szybkie zdjęcie drogi, która rozciąga się przed nami, skąpana w złotym świetle zmierzchu.

— Jak ci się to podoba jako podpis? — pytam. — „Dojeżdżamy! Już niedługo w martwej strefie. Do usłyszenia za pięć dni, o ile nie porwą nas duchy…”.

Tone się krzywi.

— Chyba lekka przesada.

— Spodoba im się — odpowiadam, wrzucam post, upewniam się, że zostaje udostępniony także na Twitterze i Facebooku, po czym chowam telefon z powrotem do kieszeni. — Nasi fani lubią takie rzeczy. Duchy, horrory i takie pierdoły. To nasz najlepszy USP.

— Nasi fani — powtarza Tone. — Wszystkich jedenastu.

Przewracam oczami. Nie potrafię ukryć, że to sprawia mi ból. W jej słowach jest trochę za dużo prawdy, by obrócić je w żart.

Tone tego nie widzi. Wpatruje się w drogę. Pustą, anonimową, równą autostradę, bez zakrętów i zawijasów. Wysokie, nieprzeniknione, iglaste drzewa otaczają nas z obu stron, a przed nami, po lewej, na krwistoczerwonym niebie zachodzi płonące słońce. Las i my jesteśmy skąpani w jego świetle.

— Już wkrótce powinniśmy dotrzeć do zjazdu — informuje Tone. — Powoli się zbliżamy.

— Mam cię zmienić? — pytam ją. — Nie chciałam spać. Nie wiem, co się stało.

Tone uśmiecha się krzywo, nie pokazując zębów.

— Nic dziwnego, skoro siedziałaś do czwartej, żeby wszystko posprawdzać — mówi i tym samym unika odpowiedzi na pytanie, która z nas ma prowadzić.

Nie potrafię ocenić, czy to miała być reprymenda.

— W sumie — zgadzam się. — Może i tak.

Mimo wszystko jestem zdziwiona. Myślałam, że mrowienie gorączkowego podniecenia, które nie dawało mi zasnąć przez ostatnie noce, powstrzyma mnie także przed drzemką w samochodzie.

Rzucam okiem w lusterko i widzę, że drugi van, z Emmy i technikiem, jedzie tuż za nami. Jako ostatnie w korowodzie da się dostrzec niebieskie volvo Maxa.

Czy ruchy w żołądku to oznaka napięcia, czy niepokoju?

Intensywne światło nadaje mojemu białemu swetrowi barwę ognia i podkreśla profil Tone. Należy do kobiet, które ładniej wyglądają z boku niż en face — ma budzącą zazdrość linię żuchwy i prosty rzymski nos. Nigdy nie widziałam jej umalowanej. Czuję się przez to głupia i przesadnie próżna. Umówiłam się na balejaż, bo chciałam wydobyć zimny połyskujący blond w miejsce naturalnej matowej szarości, która wygląda jak brudna woda. Mimo że kosztowało to dziewięćset koron, których nie miałam, i że nawet się nie pojawię w materiałach, które będziemy nagrywać przez najbliższych pięć dni.

Zrobiłam to dla siebie. Żeby ukoić nerwy. Poza tym musimy zrobić zdjęcia: na Instagram, profil na Facebooku, Twitterze i na bloga. Dać naszym nielicznym, lecz pełnym entuzjazmu fanom i sponsorom coś, co podtrzyma zainteresowanie i nie pozwoli projektowi wygasnąć.

Po drzemce mam nieprzyjemny posmak w ustach. W uchwycie dostrzegam kubek Tone ze stacji benzy­nowej.

— Co w nim jest? — pytam.

— Cola. Możesz się napić, jeśli chcesz — odpowiada Tone i zanim zdążam zapytać, dodaje: — Zero.

Podnoszę ciepły kubek i wypijam odgazowany napój dużymi łykami. Nie jest zbyt odświeżający, ale jestem bardziej spragniona, niż myślałam.

— Tam — mówi nagle Tone i zwalnia.

Starego zjazdu nie ma na mapie satelitarnej — odkryłyśmy to, kiedy próbowałyśmy zaplanować trasę. Oparłyśmy się na starych mapach z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, na wszelki wypadek porównałyśmy je z archiwum urzędu do spraw transportu Trafikverket i sprawdziłyśmy, którędy przebiegały szyny, kiedy pociągi jeszcze wtaczały się do miasta dwa razy w tygodniu. Max jest specjalistą od map i zarzekał się, że droga powinna tu być. Jednak ja nabieram tej pewności, dopiero kiedy Tone zwalnia do żółwiego tempa i zbliża się do małego, prawie całkiem zarośniętego zjazdu, który kiedyś był jedyną szosą w mieście.

Van podjeżdża, a potem całkiem się zatrzymuje. Spoglądam zdumiona na Tone.

— O co chodzi? — pytam.

Jest bledsza niż zwykle, jej usta przypominają kreskę, piegi lśnią na jasnym tle skóry. Jej dłonie mocno, bardzo mocno ściskają kierownicę.

— Tone? — pytam nieco ciszej.

Ona najpierw nic nie mówi. Milczy, wpatrując się w drzewa.

— Po prostu nie sądziłam, że kiedykolwiek to zobaczę — mówi cicho.

Kładę jej dłoń na ramieniu. Pod cienkim materiałem koszulki z długim rękawem czuję mięśnie, napięte jak struny.

— Mam prowadzić? — pytam.

Pozostali też stanęli. Drugi van za nami, a Max dalej z tyłu.

Tone puszcza kierownicę i lekko się odchyla.

— Może tak będzie lepiej — oznajmia. Nie patrzy na mnie. Odpina tylko pas bezpieczeństwa i otwiera drzwi, żeby wyskoczyć.

Idę za jej przykładem, wyskakuję i okrążam samochód. Powietrze na zewnątrz wywołuje szok — jest czyste, rześkie i bardzo zimne. Chociaż nie ma wiatru, na wskroś przenika mój gruby sweter.

Tone jest już przypięta pasem, kiedy wskakuję za kierownicę. Czekam, aż coś powie, ale ona milczy. Naciskam więc delikatnie pedał gazu i zaczynamy się staczać po na wpół zarośniętej drodze.

W samochodzie zapada wręcz nabożna cisza. Kiedy drzewa nas pochłaniają i zaczynają wyglądać jak pochylone nad wąską drogą, z nagłego półmroku dobiega głos Tone, aż podskakuję.

— Lepiej, żebyś ty wjechała do miasta. To twój projekt. Sama chciałaś tu przyjechać. Prawda?

Zerkam na Tone, a jednocześnie próbuję się skupić na manewrowaniu niezgrabnym vanem po kamieniach i poskręcanych korzeniach.

— Tak mi się wydaje — odpowiadam.

Na szczęście wypożyczając samochody, poprosiłyśmy o ubezpieczenie. Z całą pewnością nie są dostosowane do takiego terenu. Potrzebowałyśmy jednak vanów, żeby przewieźć sprzęt, a dobowe opłaty za wypożyczenie bardziej terenowego auta kompletnie rozsadziłyby nasz budżet.

Jedziemy w ciszy. Minuty mijają, wjeżdżamy coraz głębiej w las, a mnie coraz mocniej uderza myśl, jak bardzo odizolowana musiała być ta mała osada. Babcia opowiadała, że niewielu mieszkańców miało samochód. Do cywilizacji docierało się pociągiem, który kursował dwa razy w tygodniu. Skoro dojazd samochodem zajmuje nam aż tyle czasu, to w czasach, gdy jedyną możliwością było pokonanie całego odcinka na piechotę, musiał to być zupełnie inny świat.

Mijamy małą, krętą ścieżkę wiodącą do lasu. W pierwszej chwili nie jestem pewna, czy właśnie nią powinnyśmy pojechać, ale w końcu dochodzę do wniosku, że to musi być droga do kopalni. Jadę jednak dalej prosto, powoli pokonuję chaszcze i opadłe gałęzie. Van stęka z wysiłku, ale dzielnie prze do przodu.

Dokładnie w chwili, gdy zaczynam się martwić, że popełniłyśmy błąd, bo to tylko leśna ścieżka, pieszy szlak, a my będziemy jechały coraz głębiej i głębiej w las, aż w końcu utkniemy z naszymi samochodami, sprzętem, całą głupotą i ambicjami, drzewa rozstępują się przed nami jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

— Tam — mówię szeptem, bardziej do siebie niż do Tone.

Postanawiam zaryzykować i przyśpieszam, ale tylko trochę. Czuję, jak krew zaczyna szumieć w żyłach, gdy rozpościera się przed nami coraz większy fragment rozżarzonego kwietniowego nieba.

W końcu wyjeżdżamy z zagajnika na polanę. Widzimy go, jest położony w dolinie, która bardziej przypomina małą nieckę.

Kościół góruje nad małymi domkami na wschodnim krańcu miasta. Dumną iglicę wieńczy cienki krzyż. Połyskuje w świetle zachodzącego słońca, niewiarygodnie przejrzystym. Z perspektywy kościoła domki wyglądają, jakby wyrosły niczym małe grzybki, po czym runęły i zbutwiały, zamieniając się w opadające ku rzece ściany i kontury. Rzeka migocze miedzianymi refleksami, płynąc przez osadę i wpadając do jeziora, któremu miasto zawdzięcza swoją nazwę. Kiedyś może i miało srebrną barwę, ale teraz jest czarne i błyszczące, jak sekret z odległej przeszłości. W raportach przedsiębiorstwa górniczego można przeczytać, że jego przedstawiciele nie badali jeziora i nie znaleźli żadnych informacji na temat jego głębokości. Może sięgało aż do wód gruntowych. Było bezdenne.

Nie zastanawiając się, odpinam pas bezpieczeństwa i otwieram drzwi, zeskakuję na miękką, mokrą wiosenną glebę i ogarniam spojrzeniem miasto. Jest pogrążone w kompletnej ciszy. Słychać tylko cichy, jednostajny pomruk silnika i delikatne westchnienia szepczącego nad nim wiatru.

Słyszę, że również Tone wysiada z samochodu. Nic nie mówi, nawet nie zamyka za sobą drzwi.

Ja wydaję westchnienie ulgi. Niczym modlitwę lub zaklęcie wypowiadam oczekiwane słowo:

— Silvertjärn.

Wtedy

Wracając do domu od Agnety Lindberg, Elsa dochodzi do wniosku, że dzieje się coś dziwnego.

Tak naprawdę spacer od pani Lindberg zajmuje jej nie dłużej niż kwadrans, jeśli trochę się pośpieszy, ale jej rzadko udaje się dotrzeć w mniej niż czterdzieści minut. Tak wiele osób chce się zatrzymać na rozmowę.

W ciągu ostatnich miesięcy, odkąd ta biedna dziewczyna usłyszała diagnozę, odwiedzała Agnetę raz w tygodniu. Przyjeżdża w środy, bo pasuje jej to po lunchu u żony aptekarza.

W czasie tych lunchów nigdy się nie udaje zbyt wiele zrobić. W zasadzie to tylko spotkanie kilku kobiet z miasta, które mają ochotę poplotkować, pogadać o tym czy owym, napić się kawy z małych cienkich filiżanek i przez krótką chwilę poczuć się jak ktoś lepszy. Nikomu to jednak nie szkodzi, a Bóg jeden wie, że panie z Silvertjärn czują się dobrze, kiedy mają coś do roboty. Elsa nie może zaprzeczyć, że i ona uważa to za dobrą zabawę, nawet jeśli czasem musi przywołać je do porządku, kiedy robią się zbyt złośliwe w swoich plotkach.

Nie ma sensu spekulować, czy nauczyciel rzeczywiście jest ojcem swojego najmłodszego syna. Elsa sama siedziała z nim i jego biedną żoną, kiedy synek nie chciał jeść z piersi i musiała przyznać, że rzadko widzi się ojca tak zachwyconego dzieckiem. A w takim razie nie ma znaczenia, jak rude włosy ma chłopiec.

Jest ciepłe popołudnie, wyjątkowo ciężkie jak na kwiecień. Elsa poci się pod bluzką w drodze do domu. Lubi wybierać drogę wzdłuż rzeki. Jest równa i dobrze się po niej chodzi, a kiedy podnieść wzrok, widać jezioro migoczące w oddali. Wody roztopowe płyną wartko wzdłuż nabrzeża i szumią. Aż się chce przystanąć i zanurzyć stopy.

Elsa oczywiście tego nie robi. Jak by to wyglądało, gdyby podkasała spódnicę i zaczęła się pluskać w rzece jak mała dziewczynka, która nie ma żadnych zmartwień na głowie? Panie z miasta dopiero miałyby o czym plotkować!

Dopiero kiedy Elsa wykrzywia usta w uśmiechu na samą tę myśl, uświadamia sobie, że coś wygląda inaczej niż zwykle. Rozgląda się, żeby sprawdzić, kto by ją zobaczył, gdyby wskoczyła do rzeki. Dochodzi do wniosku, że nikt.

Rzeka jest obramowana domami. To tam ma swój początek stara część Silvertjärn. Elsa woli tę część niż nowe domy. Kiedy ona i Staffan sprowadzili się do Silvertjärn, sama na dobrą sprawę była jeszcze dzieckiem, więc mieszkali w jednym z nowych domów wybudowanych przez kopalnię. Był goły i pozbawiony duszy. Elsa nadal żywi przekonanie, że to przez te łuszczące się białe ściany jej ciąża była tak trudna. Dołożyła wszelkich starań, aby wyprowadzili się stamtąd jak najszybciej.

Domy nad rzeką są starsze, mają duszę, a Elsa zna wszystkich, którzy w nich mieszkają. Bez krygowania się czy przechwałek może powiedzieć, że zna wszystkich w Silvertjärn. Jednak ludzie mieszkający dookoła rzeki, poniżej kościoła, są jej sąsiadami i zawsze dodatkowo o nich dba. Lubi mijać dom na rogu — ten z krzywym dachem — witać się z małą Pią Etterström i jej bliźniakami, przystawać przy werandzie Emila Snälla i pytać, jak tam jego podagra, przystawać i podziwiać krzewy różane Lise­‍-Marie.

Dziś jednak nikt jej nie zatrzymał ani do niej nie pomachał.

Mimo ciepłej pogody nikt nie siedzi w ogrodzie ani na ganku, nie ma otwartych okien. Nikt nie wyszedł się przywitać, kiedy zobaczył ją z kuchni. Elsa widzi ruchy za zasłonkami w kuchni i zamkniętymi oknami. Wszyscy najwyraźniej pozamykali się w domach.

Elsa czuje ścisk w żołądku.

Później będzie się zastanawiać, czy gdzieś tam z tyłu głowy pojawiło się zrozumienie, kiedy zaczęła biec truchtem, wpadła spocona i rozczochrana do kuchni i zobaczyła Staffana siedzącego przy stole z twarzą pustą ze zdziwienia.

Tak jednak nie jest. Nie rozumie, niczego się nie domyśla. Nigdy by się tego nie domyśliła.

Nagle Staffan głosem lunatyka mówi do niej:

— Likwidują kopalnię. Dziś nas o tym poinformowali. Kazali nam iść do domu.

Po raz pierwszy w życiu Elsa mdleje.

Teraz

Nigdy nie widziałam Silvertjärn na własne oczy. Stworzyłam sobie jego obraz na podstawie opowieści babci, guglowałam jak najęta, żeby znaleźć opisy w sieci, ale nie było prawie żadnych.

Odwracam się na pstryknięcie aparatu Tone. Uniosła go do oczu, zasłaniając sobie połowę twarzy.

W zasadzie dobrze by było, gdybyśmy nagrywały wjazd. Byłby to mocny wstęp, przyciągałby uwagę, a tego właśnie trzeba przy ubieganiu się o dofinansowanie. Bez względu na to, ile zdjęć wrzucimy na Instagram i jak bardzo będziemy próbowały przyciągnąć ludzi do kampanii na Kickstarterze, pieniądze z dofinansowania i tak będą potrzebne, żeby zrobić taki film, jaki sobie wyobrażam. Bez wsparcia jakiegoś urzędu czy fundacji nie mamy szans.

Jestem jednak przekonana, że w końcu otrzymamy pieniądze.

Kto bowiem mógłby się temu oprzeć?

Światło obmywa zrujnowane budynki i spowija je czerwienią i pomarańczem. Wyglądają na zdumiewająco dobrze utrzymane. W tamtych czasach inaczej budowano. Ale nawet z góry widać rozpad. Kilka dachów się zawaliło, a przyroda na poważnie wzięła się za odzyskiwanie tego terenu. Trudno dostrzec, gdzie przebiega granica między lasem a zabudowaniami. Ulice są puste i pozarastane, a przerdzewiałe tory kolejowe prowadzą z dworca do lasu jak przebita tętnica.

Ten widok jest piękny na swój nieco obrzydliwy sposób. Przypomina przekwitłą różę, która gubi płatki.

Pstrykanie ustaje. Odwracam się i patrzę na Tone stojącą z opuszczonym aparatem.

— Masz coś dobrego? — pytam.

— Do tych widoków wystarczyłby aparat w iPhonie — odpowiada Tone.

Okrąża samochód, staje obok mnie i wyświetla zdjęcia na małym prostokątnym ekranie. Umówiliśmy się, że to Tone będzie odpowiadała za zdjęcia. W przeciwieństwie do mnie, Emmy i technika nie ma żadnego doświadczenia w branży filmowej — jest copywriterką. Fotografowała jednak hobbystycznie przez kilka lat, a jej zdjęcia są lepsze niż wszystko, czego ja mogłabym dokonać z tym samym aparatem.

To był najprostszy sposób na przekonanie jej do wyjazdu z nami. Długo próbowała udowadniać, ze wcale nie musi brać udziału w tej podróży. Mówiła, że nie jest „kluczowa”. Wszystkie moje argumenty, że jest niezbędna dla projektu jako współproducentka okazywały się nieskuteczne. Dopiero kiedy oznajmiłam, że potrzebujemy fotografa, zaczęła mięknąć.

Jest ważna dla projektu. Może nie jako fotograf, ale jest częścią tej historii, czy tego chce, czy nie. Mogę tylko mieć nadzieję, że przez te wszystkie dni zda sobie z tego sprawę.

Studiuję miasto w miniaturze, odtworzone w pikselach, a potem sylwetki, które mam przed sobą. Wyraźne kolory i ostre linie upodabniają je do obrazu.

Panuje gęsta cisza. Nawet sygnały radiowe nie są w stanie się stąd wydostać. Oni mówią, że ma to coś wspólnego z rudą żelaza w skalnym podłożu, wspominają o jakimś polu magnetycznym, które zakłóca sygnał, ale najwyraźniej nikt nie wie na pewno. To sprzyja aurze tajemniczości.

— Jak się czujesz? — pytam Tone i odrywam wzrok od budynków pod nami.

Tone mocno wciąga w płuca zimne, rześkie powietrze. Zaciska usta i spogląda na mnie.

— Nie wiem — odpowiada. Potem krzywo się uśmiecha zamkniętymi ustami. — Nigdy bym nie przypuszczała, że się tu znajdę, że to zajdzie aż tak daleko. Nie dociera do mnie, że tu jestem.

— Ale jesteśmy tutaj — mówię, tak samo do siebie, jak i do niej.

Teraz w końcu uśmiecha się naprawdę, ukazując nieco krzywe białe zęby i tym samym przekłuwa napiętą atmosferę, która była między nami, odkąd się obudziłam w samochodzie.

— Tak — odpowiada. — Jasne, że tak. Bo jesteś jak cholerny buldożer, Alice.

Zaczynam się śmiać — jak odurzona, w całkowitej euforii, bo chociaż drżę z zimna — powinnam była włożyć kurtkę, zanim wyskoczyłam z samochodu — to jesteśmy tutaj, właśnie tutaj. Całe to planowanie, wszystkie zarwane noce, prace, których nie dostałam i te gówniane, które musiałam wykonywać, opłaciły się i jesteśmy tutaj, w Silvertjärn.

Powstanie film. Miasto stanie się rzeczywistością. Projekt, który rozpoczął się jako pomysł, jeszcze zanim weszłam w okres dojrzewania, zostanie zrealizowany.

— Ja pierdolę, co za miejsce — mówi Emmy i gwałtownie przerywa mój śmiech.

Wzdrygam się i na nich patrzę. Emmy i technik wyskoczyli ze swojego vana i podeszli do nas. Emmy stoi oparta o nasz samochód po stronie kierowcy. Jej rozciągnięty T­‍-shirt zdaje się wtapiać w lakier. Ufarbowane włosy są niedbale związane w kucyk, a dżinsy są tak duże, że pasowałyby na stojącego obok niej chłopaka. Po namyśle stwierdzam, że może i należą do niego. Nie bardzo zrozumiałam, co ich łączy, poza tym, że już wcześniej razem pracowali. Emmy podkreśliła, że on wyświadcza jej przysługę, a zwykle bierze co najmniej trzy razy tyle, ile jesteśmy w stanie mu zapłacić za te pięć dni.

Ten technik. Robin? Nie, jakoś inaczej. Przedstawił się na pierwszym spotkaniu i na wczorajszym zgrupowaniu wprowadzającym w temat całą ekipę, ale nigdy nie byłam dobra w zapamiętywaniu imion. Stoi teraz tuż za jej plecami. Jest rudy w sposób, który sprawia, że człowiek ma chęć gapić się na niego dłużej, niż powinien. Mnóstwo złotych piegów pokrywa jego twarz, szyję i rozchodzi się po całym ciele. Gdyby nie to, może byłby całkiem przystojny, bo jest wysoki i barczysty, ale połączenie marchewkowych włosów, niewidzialnych brwi i brązowych oczu zanadto upodabnia go do wiewiórki, by można go było traktować poważnie. Poza tym jest cichy, nie słyszałam, by wypowiedział więcej niż cztery zdania, zarówno na pierwszym spotkaniu, na które ja i Tone umówiłyśmy się z nim i Emmy, jak i na wczorajszym.

— Jaki jest plan? — pyta Emmy. Patrzy prosto na mnie, a ja odchrząkam.

— Rozbijemy obóz tutaj, na Rynku Głównym — odpowiadam. — To będzie dobry punkt wyjścia, pośrodku miasta. Powinniśmy dać radę tam dotrzeć. Leży za rzeką, ale wyczytałam, że mosty wciąż są na tyle stabilne, aby utrzymać przejeżdżające samochody.

— Gdzie było tak napisane? — pyta Emmy, unosząc brwi. — Myślałam, że żadne dobre mapy Silvertjärn nie istnieją.

Kawałek dalej słyszę odgłos otwieranych drzwi samochodu. To na pewno Max zastanawia się, dlaczego stanęliśmy.

— W raporcie — odpowiadam, próbując stłumić ukłucie irytacji.

Wiedziałaś, na co się piszesz, kiedy ją prosiłaś, by była częścią ekipy, tłumaczę sobie w myślach.

— W raporcie, który przedsiębiorstwo górnicze sporządziło pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy jego pracownicy tam byli i szacowali wartość ziemi — precyzuję po chwili. — Kopia znajduje się w pakiecie informacyjnym, który dostaliście.

— Masz absolutną pewność, że ta informacja nadal jest aktualna? — pyta Emmy. — No bo przecież ma dwadzieścia lat. To, że mosty były wtedy bezpieczne dla samochodów, nie oznacza, że nadal są.

— Pojedziemy i sprawdzimy — odpowiadam po prostu. — Jeśli nie będzie to dobrze wyglądało, zmienimy plany.

Widzę, że Max okrąża drugi samochód i idzie w naszą stronę.

— Co się dzieje? — pyta.

— Nic! — odpowiadam.

Emmy rzuca spojrzenie przez ramię i wygląda, jakby go spławiała na sam jego widok.

Jasne włosy Maxa opadają smętnie na czoło, a jedno skrzydełko kołnierzyka koszuli stoi wyprostowane. Znam go jeszcze z czasów, gdy nosił byle jakie koszulki z nazwami zespołów, których oprócz niego nikt nie znał. Teraz, choć ma dość pieniędzy, aby uczestniczyć w projekcie jako jego sponsor i nosić koszule, które kosztują więcej niż cała moja garderoba, nadal wygląda jak ktoś, kto czułby się lepiej w wyblakłych T­‍-shirtach zespołów muzycznych.

Tone patrzy w niebo, a kiedy mówi „Powinniśmy się sprężyć”, wiem, że zapada zmrok.

— W dół tego zbocza — rzucam do Maxa, a potem się odwracam do pozostałych.

— Jedźcie za nami.

Na szczęście Emmy tylko kiwa głową i pyta technika:

— Robert, zjedziesz tędy?

Max pokazuje mi kciuk w górę i też zawraca do swojego samochodu.

Wskakuję za kierownicę. Tuż przed zamknięciem drzwi słyszę krzyk Emmy:

— Tylko jedźcie ostrożnie, żeby nie uszkodzić sprzętu!

— Przecież to nie ona za niego płaci — mamroczę i zamykam drzwi.

Teraz

Przygryzam wewnętrzną stronę policzka i próbuję powoli zwieźć nas ze zbocza. Właściwie powinna tu być droga krajowa, ale jakkolwiek bym szukała, nie potrafiłam jej znaleźć na żadnej mapie. Najwięcej dostaw do i z miasta obsługiwały pociągi. W pewnym momencie słyszę jakiś huk w bagażniku. Ściskam mocniej kierownicę. Tone zerka przez ramię, choć przez ściankę działową i tak nic nie widać, a kiedy się odwraca z powrotem, pyta:

— Jesteś pewna, że dasz radę z nią pracować?

Wiem, że zadaje to pytanie z troski, ale i tak odbieram je jako krytykę. Tone nie zawsze jest taktowna.

— Jakbym miała wybór — mówię tylko.

Wjeżdżamy w dołek i samochód podskakuje.

— No tak — zgadza się Tone. — Teraz nie masz.

Emmy była ostatnią deską ratunku. Próbowałam pociągnąć za wszystkie sznurki w branży, jakie tylko miałam do dyspozycji, umieściłam ogłoszenia i oferty w mediach społecznościowych, ale bez rezultatu. Oczywiście nie brakowało zainteresowanych, ale zawsze się wycofywali po usłyszeniu, jak kiepsko stoimy z budżetem i jak niewielkie mamy doświadczenie. Dyplom szkoły filmowej i kilka krótkich zleceń w charakterze asystenta kierownika produkcji nie znaczą wiele, jeśli to suma branżowych CV członków ekipy. Niełatwo znaleźć ludzi do projektu jak dotąd pozbawionego źródeł finansowania i zrodzonego z pasji, zwłaszcza jeśli potrzebni są doświadczeni, znających się na rzeczy pracownicy.

A więc pewnego wieczoru, kiedy byłam wykończona i zdesperowana, a moja ostatnia opcja — dawny kolega z klasy i były chłopak, który mimo paskudnego usposobienia i długich przetłuszczonych włosów pracował przy kilku naprawdę konkretnych produkcjach w TV4 — zadzwonił i wszystko odwołał, bo zaproponowano mu pracę, która dla odmiany wiązała się z wynagrodzeniem, skapitulowałam. I wspomniałam Tone o Emmy.

Przed tamtym wieczorem nigdy o niej nie rozmawiałyśmy. Jednak mimo mojego uporu w udawaniu, że Emmy Abrahamsson nigdy nie istniała, zawsze miałam ją gdzieś z tyłu głowy. Regularnie zaglądałam na jej profil na Facebooku, a czasem wieczorami, kiedy zakradają się cienie, wpisywałam jej nazwisko w Google.

Po obronie dyplomu Emmy dobrze sobie radziła. Lepiej niż większość ludzi z naszego roku. Połowa tych, z którymi studiowaliśmy na uniwersytecie, odeszła z branży filmowej w ciągu kilku lat od ukończenia studiów, ale nie Emmy.

W zasadzie mnie to nie dziwiło. Zawsze była bystra.

Kiedy o niej wspomniałam, Tone uniosła brwi i spytała, dlaczego nie powiedziałam wcześniej. Pewnie, że wydawała się darem z niebios, jeśli ktoś nie wiedział, jaka jest. Czy raczej, potrafi być.

Redukuję bieg, teren robi się bardziej płaski. Wypuszczam z płuc powietrze i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że wstrzymywałam oddech. Skupiam uwagę na domach, które właśnie zaczęły się przed nami pojawiać.

Są wybudowane według klasycznego szwedzkiego modelu — z dwuspadowym dachem i małymi oknami. Pierwszy z tych, które mijamy, jest mały, niewiele większy od szopy, i stoi w pewnej odległości od pozostałych, znajdujących się około stu metrów dalej. Ściany miały niegdyś kolor czerwieni z Falun, ale teraz farba zwisa z desek dużymi płatami, a okna zieją czarną pustką, ukazując odłamki szkła w łuszczących się białych framugach. Opadające słońce stoi na zachodzie, a matowy spadzisty dach rzuca zbyt długie cienie, by dało się zajrzeć do środka.

Prawie nieświadomie zwalniam.

— Czy to…? — pyta Tone.

— Dom Birgitty Lidman — kończę za nią. — Zwanej Debilgittą. To na pewno tutaj.

Właściwie chciałabym zostać i popatrzeć, ale wiem, że powinniśmy rozbić obóz, zanim zapadnie zmrok. Zgodnie ze sporządzonym przez nas planem zaczniemy od badania miasta następnego dnia rano. Nagrywanie dłuższych scen rozpoczniemy dopiero drugiego i trzeciego dnia, ale zależy nam na każdej minucie tych pięciu dni, na które mamy budżet.

Wiele trzeba przygotować. Musimy znaleźć lokalizacje i wyliczyć sceny, które najlepiej przekażą to, jak według nas powinien wyglądać gotowy dokument.

Krótki zwiastun, umieszczony przez nas na stronie Kickstartera, jest zaskakująco zgrabny, mimo że prawie nie mieliśmy z czym pracować. Tone udało się zorganizować freelancera z czasów pracy w reklamie, który zmontował go za koleżeńską stawkę. Jednak jakkolwiek dobrze wyglądałby zwiastun, nadal składa się na niego zaledwie czterdzieści pięć sekund ogólnych obrazów przyrody, stare dokumenty i złowieszczy głos z offu. Prawdziwy zwiastun z dramatycznymi obrazami z samego Silvertjärn mógłby napędzić projekt na Kickstarterze.

„Powinniśmy byli wynająć dron”, myślę, przesuwając wzrokiem po domkach i chatkach, do których się zbliżamy. To dopiero byłby wstęp: Silvertjärn z lotu ptaka — perfekcyjne, małe miasteczko skąpane w złotym wiosennym świetle, a potem zjazd na domy, tak że idylla zostaje zdruzgotana i pojawia się rozkład — zawalone ściany, domy o zapadających się fundamentach, doskonałe, małe werandy, które z czasem zbutwiały i zaczęły się rozpadać…

Wcześniej uznałam, że to nie jest niezbędne, że możemy to zachować na samo nagranie, ale kiedy tu jesteśmy, żałuję tej decyzji. Nie jest pewne, czy poradzimy sobie z nagraniem z prawdziwego zdarzenia. Tak naprawdę wszystko zależy od obecnego wyjazdu. Mamy do dyspozycji tylko jedną próbę. Jeżeli nam się nie uda, nie będę mogła liczyć na to, że Max zapłaci za jeszcze jedną.

— Tam — mówi Tone.

W pierwszej chwili nie rozumiem, co pokazuje, ale nagle to dostrzegam pod roślinnością — szerszy fragment pomiędzy dwoma domami, które mieliśmy przed sobą. Drogę. Nie jest asfaltowa, ale niczego takiego się nie spodziewałam.

— To musi być główna ulica — stwierdzam.

— A w każdym razie jedna z nich — odpowiada Tone.

Na takiej nawierzchni jazda staje się znacznie łatwiejsza, choć podłoże jest zarośnięte i nierówne. Żadna z nas nic więcej nie mówi. Obie jesteśmy zajęte oglądaniem miasta, do którego wjeżdżamy.

Domy stoją tu niczym oskarżycielskie szkielety i gapią się na nas pustymi oknami. Większość to proste szeregowce, pomalowane na biało, żółto lub czerwono. Jak zmumifikowane widma szwedzkiego snu o Domu Ludowym.

Spośród nowych mieszkańców najmocniej rzucają się w oczy wrzosy i chaszcze, ale gdzieniegdzie pojawiają się również małe, gruzłowate sosny — przebijają się przez popękane schody do sieni i połamane ploty. Zastanawiam się, ile czasu minie, zanim miasto zostanie pochłonięte przez zieleń i zniknie. Kolejnych sześćdziesiąt lat? Sto?

Na chwilę uderza mnie obraz tak intensywny, że wydaje się bardziej realny od rozkładu, który nas otacza. Te same domy ze świeżą warstwą czystej farby i kolorowymi ogrodami. Dzieci bawiące się na drodze, którą jedziemy, bez strachu przed samochodami czy choćby rowerami. Kobiety wieszające szorstką, świeżo wypraną pościel na sznurach przed domami. Spoceni, nieogoleni mężczyźni, którzy pod koniec dnia wracają do domu z kopalni, ochlapują się w ogrodzie wodą z wiadra, a potem wkraczają do domu i zajmują miejsce przy solidnym stole w zimnej, lecz przytulnej kuchni, gdzie już czeka na nich kolacja. W mieście takim jak to spożywa się ją o wczesnej porze. Nie później niż o siedemnastej.

Samochód podskakuje, kiedy wjeżdżamy na kamień, a ja otrząsam się z tej wizji i skupiam na tym, co jest, a nie na tym, co było.

Kiedy przejeżdżamy przez coś, co dawniej musiało być skrzyżowaniem, Tone wskazuje bezgłośnie jakiś punkt, a ja miotam przekleństwo. Zwalniam i staję, ale nie wyłączam silnika. Resztka słońca zniknęła za drzewami. Zostało nam niewiele czasu do zapadnięcia ­zmroku.

Szybko opuszczam szybę i macham ręką pozostałym, którzy stanęli za nami.

— Co jest? — krzyczy przez okno Robert. W lusterku wstecznym widzę, że niebieskie volvo zatrzymało się za nim. Za szybą nie widzę Maxa, ale wygląda na to, że jego samochód zjechał ze zbocza bez większych problemów.

— Most — odpowiadam.

Na podstawie raportu z kopalni nabrałam przekonania, że wschodni most jest metalowy, ale jednak musiał być wykonany z drewna. Niepojęte, dlaczego dwadzieścia lat temu oceniono, że jest bezpieczny. Pozostały po nim jedynie czarne, butwiejące kikuty po obu stronach rzeki. Woda dokopała się głębiej, niż sądziłam, i wpływa do jeziora w sposób, który przeczy jej ciemnemu, ociężałemu wyglądowi.

— O kurwa — mamroczę.

— Co chcesz teraz zrobić? — pyta Tone. Ona też opuściła szybę, bo chce zrobić kilka szybkich zdjęć resztkom mostu.

— Nie wiem — odpowiadam.

— Może rozbijemy obóz w innym miejscu? — podsuwa Tone. — Tylko na noc. Jutro sprawdzimy, jak się przeprawić.

Kręcę głową.

— Nie — odpowiadam. — Raczej nie.

Czuję lekki dreszcz biegnący w górę po plecach. Kątem oka widzę, jak domy gapią się na mnie ciemnymi oczodołami.

— Nie — powtarzam. — Sprawdzimy, czy drugi most nadal stoi. Jeśli nie, to spróbujemy coś wymyślić.

Tone lekko unosi brwi.

— Czy w raporcie nie napisano, że tamten most nie jest stabilny?

— Nie wiem, co napisano w raporcie — ucinam. — Raport się mylił co do tego mostu. Równie dobrze może się mylić także w kwestii drugiego. Albo pomylono w nim jeden most z drugim.

Tone zaciska zęby i nic nie mówi.

— Poinformuję pozostałych — oznajmiam krótko i wysiadam z samochodu. Wydłużonym krokiem idę w kierunku drugiego vana, a odprowadza mnie smród spalin.

Robert nadal ma opuszczoną szybę, a kiedy czeka, na jego twarzy nie widać ani śladu stresu. Spotyka się ze mną wzrokiem i nic nie mówi.

— Musimy spróbować z tym drugim mostem. Kawałek dalej.

Robert kiwa głową na znak, że usłyszał.

Emmy spotyka się ze mną wzrokiem. Jej blade szarozielone oczy jakimś sposobem są jednocześnie pozbawione wyrazu i gniewne, a otaczają je krótkie ciemne rzęsy.

Prostuję plecy, kiwam w kierunku Maxa i pokazuję rzekę. Mam nadzieję, że dotrze do niego, iż ma jechać za mną.

Kiedy się wspinam z powrotem na fotel kierowcy, Tone siedzi obok i przygryza paznokieć kciuka. Wpatruje się w dom po naszej lewej stronie — niewielką willę, która dawniej pewnie miała pocztówkowy urok. To jeden z większych domów. Może był własnością kierownika kopalni.

— O co chodzi? — pytam z nadzieją, że się nie obraziła o mój wcześniejszy ton głosu.

Tone się wzdryga i powoli opuszcza dłoń na kolano.

— Hmm? — mruczy. — Co takiego?

— Bo… — zaczynam. Patrzę na dom. Jest w lepszym stanie niż okoliczne. Drzwi frontowe są lekko uchylone i wiszą na samotnym zardzewiałym zawiasie, ale ściany nadal stoją, dach jest cały, a większość fasady wygląda na nietkniętą. — Po prostu wydawało mi się, że na coś patrzysz — kończę.

Tone przez kilka sekund patrzy na mnie pustymi, lekko zdumionymi oczami, a potem unosi kąciki ust w krzywym uśmiechu obejmującym mniejszy obszar, niż powinien.

— Trochę odpłynęłam — odpowiada.

Waham się. Po chwili jednak zwalczam to uczucie. Wiem, że właściwie nie mam się czego bać. Tone bywa czasem trudna do rozszyfrowania, a to wszystko nie jest dla niej proste. Nie podziela mojego bezkrytycznego entuzjazmu wobec Silvertjärn.

Van sunie drogą w powolnym tempie, a rzeka ponownie znika za szeregami pustych domów, ziejących czernią okien. Cienie zaczęły już się pojawiać na dobre, są jak długie pasy czarnego jedwabiu.

Czuję ulgę rozchodzącą się po żołądku, kiedy po lewej znów zaczynają się domy, i nagle dostrzegam znajomy kształt.

— Ha! — wykrzykuję i wskazuję mały, kamienny mostek.

Tone gwiżdże cicho.

— Pięknie — oznajmia.

To most sklepiony z nakrapianego granitu. Wygląda jak z bajki. Na kamieniach i pomiędzy nimi rośnie mech, ale most wydaje się solidny. Starszy od reszty miasta.

— To musi być ten pierwotny most, co nie? — mówi Tone. — Z czasów, zanim państwo przejęło kopalnię i rozbudowało miasto.

— Otóż to — zgadzam się. — Najwyraźniej w raporcie jest błąd. To ten most został uznany za bezpieczny.

Tone lekko unosi brwi, gdy samochód sunie w stronę mostu.

— Jesteś tego pewna? — pyta. — Jeśli ma tyle lat, to może nie jest już stabilny. Nie wiem, jak w tamtych czasach wychodziło im budowanie solidnych konstrukcji. Zwłaszcza że most miał się nie załamać pod wieśniakami i końmi, a nie pod vanami.

Przez chwilę się waham. W końcu jednak kręcę głową i ostrożnie naciskam pedał gazu.

— Wytrzyma — mówię i wjeżdżam na most.

Przez kilka sekund czekam, aż grunt usunie się spod nas, spodziewam się zawrotu głowy wywołanego uczuciem spadania. Nic takiego jednak nie następuje. Most okazuje się wytrzymały i w kilka chwil przeprawiamy się na drugi brzeg.

Tone tylko kręci głową, ale ja uśmiecham się triumfalnie. Wiedziałam, że wytrzyma. Niechby spróbował się zarwać.

Walczyłam o to, żeby tu być. O każdy najdrobniejszy postęp. Teraz już nic nie udaremni mojego filmu.

Droga z mostu wiedzie prosto na Rynek Główny. Powoli jedziemy w jego kierunku po wrzosach i kocich łbach.

Budynek o poszarzałej kamiennej fasadzie wygląda na ratusz. Po drugiej stronie rynku króluje kopia Willi Śmiesznotki, która może być tylko szkołą podstawową w Silvertjärn. Futryny drzwiowe zieją pustką.

Rynek jest mniejszy, niż się spodziewałam, wyłożony kamieniem i zarośnięty. Suche, pożółkłe źdźbła trawy z poprzedniego lata wystają przez szczeliny. W kilku miejscach kamienie wyglądają tak, jakby szczególnie ambitne pędy sosny odrzuciły je na bok, a potem zwinęły się na zimę.

Wjeżdżamy na rynek i stajemy. Zaciągam ręczny i silnik milknie.

— Aha — mówi Tone i obie patrzymy w stronę kościoła. Ostatnie promienie przechodzą w niebieski zmierzch i skrywają w cieniu nawet wieżę. Słyszę, że Emmy podjeżdża i zatrzymuje się obok nas. Niebieskie volvo Maxa staje tuż za nią.

— No to jesteśmy na miejscu.

Próbuję wyryć sobie w pamięci wszystko wokół: ostatnie, drgające światło słońca, sztuczny zapach świerku w samochodzie, zimne powietrze na policzkach, kiedy otwieram drzwi.

To właśnie Silvertjärn. Wszystko zaczyna się tu i teraz.

Teraz

Jest zimniej, niż się spodziewałam. Delikatne ciepło bladego kwietniowego słońca nie utrzymuje się długo po zapadnięciu zmroku, a zimowy chłód w dalszym ciągu tkwi głęboko w ziemi, wydziela się, przenika kocie łby i nasyca noc zapachem przemarzniętej ziemi.

Rozpaliliśmy małe ognisko. Cała sytuacja ma w sobie jakąś perwersyjną przytulność. Robert za namową Emmy podłączył na dziko mały głośniczek do naszego generatora i słuchamy klasycznego rocka, który brzmi, jakby dobiegał z puszki. Nie wiem, czy muzykę wybierał Robert, czy Emmy, ale przywołuje ona wspomnienia zimnych pokojów studenckich i ciepłego piwa. Ciężka głowa Emmy spoczywa na moim ramieniu, słychać radosne, podchmielone głosy.

Karimata, na której siedzę, jest za cienka, czuję pod udami wrzosy i nierówności bruku. Tone siedzi po mojej lewej stronie i w pośpiechu grzebie w swojej na szybko podgrzanej zapiekance. Mamy zapas jedzenia na tydzień, tak na wszelki wypadek, ale nie są to dzieła sztuki kulinarnej: Emmy i Tone to wegetarianki, więc trzymaliśmy się głównie soczewicy i fasoli.

Max siedzi po mojej prawej, nieco bliżej niż Tone. Ociera się o mnie ramieniem. Ma na sobie gruby szary sweter naciągnięty na koszulę o nieco za długich rękawach. To on przejął kontrolę nad gotowaniem i z ważną miną regularnie miesza w kociołku, który umieściliśmy nad ogniem. Cały Max. Chce, żeby wszystko było zrobione dobrze i nigdy nie wierzy, że ktokolwiek inny mógłby wiedzieć, co tak naprawdę znaczy „dobrze”. Dlatego upierał się przy jeździe swoim samochodem, nie chciał wsiąść do żadnego z vanów i pewnie dlatego chciał uczestniczyć w nagrywaniu, choć nie ma żadnego doświadczenia w robieniu filmów.

Poznaliśmy się, kiedy obroniłam dyplom i wylądowaliśmy w tym samym luźnym kręgu znajomych. Mieliśmy około dwudziestu pięciu lat, a wtedy człowiek jeszcze nie bardzo wie, co będzie robił. On był komputerowym nerdem, lubił indie pop i miał niewyczerpany zapas żartów słownych. Już wtedy wykazywał cechy skrajnego pedanta.

Dzięki tej skrupulatności w wieku dwudziestu dziewięciu lat dorobił się małej fortuny na transakcjach w technologii blockchain. Uzbierał wystarczająco dużo pieniędzy na Miasto, abyśmy mogli ruszyć z projektem.

Patrzę na Maxa i się uśmiecham, a on natychmiast odpowiada uśmiechem. Jego chłopięca, lekko asymetryczna twarz jaśnieje w świetle płomieni.

— O co chodzi? — pyta, a ja tylko kręcę głową.

— Po prostu nie mogę uwierzyć, że wreszcie tu jesteśmy — odpowiadam. — Nie mogę uwierzyć, że jestem w Silvertjärn.

Widzę kątem oka, że Emmy przerwała zdanie wypowiadane ściszonym głosem do Roberta i na nas patrzy, a ja słyszę tylko połowę, kiedy Max odpowiada:

— Tak, to się wydaje kompletnie nierealne.

Emmy ma w ręku piersiówkę. Wypija z niej mały łyk i jednocześnie rozgląda się po rynku. Gwiazdy na nieboskłonie nad naszymi głowami przypominają pas tłuczonego szkła, a księżyc w nowiu wygląda na tle nieba jak zamknięte oko. Wiatr ciągnący przez miasto to zaledwie szept, ale mimo wszystko udaje mu się wedrzeć pod ubrania. Drżę z zimna. Widzę, że Max wykonuje niewielki ruch, aby zdjąć ciepły sweter i dać go mnie. Kręcę głową, zanim zdąża cokolwiek powiedzieć.

— Spokojnie, to był tylko dreszcz.

Emmy wypija jeszcze łyk, a potem podaje piersiówkę Robertowi. Ten widzi moje spojrzenie i pytająco unosi brwi. Już prawie odpowiadam twierdząco, ale czuję na sobie spojrzenie Emmy i zaczynam się wahać.

— Nie, dzięki — mówię i czuję w żołądku iskrę irytacji. — To ja za wszystko odpowiadam. Nie chcę pić, kiedy tu jesteśmy.

— Mądrze z twojej strony — mówi Emmy, a ja mam pewność, że słyszę w jej schrypniętym głosie nutę szyderstwa.

— Tak uważam — mówię najbardziej neutralnym tonem, na jaki mnie stać.

Emmy nie odpowiada. Zmienia temat:

— W tym mieście jest tylko jeden rynek, co nie?

Zanim zdążam odpowiedzieć, dodaje:

— Czyli to jest rynek, na którym…

— Tak — odpowiadam. — To Rynek Główny, Stortorget. To tutaj znaleziono Birgittę.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, było już ciemno, więc po zaparkowaniu nie było czasu na dokładne zbadanie rynku, ale i tak nie mogłam sobie odmówić szybkiej rundki po kocich łbach, kiedy już rozbiłam namiot z Tone. Żeby wchłonąć zapachy, ciszę i ziemię. Żeby rozruszać wyobraźnię.

Nie znalazłam pala, ale też nie spodziewałam się, że go znajdę. Na pewno go obalili przy odcinaniu ciała, ale nawet jeśli tego nie zrobili, to pokaźnych rozmiarów drewniany pal nie mógł przetrwać sześćdziesięciu lat.

Znalazłam jednak dół.

— Gdzie ją pochowano? — pyta mnie Max, a ja podskakuję, wyrwana z zamyślenia.

— Nie wiem — odpowiadam. — Szukałam, ale nigdzie nie potrafię znaleźć żadnej informacji na ten temat.

— Prawie nic o niej nie było w materiałach, które nam dałaś — mówi Emmy.

Kręcę głową.

— Nie napisano o niej zbyt wiele — przyznaję. — Większość z tego, co mamy, pochodzi z listów babci i trudno to potwierdzić. Sprawdziłam spis ludności i znalazłam Birgittę Lidman, córkę Anny­‍-Karin Lidman, urodzoną w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym roku. Na tym się kończy. Żadnych wizyt lekarskich, stopni ze szkoły, niczego.

— Nie można chyba oczekiwać, że dziewczyna przezywana Debilgittą chodziła do szkoły — stwierdza Max. — Szczególnie jeśli było z nią tak źle, jak to wynikało z listów.

— Wynika z nich, że miała jakąś postać autyzmu — mówi Robert swym głębokim głosem.

— Może — odpowiadam. Ja, która godzinami guglowałam opisane objawy Birgitty. — Albo jakiegoś rodzaju nieprawidłowość, jeśli chodzi o chromosomy.

— W ten sposób nie można diagnozować ludzi — mówi Tone. Ogień rzuca głębokie cienie pod jej brwi i nos, przez co twarz wygląda na zapadniętą.

— Jasne, że nie można — odpowiadam. — I nie będziemy tego robić.

Muzyka ucichła. Słychać tylko trzaskanie ognia. Większość patyków przemieniła się już w węgiel, żarzą się od środka, a żar wydostaje się na zewnątrz. Ma to wręcz hipnotyzujący efekt.

— Próbowałaś ustalić, co się stało z dzieckiem? — pyta Emmy i odwraca się do mnie z uniesionymi brwiami.

— Zostało przejęte przez system — mówię, mając nadzieję, równie rzeczowym tonem jak wtedy, kiedy mówiłam o Birgitcie.

— Prawdopodobnie umieszczono je w placówce opiekuńczej albo u rodziny zastępczej. Tego rodzaju dane nie są dostępne publicznie.

— Czy kiedykolwiek robili jej testy, żeby się dowiedzieć, gdzie są jej rodzice? — pyta Emmy.

— Jakie „testy”? — pytam i nie mogę się powstrzymać od uszczypliwości. — Lata sześćdziesiąte to nie CSI. Nie mieli dostępu do zestawu testów DNA — wzruszam ramionami. — Poza tym, z kim mieliby sprawdzać zgodność? Wszyscy zniknęli.

— Twoja babcia nie zniknęła, prawda? — pyta Emmy. — Na pewno są jeszcze inni. Ludzie, którzy mieli w mieście rodzinę. Krewnych.

Robię, co mogę, żeby nie przewrócić oczami i poprzestaję na stwierdzeniu:

— To nie takie proste.

Emmy nie zwraca uwagi na mój ton. Podnosi wzrok na ziejące pustką futryny okienne w budynku szkoły.

— Znaleziono ją w jednej z sal lekcyjnych?

— U szkolnej pielęgniarki — odpowiadam. — Ale jej oczywiście już tam nie było. Tylko dziecko.

Ja też nie potrafię się powstrzymać przed spojrzeniem w górę. Szukam wzrokiem, chociaż wiem, że na darmo. Jakbym czekała, że okna do mnie przemówią.

— Szkoda, że jej nie znalazłaś — mówi Emmy i patrzy na mnie. — Zajebiście by było mieć ją w dokumencie. Zrobiłby się bardziej osobisty.

— Zakładasz, że zechciałaby wziąć w nim udział — mówię. — Musi już mieć około sześćdziesiątki. Może teraz być gdziekolwiek. Albo już nie żyć.

— Tak — mówi Emmy. — To możliwe.

— Poza tym to już jest sprawa osobista — odpowiadam. — Nie można powiedzieć, że nie mamy żadnego związku z miastem. Cała rodzina babci zniknęła.

Mam sucho w ustach i moje słowa brzmią chrapliwie. A przez to trochę desperacko.

Już mam dodać: „to dlatego tu jesteśmy, przez nią i jej opowieść o Silvertjärn”, ale Robert mi przerywa.

— Przypomnij, kto pisał listy do twojej babci?

Już mam odpowiedzieć, kiedy Emmy, patrząc na mnie swoimi zielonymi oczami, mówi:

— Młodsza siostra jej babci. Aina.

13 listopada 1958

Kochana Margareto!

Jak Ci się wiedzie w wielkim mieście? Jak tam nowe mieszkanie? Żałuję, że nie mogę go zobaczyć! Może, skoro już się przeprowadziliście, mogłabym odwiedzić Ciebie i Nilsa. Mogę spać u was na sofie! Sama wiesz, jaka jestem mała, a niestety nie wydaje się zbyt prawdopodobne, że urosnę. Wiem, co powiesz, kiedy to przeczytasz. „Nie wygłupiaj się, Aina, w Twoim wieku sama byłam kurduplem, a potem wystrzeliłam w górę” — ale myślę, że chodziło Ci o czas, kiedy miałaś dwanaście lat, a nie szesnaście. (Jak widać, nie wierzysz, że robię się starsza, niż byłam, kiedy wyjechałaś!) Nie urosłam ani o centymetr, odkąd się ostatnio widziałyśmy, czyli przez prawie czternaście miesięcy, więc chyba już czas porzucić nadzieję.

Naprawdę za Tobą tęsknię, Margareto.

Czy nie możesz po prostu

Szkoda, że nie możesz mnie odwiedzać trochę częściej. Tu jest tak nudno, odkąd znów zamknięto kopalnię. Na początku było wesoło, jakby cały tydzień składał się z niedziel — za dnia w mieście było tyle ludzi, a tata spędzał cały czas w domu. Powiedział, że coś na pewno się pojawi. Teraz jednak zaczęło być dziwnie. Tak wielu ludzi się przeprowadza. Jansson, ten, który mieszka na rogu, wyjechał w zeszłym tygodniu, a Vera z Twojej klasy powiedziała wczoraj mamie, że z całą rodziną spakują manatki i będą szukać szczęścia gdzie indziej.

Tata stał się taki cichy. A mama jest tak zapracowana, że chyba nie ma już dla nas czasu. Prosi, żebym to ja wszystko robiła. Dostaję szału! To tak, jakby uważała, że nic z tego, co robię nie może być ważne. A kiedy mówię, że jestem zajęta, wbija we mnie wzrok — sama wiesz jak — i mówi, że nie ma nic ważniejszego od pomocy rodzicom i bliźnim. Nie cierpię, kiedy tak mówi!

Dziś mama poprosiła mnie, żebym zaniosła jedzenie Gitcie. Spytałam, dlaczego sama tego nie zrobi, a ona odpowiedziała, że wybiera się ze szkolną pielęgniarką do jakiejś starszej kobiety, żeby potrzymać ją za rękę. Odparłam, że przecież pielęgniarka może zrobić to sama i że ja też mam robotę. Mama zapytała, co takiego będę robić, a ja odpowiedziałam, że zejdziemy z Leną nad rzekę, na co mama odparła, że rzeka ani Lena nie uciekną, jeśli pójdę z koszykiem do Gitty, a ja nie wiedziałam, jak jej wytłumaczyć, że nie jestem pewna, czy Lena na mnie zaczeka, jeśli nie będę mogła pójść, choć obiecałam, że pójdę. Przecież to jasne, że nie idziemy tam tylko popatrzeć na wodę, ale też dlatego, że Emil, starszy brat Very, i jego koledzy chodzą tam palić papierosy, a Lena jest w nim zabujana. Ale tego nie mogłam powiedzieć mamie! Powiedziałam więc, że obiecałam Lenie, a mama przecież sama zawsze powtarza, że obietnic trzeba dotrzymywać. Nie powinnam była tego mówić, bo mama się nadęła i zapytała, czy uważam, że obietnica, którą złożyłam Lenie jest ważniejsza od obietnicy złożonej mamie Birgitty na łożu śmierci, zgodnie z którą mamy się zaopiekować się jej córką, a ja poczułam się taka malutka i do niczego, że nie miałam odwagi powiedzieć nic więcej. Ale przez całą drogę do domku Birgitty gotowało się we mnie ze złości i myślałam o wszystkim, co powinnam była jej powiedzieć.

Sprawy miałyby się lepiej, gdybyś tu była, Margareto. Kiedy poszłyśmy razem do Birgitty, pomyślałam nawet, że było miło. Myślę, że Ciebie polubiła bardziej niż mnie. Pamiętasz to jej mruczenie, nucenie, kiedy otworzyła drzwi i zobaczyła, że to Ty? Nigdy tak nie robi, kiedy ja przychodzę.

Wiem, Ty i mama mówiłyście, że Birgitta nie wpadnie w złość, dopóki będę przestrzegała jej zasad, ale muszę się przyznać, że nie lubię chodzić tam sama. Serce łomocze mi jak u ptaka, kiedy widzę jej domek, i całkiem zasycha mi w gardle. Mama mówiła, że ona wtedy wpadła w taki szał, bo otworzyłam drzwi bez pukania i po prostu weszłam. Mama twierdzi, że ja się jej boję bardziej niż ona mnie. Ale Birgitta jest wysoka jak wyrośnięty facet i wielka jak niedźwiedź! Zadrapania zagoiły się po kilku tygodniach. Już myślałam, że będę oszpecona.

Och, teraz zabrzmiało, jakby nie było mi żal Birgitty, ale wiesz, że tak nie jest! Na pocieszenie dodam, że wyglądała dziś na ożywioną. Naniosła brudu na podłogę, bo była na dworze i chodziła między drzewami. Zastanawiałam się, czy posprzątać, ale bałam się, że to ją rozdrażni, a mama nie pozwoliła mi sprzątać — pewnie uważa, że jestem zbyt niestaranna i woli zrobić to sama. Była jednak zaróżowiona na policzkach i z apetytem zjadła kurczaka i piernik. Nawet robiła te dziwne ruchy rękami, które według Ciebie znaczą, że jest zadowolona.

Chodzi tylko o to, że… och, Margareto, to nie tylko zadrapania. Bałam się Gitty już przedtem. Jest taka wielka i tak dziwnie się porusza, a długie włosy zwisają jej na twarz w taki sposób, że przypomina leśnego trolla z baśni, które opowiadała babcia. Może to okropne, że tak mówię, ale taka jest prawda. Nawet pachnie lasem. Mówiłam mamie, że powinnyśmy obciąć jej włosy i dać nowe ubrania — coś innego niż te ciuchy, w których chodzi całymi dniami. Może wtedy ludzie z miasta nie myśleliby, że jest dziwna. Mogłaby mieszkać w prawdziwym domu i nie musiałybyśmy cały czas się nią opiekować.

Ale mama mówi, że to nie takie proste. Czasami myślę, że lubi się nią opiekować. Birgitta nigdy nie bywa przemądrzała ani nie działa mamie na nerwy, bo nie potrafi mówić.

No dobra. Dziś mimo wszystko poszło dobrze, a Lena za bardzo nie stroiła fochów po moim powrocie. Pożyczyła mi nawet szminkę, zanim zeszłyśmy do rzeki. To naprawdę miło z jej strony. Może kupię taką szminkę, kiedy przyjadę odwiedzić Ciebie i Nilsa, co Ty na to?

Napisz wkrótce!

Twoja siostra, Aina

Teraz

Śpiwór szeleści, kiedy się kręcę i przewracam na drugi bok. Namiot jest duży i całkiem przestronny, ale do pokoju hotelowego trochę mu brakuje. Powietrze jest zimne i surowe, czuć plastikiem i jeszcze czymś nieokreślonym, co przyprawia mnie o lekkie mdłości.

W każdym razie wolę to niż spanie na tylnym siedzeniu volvo, które wybrał Max. Sam podjął taką decyzję, a ja jestem przekonana, że przez cały nasz pobyt będzie miał sztywny kark i początki bólu pleców. Emmy i Robert też nie zapakowali namiotu, ale Emmy powiedziała, że są przyzwyczajeni do spania w vanach. Może i „tak się robi”, ale mimo to jestem zadowolona, że mogę tego uniknąć. Bagażniki mają w sobie coś klaustrofobicznego. Nawet gdybyśmy solidnie umocowali sprzęt, nigdy nie pozbyłabym się uczucia, że spadnie na nas, kiedy będziemy spali.

W każdym razie śpiwory, które kupiliśmy, są dobrej jakości i tak utrzymują ciepło, że zimne powietrze na mojej twarzy wydaje się przyjemne. Zazwyczaj lubię spać w zimnych pokojach pod grubymi kołdrami, nawet zimą otwieram okna, żeby wpuścić wiatr, ale tej nocy mimo wyczerpania nawet nie zmrużyłam oka. Napięcie utrzymuje się pod skórą jak wibracje i nie pozwala mi zasnąć.

— Nie możesz spać? — rozlega się w mroku głos Tone.

Przewracam się z powrotem na drugi bok, żeby się do niej odwrócić, ale musiałabym widzieć w ciemności jak kot, żeby zobaczyć coś więcej niż cienie.

— Obudziłam cię? — pytam.

— Nie — odpowiada zduszonym głosem. — Wiesz, jak jest.

Ma kłopoty ze snem. To była jedna z pierwszych rzeczy, jakich się dowiedziałam o Tone podczas naszego pierwszego spotkania w anonimowej sieciowej kawiarni na Odenplan, nieco ponad dwa lata temu. Stałam na zewnątrz, niepewna, czy w ogóle się pojawi i nawet nie wiedząc, na co mam zwracać uwagę — jej facebookowe zdjęcie miało cztery lata (teraz już ma sześć, bo chyba wciąż go nie zmieniła), a do tego było niewyraźne.

— Nie mogę, że tak powiem, zwolnić obrotów — mówię. — Umysł nie chce się wyłączyć.

Z mroku dobiega suchy głos Tone:

— Możesz poprosić Emmy, żeby ci dała trochę whisky. Może od tego zrobi ci się lepiej.

Przewracam oczami, choć ona mnie nie widzi.

— Kto po dotarciu na miejsce zaczyna od chlania?

— Po tym, co opowiadałaś, to nie powinno dziwić — mówi Tone.

— No tak — odpowiadam. — Chyba nie powinno.

Leżę zamyślona.

— Nie masz nic ze sobą? — pytam. — Żadnych tabletek nasennych czy czegoś takiego?

— Nie — odpowiada Tone. — Nie mogę stosować takich rzeczy. Przez to.

— Oj — odpowiadam. — No tak, jasne, że nie możesz. Idiotka ze mnie. Przepraszam.

— Nic nie szkodzi — słyszę lekko rozbawiony głos Tone. Wydaje się rosnąć w niewielkim pomieszczeniu, choć nie jest głośniejszy od szeptu.

— Liczę na to, że nie będziesz pilnowała, które tabletki mogę zażywać, a których nie.

— Nie będę — odpowiadam — ale mimo wszystko powinnam wiedzieć.

Zapada cisza. Podnoszę się do pozycji półsiedzącej, żeby ułożyć inaczej grubą bluzę, której używam jako poduszki, i kładę się z powrotem, ale nie czuję wyraźnej różnicy.

— Czy ona wie? — pyta nagle Tone. W jej głosie nie słychać już śmiechu.

— Kto? Emmy? — pytam.

Nie odpowiada.

— Nic jej nie mówiłam — oznajmiam, kiedy cisza się rozprzestrzenia. — O niczym. Wie tylko to, co jest zawarte w pakiecie informacyjnym.

— Nie wyglądało na to — stwierdza Tone. — Kiedy mówiła o zrobieniu dziecku testów DNA i o tym, żeby spróbować ją odszukać… — milknie. Jej głos jest napięty jak struna skrzypiec.

— Nic nie mówiłam — powtarzam. — Prosiłaś mnie, żebym nic nie mówiła, a ja nie mówiłam.

Kiedy nie odpowiada, kontynuuję:

— Max wie, ale wiedział już wcześniej. I obiecał milczeć.

— Ile? — pyta Tone z nieoczekiwaną ostrością.

— Co „ile”? — odpowiadam. — Wie, że twoja mama jest dzieckiem z Silvertjärn. Powiedziałam mu, że znaleźliśmy was jeszcze przed naszym spotkaniem. Zapytał, czy ty albo twoja mama dołączycie, a ja odpowiedziałam, że nie wiem, ale nie sądzę.

— Moja mama nigdy nie wzięłaby w tym udziału — mówi Tone, jak wiele razy przedtem.

— Wiem — oznajmiam. — Nie pytałam jej.

Oczywiście myślałam o tym. Chciałam tego. Ale nigdy nie zapytałam. Tone dała mi jasno do zrozumienia, że jej mama nie życzy sobie rozgrzebywania tego fragmentu swojej przeszłości. Nie chce być dzieckiem Silvertjärn, jedynym, które przeżyło w całej tej tajemniczej sprawie, krzyczącym noworodkiem, którego znaleziono w opuszczonej szkole podstawowej niecałe trzydzieści metrów od namiotu, w którym leżymy.

Właśnie mamę Tone znalazłam jako pierwszą. To, co powiedziałam pozostałym, z technicznego punktu widzenia nie było kłamstwem: wszystkie informacje na temat tego, co się stało z noworodkiem z Silvertjärn są tajne i nie można zdobyć do nich dostępu. Nie jestem nawet pewna, czy nadal gdzieś się zachowały. Jeśli tak, to zapewne zakopane głęboko w jakimś archiwum.

Nie dotyczy to jednak listów babci.

Nie wszystkie jej papiery dołączyłam do teczki, którą dostała reszta. Część zachowałam dla siebie. Wśród materiałów, których nie udostępniłam, są listy, które babcia wymieniała z Albinem Janssonem.

Albin był jednym z policjantów, którzy pracowali nad sprawą zabójstwa Birgitty Lidman i w konsekwencji nad sprawą Silvertjärn. On i babcia musieli się spotkać w czasie śledztwa. Przez jakiś czas zastanawiałam się, czy było między nimi coś więcej, jakiś sekretny romans, ale to tylko moje pobożne życzenie. W dokumentach po babci zachowało się sześć listów, a wszystkie są rzeczowe i proste. Wygląda na to, że Albin Jansson przede wszystkim współczuł babci i informował ją o przebiegu śledztwa.

W tym o dziewczynce.

Babcia musiała o nią pytać, a przynajmniej Albin założył, że chciałaby wiedzieć, co się z nią stało, bo dużo o niej pisał. Wspomniał, że jest zdrowa i radosna, że kilkaset rodzin z całego kraju zaproponowało, iż się nią zaopiekuje, ale według niego robią to dla sławy. W piątym liście napisał, że znaleźli rodzinę, która zgodziła się ją przyjąć anonimowo i „wychować jak jedno ze swoich dzieci”.

Nazwisko rodziny jest podane — „ […] państwo Grimelundowie”.

Tak samo jak imię nadane dziecku.

„Ucieszy panią wiadomość, że nadali dziewczynce imię. Nazywają ją Helene”.

Gdyby nazwisko rodziny brzmiało Andersson, być może nigdy nie znalazłabym Tone. Ale Helene Grimelund jest na tyle rzadko spotykane, że udało mi się ją namierzyć.

Wysłałam więcej maili, niż tak naprawdę powinnam, zanim doszłam do wniosku, że nie dostanę żadnej odpowiedzi od Helene. Prawie się poddałam. Żałoba po babci zaczynała mnie dosięgać i wszystko wydawało mi się ślepą uliczką. Kiedy wysyłane przeze mnie CV nie przynosiły żadnego efektu, musiałam podjąć pracę na zastępstwo i nie byłam już nawet w stanie sprawdzać mediów społecznościowych. Wydawało mi się, że wszyscy moi dawni koledzy z klasy pną się po szczeblach kariery, pokonując po dwa naraz, zdobywają nagrody za filmy krótkometrażowe, dostają pracę w Paryżu albo Londynie, ja zaś siedzę w recepcji w różnych miejscach, a mój wymarzony projekt nie jest niczym więcej niż gorączkowym majakiem.

Jednak jakiś czas później, spędzając kolejny wieczór na siedzeniu i beznadziejnym przewijaniu Facebooka, znalazłam zdjęcie na profilu Helene. Było nisko, prawie na samym dole i to nie ona je udostępniła. Została na nim oznaczona przez kogoś innego. Zdjęcie przedstawiało nierzucającą się w oczy kobietę o siwych włosach związanych w ciasną kitkę, uśmiechającą się sztywno i obejmującą ramieniem dziewczynę w późnym wieku nastoletnim.

„Helene i jej piękna córka uświetniają urodzinową kolację! <3” — brzmiał napis pod zdjęciem.

Dziewczyna była podpisana jako Tone Grimelund.

Dwa lata później wciąż nie poznałam jej mamy. Nie wiem, ile Tone opowiadała jej o projekcie, i nie pytałam. Ze skąpych informacji od Tone i z tego, co sama zrozumiałam na podstawie milczenia Helene, wynikało, że nie jest zbyt pozytywnie nastawiona do rozgrzebywania historii Silvertjärn.

Przyjaźń z Tone jest jedną z dziwniejszych relacji w moim życiu. Długo, bardzo długo również ona nie chciała mieć nic wspólnego z projektem, jeśli nie liczyć podzielenia się skąpymi informacjami, które posiadała, ale już podczas naszego pierwszego spotkania, kiedy piłyśmy tanią kawę i prowadziłyśmy niepewną rozmowę, wyczułam w niej niechętną ciekawość.

Czy pozwoliłaby sobie na podążenie za tą ciekawością, gdyby nie to, co się stało?

Nie wiem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki