Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żyli szybko, umarli młodo. Przyjechali do Ameryki w aurze gwiazd z Europy. Krzysztof Komeda-Trzciński - zdolny jazzman i kompozytor oraz Marek Hłasko - niepokorny pisarz, europejski „James Dean”. Jeden błyskawicznie zdobył sławę legendarną kołysanką do filmu „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Drugi miał zostać rozchwytywanym scenarzystą. Trzeci – Marek Niziński - obracający się wśród gwiazd fotografik, wprowadził ich do oficjalnego i zakulisowego Los Angeles. Dla trzech przyjaciół amerykański sen szybko jednak zamienił się w koszmar. Najpierw na skutek nieszczęśliwego wypadku umarł Krzysztof Komeda, po kilku tygodniach Marek Hłasko. Ostatni samobójczą śmiercią zginął Marek Niziński. Co doprowadziło ich do tragicznego końca?
Wokół artystów związanych z Romanem Polańskim przez lata krążyło wiele mitów, plotek, a nawet oskarżeń o satanizm. Książka ta zawiera historie, których dotąd nie było można w pełni opowiedzieć. Dopiero po śmierci Zofii, żony Krzysztofa Komedy, oraz Ewy Krzyżanowskiej, pracującej dla amerykańskich gwiazd matki Marka Nizińskiego, stało się to możliwe. Tomasz Lach, syn Zofii Komedy - Trzcińskiej, opowiada o trzech przyjaciołach, którzy chcieli zdobyć sławę, pieniądze i Hollywood. Rozwiewa wątpliwości dotyczące okoliczności śmierci Krzysztofa Komedy, uchyla kulisy tragicznego odejścia Marka Hłaski.
Książka „Ostatni tacy przyjaciele. Komeda. Hłasko. Niziński” obejmuje szesnaście miesięcy pobytu bohaterów w Ameryce. W tle wydarzeń odnajdujemy filmowy świat Los Angeles: Bulwar Zachodzącego Słońca, Rodeo Drive, studia Paramount Pictures, legendarny hotel gwiazd Chateau Marmont oraz Beverly Hills. Spotykamy takie ikony ówczesnego kina jak Fred Astaire, John Cassavetes, Mia Farrow czy Barbra Streisand. Poznajcie rządzący się bezwzględnymi, komercyjnymi i zarazem purytańskimi zasadami świat artystów Ameryki końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 682
Projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
Marek Władyka
Zdjęcia z archiwum Autora
© Copyright by Tomasz Lach, 2012
ww.tomlach@tomlach.com
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2012
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Oficyna Wydawnicza AS
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
tel./fax 22 614 28 34 e-mail: latarnik@latarnik.com.pl
sklep@latarnik.com.pl
Marketing i promocja: Bartosz Dworzyński
e-mail: dworzynski@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
oraz na nasz profil na portalu Facebook
www.facebook.com/iwlatarnik
Warszawa 2013
Wydanie I
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o. o.
To, co prezentuję Czytelnikom,
należy do gatunku, który nazywam
„baśnią udokumentowaną”.
Krzysztof Kąkolewski
„Jak umierają nieśmiertelni”
Budzi mnie uporczywy telefon. O drugiej w nocy. O tej porze może telefonować do mnie tylko jedna osoba i często to robi. Marek Niziński. Mój ukochany trzydziestosześcioletni syn, a problem, z którym zwraca się do mnie w połowie nocy, jest również zawsze ten sam… Pomocy!
Rytuał powoduje określone postępowanie. Zapalając lampkę nocną i podnosząc słuchawkę, zaczynam się jednocześnie ubierać. Wiem, że za chwilę, niezależnie od tego, jaka jest pogoda i jak się czuję, będę „gdzieś” jechała! W niepewności i pośpiechu, nie wiedząc, co będzie na mnie czekało, kiedy „tam” dojadę. Marek jest nieobliczalnym, pogrążonym w chronicznej depresji i niczym nierozświetlanym mroku nieustającego poszukiwania swojego ja artystą. Moim jedynym dzieckiem.
– Przepraszam… – zawsze zaczyna od przepraszania. Za co?… Że jeszcze żyje i nadal przysparza mi tylu kłopotów?
– Gdzie jesteś i co się dzieje? – pytam, wkładając do torebki zwinięte w rulonik dolary. Niewiele jest takich miejsc, gdzie w nocy przyjmuje się karty czy też czeki płatnicze, a kłopoty mojego synalka, niezależnie od tego, jakie są, zawsze słono kosztują.
– Dzwonię ze stacji benzynowej. To ta stacja obok Off Limits, sklepu z alkoholami na wyjeździe z Beverly – odpowiada. – Nic złego się nie stało… tyle że trzyma nas pod bronią policjant, trzeba podpisać mandat i zapłacić za paliwo na stacji! – wyrzuca z siebie jednym tchem.
– Was?… – pytam.
– Jestem z Krzysiem. Z Komedą.
– Zapłacić za paliwo, podpisać mandat?! – kontynuuję.
– Mamo, błagam, wszystko wyjaśnię, jak przyjedziesz, ale już jedź, bo nas zwiną! – jęczy i w tym momencie rozlega się: „bip, bi bi, bip…”. Transamerykańska Kompania Telefoniczna informuje mnie, że właśnie skończyły mu się drobne pieniądze na telefon.
Nocna policja w Los Angeles to nie ta sama sympatyczna i uprzejma, która macha do nas w ciągu dnia na skrzyżowaniach ulic. Wielki, przyczajony do ataku czarno-biały oldsmobile z reflektorem na dachu i zamontowaną z przodu maski kratą do taranowania uciekających samochodów oraz dwóch „myśliwych”, nocnych policjantów w czarnoniebieskich bojowych mundurach. Jeden siedzący za kierownicą radiowozu z nadal pracującym silnikiem i nieodłącznym walkie-talkie w dłoni, a drugi, „operator” albo shotgun riding, jak ich tutaj nazywają, stojący trzy kroki od obiektu zainteresowania w małym policyjnym kasku na głowie, ze stalową, długą latarką w jednej dłoni, a drugą opartą z wyczuciem na częściowo wysuniętym z kabury colcie magnum python… Trzyma przepisowy dystans, aby nikogo, broń Boże, nie urazić swoją zbyt natarczywą bliskością i w razie czego mieć czyste, widoczne pole ostrzału! Ameryka. Demokracja. 2.40 a.m.
A nieopodal… nadal siedzący w swoim samochodzie dwaj smutni panowie, czyli policyjny „obiekt zainteresowania”. W stojącym przy pompie do tankowania beżowym, niewielkim i niziutkim, jakby przyczajonym do biegu, kultowym wśród artystów plastyków, dekadentów i graczy w golfa autentycznie brytyjskim sportowym kabriolecie MG. Samochodzie Marka Nizińskiego. Jednym z trzech, bo Marek ma jeszcze starego zabytkowego MG midgeta, ale ten zielony kabriolecik, chociaż najukochańszy, zbyt jeszcze boli wspomnieniami, więc czeka na weselsze czasy w garażu pod płócienną, grubą i starannie zawiązaną plandeką. A ten trzeci, wściekle żółty i zabójczo dziki dodge challenger, jeszcze przez Marka nie „objeżdżony”, lecz już zapłacony, jest właśnie tuningowany w wyspecjalizowanej firmie i będzie czekał na niego za kilka tygodni gotowy do szaleństw.
Wyprzedzam i parkuję dwadzieścia kroków przed nimi, w zasięgu wzroku „operatora”. To ma ogromne znaczenie dla mojej przyszłości. O tym codziennie przypominają w szkołach dzieciom. Gaszę silnik i wychodzę, kierując się powoli w ich stronę i trzymając w jednej dłoni odsuniętą od ciała torebkę, a w drugiej widoczne kluczyki od samochodu. To nie jest „bagatelna” sytuacja tutaj, w nocnym Los Angeles! Zbyt wielu policjantów pozostawia swoje żony już na zawsze samotne i osieroca dzieci. „Operator” dwa razy nie pomyśli! Najwyżej otrzyma upomnienie i pozbawią go premii. Ale będzie żył!
Jestem potwornie zmęczona. To był koszmarny dzień. Mam pięćdziesiąt dziewięć lat i jestem tutaj, w Los Angeles, wraz z moim synem Markiem od ponad ośmiu lat. Radzę sobie nieźle, a właściwie, w porównaniu z większością emigrantów, wspaniale! On nie… Dzisiaj po południu Barbara, moja szefowa, wydała w swojej rezydencji małe stojące party. W znajdującej się w jednym z najpiękniejszych miejsc Los Angeles, Malibu, wynajętej przed trzema laty od Henry’ego Fondy rezydencji Barbry Streisand, posiadłości, którą zarządzam. Oznacza to, że lista zaproszonych gości nie powinna przekroczyć stu osób i spotkanie powinno trwać nie dłużej niż do 10 p.m. Nie w tym problem. Problemem, cholernym problemem jest to upierdliwe i obsesyjne zauroczenie Barbry europejską kulturą konsumpcyjną! Wszystko musi być europejskie, a najlepiej włoskie i francuskie, a jeżeli dostępne cenowo, to angielskie, jednakowoż pod warunkiem, że elżbietańskie. Koszmar! Ona, dziewczyna z biednego Brooklynu. Funny girl!
A więc… począwszy od szlachetnych marmurów z Carrary i dolomitów z Bolzano, którymi są wyłożone wszystkie wnętrza posiadłości łącznie z piwnicami, poprzez weneckie, kupione na najznakomitszych licytacjach dywany, kosztujące majątek zabytkowe meble i boazerie, a zakończywszy na tym, w czym podaje się zaproszonym gościom jedzenie i picie. Francuska, kupiona od spadkobierców królów Ludwików zastawa stołowa. Zastawa, którą Barbra, goszcząc swoich przyjaciół, wystawia z dumą na szwedzkie stoły, aż się prosi o najlepsze południowoeuropejskie potrawy. No właśnie. Na tym się znam. Bardzo dobrze znam! Ale jedno to się znać i mieć wiedzę, a drugie to wprowadzać w życie te teoretyczne sprawności! W piątek rano w Los Angeles w Kalifornii kupić świeżutkiego neapolitańskiego homara? Nie jednego. Pięćdziesiąt! Angielskie ryby i mięsa? Francuskie jarzyny, warzywa i owoce?! Oryginalne! Tak. Oczywiście samoloty latają. Ale trzeba wiedzieć gdzie, wiedzieć kiedy i jak. I trzeba mieć na to bardzo dużo czasu! Mojego czasu. A potem tak ustawić moich wszystkich miotających się w obłąkańczym tańcu po kuchni pomagierów i tak nimi pokierować, żeby jutro rano nie szukać nowej pracy! Jestem bardzo zmęczona.
Aparat fotograficzny Marka Nizińskiego i lornetka Freda Astaire’a
Ewa Krzyżanowska i Zofia Komedowa w rezydencji Barbry Streisand w Malibu, maj 1968 r.
Idąc wolno i ostrożnie w kierunku „operatora” i jego skrytego w radiowozie policyjnym partnera, mam nadzieję, że dokładnie zobaczyli, jakim samochodem przyjechałam, i teraz, komunikując się przez radiotelefon z centralą, sprawdzają, do kogo to cudo techniki należy. To również ma tutaj ogromne znaczenie! Paradoksalne z punktu widzenia człowieczeństwa, lecz dla życia i przeżycia tutaj, na nocnej ulicy Los Angeles, ma kolosalne znaczenie. Amerykańska drabina! Tym i tam jesteś, gdzie cię usadowił twój sukces, a przede wszystkim twoje pieniądze! Teraz i na teraz jedynie posadziły, ponieważ już za chwilę, jeżeli o coś się potkniesz, coś sknocisz lub przekręcisz i podpadniesz opinii publicznej, możesz w kilkusekundowym złowrogim błysku fotograficznych fleszy, kilkuminutowym newsie telewizyjnym i kilkudniowym szumie prasowym na zawsze i donikąd „instant” wyparować! Lecz nie, ja nie mam tego problemu, limuzyna, którą tutaj przyjechałam, jest namacalnym dowodem stabilnej sławy i wielkości.
Małe stojące party u Barbry okazało się kolejnym sukcesem! Na tyle dużym, że musiałam zatrzymać godzinę dłużej wypożyczonego z hotelu Chateau Marmont kucharza i kelnerów, a zabudowana po sufit lodówkami spiżarnia całkowicie opustoszała. Tak już bywało. Trzeba zrobić nowe zakupy. Duże zakupy! Pojutrze, w poniedziałek. A to jest spora wyprawa. W moim malutkim datsunie niewiele się zmieści, a poza tym wstyd wjeżdżać czymś takim na te wszystkie jarmarki próżności konsumenckich, a potem płacić za zakupy setkami dolarów i samemu nosić paki i paczki do bagażnika. Zakładając, że bezpiecznie i w jednym kawałku tam i z powrotem dojadę, ponieważ mimo że mam prawo jazdy już od paru lat, staram się za wszelką cenę unikać koszmarnego przeżycia, jakim jest dla mnie kierowanie czymś, co nie zawsze jedzie tam, gdzie bym chciała, i nie zawsze zatrzymuje się w tym momencie, w którym bym sobie tego życzyła. Co nie znaczy, że nie lubię jeździć… wożona.
– Duże zakupy? – zapytała Barbra. – No, to na co czekasz? Bierz kierowcę, wsiadaj i jedź, przecież to wszystko trzeba potem posortować i powkładać do lodówek. Zostajesz u mnie na weekend! – i skinęła dłonią w kierunku garaży skrywających jej ukochane „europejskie” samochody.
W obłożonych kremowo-beżowym dolomitem przyległych do rezydencji garażach również królowała „Europa”. Oczywiście z wyłączeniem wyjazdów na konferencje prasowe i uroczystości takie jak wręczanie Złotych Globów i Oscarów oraz uwielbiane przez nią wyścigi hippiczne i turnieje golfowe. Wtedy wynajmowano dla Barbry Streisand czarnego, lekko przedłużonego lincolna. Niewiele, o pięć i pół metra. Przecież była patriotką! Ale na co dzień do studia nagraniowego, na plany zdjęciowe i na Bulwar Zachodzącego Słońca, aby spotkać się ze znajomymi i zrobić osobiste zakupy, bentley, skromna, czarna limuzyna. Malutkie, romantyczne szaleństwo, a Barbra była często wręcz ekstremalnie i niestety w zasięgu słuchu oraz wzroku personelu romantyczna – dwa dzikie, ryczące swoją mocą jaguary e-type. Z dachem lub bez. W zależności od pogody. Oczywiście oba prawdziwie angielsko zielono-zielone. A gdyby to wszystko niespodziewanie nawaliło? Zapasowy, również złociście zielony dwunastocylindrowy jaguar XJ z wielkim, nadającym się znakomicie do przewożenia produktów spożywczych bagażnikiem. Poza garażowym, który odprowadzał go na przeglądy i tankowania, ogrodnikiem, który nim jeździł do sklepu, kiedy zabrakło mu ziemi czy czegoś innego do klombów, i jednym z dwóch kierowców, który woził mnie na dłuższe eskapady, byłam jedyną użytkowniczką tego wielkiego brytyjskiego potwora. Jak to dobrze, że dzisiejszą noc postanowiłam spędzić za namową Barbry w moim służbowym mieszkanku znajdującym się w przeznaczonym dla personelu bocznym skrzydle rezydencji. Zwłaszcza że kiedy parę minut po północy Barbra wróciła ze swojej kolejnej romantycznej przygody, jak zwykle musiałam ratować ją z kolejnego kaca i związanego z nim koszmarnego bólu głowy podawanym jej napojem regeneracyjnym ze świeżych pomarańczy oraz garścią tabletek aspiryny, a jednocześnie uspokajać całą oczekującą z niepokojem w livingu na efekty terapii rodzinę, zapewniając, że nie, ich Gwiazda nie umiera. Oficjalnie moja kochana szefowa była abstynentką, nie mówiąc już o tym, co popijała nalewanymi sobie w ukryciu drinkami.
A teraz, zbliżając się do ponurego policyjnego krążownika, mam nadzieję, że panowie policjanci nie lekceważą swojej pracy i sprawdziwszy all ready rejestrację wielkiego zielonego jaguara, którym tutaj przyjechałam, wiedzą, kto zmierza w ich kierunku. I dlaczego.
No… zaczynamy! Podchodzę swobodnym, spacerowym krokiem do stojącego z odkrytym dachem MG oraz siedzących w środku sztywno, kompletnie bez ruchu pasażerów i staję, czekając na polecenia „operatora”, a ten, kiedy mu wyjaśniam, kim i dlaczego tutaj jestem, pokazując jednocześnie swoje prawo jazdy i wszystkie możliwe w Stanach, a opłacane przeze mnie polisy ubezpieczeniowe, przygląda mi się uważnie, gada chwilkę przez walkie-talkie ze swoim partnerem i macha przyzwalająco dłonią. Popatrzyłam… Chłopcy nadal siedzieli grzeczniutko i prościutko w środku samochodu. Jak na wywiadówce!
Za kierownicą Marek Niziński, zaciskając na niej kurczowo dłonie i patrząc przed siebie tak jakoś niespecjalnie inteligentnie, a obok Krzysio, nazywany w tutejszym radiu „Kristof Komida” za każdym razem, kiedy odtwarzano jego „Kołysankę”… Czyli na okrągło. A za ich plecami stoi na samochodowej „golfowej” ławeczce, ponieważ tak skonstruowanej, że mieści się na niej wyłącznie torba z kijami golfowymi, wielkie, wciśnięte tam na siłę i wypchane po brzegi tekturowe pudło. Pudło, na którego zawartości grają radośnie swoimi światełkami kolorowe, reklamujące stację benzynową lampki, zachęcając: – Try me, and buy me! Pochylam się i zaglądam do środka. Butelka whisky, dwie butelki wina i kilka puszek piwa. No… Płyty i taśmy magnetofonowe. Książka! Papierosy. Koc moherowy? Pieczywo, masło, wędliny i sery, a w ciemnym tekturowym rogu? Aspiryna, antyalergen, maść z borsuka i kilkanaście innych, kompletnie nierozpoznawalnych produktów medycznych. Apteka!
– Chłopcy… – pytam, próbując jednocześnie popatrzyć któremuś w oczy – wam w końcu całkiem odbiło, prawda? Marku! Co znowu zmajstrowaliście?!
Marek wzdryga się jak przebudzony z letargu i patrzy najpierw na mnie, a następnie z obawą, lecz również z nadzieją na policyjny radiowóz…
– Nic, naprawdę nic! My tylko zrobiliśmy zakupy w Off Limits.
– Domyślam się, nocny sklep z alkoholami to jedyne miejsce, gdzie regularnie robisz zakupy. A potem? – pytam.
– No i podjechaliśmy na stację, żeby zatankować…
– I zatankowaliście… – mówię.
– Tak, ale oni – Marek kiwa głową w stronę policjantów – podjechali za nami i zapytali, czemu jeździmy bez włączonych świateł, dokąd jedziemy i czy możemy im pokazać dokumenty – przerywa i patrzy na Krzysztofa, a Krzysztof na niego.
– I…
– I okazało się, że nie mamy ani dokumentów, ani pieniędzy, tylko książeczkę czekową Krzysia, a przecież za benzynę w nocy płaci się gotówką! Więc kasjer ze stacji benzynowej pożyczył mi dziesięć centów i natychmiast do ciebie zatelefonowałem – wyrzuca z siebie jednym tchem.
– Bo my, pani Ee… Ewo bardzo się spieszyliśmy i dokumenty… Był u mnie jeszcze Jurek Abratowski i siedzieliśmy w basenie, a kiedy potem w pośpiechu wsiadaliśmy do samochodu, dokumenty wraz z portfelami i wszystkim innym pozostały w domu na stole. Zapomnieliśmy je zabrać ze sobą. Jest tylko moja książeczka czekowa, bo była w kieszeni marynarki – Krzysio włącza się do opowiadania.
– I to wszystko z pośpiechu? – dziwię się. – A dokąd to, chłopcy, tak pędzicie o drugiej w nocy?
Krzysztof popatrzył na Marka, Marek na Krzysztofa, a potem obaj na mnie… dziwnie tak jakoś popatrzyli.
– Bo Marek… – mówi Marek.
– Bo jaki Marek?! – zaczynam się już gubić w tym opowiadaniu.
– Marek, Marek Hłasko zadzwonił, że jest bardzo chory i chyba ma atak serca albo zatrucie i definitywnie za chwilę umiera! A więc jeżeli jesteśmy jego prawdziwymi przyjaciółmi i chcielibyśmy towarzyszyć mu w tych bolesnych ostatnich chwilach, to jest jeszcze szansa, że zdążymy, jeżeli się naprawdę pospieszymy – ponownie odzywa się Krzysztof.
– Z tym… – wskazuję dłonią pudło za ich plecami – towarzyszyć? Przecież on regularnie co tydzień tak dzwoni! Przecież w zeszłym miesiącu wszyscy razem pojechaliśmy, żeby ratować umierającego na ciężkie zapalenie płuc Marka Hłaskę, i w rezultacie pocałowaliśmy klamkę jego zamkniętych drzwi, a on… A on w najlepsze pił w pubie z Irlandczykami i wyśpiewywał z nimi jakieś bzdury. Przecież kompletnie zapomniał, że do nas dzwonił! Pamiętacie, jak się zdziwił i ucieszył, kiedy nas zobaczył wchodzących do pubu?!
– Madame… – policyjny nocny „operator” odwiesza na pasek trzymaną przy uchu krótkofalówkę, uśmiecha się i zapinając kaburę rewolweru, przekracza umowną granicę pomiędzy życiem a śmiercią – Los Angeles, Kalifornia, 2.55 a.m… – po czym zbliża się do mnie i dotykając dłonią kasku, mówi: – Madame, everything’s okey! Jeżeli pani poświadcza, że zna kierowcę i pasażera tego samochodu oraz że bierze za nich odpowiedzialność, a poza tym ureguluje rachunek na stacji benzynowej… i przekaże pani Barbrze Streisand pozdrowienia oraz wyrazy uwielbienia od całego naszego Hollywood Police Station… to wszystko jest w porządku!
– A wy, panowie… – zwraca się do gapiących się na niego i zapewne nadal niewierzących w swoje szczęście chłopców. – Życzę waszemu przyjacielowi, temu, o którym mówiliście, że umiera, szybkiego powrotu do zdrowia – patrzy na pudło z zakupami i parska śmiechem. – Jestem pewien, że mając takich przyjaciół, niedługo wyzdrowieje! – po czym policjanci odjeżdżają wolno i statecznie, na wszelki wypadek raz jeszcze omiatając nas światłami reflektorów, zwalniając i przyglądając się nam podejrzliwie… Opiekunowie nocnego Miasta Aniołów.
Marek? Marek Hłasko… Kiedy dotarł do Los Angeles i go poznaliśmy, wydawał się nam dziwny. Trochę za bardzo zamknięty w sobie. Trochę za bardzo, a do tego kompletnie irracjonalnie i zaskakująco nieprzewidywalnie wybuchowy w dyskusjach. Dziwny. Jakiś taki inny… Kładliśmy to na karb tego, że jest wielkim, a przez nas, emigrantów, nieznanym artystą. Przecież tutaj nikt nie przeczytał prawie niczego, co Marek Hłasko opublikował. To nie była nasza emigracyjna literatura. Większość z nas w ogóle nie doznała tych wzlotów i upadków młodego powojennego pokolenia w kraju, nie znała środowisk i miejsc, które on opisywał. Tutaj żyło się albo rozmytą pamięcią przeszłości i fantazjowaniem o Polsce przedwojennej, albo dla każdego z nas inną, osobistą i prywatną Polską wyimaginowaną z naszych marzeń, skrywanych emocji i planów na przyszłość… Że do niej być może kiedyś wrócimy. Ale już inni, nowi i wspaniali, a i Ona inna, nowa i wspaniała, przyjmie nas z otwartymi ramionami! Ot, takie tam Polaków weekendowe rozważania o losie przy kieliszku.
Losie wrednym i podłym? Nie dla wszystkich. W większości przypadków byliśmy tutaj z własnego wyboru, nikt nas w świat nie wypychał, nie wyrzucał. Wręcz odwrotnie. Czegoż to nie robiliśmy, aby dać dyla na tę wymarzoną wolność z kraju spętanego komuną! Do naszych polskich środowisk czy też grup i grupek w Kalifornii emigracyjna walcząca o niepodległość literatura docierała praktycznie przypadkowo. Najpierw do tych, którzy nadal działali w powiązanych z Polską kulturą i językiem środowiskach sztuki i polityki. Do intelektualistów, artystów i dysydentów. To była bardzo mała, właściwie elitarna grupa. A potem na zasadzie pożyczania i przekazywania innym. Lecz tych innych pozostało niewielu. Większość była już, również z własnego wyboru, all ready odcięta od polskich tradycji, sztuki i nowinek kulturalnych. Odwiedzanie starego kraju i przyjazdy tutaj to były prywatne, rodzinne wydarzenia. I niewiele miały wspólnego z polskością reprezentowaną przez Marka Hłaskę i jego twórczość.
Jak postrzegaliśmy Marka Hłaskę wtedy, na początku jego pobytu w Los Angeles? Artysta dziwny, nieznany, lecz w związku z tym, że to Roman Polański go tutaj sprowadził i dla tutejszych wytwórni filmowych Marek Hłasko zaczynał pisać scenariusze, na pewno wielki. A w Hollywood, gdzie przecież docierali tylko najlepsi z całego świata, gdzie zapraszano wyłącznie najlepszych fachowców. Hłasko będzie bardzo wielki! Nie mieliśmy co do tego najmniejszych wątpliwości. Nikt się nie spodziewał tragedii. A najmniej spodziewał się przegranej sam Marek Hłasko. On, legenda zbuntowanego i niegodzącego się z wykluczeniem z cywilizowanego świata odłamu polskich intelektualistów, nie zdoła poprawnie napisać banalnego hollywoodzkiego scenariusza? Jakiegoś tam „Kochał, zabił i uciekł, więc go złapali, ale był niewinny” opowiadanka. Dlaczego? Zapewne dlatego, że w Niemczech, Paryżu i Izraelu, gdzie mieszkał po wyjeździe z kraju, obracał się w środowisku artystów tworzących prawdziwą sztukę, a nie towar na sprzedaż. I będąc taki sam, w takim duchu tworzył, mając już na koncie pierwsze sukcesy, ale niestety tam, w Europie. A być może dlatego, że zapatrzony w swoją sztukę i zafascynowany tętniącą „prawdziwym” artystycznym życiem Europą oglądał za mało amerykańskich filmów. A tutaj, jeśli się nie zderzy miłości ze zbrodnią na skrzyżowaniu międzystanowej autostrady z transkontynentalną trasą kolejową, siadając tam dodatkowo największym boeingiem, nikt scenariusza nie chce nawet przeczytać! Marek bardzo cierpiał. Życie, z którym tym przedziwnym zrządzeniem losu tutaj się zetknął, stało się nagle, niespodziewanie i bardzo realnie tym, które opisywał i w które się wczuwał, ale którego uczestnikiem tak naprawdę nigdy nie był. Koszmarem niechcianego bytu!
Poznaliśmy się z Markiem Hłaską w banalny sposób, podobnie jak półtora roku później z Krzysiem Komedą. Marek Niziński, mój ukochany i jedyny, specjalizujący się w autodestrukcji syn, po raz kolejny stracił pracę. Dyplomowany i wielokrotnie nagradzany, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Anglii, metaloplastyk, grafik i pisarz, a przede wszystkim fotografik. Żadna ze sztuk, poza fotografią, które uprawiał w Stanach, nie zaistniała i nie sprzedała się z podobnych powodów jak w przypadku Marka Hłaski. Ale fotografia… Marek Niziński był geniuszem „błyskotliwej” fotografii portretowej. A taką fotografię w Hollywood wszyscy kochają! Zwłaszcza nieźle już „ruszone” upływem czasu boginie ekranu, począwszy od kina niemego. Hollywoodzkie boskie mumie. To była pierwsza, bardzo dochodowa fotograficzna specjalizacja. Druga, ta, przez którą tracił wszystkie, a czasami było ich sporo, zarobione w pocie czoła i smrodzie topiących się w świetle lamp fotograficznych makijaży pieniądze, to były kompletnie nieboskie, napływające tu z całego świata gwiazdeczki. Emanujące skromnością i niewinnością nie do końca jeszcze wiedzącej, jak się „skacze”, tarantuli i potrafiące mówić po angielsku jedynie na migi i po ciemku, w łóżku. Wszystkie potrzebowały na dobry początek bardzo, ale to bardzo dobrych, a przy tym tanich fotografii! A Marek był naiwnym romantykiem, więc przechodząc od romansu do romansu i od związku do związku, coraz częściej zachodził po drodze do sklepu z alkoholami. Na chwilę, dwie, na trzy. Na noc. Na dzień. Na dzień i noc. Na zawsze.
Wytwórnie filmowe wiedziały, co potrafi wyczarować swoimi aparatami fotograficznymi, więc regularnie zatrudniały go jako fotosistę na kolejnych planach zdjęciowych realizowanych projektów filmowych. I wyrzucały go z hukiem po kolejnych alkoholowych nawalankach. Miał co prawda jeszcze jedno w miarę regularne zajęcie, i to od dawna. Rok po przyjeździe do Los Angeles, chcąc dorobić sobie do studenckiego skromniutkiego stypendium i tych paru groszy, które ja mu dodawałam, ukończył sponsorowany przez gminę w ramach „zagospodarowywania” emigrantów parotygodniowy kurs zarządzania nieruchomościami i został administratorem. Całkiem niezła fucha. Wystarczyło, że co parę dni odwiedzał taką kamieniczkę, kondominium czy też powierzony mu pod opiekę niezamieszkany apartament i po sprawdzeniu, czy wszystko funkcjonuje prawidłowo, spisywał odpowiedni raport dla właściciela lub w miarę szybko wzywał odpowiednie ekipy techniczne. Fucha niezła i łatwa, ale nie dla mojego Mareczka, tak że pracował regularnie od lat, lecz przy tym sporadycznie, ponieważ nieustannie coś zawalał. No, a poza tym wstydził się tego pospolitego i kompletnie nieartystycznego zawodu, ukrywając się z tym i prawie nikomu o swojej administratorce nie opowiadając. Był jeszcze jeden związany z tą pracą problem. Kiedy jego nowi znajomi dowiadywali się, że dysponuje kluczami do pustostanów, natychmiast proponowali mu, że tam zamieszkają. Oczywiście bezpłatnie.
Tak więc Marek Niziński po raz kolejny stracił pracę i nie bardzo wiedział, co dalej robić. Tym bardziej Marek Hłasko – ten był w znacznie gorszej sytuacji. Nie miał tutaj nic. I okazało się, że poza opiekującymi się nim z rodzicielską wręcz troskliwością Stefą i doktorem Ottonem Lauterbachem oraz państwem Grynbergami, którzy załatwili Markowi pracę w hurtowni wyrobów stalowych, nie ma nikogo, ponieważ deklarujący swoją przyjaźń i uznanie dla jego twórczości Roman Polański – jak to Marek Hłasko dobitnie określał w swoich opowiadaniach – „przegonił go jak niepotrzebnego, bezpańskiego psa”, kiedy Markowi nie wyszło pisanie tych wszystkich hollywoodzkich scenariuszy, chociaż… z czasem nauczyliśmy się „czytać” i interpretować jego wypowiedzi oraz opinie w bardziej zdystansowany sposób, zwłaszcza że dotyczyły one również nas i – z ręką na sercu – nie zawsze były obiektywne.
Hollywood to znakomicie zorganizowana, zarządzana i wydajna co najmniej tak jak linia produkcyjna Mr. Forda fabryka celuloidowych marzeń. Tu nikt nie ma czasu na motywowanie lub doszkalanie. Tutaj od samego początku wszystko musi być najlepszej jakości! W naszej opinii, biorąc pod uwagę wcześniejsze bolesne scenariuszowe doświadczenia Marka Nizińskiego, Hłasko „nie zdał i nie załapał się…”, ponieważ trochę nie potrafił, a trochę nie chciał z własnego wyboru, ot, obraził się na swój tutejszy, tym razem wredny los. Został sam i opuszczony, owszem, lecz oznaczało to jedynie wyprowadzkę po ponad dwóch miesiącach z luksusowego hotelu i przerwanie wypłacania sporych zaliczek na poczet przyszłego dzieła, ale przecież nie tylko Roman Polański próbował mu nadal pomagać. Marek Hłasko otrzymywał jeszcze inne propozycje, takie jak ta, której mu Marek Niziński, nawet tego nie ukrywając, wręcz wypominając, szczerze i autentycznie zazdrościł – zaproszenie do pisania telewizyjnych serialowych gagów i monologów dla CBS, a CBS… Oh my God! To dojście do ponad siedemdziesięciu procent stacji telewizyjnych w Stanach i oglądalność rzędu trzydziestu milionów widzów. Jednocześnie! I co? Dwa tygodnie, tyle się namyślał, a właściwie przez pierwszy tydzień namyślał, a przez drugi rozmyślał z wydatną pomocą piwa i wyproszonych u doktora Ottona Lauterbacha tabletek uspokajających.
– A co to? – powiedział któregoś kolejnego wieczoru rozmyślań, siedząc smętnie na kozetce w mieszkaniu Marka Nizińskiego, popijając piwo, odpalając papierosa od papierosa i kręcąc jak dziecinnym śmigiełkiem pomiędzy palcami otrzymanym na dobry początek od menedżera tutejszego oddziału CBS stalowym długopisem Cross z przyczepionym do niego firmowym logo stacji. – A co to ja jestem jakiś pismak wyrobnik?! I tyle. Następnego dnia zrezygnował.
– Idiota, przecież był tuż-tuż! – lamentował Marek Niziński, łapiąc się z niedowierzaniem za głowę. – Apartament w najlepszym hotelu, dziennikarze i rozgłos, kariera. Ledwo przyjechał, a już o nim mówiono, już go porywano i kokietowano, wierząc w jego szczęśliwą gwiazdę!
Kate Woodville, piękna, wyniosła jak grecka bogini Atena młoda aktorka z Londynu, przyleciała tutaj przed paroma miesiącami szukać szczęścia i nowego startu, tuż po tym, jak wyszły na jaw „romantyczne” szaleństwa jej męża Patricka Macnee, gwiazdora serialu „Avengers”. Spotkali się z Markiem Hłaską na przyjęciu u producenta Martina Ransohoffa, tutejszego specjalisty od promowania młodych europejskich gwiazdek, producenta „Nieustraszonych pogromców wampirów” oraz odkrywcy Sharon Tate, i bardzo zaprzyjaźnili, odwiedzając wspólnie szpanerskie knajpki na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Ale teraz, kto się teraz z nim spotka i kto za to zapłaci? Bez pracy i bez pieniędzy, toż to jedynie któryś tam, ileśtamtysięczny „artystyczny” emigrant, a takich pełne ulice! Zmarnował wyjątkową szansę i nie skorzystał z podanej mu przez Romana Polańskiego pomocnej dłoni, a to w trzewiach tej bezwzględnej, niewybaczającej jakiejkolwiek słabości hollywoodzkiej machiny iluzji błąd niewybaczalny! Taka szansa może się już nie powtórzyć.
Poznali się z Markiem Nizińskim przez doktora Ottona Lauterbacha, który poprosił mojego syna o wprowadzenie Marka Hłaski w tajniki życia w Los Angeles. Co, gdzie i jak… Mój syn w wolnym czasie, czyli praktycznie na okrągło, dorabiał, opiekując się napływającymi do branży filmowej Polakami. Wożąc ich, tłumacząc, dając przyspieszone lekcje języka branżowego i wprowadzając w zawiły, tajemniczy i poplątany świat królestwa światowego filmu. Pijąc z nimi wódkę. Nie tylko zresztą Polakami, bo znając język angielski na poziomie uniwersyteckim, przecież jeszcze kiedy mieszkał w Dublinie pisane przez niego w języku angielskim poezje publikowały poważne czasopisma literackie, zajmował się również przybyszami ze Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii. Robił to z prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza kiedy poznawał kogoś, kto, tak jak on, przybył tutaj z Irlandii lub Szkocji. Był między innymi kierowcą, przewodnikiem i fotografem ówczesnego Bonda, aktora Seana Connery’ego, kiedy ten przyjechał na próbne zdjęcia do swojego pierwszego filmu. No tak… Ale on był prawdziwym zawodowcem. Nie pił ani kropli, miał dużo ważniejsze sprawy do załatwienia. Karierę itd.
Marek Niziński zaopiekował się troskliwie Markiem Hłaską. A może odwrotnie… Który którym? To dobre pytanie. Nigdy, do końca ich przyjaźni nie znalazłam na nie właściwej odpowiedzi. Kompletnie inni fizycznie i emocjonalnie, wręcz idealnie pasowali do siebie swoim artystycznym duchem i poczuciem własnej wartości. Uzupełniali się, stanowiąc razem coś wyjątkowego. Jak Flip i Flap. Tak też, stojąc obok siebie, wyglądali i brzmieli, trochę ze sobą dyskutując, trochę się kłócąc, a trochę próbując nawzajem ratować. Duży i mały. Gruby i chudy. Marek Hłasko i Marek Niziński. Markowie dwaj. Moi chłopcy.
– Mamuśka – powiedział Marek Hłasko, kiedy pierwszy raz zasiadł w mieszkaniu Marka Nizińskiego do stołu z czekającym na niego obiadem. – Tylko moja Mamuśka, tylko w domu tak wspaniale potrafiła przyrządzić jedzenie – i pobeczał się jak mały chłopiec.
Więc zostałam Hłaskową Mamuśką nr 2. To było kilka pięknych lat, malowanych wielobarwną paletą marzeń, pragnień i emocji. Lat straconych. Moi chłopcy coraz więcej i coraz częściej pili, a ja, sprawna i zdrowa, znajdując się u szczytu możliwej tutaj do osiągnięcia dla takiej jak ja Europejki kariery, mając już naprawdę niezłe życiowe doświadczenie, nie mogłam sobie z tym w żaden sposób poradzić! Niczego zmienić. Próbowałam! Jak jasna cholera próbowałam! Wszystkiego. Z jednym o rozsądku i życiu porozmawiać? Źle! Skarży się drugiemu i idą na wódkę. Z drugim? To samo! Rozłączyć. Piją jak skazani na zsyłkę! Pracę załatwić… O tak, wspaniale, dziękujemy! Na tydzień, i znowu laba. No, to do lekarza i na leczenie! Leczenie? A za co? Za czyje grzechy. A poza tym to kosztuje, a oni… są przecież z zasady bezrobotni! Owszem, kiedy tylko Marek Hłasko otrząsnął się z hollywoodzkiego szoku, czyli po paru następnych miesiącach, poszedł do pracy. Mieszkanko, malutkie, musiał wynająć, a o długach, których nazbierało się przez tych kilka miesięcy sporo – chociaż nadal wszyscy traktowaliśmy go jak wielkiego, wyjątkowego artystę, ściągnąwszy w międzyczasie po kryjomu i przeczytawszy kilka jego książek – zaczęliśmy mu coraz głośniej i natarczywiej przypominać. I to bardzo boleśnie przyjmowane przez niego wytykanie jego finansowej bezradności, tak myślę, uratowało mu wtedy życie, no, być może nie dosłownie, ale dało solidnego kopa w tyłek!
Marek Hłasko stanął na nogi. Na tyle stabilnie i trzeźwo, żeby przez pięć dni w tygodniu wstawać rano i chodzić do pracy. Do byle jakiej pracy i byle co robiąc. Nieważne! Był i czuł się przecież twórcą nadal tworzącym i piszącym, jak twierdził, tyle że chwilowo do szuflady.
– Blue collar, „niebieski kołnierzyk” jestem! – zaczął się przedstawiać. Tak też się ubierając, nawet w weekendy, kiedy wieczorami wychodził gdzieś czy też do kogoś z wizytą. W kraciaste flanelowe koszule z podwiniętymi niedbale rękawami oraz robotnicze, trzymające się na szelkach dżinsy i niekształtne, toporne buty. Tak jakby to mu imponowało. Co? Że sam siebie teatralnie poniża i gnoi, zachowując się tak, jakby chciał się za coś ukarać? Za co? Że jest „tutaj”, na końcu niespecjalnie mu przyjaznego i kompletnie nierozumiejącego go świata, a nie „tam”? W domu swojej jedynej Mamuśki i na ulicach swojej ojczyzny. Tam, gdzie miał tyle do powiedzenia i gdzie wszyscy go słuchali. Tak! Tym nas, wędrowców bez celu i sensu, przerastał. Lecz my przez długi czas nie dostrzegaliśmy i nie pojmowaliśmy jego cierpienia! To nie była normalna emigracyjna nostalgia. To nie było alkoholowo-weekendowe marzenie o powrocie. Marek Hłasko nigdy z Polski nie wyjechał! Pomagaliśmy mu, lubiąc go, i tolerowaliśmy jego zachowania, żałując. Jak potwornie źle musiał się czuć, dostrzegając tą swoją wyostrzoną i krytyczną spostrzegawczością, że „jedzie” na litości!
Marek Niziński na szczęście również zaczął powoli powracać do stanu trzeźwości. Jedna z moich stałych szefowych, aktorka, dla której organizowałam od lat huczne przyjęcia i bankiety, Zsa Zsa Gabor, podstarzała, lecz nadal niedościgła hollywoodzka bogini, posiadaczka naturalnego biustu XL i „szczerego” chirurgicznego uśmiechu, ale przede wszystkim mająca na koncie sporą ilość wymiernych finansowo rozwodów z kolejnymi milionerami, zamówiła u Marka oficjalny portret prasowy, który został uznany za najlepszą fotografię portretową sezonu. Marek Niziński wrócił do pracy, i to na własnych warunkach! Czyli bezterminowo. Moi mali niesforni chłopcy, spotykając się teraz ze sobą trochę rzadziej i trochę częściej narzekając na potworne zmęczenie pracą, ale działając i egzystując, będąc, zaczęli spacerować po ulicach Miasta Aniołów w miarę prosto i bez przypadkowych zawijasów. Nie znaczy to jednak, że…
Obudził mnie natarczywy telefon. W nocy, więc zaczęłam się ubierać… Marek, mój Marek przepraszał, ale…
– Ale właśnie jesteśmy z Markiem, tak, z Markiem Hłaską w szpitalu miejskim na ostrym dyżurze, tak, teraz na nocnym, bo przecież już jest noc, i… Markowi złamał się ząb i strasznie spuchła prawa dłoń, a mnie boli przetrącona prawa kostka u nogi i też bardzo spuchła… więc przyjechaliśmy tutaj taksówką, ale za prześwietlenia musieliśmy zapłacić gotówką, ponieważ nie mieliśmy przy sobie odcinków socjalu, i pieniędzy też już nie mamy, a jest bardzo późno, bo zanim nas poprześwietlali i zreperowali Markowi ten ułamany ząb, a potem zagipsowali nam ręce i stopy, to minęło parę godzin i teraz, w środku nocy… jak tu teraz wrócić do domów? Proszę… – wyrzucił z siebie jednym tchem i… Bip, bi bi, bip…
Nigdy, choć tak bardzo go o to prosiłam, nigdy nie nosił przy sobie drobnych monet odłożonych na telefony! Dziecko we mgle…
– A więc o czym mi dzisiaj opowiecie, chłopcy… – zapytałam, gdy już jęcząc i stękając, z ciasno poowijanymi gipsowymi opatrunkami rękoma i nogami, nie mówiąc już o opuchniętych twarzach i porwanych ubraniach, poupychali się z trudem w taksówce, którą po nich przyjechałam. Markowie popatrzyli po sobie i powzdychali przez chwilę boleśnie, ponownie po sobie popatrzyli, ale już parskając radosnym śmiechem, i z wyraźnym zadowoleniem oraz satysfakcją w głosach powrócili wspomnieniami do wczorajszego, sobotniego popołudnia.
Zaczęło się tak, jak zaczynała się większość ich wspólnych weekendów. Ten, który odwiedzał, przywiózł ze sobą za mało, a ten, który gościł, za mało kupił. A że tym razem wypadło na wizytę Marka Nizińskiego u Marka Hłaski, wylądowali kilka domów dalej, tuż za rogiem ulicy, w zaprzyjaźnionym irlandzkim pubie. I było fajnie. Trochę sobie popili, trochę pośpiewali z Irlandczykami, trochę poużalali się nad swoim ciężkim losem oraz oplotkowali delikatnie, aby broń Panie Boże, nie urazić wszystkich znanych i kochanych, lecz na szczęście teraz nieobecnych znajomych. I wtedy do pubu weszli Portorykańczycy. Kilku. Porozglądali się. Postali. Zamówili u barmana drinki i wypili ze smakiem. A potem zaczęli się gapić na irlandzkie dziewczyny! Źle! Zwłaszcza że Portorykańczyków robiło się coraz więcej, bo kolejni wchodzili i wchodzili. Bardzo, ale to naprawdę bardzo źle! Szczególnie dla Marka Hłaski, ponieważ Irlandczyków kochał, pił z nimi i mieszkał na jednej ulicy, ale właśnie z Portorykańczykami pracował w hurtowni wyrobów metalowych, licząc blachy i inne żelastwa, aby je potem pakować na półki w magazynie lub ładować na wyjeżdżające z dostawami na budowy samochody. Dylemat. Tutaj serce, a tutaj jedność klasowa! Co robić?!
Więc kiedy się zaczęło i szkła, naczynia, krzesła i co drobniejsi przedstawiciele dwóch z najliczniej reprezentowanych w Mieście Aniołów mniejszości narodowych zaczęli latać z wrzaskiem, wymachując kończynami pod sufitem, Markowie, jeden spętany przerażeniem, a drugi koniecznością dokonania trudnego wyboru, schowali się pod tradycyjnie solidny, aby można było na nim radośnie tańczyć, irlandzki stół biesiadny.
Zegarek Krzysia Komedy i długopis Marka Hłaski
Marek Hłasko w mieszkaniu Marka Nizińskiego, wrzesień 1968 r.
Głęboko, na sam koniec, pod ścianę. I przetrwaliby tam zapewne bezpiecznie i ciekawie tę nagłą kolizję kultur oraz kontynentów, ale… Ale kiedy Marek Hłasko zobaczył, że Portorykańczycy trzymają za spodnie i koszulę, żeby się przypadkiem nie ześlizgnął z lady barowej i nieszczęśliwie nie upadł na podłogę, lejąc jednocześnie zamaszyście po gębie i nerkach, barmana?! Barmana, który mu zawsze polewał na kreskę i nieraz po zamknięciu pubu pomagał trafić do mieszkania! Jego prawdziwego irlandzkiego przyjaciela!
– What?! – wydarł się z głębi swojej pieczary tak donośnie, że na ułamek sekundy wszystko i wszyscy, cały irlandzko-portorykański świat zamarł w bezdechu, po czym, wyskakując spod stołu jak jakiś wkurwiony niedźwiedź, podwijając rękawy i chowając do kieszeni zegarek, złapał pierwszego Portorykańczyka, który mu się napatoczył, i tak nim trzepnął o podłogę, że cały pub zadygotał jak w czasie trzęsienia ziemi! No, teraz to się dopiero zaczęło!
Na podłodze kompletnie rozpłaszczony i przeraźliwie wrzeszczący Portorykańczyk, a na nim Marek Hłasko próbujący mu wszystko naraz pourywać, natomiast powyżej pozostali męscy członkowie rodziny pechowo rozpłaszczonego próbujący wszystko naraz i natychmiast pourywać Markowi! A dokoła wirujący i skotłowany jak oszalała pralka automatyczna koniec cywilizowanego świata!
– Co tu, co by tu, i co ja mam teraz zrobić?! – zastanawiał się gorączkowo Marek Niziński wciśnięty w najdalszy kącik pod stołem i obserwujący na tyle, na ile dostrzegał w szparze pomiędzy podłogą a blatem, przerażające go wydarzenia. On przecież bić się nie potrafił, nigdy się nie bił i szczerze gardził przemocą, przedkładając jako prawdziwie „natchniony” artysta ponad wojnę pokój, braterstwo, dobrosąsiedztwo i miłość, zwłaszcza tę namacalną! A teraz wyglądało na to, że ma dylemat! Wyjść i zaraz, to pewne, oberwać solidnie po gębie, a może i gdzie indziej, czy też zostać pod stołem i również wyjść, tyle że po fakcie, na zdrajcę i tchórza?!
– No i co, co zrobiłeś, bo przecież w końcu wyszedłeś spod tego stołu? – zapytałam Marka, oglądając jednocześnie twardy i spękany opatrunek na jego poobijanej stopie. Ten, który mu pielęgniarze założyli w szpitalu na szybko i natychmiast polali ciepłym, żeby zaraz stwardniał, gipsem. Gipsowy bandaż był tak ciasny, że palce stopy zrobiły się już białosine, a mój syn miał z tą właśnie, prawą stopą spore problemy… Trochę bolesne, trochę wstydliwe i od bardzo dawna.
Byliśmy w jego mieszkaniu. Wszyscy troje. Postanowiliśmy, że przygotujemy sobie coś do jedzenia, otworzymy butelkę wina i przeczekamy do rana. Zwłaszcza że Marek Hłasko miał poważne wątpliwości, czy go w czasie pobytu w szpitalu czymś śmiertelnym nie zatruli albo nie zakazili i czy przypadkiem nie zaczyna właśnie schodzić! A przecież samemu byłoby mu smutno.
– Masz rację, poczekajmy, poobserwujmy – doradziłam mu z ulgą, ponieważ obawiałam się, że kiedy pozostawię ich samych w połowie nocy, to powodowani wszystkimi przeżytymi emocjami jeszcze przed świtem wpakują się w następne kłopoty! Moi mali nieobliczalni chłopcy.
Kiedy i dlaczego Marek Niziński wyszedł spod stołu oraz co zrobił w sprawie swojego ocalenia? Co takiego i jak uczynił, że uratował swojego przyjaciela, a przynajmniej jego ręce i nogi od pourywania, natomiast straszliwą, przynajmniej w jego odczuciu, walkę ras przerwał co najmniej na tydzień i był od tego momentu uważany zarówno przez Portorykańczyków, jak i przez Irlandczyków za bardzo, ale to bardzo groźnego przeciwnika? On, Bogu ducha winny artysta.
Ach, żeby to w sposób zrozumiały opowiedzieć, przedtem opowiedzieć coś jeszcze powinnam.
Tuż po zakończeniu okupacji wylądowałam z Markiem w Zakopanem. Opuszczona przez męża, bez pieniędzy i wsparcia, a nawet kontaktu z moją zdziesiątkowaną w czasie wojny rodziną. W malutkim pensjonatowym pokoiku. Przygarnięta przez rodzinę mojego byłego, zlikwidowanego z pośpiechem i w wielkiej tajemnicy przez ubecję, chlebodawcy. Poradziłam sobie! Marek nie.
Za swoje pierwsze, tragiczne lata dzieciństwa zapłacił straszną cenę! Heinego-Medina. Nagła choroba, jak uderzająca zza wierchów podstępna lodowa burza, o mało go nie zabiła. Uratowała Marka przynosząca nam mleko i mięso żona zaprzyjaźnionego bacy, nacierając go dziwnymi maściami, wlewając siłą do gardła różne pachnące zioła i stawiając bańki. Śpiewając i modląc się nad jego łóżeczkiem. Marek wyzdrowiał, lecz już do końca jego krótkiego życia a to dłoń rozedrgała mu się jak jesienny liść, a to zaczynał się niespodziewanie jąkać, ocierając ukradkiem wypływającą z kącików ust ślinę, a to pociągał bezradnie stopą, zahaczając o wszystko na swojej drodze. Stopą prawą, tak ważną przecież dla mężczyzny pragnącego być sprawnym i wysportowanym.
Na zawsze już, kiedy nie potrafiłam mu pomóc, na zawsze dławiąc bólem moje matczyne serce!
Ale Marek nigdy nie pogodził się ze swoją słabością, nigdy się nie ugiął! Pozostały narty i pływanie. To drugie tylko wtedy, gdy spędzaliśmy lato nad morzem albo poleceni przez naszych chlebodawców wizytowaliśmy jakiś luksusowy pensjonat w Krakowie lub w Rabce. I wyłącznie wtedy, gdy go do tego zmuszałam. Marek z natury nie lubił i bał się wody. Nie znaczy to jednak, że nie szukał z nią kontaktu. Kochał żeglarstwo miłością pełną, głęboką i całkowicie bezinteresowną. Jachty pod białymi, pełnymi wiatrów żaglami, tnące spienione grzbiety fal i uskrzydlane porywami huraganów, żeglujące gdzieś tam, poza horyzont… zawzięcie rysował, malował i fotografował, jednocześnie samemu zaledwie kilka razy w życiu wchodząc dobrowolnie na taki rozchwiany pokład. Tylko po to, aby po chwili z tego rozbujanego falami, lecz nadal przycumowanego do kei jachtu uciekać w pośpiechu, przypominając sobie, że ma coś bardzo ważnego do załatwienia na lądzie. Kochając bezkresne oceaniczne żeglowanie całą swoją romantyczną duszą, obawiał się wody bardziej niż ognia.
Ale narty… Szalał! Po prostu szalał, wzbudzając swoimi wyczynami na śniegu prawdziwy podziw! Dlaczego? Ponieważ w związku z przebytą chorobą i powracającym niedowładem jeździł praktycznie na jednej nodze! Dopiero w Stanach kupił sobie specjalne, robione na miarę buty z niwelującymi tę słabość ortopedycznymi wkładkami. Takie same, jakie miał Krzysio Komeda. A pozostałe dziedziny sportu? Reszta sprawności fizycznych wydawała się dla Marka Nizińskiego nieosiągalna.
Kiedy przybyliśmy do Los Angeles, świat stanął przed nami otworem! Znałam język angielski, a Marek posługiwał się nim na poziomie literackim. Mieliśmy bardzo mocne papiery. Otrzymałam, wraz z możliwością zamieszkania tam z Markiem, znakomitą pracę gospodyni domowej w rezydencji jednego z tutejszych najbogatszych i najbardziej wpływowych finansistów inwestujących w przemysł filmowy, śląskiego Żyda, międzywojennego emigranta z Bytomia czy też Wałbrzycha, którego ujęłam znajomością jidysz i naszej polskiej kuchni, a po roku, na zasadzie polecania i rekomendowania, rozpoczęłam moją drugą, bardzo dochodową działalność gospodarczą – organizowanie w zakresie tak zwanej gastronomii, czyli wszystkiego, co się je i pije, balów oraz wszelkich innych spotkań towarzyskich w domach tutejszej elity artystycznej i finansowej. Poznałam mnóstwo wspaniałych, a do tej pory widywanych jedynie na ekranach kin i telewizorów gwiazd oraz filmowych magnatów, natomiast Marek rozpoczął karierę fotografa portrecisty, niestety przerywaną regularnie stanami depresji i alkoholowych uzależnień. Między innymi pracowałam dla Freda Astaire’a, słynnego aktora i tancerza, a Marek został jego prywatnym sekretarzem-archiwistą, segregującym i porządkującym tysiące listów, zdjęć i dokumentów, a także osobistym fotografem i okazjonalnym kierowcą. Bardzo się polubili. Szczególnie kiedy siedząc wieczorami przy udającym prawdziwy gazowym kominku i popijając whisky, wspominali Irlandię, gdzie Fred również spędził kiedyś parę miesięcy.
Fred nie występował od kilku lat. Był już jak na tańczącego i śpiewającego aktora stary, lecz nie pogodzony z bezwzględnością przemijającego czasu. Nigdy! Zbudował pośrodku swojego domu, na pierwszym piętrze niewielką, ale profesjonalnie wyposażoną salę treningową do tańca i tam metodycznie ćwiczył. Dwie, a czasami nawet trzy godziny dziennie tańczył sam lub z wynajmowanymi oraz poznanymi na różnych przyjęciach partnerkami. A ja i Marek, kiedy go odwiedzaliśmy, przyglądaliśmy się jego treningom, co w zasadzie było częścią naszych obowiązków. Czasem również zapraszani byliśmy przez niego do środka. Unosił się. Możecie mi wierzyć lub nie, ale ten chudziutki jak palec i drobniutki jak wróbelek starszy mężczyzna tańczył, prawie że lewitując. Obserwowaliśmy go z zachwytem graniczącym z niedowierzaniem. Lewitacja! Krótko tak go podglądaliśmy, ponieważ Fred nie lubił półśrodków i po kilku tygodniach zostaliśmy wciągnięci w jego ćwiczenia jako ostatni i najstarsi, ale bardzo pilni uczniowie.
Spędziłam w tym roztańczonym domu w sumie prawie pięć lat, przez dwa pierwsze lata regularnie przyjeżdżając i pozostając tam parę dni, aby organizować duże imprezy oraz wydawane dla jego rodziny weekendowe wystawne obiady wypełnione fascynującymi wspomnieniami Freda, a Marek praktycznie przemieszkał tam dwa lata, rozpoczynając studiowanie fotografii i pracę na planach zdjęciowych. Szybko jednak usamodzielnił się na tyle, aby wynająć malutkie mieszkanko, kupić malutki samochodzik i próbować egzystować samemu. Wróciłam do domu Freda Astaire’a po kilku latach, tym razem jako osoba zarządzająca posiadłością, i spędziłam w nim kolejne trzy, wypełnione pracą i opiekowaniem się moim gospodarzem. Niestety, zaczął poważnie chorować, a jego najbliższa rodzina, którą poprosił o pomoc, rozpoczęła swoją pracę od starannego zliczenia nadciągającego spadku. To było straszne. Nie do wytrzymania! Musiałam odejść, chociaż nikogo nigdy już tak jak Freda nie pokochałam. Co pozostało? Taniec! Mój, może nie taki jak filmowych partnerek Freda, ale wystarczająco dobry, aby wymiatać na parkietach w Las Vegas czy też Reno. I taniec Marka. Marka stepowanie. Kiedy jego kontakty z Fredem urwały się na kilka lat z powodu rozpoczęcia studiów i pracy, Marek zapisał się do prowadzonej przez Freda Astaire’a, a następnie przez jego wychowanków szkółki tanecznej, a po paru miesiącach i mnie do tego namówił. Kilka kolejnych lat spędziliśmy, uczęszczając tam regularnie w piątki wieczorami, aby wirować spleceni w przeróżnych tańcach oraz zawzięcie tupać do rytmu obcasami po parkiecie w trakcie stepowanych swingów. Dla mnie, zwłaszcza że wraz z moim synem, była to roztańczona frajda i rewelacyjna gimnastyka po ciężkiej pracy, lecz dla Marka…
Szalał. Po prostu szalał, wzbudzając autentyczny podziw. Dlaczego? Stepowanie to jest „jazda” w poziomie. Jak pływanie, jak narty. Jak… Jak unoszenie się rozbujanymi, a jednak nadal pozostającymi w ciągłym, kontrolowanym balansie biodrami i roztańczonymi stopami w poziomie, nie wyżej i nie niżej, aby zmieniając niespodziewanie pozycje i utrzymując rytm, wędrować od krawędzi do krawędzi parkietu. Dopóki grają. Z kostki, z kolana, z biodra. Nigdy wyżej. Marek opanował step perfekcyjnie i do końca życia, kiedy mógł, kiedy miał czas i nikogo nie było w pobliżu, stepował. Marek był samotnym tancerzem. Nie znaczy to jednak, że nie był z tego, co potrafił „wychodzić” na parkiecie, dumny. Wśród znajomych i przyjaciół… nie, tutaj się wstydził i odmawiał, zasłaniając się chorobą lub niewiedzą. Ale kiedy jechaliśmy do Las Vegas, a jeździliśmy tam – lub do Reno – regularnie przepuszczać nasze nadwyżki finansowe, kiedy grano swinga, bossa novę czy też cokolwiek innego nadającego się do stepowania, Marek na parkiecie królował. Sam. Natomiast na co dzień? A na co dzień, aby o swojej sile pamiętać, samemu sobie ją przypominać i aby czuć się takim, jakim się w swoich marzeniach widział, zaczął się Marek bardzo elegancko ubierać, na wzór i podobieństwo swojego niedościgłego mistrza Freda Astaire’a. Dopasowane, szyte na zamówienie u dobrego krawca batystowe lub jedwabne koszule z nieodłącznymi, zawiązywanymi na szyi apaszkami, zawsze zaprasowane w nienaganny kant spodnie, oczywiście z dobrym paskiem, oraz odpowiednio dobrane buty. No właśnie, buty. Robione na miarę, ręcznie przez meksykańskiego szewca z Santa Monica, tego samego, który „tworzył” od wielu lat buty dla Freda. Skórzane, solidne i sznurowane. Z noskami i obcasami podkutymi jedynie od spodu w specjalny, wymyślony przez Freda sposób dyskretnymi stalowymi blaszkami.
– Ach, to nie ja, nie ja – odpowiadał Marek, kiedy pytano go o jego sztukę stepowania, wskazując przy tym dłonią na swoje buty. – To wszystko one, ja jestem tylko pasażerem! – i wybuchał tak rzadkim u niego prawdziwie szczęśliwym chłopięcym śmiechem. Buty poezja. Dla tancerza. Okazało się, że nie dla tancerza jedynie.
„Co by tu, jak by tu, i co ja mam teraz zrobić!?” – zastanawiał się Marek Niziński, siedząc pod solidnym irlandzkim stołem i podglądając spod blatu straszliwą, krwawą i rozwrzeszczaną wojnę ras. Kulił się przyklejony plecami do najdalszej ściany, spoglądając z lękiem na boki, sprawdzając, czy aby „wróg” nie skrada się w jego kierunku. Lecz nie był już pod stołem sam. Wręcz odwrotnie. Pod stołem robiło się ciasno. Pojawili się, nadciągając na czworakach i pojękując żałośnie, pierwsi ranni. A jednocześnie, i to dla Marka było straszne, siedziały już tam wszystkie, ale to wszystkie dziewczyny i małżonki jego bohatersko walczących irlandzkich przyjaciół. Opatrujące rannych, pochlipujące, złorzeczące i zachęcające przeróżnymi pokrzykiwaniami oraz gestami swoich chłopów do walki, a przy okazji tak jakoś, jakoś tak dziwnie na niego patrzące.
– A co ja…? – chciał je zapytać i jeszcze trochę posiedzieć sobie w tym zaciszu, ale… – Jezus Maria, rany boskie – zajęczał po raz pierwszy cichutko i powoli, powolutku wyszedł spod stołu.
– Jezus Maria, rany boskie, za co?! – wydarł się na całą ulicę, obrywając natychmiast, a do tego nie wiadomo od kogo, w ucho! Więc w szoku i przerażeniu, nie wiedząc, co by tu innego zrobić, trochę obronnym, a trochę tanecznym odruchem kopnął! A stojący obok Latynos, wzywając w locie Pana Boga na ratunek, padł jak ścięty siekierką i skręcił się z bólu, łapiąc się za kolano.
– Co ja… Co jest?! – zaskoczony Marek rozejrzał się podejrzliwie wokoło i popatrzył ze zdziwieniem po sobie.
– Co ja takiego? – zapytał sam siebie na ułamek sekundy przed następnym, zbliżającym się ku jego twarzy uderzeniem i zobaczył! Zobaczył swoje najelegantsze, bo była to przecież weekendowa wyprawa, ciężkie i podkute blaszkami buty!
– Mam buty! – wrzasnął i jak opętany szałem, wirując oraz podrygując tanecznie, zaczął kopać z całą swoją siłą i stepową wirtuozerią po kostkach, łydkach i kolanach wszystkich, którzy choć trochę wyglądali na Latynosów! Kopać i jeszcze raz kopać. Najpierw skopał stertę Portorykańczyków leżących na Marku Hłasce. Potem, przez pomyłkę, barmana, za co go bardzo, ale to bardzo przeprosił. A następnie, wrzeszcząc na okrągło: „Jezus Maria, rany boskie!”, zaczął biegać po wnętrzu pubu, wymierzając zamaszyste kopnięcia dosłownie wszystkiemu i wszystkim, którzy się znaleźli w zasięgu jego zabójczych buciczków. I tak by kopał i kopał, ponieważ zauważył, że czym szybciej kopie, tym mniej uderzeń sam inkasuje, ale… ale nagle zrobiło się cicho i spokojnie.
Marek stanął i się rozejrzał. W pubie pozostał tylko on, Marek Hłasko, kilku najciężej rannych wojowników i cała damska reszta schowana pod stołem. Pozostali uczestnicy tej straszliwej wojny narodów i ras, zarówno Portorykańczycy, jak i Irlandczycy, wyszli przed pub na ulicę i kulejąc, odpalając papierosy, ocierając krew z otarć i klnąc każdy po swojemu, zawzięcie o czymś dyskutowali. Więc Markowie również wyszli na zewnątrz i grzecznie zapytali stojącego przy drzwiach barmana: – Co się stało?
– What?! – zdziwił się barman. – Wy tego nie wiecie? Jak to co… Portorykańczycy obrazili się i wracają do domu! Dlaczego? Uważają, że zostali oszukani. Nie taka była honorowa umowa! W zeszłym miesiącu to my odwiedziliśmy ich gospodę Haciendo el Amor i wszystko było jak trzeba, no, oczywiście do przyjazdu policji, ale to zawsze jest wystarczająca ilość czasu, żeby pozałatwiać swoje sprawy, ponieważ policja w takich wypadkach nie spieszy się z interwencją. Przecież i tak nikogo nie zatrzyma, a także nie będzie dochodziła, kto zawinił, bo wtedy pod biuro burmistrza przychodzi cała wkurwiona mniejszość narodowa i nie ma takiego burmistrza, co by na to poszedł i zaryzykował konflikt! To przecież wyborcy, a do następnych wyborów zawsze mało czasu. Tak że trochę sobie popiliśmy, a potem posprawdzaliśmy się na pięści, ale honorowo, z szacunkiem i umiarem, kto dzisiaj jest mocniejszy. Nikt nie wygrał, nikt nie przegrał i było fajnie. A teraz?!
– Na samym początku, jak tylko zaczęło się dziać coś ciekawego – zwrócił się do Marka Hłaski, dziobiąc go palcem w podartą na piersiach koszulę – coś ci odbiło, mój przyjacielu, i wyskoczyłeś spod stołu, po czym nie wiadomo z jakiego powodu złapałeś najmniejszego z nich i zacząłeś go autentycznie zabijać. A do tego wybrałeś tego najbogatszego!
– Najbogatszego? – Marek Hłasko zbaraniał ze zdziwienia.
– Tak, ten mały, któremu chciałeś wszystko poobrywać, a przy okazji udusić, to właściciel połowy domów w ich kwartale i praktycznie wszystkich restauracji, dlatego tak go bronili! Nawiasem mówiąc, bardzo cię polubił, kiedy dowiedział się, że jesteś pisarzem, a do tego uciekinierem z komunistycznej Europy. Uważa jedynie, że jesteś trochę zbyt nerwowy. A potem… – odwrócił się do Marka Nizińskiego…
– A ty to kto właściwie jesteś? – zapytał, odsuwając się na wszelki wypadek i podejrzliwie spoglądając na jego buty. – Portorykańczycy twierdzą, że jesteś jakimś wynajętym przez nas po kryjomu tajnym zabójcą, karateką! A więc, jeżeli nie i jesteś tylko tym romantycznym poetą i fotografem, o którym twój przyjaciel opowiadał, że boi się nawet muchy, to proszę, żebyś im to teraz wytłumaczył. I bardzo przeprosił za swoje niehonorowe zachowanie! I jeszcze jedno. Jezus, nie kop więcej, to przecież strasznie boli!
Markowie wszystkich przeprosili za zaistniałe nieporozumienie i zadłużając się koszmarnie u barmana, postawili po małej whisky. Potem przyjechała i odjechała, nawet nie wysiadając z radiowozów, policja. Następnie właściciel pubu sporządził listę gości wraz z sumami, które są mu winni za reperację mebli, i obecni zgodnie ją podpisali, a w zamian barman postawił im po małej whisky. A potem Marka Hłaskę zaczął boleć ząb i wszystko się skończyło. Lecz nie zakończyło. Od tego dnia wyżej wymienione mniejszości narodowe, przebywając, zwłaszcza w pubie czy też jakiejś innej knajpie, w obecności Marka Hłaski, starały się zachowywać cicho i spokojnie, a spotykając na swojej drodze Mr. Nizińskiego, ustępowały mu miejsca, odsuwając się na bok i obserwując z lękiem jego buty.
Kiedy ojciec Marka pozostawił nas samych, wyruszając w świat w poszukiwaniu jeszcze większych pieniędzy i jeszcze młodszej partnerki, właśnie zakończyła się wojna. Marek był małym, dziesięcioletnim chłopcem, a ja nie najmłodszą już co prawda, ale nadal dobrze się zapowiadającą i pochodzącą z dobrego domu gospodynią mojego nowego rodzinnego gniazdka. Gniazda, które do tego fatalnego momentu wydawało mi się oazą spokoju oraz gwarancją bezpiecznej i dostatniej przyszłości. Banał? Tak, ale nie wtedy, kiedy dotyka człowieka bezpośrednio. Pozostawione nam przez naszego „dobroczyńcę” zabezpieczenie wystarczyło nie na długo, zaledwie na kilka tygodni, ponieważ obłożone było, jak się okazało, roszczeniami naiwnych, ale również pochodzących z dobrych domów poprzednich towarzyszek życia mojego małżonka. Mężczyzna, którego pokochałam trochę jak pana i władcę, a trochę jak ojca, starszy o kilkanaście lat szalenie utalentowany fryzjer prowadzący w Kielcach i Radomiu swoje zakłady, a następnie w czasie okupacji odważny i wyjątkowo operatywny zaopatrzeniowiec oddziałów AK, okazał się, poniekąd przy okazji, genialnym oszustem matrymonialnym i rzadkim skurwysynem!
Banał? Tak, ale nie wtedy, gdy samej trzeba się z tym pogodzić. Moja rodzina po wojnie praktycznie nie istniała, zdziesiątkowana i rozrzucona po Europie. Byłam zdana na samą siebie. Zaczęłam pracować.
Pochodząca z dobrego domu i starannie wykształcona, trzy języki, krawiectwo, kuchnia, gra na pianinie, kilkuletnia szkółka teatralna i kurs pielęgniarski, który ukończyłam w czasie okupacji, wszystko to teraz się przydało. Zostałam gospodynią domową w domu zamożnego i znanego krakowskiego prawnika, a mając możliwość zachowania przy sobie Marka, samotną, ale też szczęśliwą matką. Odetchnęłam. Na cztery miesiące. Krótka nocna wizyta funkcjonariuszy UB i jeszcze krótsza rozprawa kapturowa ulokowały Pana Mecenasa metr pod ziemią, a jego najbliższych, na szczęście wraz ze mną i Markiem, w prowadzonym przez jego teściów zakopiańskim pensjonacie. Mieszkać tu mogłam, ale stałej pracy już nie miałam. I znowu pomógł mi wyjątkowy zbieg okoliczności. Otrzymałam pracę u przyjaciół właścicieli pensjonatu, w którym mieszkałam. Zostałam kelnerką w jednej z restauracji na Krupówkach, a kiedy po kilku miesiącach ruszył tam dansing z wyszynkiem, barmanką. Bardzo dobrą barmanką. Niektórzy z naszych stałych nocnych gości twierdzili nawet, że najlepszą, a jeszcze inni, że również najpiękniejszą. No cóż, alkohol…
– To generał, co ty, dziewczyno, najlepszego wyrabiasz?! Jak się obrazi, to nas wszystkich zwinie. A ten to „pierwszy” z Krakowa! Bądź miła, czy ty wiesz, ile tam jest do przejęcia opuszczonych lokali użytkowych? – mój chlebodawca dwoił się i troi, żeby dogodzić swoim gościom, a przede wszystkim sobie.
– Głupia, ty durna głupia! – krzyczała na mnie na zapleczu Lidka, moja partnerka zza baru. – Rusz w końcu głową, rusz tyłkiem! Popatrz, ja już kupiłam drugą chałupę!
Ja jednak tak żyć nie potrafiłam i nie chciałam, byłam zbyt słaba i naiwna. Byłam „obok”. Kompletnie mnie to nie interesowało, nie dostrzegałam… Nie chciałam tak jak oni wszyscy! Byłam szczęśliwa, gdy co jakiś czas, skradając się o świcie, dokładałam ukradkiem do trzymanego w komórce zwitka oszczędności kolejnego zielonego dolara uciułanego z napiwków oraz z niedolewania i podlewania alkoholi. A ci wszyscy osamotnieni przez wojnę i mocno ustawieni na nogach przez komunę nocni panowie? Szczerze i uczciwie ich nienawidziłam, zwłaszcza kiedy patrzyłam na mojego synka dorastającego bez ojca, bez domu rodzinnego i bez normalnej matki. Kiedy już odrobił lekcje, umył się i spał… a ja urywając się na chwilkę zza baru, wpadałam biegiem na nasze pięterko, aby dać mu na dobranoc buziaka.
Marek skończył szkołę podstawową i rozpoczął naukę w szkole plastycznej Kenara. Był bardzo uzdolniony, ale z jego ułomnościami i nabytymi słabościami kompletnie nie radził sobie w nowym otoczeniu. Po drugim roku zrezygnował, a ja z przerażeniem odkryłam, że zaczął podkradać mi z torebki drobne pieniądze i pić po kryjomu ze swoimi starszymi szkolnymi kolegami.
– Kim chcesz być?! – zapytałam.
– Nikim – odpowiedział, a po namyśle: – Może księdzem?
Więc umieściłam go w prowadzonej przez zakonnice znanej krakowskiej prywatnej szkole. Wytrzymał rok. Uczył się pilnie i modlił żarliwie, lecz przede wszystkim pił. Traciłam własnego syna! I znowu los, a może fatum. Przeznaczenie? Odnalazł nas ojciec Marka. Poprzez Czerwony Krzyż, a następnie swoich byłych kolegów z AK dostarczył mi do niezwłocznego podpisania w oryginale, po angielsku i w polskim tłumaczeniu, akt rozwodowy. Dokument prawny jednoznacznie wskazujący na mnie jako na przyczynę tego, jak to było sympatycznie opisane, wymuszonego, co najmniej na równi z komuną, przez moje zachowanie desperackiego kroku! Jego ucieczki z domu i z kraju. Mój były mąż, uznany radomski fryzjer, a następnie bojownik o wolność i niepodległość, uciekinier i polityczny emigrant, był teraz szanowanym obywatelem oraz podziwianym stylistą fryzur w Dublinie w Irlandii i w zamian za ten jeden, niczego przecież niezmieniający w mojej ponurej rzeczywistości podpis deklarował natychmiastowe przyjęcie pod swoje opiekuńcze skrzydła, na podstawie umowy o łączeniu rozbitych i osamotnionych rodzin, swojego tragicznie zaginionego, a teraz cudem odnalezionego syna. Tyle.
– A więc co, co ja teraz mam zrobić? – poprosiłam o pomoc moją zaradną partnerkę zza baru Lidkę i tym razem zawierzyłam radom, ba… wręcz poddałam się jej działaniu.
Podpisałam dostarczone mi papiery rozwodowe, lecz dopiero wtedy, kiedy mój były mąż przysłał uwiarygodniony komplet dokumentów umożliwiających jego synowi Markowi wyjazd do Irlandii. I dodatkowo, na wszelki wypadek notarialne zobowiązanie objęcia Marka pełną opieką wraz z zapewnieniem mu godziwego mieszkania i opłaceniem wybranej przez Marka w celu kontynuowania nauki szkoły. To była dla mojego syna wyjątkowa, najprawdopodobniej niepowtarzalna szansa! Po pierwsze, na wyrwanie się ze środowiska najmłodszych ofiar, dzieci „wojennych” rodziców, straconego, a właściwie tragicznymi zbiegami okoliczności zagubionego w tym brudnym powojennym bałaganie pokolenia. Po drugie, choć ciężko to tak powiedzieć, uwolnienie spod moich nieudolnych skrzydeł, a po trzecie, na „ewakuację” z kraju, z ojczyzny, która – jak to nieubłaganie wynikało z opowiadań moich wysoko postawionych w „aparacie” nocnych knajpianych gości – podążała tam, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby jej dobrowolnie towarzyszyć.
A po czwarte, była to dopiero pierwsza część „genialnego” planu mojej zakopiańskiej przyjaciółki. Lidce ziemia paliła się pod nogami. Gromadzony przez kilka lat i kumulowany w szlachetnych kruszcach, a nielegalny z punktu widzenia prawa majątek teraz, w okresie późnostalinowskiego polowania na „nowych” kapitalistów, groził jej tym, co z taką lekkością i rozbawieniem zapijający się w trupa przy moim barze czerwoni aparatczycy nazywali „czapą”! A Lidka miała pensjonat, biznes w Krakowie, dwójkę dzieci i ukochanego, tym bardziej że bardzo pracowitego i karnie wożącego, świątek – piątek, turystów po Krupówkach męża. „Niby-bacę”, emigranta ze Lwowa. I swój ukochany płaszcz. Czarny skórzany płaszczyk, z którym nie rozstawała się nawet w największe upały. Bardzo ciężki, chroboczący cichutko zaszytymi misternie pod podszewkę kolorowymi kamyczkami oraz złotymi „świnkami”. Miała też mnie, a ja „wiecznego” absztyfikanta.
Pojawił się na samym początku, sześć, a może siedem miesięcy po zakończeniu wojny, kiedy pracowałam za barem dopiero od kilku tygodni. Szczupły, przygarbiony i niewysoki, z podkrążonymi, prawie że przezroczystymi, przenikającymi natarczywym spojrzeniem jasnobłękitnymi oczami. Z zadziwiająco długimi, falującymi i wymykającymi się niesfornie spod wojskowej czapki blond włosami. W mundurze kapitana straży granicznej, z nieodstępującym go nawet na krok potężnym jak tur podoficerem z przewieszonym przez szyję, gotowym do strzału poniemieckim schmeisserem. Z czasem mundur zastąpiły eleganckie, nienagannie noszone garnitury, a prowadzony przez chroniącego go żołnierza terenowy samochód – wielka limuzyna z rządową rejestracją. Szybko awansował. Nie wszystko jednak ulegało zmianie. Wojskowy wielki zegarek z czarną tarczą, na który co chwilę nerwowo spoglądał, tak jakby ustawicznie na coś czekał czy też lada moment kogoś się spodziewał. Dziwny, noszony na ukrytym pod koszulą łańcuszku niewielki stalowy sygnet z wygrawerowanym na nim szlacheckim herbem.
– To jedyne, co mi zostało po ojcu – mówił ze smutnym uśmiechem, zdejmując go z łańcuszka i okręcając w zadumie na palcu serdecznym. Ale jedynie wtedy, gdy miał pewność, że jesteśmy sami. Noszona na sercu i napełniana co najmniej dwa razy w ciągu wieczora stalowa papierośnica z doczepionym do niej wojskowym orzełkiem bez korony i ten ostatni, najbliższy mu chyba, ponieważ zawsze ukryty przy ciele i nieustannie muskany dłonią przedmiot – niewiele większa i równie płaska jak papierośnica satynowo-stalowa „belgijka” – malutki pistolet trzymany w prawej kieszeni spodni, kurtki lub marynarki.
– A co byś zrobił, gdybym ci teraz powiedziała, że już więcej nie chcę się z tobą przyjaźnić? – zapytałam go kiedyś. Położył mi z tym swoim smutnym uśmiechem na twarzy dłoń na plecach pomiędzy ramionami i delikatnie, pieszczotliwie powędrował palcami w górę, a kiedy dotarł do punktu, w którym kręgosłup łączy się z czaszką, nacisnął to miejsce palcem wskazującym i muskając wargami moje ucho, powiedział cicho:
– Pyk.
Diabeł. Tak go nazywali podwładni, bojąc się panicznie jego złych nastrojów.
– Kiedy mi powie, żebym skoczył w ogień? – zapytał jego osobisty kierowca i ochroniarz, zamyślił się na moment i wypił duszkiem jeszcze jeden kieliszek wódki. – Skoczę! Diabłu nikt się jeszcze nie sprzeciwił – odpowiedział, rozglądając się z lękiem na boki. A przecież „Byku”, bo tak go nazywano, był nie byle kim. Potężnym jak czołg, a przy tym zwinnym jak niedźwiedź, osnutym mirem „niezniszczalnego”, frontowym sierżantem, który przeszedł cały szlak bojowy aż do Berlina, już wtedy chroniąc najwyższych oficerów. A jednak się bał.
Diabeł pojawiał się późną jesienią wraz z pierwszymi kopiastymi śniegami i znikał wiosną jak te topniejące w promieniach słońca, spoczywające na poboczach Krupówek zaspy, nie pozostawiając po sobie jakiegokolwiek śladu ani żadnej wieści. Markowi, mojemu synkowi, kupił dobre narty i nauczył go na nich perfekcyjnie jeździć, ale w naszym mieszkanku nigdy, choćby na jedną noc, nie pozostał.
– Wystarczy! Wystarczy im już tego, na co się napatrzyli i co musieli przeżywać w czasie wojny! – mówił, mając na myśli nie tylko mojego syna. Jego żona i córka. – Pewnie już by mnie nie poznały na ulicy – pozostały gdzieś tam poza nim w czasie, który porzucił. W dalekiej Europie czy też bliskiej Azji. Z biegiem lat, odgarniając ze skroni coraz gęściej przetykane stalową siwizną pasma włosów, coraz smutniej się uśmiechając i nosząc coraz bliżej ciała swoją ukochaną „belgijkę”, zmieniał się coraz wyraźniej w kogoś czy też w „coś”, czego nie znając i nie rozumiejąc, zaczynałam się coraz bardziej, wręcz panicznie bać! Już nie jeździł na nartach i nie zatrzymywał się w ubeckim, jak mówili o nim wtajemniczeni, hotelowym apartamencie na ostatnim piętrze hotelu Giewont. Pojawiał się i znikał nagle, niespodziewanie. Wprowadzany ostrożnie przez „Byka”, siadał przy jak najdalej oddalonym od drzwi stoliku i oparty plecami o ścianę rozmawiał godzinami z jakimiś dziwnymi, tajemniczymi przybyszami, ale również z Lidką, już nie barmanką, ale od kilku lat właścicielką modnego zakopiańskiego pensjonatu i działającej w Krakowie niewielkiej, lecz znakomicie prosperującej pralni chemicznej. Pisał i liczył coś na malutkich papierkach, aby zaraz potem podpalać nimi kolejne, palone jeden za drugim papierosy. Przyjeżdżał już nie tylko zimą. Również latem. Zawsze bez uprzedzenia, niespodziewanie i w tajemnicy, nieufny i otoczony obstawą. Czasami nawet nie witając się ze mną, tak jakbym była już tylko przeszłością.
– W