Oszustka - Janelle Brown - ebook + książka

Oszustka ebook

Brown Janelle

4,4

Opis

Czy na pewno wiesz, kto Cię obserwuje? Bestsellerowy thriller epoki Instagrama!

Nina jest błyskotliwą oszustką. Razem ze swoim chłopakiem Lachlanem okrada zepsutych bogaczy z ich drogocennych dzieł sztuki, biżuterii i innych błyskotek. Gdy jej matka podupada na zdrowiu, a policja zaczyna deptać im po piętach, Nina postanawia przeprowadzić ostatni skok.

Jej celem staje się pochodząca z wyższych sfer intagramowa celebrytka Vanessa Liebling, z której okrutną rodziną Nina miała do czynienia w dzieciństwie. Krzywda sprzed lat to dobra motywacja, ale Nina nie przypuszcza nawet, że weszła w pułapkę, którą ktoś inny zastawił na nią…

Oszustka to czwarta i najlepsza powieść bestsellerowej autorki Janelle Brown. Została świetnie przyjęta przez czytelników i ogłoszona m.in. Amazon Best Book of April 2020, znalazła się także na liście BEST BOOK OF 2020. We współpracy z Nicole Kidman platforma Amazon Prime szykuje na jej podstawie serial.

"Oszustka jest rewelacyjna. Tak po prostu. Zakochałem się w każdej jednej stronie tej powieści. Janelle Brown to nowa twarz w panteonie autorów, których trzeba znać" - HARLAN COBEN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 657

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (16 ocen)
8
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karmeldynia

Dobrze spędzony czas

Lekka książka na wakacje, pokazująca, że jedna sytuacja może mieć różne perspektywy.
00
Mozaik
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

To naprawdę solidny thriller z ciekawymi bohaterkami i wciągającą fabułą. Brak tu jednowymiarowych postaci, a wiele spraw okazuje się mieć drugie dno. Janelle Brown wykorzystała tu dwie narratorki, które opowiadają tę samą historię, ale z różnych perspektyw, co pozwala złożyć te narracyjne "puzzle" w jedną całość. Tym samym autorka świetnie pokazała, że to, jak odbieramy jakąś sprawę czy osobę, bywa mylne i czasami lepiej nie ulegać pierwszemu wrażeniu. W tej historii każdy ma sekrety i kłamie, ale powody, dla których to robi, mogą być zupełnie różne i bohaterowie niekoniecznie kierują się dobrymi pobudkami. "Oszustka" okazała się dokładnie tym, czego potrzebowałam na coraz dłuższe wieczory. Jeśli szukacie czegoś z dreszczykiem i złożonymi postaciami kobiecymi, koniecznie sprawdźcie!
00
annaprzymuszala

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna powieść.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Pretty Things

Redakcja: Paweł Sajewicz

Korekta: Diana Salmanowicz, DMC Promedia

Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter na podstawie projektu Elli Laytham i Grega Molliki

Zdjęcia na okładce: © Leandro Crespi/Stocksy; © Eerik/Getty Images; © Denisfilm/Getty Images; © IlexImage/Getty Images; © Knaupe/Getty Images

Opracowanie graficzne: ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © 2020 by Janelle Brown

This translation published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC

Copyright © Agora SA, 2021

Copyright © for Polish translation by Łukasz Błaszczyk, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-268-3711-1

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Gregowi

Nawet gdybym cię nie polubił podczas naszego pierwszego spotkania, i tak z pewnością zmieniłbym swoje nastawienie, ponieważ wystarczy poznać człowieka osobiście, by zaczął nam się jawić jako istota ludzka, a nie karykaturalne ucieleśnienie tych czy innych idei. Poniekąd z tego względu nie udzielam się przesadnie w kręgach literackich – wiem z doświadczenia, że nie umiałbym skrytykować kogoś, kogo poznałem i z kim rozmawiałem, choćbym uważał, że na to zasługuje

GEORGE ORWELL W LIŚCIE DO STEPHENA SPENDERA,

15 KWIETNIA 1938 ROKU

Prolog

PODOBNO CIAŁO, KTÓRE UTONIE W JEZIORZE TAHOE, nie wypłynie na powierzchnię już nigdy. Lodowata temperatura wody i jej głębia sprzysięgły się przeciwko bakteriom. To, co kiedyś było człowiekiem, zamiast ulec rozkładowi, zostaje skazane na wieczny dryf w otchłani, ponad dnem jeziora; materia organiczna zespala się z tajemniczą menażerią, która zamieszkuje niezbadaną toń.

Śmierć niweluje wszelkie rozróżnienia.

Jezioro Tahoe ma niespełna pół kilometra głębokości i ponad dwa miliony lat. Miejscowi lubią się przechwalać: ich jezioro to jedno z najgłębszych w Ameryce, jest też najczystsze, najbardziej błękitne, najzimniejsze i najstarsze. Nikt tak naprawdę nie wie, co spoczywa na dnie Tahoe, ale wszyscy są pewni, że to coś mrocznego i enigmatycznego. Krążą tu legendy o stworzeniu przypominającym potwora z Loch Ness, które ochrzczono mianem Tahoe Tessie, i choć nikt nie daje temu wiary, T-shirty z podobizną Tessie świetnie się sprzedają. Kamery głębinowe uchwyciły jednak blisko dna, czterysta dziewięćdziesiąt metrów pod powierzchnią, zagadkowe ryby: blade, podobne do rekinów stworzenia, ewolucyjnie przystosowane do bliskich zera temperatur, o czym świadczy spowolniony przepływ krwi w ich żyłach. Stworzenia być może tak stare jak samo jezioro.

Krążą też inne historie. O tym, że jezioro służyło mafii do pozbywania się ciał ofiar w czasach, gdy gangsterzy kontrolowali jeszcze kasyna w Nevadzie. O kolejowych baronach z epoki gorączki złota; o tym, że traktowali jezioro jak poręczny masowy grób dla chińskich imigrantów zatrudnianych do budowy torów przez Sierra Nevada i zajeżdżanych na śmierć. O mściwych żonach, upadłych glinach, śladach morderstw, które wiodły nad jezioro i tam się urywały. Dzieciaki przed snem opowiadają sobie historie o zwłokach, które z otwartymi oczami i falującymi włosami szorują po dnie, w wiecznym zawieszeniu.

Płatki śniegu wirują miękko nad powierzchnią jeziora. Tymczasem pod powierzchnią ciało opada powoli na dno, z martwymi oczami zwróconymi ku niknącemu światłu, aż wreszcie tonie w ciemnościach i znika.

1.

KLUB JEST ŚWIĄTYNIĄ, w której spotykają się wyznawcy kultu przyjemności. W jego wnętrzu nikt nie wydaje sądów: nie ma w nim miejsca dla populistów, protestujących ani smutasów, którzy mogliby popsuć zabawę. (Wyznawców chronią przed tym wszystkim stojący przy wejściu bramkarze). Są za to dziewczęta w futrach i kreacjach z jedwabiu, które mizdrzą się i snują niczym egzotyczne ptaki, oraz mężczyźni z brylantami w zębach. Są też fajerwerki strzelające z butelek wódki wartej tysiąc dolarów za litr. Są i marmury, i skóra, i mosiądz wymuskane tak, że świecą się niczym złoto.

DJ wrzuca bit. Tancerze wiwatują. Wznoszą telefony ku niebu i wdzięczą się, i pstrykają zdjęcia, bo jeśli klub jest kościołem, to media społecznościowe są ich świętą księgą; i to właśnie za pośrednictwem tych ekraników stają się bogami.

Oto oni: jeden procent. Młodzi i bajecznie bogaci. Dzieci miliarderów, milenialsi milionerzy, instagramowa śmietanka. „Influencerzy”. Mają wszystko i chcą, by wiedział o tym cały świat. „Błyskotki, świat jest pełen błyskotek i stać nas na każdą z nich”, można wyczytać z ich zdjęć na Instagramie. „Pragniesz tak żyć, bo to najlepsze życie, a my jesteśmy #szczęściarzami”.

Gdzieś tam, pośrodku tego wszystkiego, jest kobieta. Tańczy zapamiętale w miejscu, gdzie światło ledwie jej sięga, połyskując na skórze. Pot spowija jej twarz niewyraźnym, wilgotnym całunem; ciemne, błyszczące włosy chłoszczą ją po policzkach, gdy dostraja się do ciężkiego bitu. Kelnerki, które zmierzają do stołów z tacami pełnymi butelek z alkoholem, muszą manewrować wokół niej, by skrzące się zimne ognie nie podpaliły jej włosów. Ot i kolejna rozrywkowa dziewczyna z L.A., która chce się zabawić.

Ale wystarczy baczniej się przyjrzeć, by dostrzec, że spojrzenie jej na wpół przymkniętych ciemnych oczu jest czujne i skupione. Przygląda się konkretnej osobie, mężczyźnie, który siedzi przy stole kilka metrów od niej.

Jest pijany. Siedzi rozparty w loży, w otoczeniu kolegów – mają po dwadzieścia kilka lat, nażelowane włosy, skórzane kurtki i, choć jest noc, okulary przeciwsłoneczne od Gucciego; przekrzykują muzykę, wrzeszcząc coś łamanym angielskim, i bezczelnie łypią na przechodzące kobiety. Od czasu do czasu mężczyzna nachyla się nad stołem, by wciągnąć kreskę kokainy, o włos unikając zderzenia z jedną z pustych butelek, które walają się na blacie. Gdy DJ puszcza kawałek Jaya-Z, mężczyzna wdrapuje się na siedzenie i potrząsa olbrzymim szampanem – to cristal w dużej, limitowanej butelce – oblewając nim głowy tańczących. Dziewczęta piszczą, gdy warte pięćdziesiąt tysięcy dolarów wino musujące niszczy ich sukienki i ścieka na podłogę, sprawiając, że obcasy tracą przyczepność na parkiecie. Mężczyzna zaśmiewa się tak bardzo, że prawie spada z siedzenia.

Kelnerka taszczy zapasową butelkę szampana i kiedy kładzie ją na stole, mężczyzna wsuwa prawą dłoń pod jej mini, jakby kupił ją w pakiecie z butelką. Kelnerka blednie, ale boi się go odepchnąć, by nie stracić szansy na napiwek, z pewnością pokaźny: wart tyle, co miesięczny czynsz, o ile nie więcej. Dziewczyna podnosi wzrok, jej bezradne spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem ciemnowłosej kobiety, która wciąż tańczy kilka metrów dalej. I wtedy właśnie tamta kobieta wkracza do akcji.

Tańczy, zbliżając się do mężczyzny, i nagle – ups! – potyka się i upada wprost na niego, strącając jego dłoń z krocza kelnerki. Kelnerka, wdzięczna za wybawienie, umyka. Mężczyzna przeklina po rosyjsku, aż jego spojrzenie się wyostrza i dociera do niego, jaka trafiła mu się niespodzianka. Kobieta, która wylądowała na jego kolanach, jest bowiem ładna – jak zresztą wszystkie kobiety tutaj, inaczej nie wpuściliby ich bramkarze – ma ciemną oprawę oczu i drobną figurę oraz coś z Hiszpanki albo Latynoski. To nie najbardziej seksowna dziewczyna w klubie ani najbardziej ostentacyjna, ale jest odpowiednio ubrana, a jej spódniczka sugestywnie krótka. I co najważniejsze: nawet nie mrugnie, gdy mężczyzna prędko skupia na niej swą uwagę; w ogóle nie reaguje na jego dłoń na swoim udzie, na jego kwaśny oddech przy swoim uchu.

Zamiast tego siedzi z nim i jego kolegami, pozwala mu lać sobie szampana i sączy go powoli, podczas gdy mężczyzna wypija drinka za drinkiem. Przy stole zjawiają się kobiety i zaraz odchodzą; ona nie rusza się z miejsca. Uśmiecha się i kokietuje, dopóki chłopaki nie rozkojarzą się na widok znanego z tabloidów gwiazdora koszykówki, który zjawił się kilka stolików dalej; i wtedy, sprawnie i bezszelestnie, wlewa zawartość przezroczystej ampułki do drinka mężczyzny.

Mija kilka minut, zanim ten go wypije, odsunie się od stołu i spróbuje wstać. Wtedy kobieta pochyla się nad mężczyzną i go całuje; zamyka oczy, by zdławić obrzydzenie, jakie czuje, gdy jego język – niczym gruby, kredowobiały ślimak – sonduje jej własny. Znajomi mężczyzny wytrzeszczają oczy i szydzą, rzucając obsceniczne komentarze po rosyjsku. Kobieta nie może już tego znieść, więc odsuwa się od niego i szepcze mu coś do ucha, a potem wstaje i ciągnie go za rękę. Kilka minut później są już na zewnątrz klubu, a parkingowy zajeżdża pod wejście bananowożółtym bugatti.

Ale mężczyzna dziwnie się czuje, ledwo trzyma się na nogach; to pewnie przez szampana albo kokainę nie jest pewien i jakoś nie ma siły się sprzeciwić, gdy kobieta wyciąga mu z dłoni kluczyki i sama siada za kierownicą. Zanim straci przytomność na siedzeniu pasażera, udaje mu się jeszcze podać jej adres swojego mieszkania w Hollywood Hills.

Kobieta jedzie ostrożnie ulicami West Hollywood, mijając rozświetlone bilbordy z reklamami okularów przeciwsłonecznych i torebek ze skóry cielęcej oraz budynki zasłonięte wysokimi na piętnaście metrów płachtami promującymi nominowane do nagród Emmy seriale telewizyjne. Odbija w jedną z krętych uliczek, które prowadzą do Mulholland, ściskając kurczowo kierownicę, aż bieleją jej kłykcie. Mężczyzna chrapie na siedzeniu obok i ku jej irytacji pociera się po kroczu. Kiedy w końcu zajeżdżają pod bramę jego domu, kobieta nachyla się ku niemu i budzi go mocnym szczypnięciem w twarz, by wydobyć od niego kod dostępu.

Brama się rozwiera i oczom kobiety ukazuje się modernistyczny kolos ze ścianami ze szkła, olbrzymia półprzezroczysta klatka dla ptaków, która wznosi się ponad miastem.

Kobieta musi najpierw wywlec mężczyznę z siedzenia pasażera, a potem utrzymać go w pionie, gdy ruszają ku drzwiom. Dostrzega kamerę monitoringu i usuwa się poza jej pole widzenia, a później zapamiętuje kombinację, którą mężczyzna wbija w domofonie przy drzwiach. Gdy się otwierają, rozlega się przeszywający pisk alarmu przeciwwłamaniowego. Mężczyzna niezdarnie wystukuje cyfry na klawiaturze, a kobieta odnotowuje również i tę kombinację.

W domu jest zimno jak w muzeum oraz równie nieprzyjaźnie. Mężczyzna najwyraźniej kazał swemu dekoratorowi działać według założenia, że „więcej znaczy więcej”, bo wygląda to tak, jakby w pokojach upakowano całą zawartość katalogu domu aukcyjnego Sotheby’s. Wszystko jest wykończone skórą, złotem i szkłem, nad meblami o gabarytach małych samochodów wiszą kryształowe żyrandole, a na ścianach – dzieła sztuki. Kobieta stuka obcasami po wypolerowanych na błysk marmurowych posadzkach. Przez okna widać, jak połyskują i pulsują światła Los Angeles: mężczyzna może się stąd przypatrywać, z bezpiecznej odległości, jak żyją zwykli ludzie.

Znów traci świadomość, więc kobieta musi go niemal ciągnąć przez przestronny dom w poszukiwaniu sypialni. Znajduje ją na piętrze – to tonące w zimnej bieli mauzoleum; na podłodze leżą skóry zebry, na łóżku poduszki obszyte futrem z szynszyli, a z okien rozpościera się widok na podświetlany basen, który lśni pośród nocy niczym drogowskaz dla UFO. Kobieta prowadzi mężczyznę do łóżka i opuszcza go na zmiętą pościel na chwilę przed tym, jak ten przekręca się na bok i wymiotuje. Kobieta odskakuje, by nie zachlapał jej sandałków, po czym przygląda się mu spokojnie.

Gdy mężczyzna znów traci przytomność, ona wślizguje się do łazienki i zapamiętale szoruje język pastą do zębów, ale nie umie pozbyć się smaku mężczyzny. Wzdryga się i przygląda swojemu odbiciu w lustrze, bierze głęboki oddech.

Wraca do sypialni i stąpa na palcach, tak by ominąć kałużę wymiocin na podłodze. Ostrożnie trąca mężczyznę palcem. On nie reaguje. Zaszczał łóżko.

I dopiero teraz zaczyna się właściwa część jej pracy. Najpierw kieruje się do przestronnej garderoby, wyłożonej od podłogi do sufitu sprowadzanymi z Japonii dżinsami i sprzedawanymi w limitowanych edycjach adidasami; jedwabnymi koszulami, które zostały wyeksponowane w taki sposób, by ich kremowe kolory układały się w tęczę; garniturami z tkaniny o drobnym splocie, które wciąż spoczywają w pokrowcach. Kobieta koncentruje wzrok na stole wystawowym, który stoi na środku pomieszczenia i na którym wyłożono, pod szklanym blatem, szereg skrzących się brylantami zegarków. Kobieta sięga do torebki po telefon i robi zdjęcie.

Wychodzi z garderoby i wraca do salonu, sporządzając skrupulatnie remanent: mebli, obrazów, dzieł sztuki. Podchodzi do stolika, na którym stoi zestaw zdjęć w srebrnych ramkach, i z ciekawości podnosi jedno z nich. Jest na nim jej ofiara – zarzuca rękę na ramiona znacznie starszego mężczyzny, który wykrzywia usta, różowe niczym u dziecka, w wilgotnym uśmiechu i stara się skryć pod podbródkiem fałdy zwiotczałej skóry. Starszy mężczyzna wygląda jak zadowolony z siebie oligarcha, którym zresztą jest: to Michaił Pietrow, rosyjski magnat potażowy i okazjonalny pomagier obecnego dyktatora. Nietrzeźwy mężczyzna w sypialni to jego syn, Aleksiej, dla przyjaciół Alex. Dla przyjaciół, czyli takich jak on bogatych rosyjskich dzieciaków, z którymi buja się po świecie. Jego pełna dzieł sztuki i antyków rezydencja służy staremu jak świat celowi: praniu niezbyt czystych pieniędzy.

Kobieta krąży po domu, odnotowując przedmioty, które zna z Instagrama i Facebooka Aleksieja: dwa fotele zaprojektowane w latach sześćdziesiątych przez Gio Pontiego, warte pewnie ze trzydzieści pięć tysięcy dolarów, oraz zestaw mebli do jadalni wykonanych z drzewa różanego przez Émile’a-Jacques’a Ruhlmanna; za nie można by spokojnie dostać sześciocyfrową kwotę. Klasyczny włoski stolik kawowy wart sześćdziesiąt dwa tysiące dolarów – jest tego pewna, bo przeprowadziła kwerendę, gdy dostrzegła go na Instagramie Aleksieja (był zastawiony torbami zakupowymi z logotypem Roberto Cavallego i opatrzony hasztagiem #wypasionezakupy). Bo Aleksiej – tak jak i jego znajomi, tak jak i pozostali ludzie w klubie, tak jak i wszystkie uprzywilejowane dzieci w wieku od trzynastu do trzydziestu trzech lat – dokumentuje online każdy swój ruch, a ona bacznie się temu przygląda.

Obraca się, dokonuje inwentaryzacji, wsłuchuje się w pokój. Przez lata nauczyła się, że każdy dom ma swój własny charakter; własną paletę emocji, które da się wychwycić w chwilach ciszy. Sposób, w jaki domy drgają i osiadają, trzeszczą i jęczą, echa, które ujawniają zawarte w ich wnętrzach tajemnice. W tej lśniącej ciszy dom opowiada jej o oziębłym życiu, jakie się tu rozgrywa. To dom, który reaguje na cierpienie obojętnością, dba tylko o blask i połysk, i powierzchowność. To dom, który pozostaje pusty nawet wtedy, gdy jest pełny.

Kobieta przystaje na moment, choć nie powinna, i podziwia wszystkie piękne dzieła sztuki w kolekcji Aleksieja – zwraca uwagę na płótna Christophera Woola, Brice’a Mardena i Elizabeth Peyton. Zatrzymuje się przed namalowanym przez Richarda Prince’a obrazem przedstawiającym pielęgniarkę w zakrwawionej masce chirurgicznej. Spojrzenie ciemnych oczu pielęgniarki, którą chwyta od tyłu wyłaniająca się z cienia postać, jest uważne, skierowane poza ramę, niespieszne.

Kobieta też zamarudziła: już prawie trzecia rano. Po raz ostatni przemierza pokoje, zagląda w zakamarki, rozgląda się za wymowną poświatą kamer bezpieczeństwa, ale ich nie dostrzega; dokumentowanie własnych grzeszków to dla rozrywkowego chłopca pokroju Aleksieja zbyt duże ryzyko. W końcu kobieta wymyka się z domu i kroczy boso ku Mulholland Drive, z butami w dłoni, po czym wzywa taksówkę. Schodzi z niej adrenalina, ogarnia ją zmęczenie.

Taksówka jedzie na wschód, do części miasta, gdzie domy nie skrywają się za bramami i gdzie pasy zieleni porastają chwasty, a nie równo przystrzyżona trawa. Gdy taksówkarz wysadza ją pod obrośniętym bugenwillą bungalowem w Echo Park, kobieta niemal śpi.

Jej dom jest zaciemniony i cichy. Kobieta przebiera się i wślizguje do łóżka, jest zbyt zmęczona, by zmyć z siebie powłokę potu i dymu papierosowego, która klei się jej do skóry.

W łóżku jest już mężczyzna, jego nagą klatkę piersiową spowija pościel. Budzi się momentalnie, gdy kobieta kładzie się obok niego; podpiera się na łokciu i przygląda jej w ciemności.

– Widziałem, jak go całujesz. Powinienem być zazdrosny? – w jego głosie, ciężkim od snu, pobrzmiewa obcy akcent.

Kobieta wciąż czuje w ustach smak tamtego mężczyzny.

– Chryste, nie.

Mężczyzna sięga ramieniem ku lampce nocnej i ją włącza, by baczniej przyjrzeć się kobiecie. Jego oczy lustrują jej twarz, szukają niewidzialnych sińców.

– Martwiłem się. Z Ruskimi nie ma żartów.

Kobieta mruży oczy w świetle, gdy jej chłopak dotyka dłonią jej policzka.

– Nic mi nie jest – odpowiada i czuje, że opuszcza ją wreszcie brawura, i zaczyna się trząść, całe jej ciało dygocze ze stresu (a także, to prawda, z ekscytacji, uniesienia, jakie to wszystko w niej wywołuje). – Zawiozłam go do domu jego bugatti. Weszłam do środka. Zrobiłam, co miałam zrobić, Lachlan.

Twarz Lachlana się rozjaśnia.

– Brawo. Zuch dziewczyna.

Przyciąga ją do siebie i całuje mocno, jego zarost drapie ją w podbródek, jego ręce wędrują pod górę od jej piżamy.

Kobieta odwzajemnia dotyk, sunie dłońmi po gładkiej skórze jego pleców, czuje, jak pod palcami zaciskają się jego mięśnie. I kiedy pozwala sobie popaść w ten przejściowy stan pomiędzy podnieceniem i wyczerpaniem, przypominający sen na jawie, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zlewają się w jedną ponadczasową smugę, przed oczami staje jej szklany dom przy Mulholland. Obraz Richarda Prince’a, zakrwawiona pielęgniarka, która przypatruje się zimnemu wnętrzu rozciągającego się pod nią pokoju, milcząca strażniczka na nocnej zmianie. Uwięziona w szklanym więzieniu, oczekująca.

A co z Aleksiejem? Rano obudzi się w zaschniętej kałuży własnej uryny i będzie żałował, że nie może oddzielić głowy od reszty ciała. Wyśle esemesy do znajomych, którzy poinformują go, że wyszedł z klubu z seksowną brunetką, ale sam nie będzie nic z tego pamiętał. Najpierw zacznie się zastanawiać, czy udało mu się ją zerżnąć, zanim stracił przytomność, i czy to się liczy, skoro nic z tego nie pamięta; a potem, trochę od niechcenia, spróbuje ustalić, kim właściwie była. Ale jego znajomi nie będą mu w stanie pomóc.

Za to ja byłabym w stanie, ponieważ ta kobieta jest mną.

2.

KAŻDY PRZESTĘPCA MA SWÓJ MODUS OPERANDI, mój przedstawia się następująco: obserwuję i czekam. Analizuję, co kto ma i gdzie. To łatwe, ponieważ ludzie sami mnie o tym informują. Ich konta w mediach społecznościowych są niczym okna do ich świata; otworzyli je na oścież, jakby chcieli, bym zajrzała do środka i sporządziła remanent.

Na przykład Aleksieja Pietrowa znalazłam na Instagramie – przeglądałam, jak co dzień, zdjęcia obcych mi osób, gdy mój wzrok przykuło bananowożółte bugatti z siedzącym na jego masce mężczyzną, który szczerzył zęby w pełnym samozadowolenia uśmiechu; dało się z niego wyczytać, co Aleksiej myśli na swój temat. Tydzień później wiedziałam o nim wszystko: kim są jego znajomi i członkowie rodziny, gdzie imprezuje, gdzie robi zakupy, gdzie jada, gdzie pije alkohol; wiedziałam też, że nie szanuje kobiet, jest bezrefleksyjnym rasistą i ma wybujałe ego. Wszystko to w dogodny sposób opatrzone geotagami, hasztagami, skatalogowane i udokumentowane.

Obserwuję i czekam. I kiedy nadejdzie odpowiedni moment, zabieram.

Do ludzi takich jak on można się dostać łatwiej, niż się zdaje. Relacjonują przecież minuta po minucie całemu światu swoją codzienną trasę; wystarczy, że się na niej znajdę. Jeśli u ich drzwi zjawi się ładna, dobrze ubrana dziewczyna, nie chce im się zadawać zbyt wielu pytań. A po wejściu do środka jedyne, co się liczy, to wyczucie czasu. Trzeba zaczekać, aż torebka stanie na stoliku, a jej właścicielka zniknie w łazience; aż ludzie wyciągną e-papierosy i osiągną odpowiedni stan upojenia; aż będzie się można wmieszać w tłum imprezowiczów i wykorzystać moment ich nieuwagi.

Odkryłam, że bogacze – a zwłaszcza młodzi bogacze – są bardzo, bardzo nieuważni.

Oto co się stanie z Aleksiejem Pietrowem: za kilka tygodni, gdy ta noc (i moja w niej obecność) zatrze się w przymglonej kokainą pamięci, spakuje swoją walizkę od Louis Vuittona i wraz z dzianymi kolegami wyleci na tygodniowe wakacje do Los Cabos. Na jego koncie na Instagramie zaroi się od zdjęć, na których będzie się rozpierał #wgulfstreamie, opatulony w #Versace, popijał szampana #Domperignon prosto #zezłotegowiaderka na lód, opalał się #wMeksyku na pokładzie jachtu razem #zpięknymiludźmi.

A pod jego nieobecność przed posiadłość zajedzie ciężarówka. Będzie oznaczona logotypem nieistniejącej firmy zajmującej się odnawianiem mebli i transportem dzieł sztuki, na wypadek gdyby sąsiedzi przyglądali się temu ze swoich twierdz. (Ale nie będą się przyglądać). Mój partner – Lachlan, mężczyzna, z którym leżę w łóżku – wejdzie do domu, wstuka zdobyte przeze mnie kody do bramy i do alarmu. Wybierze przedmioty, które mu wskazałam – dwa nieco mniej wartościowe zegarki, parę spinek do mankietów wysadzanych brylantami, fotele Pontiego, włoski stolik i kilka innych zasługujących na uwagę rekwizytów – po czym załaduje je do ciężarówki.

Moglibyśmy ukraść o wiele więcej, ale trzymamy się zasad, które nakreśliłam, gdy kilka lat wcześniej przystąpiłam do gry: nie wolno brać zbyt dużo; nie wolno być chciwym. Wolno brać tylko to, za czym nikt nie zatęskni. I okradać wyłącznie ludzi, których na to stać.

Zasady kradzieży

1. Choć to kuszące, nie wolno kraść dzieł sztuki, bo wartego miliony dolarów obrazu – a więc dowolnej pracy rozpoznawalnego artysty lub artystki – nie sposób potem opchnąć. Nawet południowoamerykański narkobaron nie wyda milionów na kradzionego Basquiata, którego nigdy potem nie będzie mógł odsprzedać na wolnym rynku.

2. Biżuteria to łatwy cel, ale najbardziej wartościowe wyroby są często unikatowe, a zatem zbyt łatwe do namierzenia. Trzeba kraść te mniej wartościowe, by potem je rozmontować i sprzedać kamienie.

3. Markowe rzeczy – drogie zegarki, ciuchy od projektantów, torebki – to zawsze dobry strzał. Wystarczy wystawić patka philippe’a na eBayu, by kupił go jakiś programista z Hoboken, któremu właśnie wpadła pierwsza duża wypłata i który chce zaimponować znajomym. (Najważniejsza w tym przypadku jest cierpliwość: najlepiej zaczekać pół roku, na wypadek gdyby się okazało, że policja monitoruje sieć w poszukiwaniu skradzionych dóbr).

4. Gotówka. Wymarzony cel każdego złodzieja. Ale też coś, na co najtrudniej trafić. Bogate dzieciaki noszą przy sobie karty kredytowe, a nie worki z pieniędzmi. Aczkolwiek kiedyś znalazłam dwanaście tysięcy dolarów w bocznym schowku limuzyny należącej do syna magnata telekomunikacyjnego z Chengdu. To była dobra noc.

5. Meble. Tu przydaje się wprawne oko. Trzeba znać się na antykach – tak jak ja, dzięki studiom z historii sztuki, które poza tym do niczego się nie przydają – i trzeba móc je sprzedać. Nie można tak po prostu wystawić się na rogu ze stolikiem kawowym Minguren zaprojektowanym przez George’a Nakashimę, licząc, że któryś z przechodniów ma do wydania trzydzieści tysięcy dolarów.

Ukradłam futro z norek Fendi i trzy birkinki z garderoby gwiazdy Zakupoholiczek, popularnego reality show. Wyszłam z imprezy w posiadłości menedżera funduszu hedgingowego z wazą z okresu dynastii Ming ukrytą w torbie; zdjęłam pierścionek z brylantem z palca kobiety, która zemdlała w łazience hotelu Beverly Hills i była córką chińskiego barona branży hutniczej. Raz nawet udało mi się wyjechać maserati prosto z garażu dwudziestoparoletniego youtubera, który zasłynął jako nieustraszony kaskader samochodowy, choć później musiałam porzucić auto w Culver City, bo nie dało się go sprzedać, było zbyt charakterystyczne.

Należące do Aleksieja spinki do mankietów trafią więc do cieszącego się złą sławą jubilera w śródmieściu, który je rozmontuje i spienięży. Zegarki zostaną wystawione na sprzedaż w internetowym komisie z luksusowymi towarami w cenie, której nie będzie się można oprzeć. A meble wylądują w magazynie samoobsługowym w Van Nuys, gdzie będą czekały na transport.

Ostatecznie izraelski sprzedawca antyków o imieniu Efram zjawi się w magazynie, by się im przyjrzeć. Zapakuje je do skrzyń i przetransportuje do strefy wolnocłowej w Szwajcarii, gdzie nikt nie sprawdza pochodzenia towarów i gdzie klienci lubią płacić brudnymi pieniędzmi. Rzeczy, które ukradliśmy Aleksiejowi, trafią do kolekcji w São Paulo, Szanghaju, Bahrajnie, Kijowie... W zamian Efram zatrzyma dla siebie siedemdziesiąt procent zysku; to rozbój w biały dzień, ale bez niego jesteśmy nikim.

Na koniec Lachlan i ja podzielimy między siebie sto czterdzieści pięć tysięcy dolarów.

Ile czasu minie, zanim Aleksiej zauważy, że został okradziony? Sądząc po jego Instagramie, będzie potrzebował trzech dni, by odespać kaca po powrocie z Meksyku, wejść do salonu i zorientować się, że coś nie gra. Czy w rogu nie stały czasem dwa fotele obite złotym aksamitem? (Tego dnia o ósmej rano wrzuci zdjęcie tequili Patron i podpisze je tak: „Ja jebe chyba zaczyna mi odwalac musze się napić”). Wkrótce potem zauważy, że brakuje mu zegarków. (Kolejny post: fotka lśniących patków philippe’ów, ułożonych w rządku na jego owłosionym przedramieniu, wykonana, jak wynika z geotaga, w zakładzie zegarmistrzowskim Feldmara w Beverly Hills. „Nie moge się zdecydowac wezme wszystkie”). Ale nie zgłosi kradzieży policji; tacy jak on robią to rzadko. Bo kto by chciał się użerać z całą tą papierologią i wścibskimi policjantami, masą nieprzyjemnych procedur z powodu jakichś tam błyskotek, których i tak pewnie nigdy nie udałoby się odzyskać i które można tak łatwo zastąpić?

Bo widzicie, superbogaci nie są tacy jak ja czy wy. My wiemy, o każdej porze dnia i nocy, gdzie znajdują się nasze pieniądze, znamy dokładną wartość i lokalizację naszych najcenniejszych dóbr. Natomiast bajecznie bogaci trzymają pieniądze w tak wielu miejscach, że często zapominają, co posiadają i gdzie powinno się to znajdować. Duma, jaką budzi w nich wartość tych rzeczy – „Dałem dwie i pół bańki za ten kabriolet McLarena!” – często maskuje brak dbałości o nie. Rozbijają samochody; niszczą obrazy nikotynowym nalotem; wyrzucają kreacje haute couture po pierwszym użyciu. Chodzi o to, by mieć więcej niż inni, tak, ale piękno jest jednak kwestią efemeryczną: zawsze znajdą się nowsze, ładniejsze cacka, którymi można zastąpić te poprzednie.

Łatwo przyszło, łatwo poszło.

3.

W LISTOPADZIE W LOS ANGELES jest tak jak niemal wszędzie indziej latem. Upał napłynął tu wraz z pustynnym wiatrem Santa Ana i brud, który zalega ciasno w kanionach, praży się teraz w słońcu, sprawiając, że ku górze wznosi się zapach piżma i jaśminu. Z wnętrza bungalowu widać, jak pnącza bugenwilli stukają w okna, tracąc całe sterty liści, jakby chciały dać upust rozpaczy.

W piątek, miesiąc po wtargnięciu do domu Aleksieja, budzę się późno w pustym domu. Biorę auto i zjeżdżam ze wzgórza, idę na kawę oraz zajęcia jogi, a po powrocie sięgam po powieść, siadam na stopniach ganku i dochodzę do wniosku, że to będzie leniwy poranek. Na posesji graniczącej z moją Lisa, sąsiadka, przenosi zakupy z samochodu do ogródka za domem – to torby pełne nawozu, którym najpewniej użyźni spłachetek ziemi służący hodowli marihuany. Lisa kiwa głową, gdy mnie mija.

Mieszkam tu od trzech lat: to moje orle gniazdko, rustykalny, piętrowy bungalow, który zbudowano sto lat wcześniej i który był pierwotnie domkiem myśliwskim. Dzielę go z matką. Upchnięto go w zapomnianej części Echo Park, zaniedbanej i zarośniętej, nie dość dostępnej dla deweloperów i nie dość cool dla hipsterów, którzy napędzają proces gentryfikacji u stóp wzgórza, windując ceny nieruchomości. W pochmurny dzień słychać stąd pomruk biegnącej w dole drogi międzystanowej; ale poza tym, gdy się tu jest, ma się wrażenie, że cała reszta miasta znajduje się bardzo daleko.

Moi sąsiedzi hodują w swoich ogródkach gandzię; zbierają potłuczoną ceramikę; piszą poezję i manifesty polityczne i ozdabiają parkany szkłem morskim. Nikt nie troszczy się tu o utrzymanie trawnika; nikt nawet nie ma trawnika, który można by skosić. Ludzie cenią za to przestrzeń i prywatność, i to, że nikt nie patrzy na nich krzywo. Poznałam imię Lisy dopiero po roku, a i to wyłącznie dlatego, że jej egzemplarz kwartalnika ogrodniczego „The Herb Quarterly” zawieruszył się przez pomyłkę w mojej skrzynce na listy.

Gdy Lisa wykonuje kolejny kurs, przywołuję ją do siebie i przedzieram się przez plątaninę moich zaniedbanych sukulentów w kierunku walącego się płotu, który przedziela nasze posesje.

– Hej, mam coś dla ciebie.

Rękawiczką ogrodową odgarnia z twarzy pukiel siwawych włosów i podchodzi do mnie. Gdy jest dość blisko, sięgam ponad płot i wsuwam jej do kieszeni dżinsów złożony wpół czek.

– To dla dzieciaków.

Wyciera rękawiczki o tył dżinsów, na których zostają ślady w kształcie dwóch brązowych półksiężyców.

– Znowu?

– W pracy się ruszyło.

Przytakuje i uśmiecha się krzywo.

– No cóż. To dobrze. Dla ciebie i dla nas też.

Być może wydaje jej się podejrzane, że sąsiadka, która zajmuje się „sprzedażą antyków”, regularnie wręcza jej czeki na czterocyfrowe kwoty, ale nigdy się na ten temat nie zająknęła. Myślę jednak, że nawet gdyby znała prawdę, nie oceniałaby mnie. Lisa zarządza organizacją typu non profit, która reprezentuje w sądzie dzieci będące ofiarami zaniedbań i przemocy domowej. Jestem pewna, że w skrytości ducha ucieszyłaby się, tak jak ja się cieszę, wiedząc, że część pieniędzy odebranych najbardziej zepsutym dzieciom tego świata trafia do dzieci najbardziej potrzebujących.

(Tak, mam świadomość tego, że czek stanowi próbę uciszenia mojego sumienia – tak jak czeki wypisywane na rzecz organizacji charytatywnych przez chciwych oligarchów, nazywających się „filantropami” – ale czyż na tym układzie nie korzystają wszyscy?).

Lisa zagląda mi przez ramię w kierunku bungalowu.

– Widziałam twoją mamę, jak o świcie wsiadała do taksówki.

– Pojechała na tomografię.

Marszczy czoło.

– Wszystko w porządku? – pyta z troską w głosie.

– Tak... to tylko badanie kontrolne. Jej lekarz jest dobrej myśli, ostatnie wyniki były obiecujące. Więc pewnie... – nie kończę myśli, bo jestem zbyt przesądna, by wymówić słowo, które chciałabym powiedzieć najbardziej: „remisja”.

– No to na pewno kamień spadł wam z serca. – Kołysze się w przód i w tył na obcasach gumiaków. – To co teraz? Dalej będziesz z nią mieszkać, jeśli się okaże, że wynik jest czysty?

To słowo – „czysty” – wywołuje lekki skurcz. „Czysty” znaczy „przejrzysty”, ale kojarzy mi się też z błękitnym niebem, wolnością, otwartą drogą wiodącą ku przyszłości. Od jakiegoś czasu puszczam wodze wyobraźni, tylko odrobinę. Nocą leżę w łóżku, wsłuchuję się w płytki oddech Lachlana i rozważam w głowie różne możliwości. Co dalej? Mimo frajdy, jaką daje mi to, czym się zajmuję – czyli pyszałkowatej satysfakcji, nie mówiąc już o korzyściach finansowych – nigdy nie zamierzałam robić tego bez końca.

– Nie jestem pewna – odpowiadam. – Zaczyna mnie trochę nosić. Myślę o powrocie do Nowego Jorku.

Bo to prawda, choć kiedy wspomniałam o tym matce kilka miesięcy temu – „Może jak już będziesz zdrowa, ale tak całkiem, to wrócę na Wschodnie Wybrzeże” – wyraz przerażenia na jej twarzy wystarczył, by reszta zdania ugrzęzła mi w gardle.

– To by ci mogło dobrze zrobić, takie nowe otwarcie – stwierdza Lisa łagodnie. Odgarnia włosy z oczu i mi się przygląda. Rumienię się.

Na drogę, przy której stoją nasze domy, wjeżdża samochód i wolno toczy się po wyboistym asfalcie. To klasyczny model BMW, samochód Lachlana, silnik furczy i brzęczy z wysiłku, gdy auto wspina się na wzgórze.

Lisa unosi brew, wpycha czek na dno kieszeni małym palcem i zarzuca na ramię worek z nawozem.

– Wpadnij do mnie kiedyś na matchę – mówi, gdy Lachlan parkuje na podjeździe za moimi plecami. Lisa znika w swoim ogródku.

Słyszę, jak Lachlan trzaska drzwiami bmw, a potem czuję, jak zaciska ręce wokół mojej talii i wbija biodra w moje pośladki. Całuje mnie w czoło, w policzek i szyję.

– Jesteś w dobrym nastroju – stwierdzam.

Odsuwa się o krok, rozpina guzik od kołnierzyka koszuli i ściera kroplę potu, która rysuje się na linii włosów. Unosi dłoń i osłania twarz przed słońcem. Mój partner to nocne zwierzę, jego półprzezroczyste, błękitne oczy i blada skóra są przystosowane do ciemnych miejsc lepiej niż do palącego słońca L.A.

– Noo... Właściwie to jestem trochę rozdrażniony. Efram się nie pokazał.

– Co? Czemu? – Efram wciąż jest mi winien czterdzieści siedem tysięcy dolarów za rzeczy Aleksieja. Przechodzi mi przez myśl, że może jednak nie powinnam była dawać Lisie tego czeku.

Lachlan wzrusza ramionami.

– Kto wie? Robił tak już wcześniej. Pewnie miał jakiś przypał czy coś i nie mógł zadzwonić. Zostawiłem mu wiadomość. W każdym razie później będę jechał do siebie, żeby trochę poogarniać różne rzeczy, więc może zajrzę do jego sklepu, skoro już się wybieram na zachodnią stronę miasta.

– Aha. – Czyli Lachlan znów zamierza zniknąć, dopóki nie trafi nam się kolejna robota. Wiem, że nie ma sensu pytać, kiedy wróci.

Oto co wiem o Lachlanie: wychował się w Irlandii, w skrajnej biedzie, w jednej z tych wielkich katolickich rodzin, w których roi się od dzieci. W teatrze dostrzegł przepustkę do lepszego życia i jako dwudziestolatek przeniósł się do Stanów, by przebić się na Broadwayu. To było dwie dekady temu, a wydarzenia, które rozegrały się pomiędzy jego przyjazdem do USA i dniem, gdy go poznałam przed trzema laty, są dla mnie niejasne. Podzielił się ze mną tak niewieloma szczegółami, że w jego życiorysie jest więcej luk niż faktów.

Ale wiem jedno: nie odniósł sukcesu jako aktor. Tracił czas, łapiąc epizodyczne role i grając w półamatorskich teatrach w Nowym Jorku, Chicago i w końcu w L.A., gdzie pierwszego dnia zdjęć na planie niezależnego filmu odebrano mu rolę, która miała być tą przełomową, bo jego akcent był „zbyt irlandzki”. Ostatecznie jednak odkrył, że może wykorzystać talent aktorski do bardziej dochodowych, choć mniej legalnych celów. Został oszustem.

Gdy się poznaliśmy, Lachlan nie zrobił na mnie zbyt dobrego wrażenia, ale z czasem zrozumiałam, że to pokrewna dusza. Wiedział, jak to jest – żyć na marginesie, obserwując tych, którym się powiodło; być dzieckiem, które na obiad je fasolę z puszki i zastanawia się, co trzeba zrobić, by zasłużyć na stek. Uwierzył, że blask sztuki – teatru w jego przypadku, sztuk pięknych w moim – jest niczym latarnia oświetlająca drogę ku lepszemu życiu, po czym stwierdził, że owa droga pozostaje nieprzejezdna. Rozumiał doskonale, czemu ktoś mógłby nie chcieć opowiadać o swojej przeszłości.

Lachlan jest niezawodnym partnerem, ale niezbyt dobrym chłopakiem. Wykonujemy robotę, nierozłączni tak długo, jak to konieczne, po czym Lachlan znika na wiele tygodni, nie odbierając żadnego z telefonów, pod które dzwonię. Wiem, że robi fuchy na własny rachunek; nie chce mi powiedzieć, na czym polegają. Ale i tak w końcu budzę się w nocy, po czym stwierdzam, że wślizgnął się niepostrzeżenie do mojego łóżka i wsuwa mi dłoń między nogi. I za każdym razem przysuwam się do niego i przed nim otwieram. Nie pytam, gdzie był; nie chcę wiedzieć. Po prostu cieszę się, że wrócił i, szczerze mówiąc, za bardzo go potrzebuję, żeby drążyć temat.

Czy go kocham? Nie umiałabym chyba potwierdzić, ale z całą pewnością nie umiałabym zaprzeczyć. Wiem jedno: jego dłoń na mojej skórze sprawia, że się topię. Kiedy wchodzi do pokoju, w którym jestem, czuję, jakby przeskakiwał między nami prąd. To jedyna osoba na całym świecie, która wie dokładnie, kim jestem i skąd pochodzę, i to sprawia, że pozostaję wobec niego bezbronna w sposób, który jest jednocześnie nieznośny i ekscytujący.

Istnieje tyle różnych odmian miłości – menu nie ogranicza się do jednej pozycji – i nie widzę powodu, by nie twierdzić, że to jedna z nich. Słowo „miłość” może oznaczać cokolwiek chcemy, o ile tylko obie zaangażowane strony zgodzą się co do zasad.

Powiedział, że mnie kocha, zaledwie kilka tygodni po tym, jak się poznaliśmy. Postanowiłam mu uwierzyć.

Ale może, koniec końców, jest po prostu bardzo dobrym aktorem.

– Muszę odebrać mamę z kliniki – oznajmiam.

Jadę na zachód w południowym słońcu, z powrotem ku tej części miasta, w której zwykle mieszkają moje cele. Klinika, gdzie wykonuje się tomografię, znajduje się w West Hollywood. To nisko położony budynek, który niczym wąsonóg trwa uczepiony konurbacji Cedars-Sinai. Gdy pod niego zajeżdżam, dostrzegam matkę na schodach kliniki – siedzi na stopniu, z niezapalonym papierosem wetkniętym między palce, ramiączko letniej sukienki zsuwa się jej z ramienia.

Zwalniam, patrząc na matkę kątem oka przez przednią szybę. Mój umysł analizuje dziwne elementy tej scenki, podczas gdy mijam wjazd na parking: to, że matka jest tutaj, na zewnątrz, choć miałam się z nią spotkać wewnątrz kliniki. To, że ma w ręku papierosa, choć rzuciła palenie trzy lata temu. Puste, nieobecne spojrzenie jej oczu, które mruży w bladym listopadowym słońcu.

Podnosi głowę, gdy zatrzymuję samochód na wysokości schodów do budynku i opuszczam okno. Uśmiecha się blado. Jej górna warga jest umazana wściekle różową szminką.

– Spóźniłam się?

– Nie – odpowiada. – Już wyszłam.

Zerkam na zegar na desce rozdzielczej; mogłabym przysiąc, że poprosiła mnie, bym przyjechała w południe, a jest dopiero 11.53.

– Czemu tu siedzisz? Myślałam, że miałyśmy się spotkać w środku.

Wzdycha i z wysiłkiem się podnosi, więzadła jej nadgarstka napinają się boleśnie, gdy odpycha się od schodów, żeby wstać.

– Nie mogłam wytrzymać. Było zbyt zimno. Musiałam wyjść na słońce. W każdym razie skończyliśmy wcześnie.

Otwiera drzwi i sadowi się ostrożnie na fotelu obłożonym popękaną skórą. Jej papieros za sprawą magicznej sztuczki zdążył w międzyczasie zniknąć w torebce, którą nosi na biodrze. Odgarnia palcami włosy z twarzy i, wpatrując się w przednią szybę, mówi:

– Jedźmy.

Moja matka, moja piękna matka – Boże, jakże ją ubóstwiałam jako dziecko. Kokosowy zapach jej włosów, to, jak mieniły się złotem na słońcu; wilgotną kleistość jej nabłyszczonych ust na moim policzku, ślad po pocałunku, pamiątkę jej miłości; to, co czułam, gdy przyciskała mnie do piersi – że mogłabym zatopić się w jej miękkim ciele i znaleźć bezpieczne schronienie wewnątrz niej. Jej śmiech wznosił się, wzlatywał, a śmiała się ze wszystkiego: z kwaśnej miny, którą robiłam, gdy serwowała mi na kolację rozmrożone corn dogi; z komornika drapiącego się po ogromnym tyłku, gdy czekał, aż pomoc drogowa odholuje nasz samochód; z tego, jak chowałyśmy się w łazience, kiedy właścicielka mieszkania dobijała się do drzwi, by się upomnieć o zaległy czynsz.

– Ze wszystkiego trzeba się po prostu śmiać – mawiała, kręcąc głową, jakby była bezradna wobec ogarniającej ją wesołości.

Matka nie śmieje się już zbyt często. I właśnie to, bardziej niż wszystkie inne następstwa tego, co ją spotkało, łamie mi serce. Przestała się śmiać w dniu, w którym lekarz poinformował ją o rokowaniach; to nie było „zmęczenie”, jak uparcie twierdziła; traciła wagę nie dlatego, że nie miała apetytu. Chorowała na chłoniaka nieziarniczego, rodzaj nowotworu – uleczalnego, ale tylko jeśli pacjenci poddawali się bardzo kosztownej terapii, a poza tym mającego złośliwą tendencję do nawrotów, gdy zdawało się już, że jest wyeliminowany, ad nauseam.

Z tego nie dało się tak po prostu śmiać, choć mama próbowała.

– Oj, kochanie, nic się nie stało, jakoś sobie z tym poradzę. Jeszcze wszystko będzie dobrze – powiedziała tamtego pierwszego dnia, po tym, jak lekarz opuścił gabinet; ściskała mnie za rękę, gdy płakałam. Próbowała nadać głosowi pogodny ton, ale jej słowa brzmiały fałszywie.

Matka żyła zawsze tak, jakby odbywała podróż pociągiem i wyglądała kolejnej stacji: jeśli nie podobał jej się przystanek, na którym wysiadła, po prostu wsiadała z powrotem i czekała na następny. Tamtego dnia w gabinecie lekarskim zrozumiała jednak, że nie tylko wyrzucono ją z pociągu na najgorszej stacji na całej trasie, ale też że jest to najpewniej jej ostatnia stacja.

To było niemal trzy lata temu.

Oto jak wygląda teraz moja matka: włosy ma wciąż krótkie i w nieładzie, odkąd odrosły po ostatniej chemioterapii, zbite w grube loki, ufarbowane na blond, nieco zbyt ostentacyjnie. Klatka piersiowa jest wklęsła, a żebra ostro zarysowane. Miękkie dłonie są żylaste, mimo wiśniowego lakieru do paznokci, który ma odwracać uwagę. Jest wymizerowana i osłabiona, bez śladu dawnej miękkości i świetlistości. Ma czterdzieści osiem lat, ale można by pomyśleć, że jest o dziesięć lat starsza.

Dzisiaj się postarała – świadczą o tym letnia sukienka i szminka – co dodaje mi otuchy. Ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś tu nie gra. Dostrzegam plik dokumentów złożony na czworo i wetknięty do kieszeni sukienki.

– Chwila... Masz już wyniki? Co powiedział lekarz?

– Nic – odpowiada. – Nic nie powiedział.

– Akurat. – Sięgam ku siedzeniu pasażera i próbuję wyciągnąć dokumenty z jej kieszeni, ale matka odtrąca moją dłoń.

– Co ty na to, żebyśmy pojechały na pedicure? – pyta głosem równie obłudnym i kleistym co dziecko, które dobrało się do słodyczy.

– Co ty na to, żebyśmy porozmawiały o twoich wynikach? – Po raz kolejny sięgam po plik dokumentów i tym razem matka nie reaguje, gdy wyciągam je z jej kieszeni ostrożnie, by nie podrzeć kartek. Serce tłucze mi się w piersi w coraz szybszym staccato, bo już wiem, co z nich wyczytam. Domyślam się tego po rezygnacji, która maluje się na jej twarzy, po niewyraźnych smugach pod jej oczami, śladach po rozmytym i roztartym tuszu do rzęs. Wiem to, bo takie jest życie: gdy już myślisz, że jesteś na finiszu, i podnosisz wzrok, okazuje się, że gdy koncentrowałaś się na najbliższych metrach, linię mety odsunięto.

Dlatego kiedy przeskakuję wzrokiem po wynikach tomografii – po zagadkowych wykresach i akapitach pełnych medycznego żargonu – wiem już, co zobaczę. I faktycznie są, na ostatniej stronie: znajome szare guzki, rozlewające się cieniem po wycinkach ciała matki, zaciskające swe bezkształtne palce wokół jej śledziony, żołądka, kręgosłupa.

– Mam nawrót – oznajmia matka. – Znowu.

I wtedy czuję znajomy skurcz żołądka, znak, że ogarnia mnie bezsilność.

– Boże, nie. Nie. Nie, nie, nie.

Wyciąga mi z rąk dokumenty i ostrożnie je składa wzdłuż linii zgięcia. Po czym stwierdza łagodnie:

– Przecież wiedziałyśmy, że tak to się pewnie skończy.

– Wcale że nie. Ostatni etap leczenia miał być naprawdę ostatni, tak powiedział lekarz i dlatego... Chryste. Nie rozumiem... – urywam, bo chcę powiedzieć coś innego. Moja pierwsza myśl jest taka, że wciśnięto nam trefny towar. Przecież lekarz powiedział... To nie fair, powtarzam w myślach jak sfochowane dziecko. Zostawiam auto na biegu. – Idę porozmawiać z lekarzem. Musiało dojść do pomyłki.

– Nie idź – mówi. – Proszę cię. Omówiłam to z doktorem Hawthorne’em, ustaliliśmy już plan działania. Tym razem chce spróbować radioimmunoterapii. Poza tym jest jakiś nowy lek, nazywa się chyba advextrix, dopiero co zatwierdziła go Agencja Żywności i Leków, jest ponoć bardzo obiecujący. Nawet bardziej niż przeszczep komórek macierzystych. Hawthorne uważa, że jestem odpowiednią kandydatką. – Łagodny śmiech. – Tyle dobrego, że tym razem nie stracę włosów. Nie będziesz musiała mnie oglądać z fryzurą na białą bilę.

– Oj, mamo. – Zdobywam się na słaby uśmiech. – Nie ma znaczenia, jaką masz fryzurę.

Patrzy stanowczym wzrokiem przez przednią szybę na samochody, które przemykają w górę i w dół Beverly Boulevard.

– To drogi lek, w tym rzecz. Nie obejmuje go moje ubezpieczenie.

No jasne, że nie.

– Coś wymyślę, mamo.

Patrzy na mnie kątem oka, mruga posklejanymi rzęsami.

– Jedna dawka kosztuje piętnaście tysięcy dolarów. Potrzebuję szesnastu dawek.

– Nie przejmuj się. Skup się na tym, żeby wrócić do zdrowia. Pozwól mi zająć się całą resztą.

– Dobrze. Jesteś jedyną osobą, której ufam, wiesz o tym. – Patrzy na mnie. – Oj, kotku, nie denerwuj się tak. Jedyne, co się liczy, to to, że wciąż mamy siebie. Zawsze miałyśmy tylko siebie.

Przytakuję i ujmuję jej dłoń w swoją. Myślę o rachunku wciąż leżącym na moim biurku, o ostatniej fakturze za poprzedni etap leczenia – rachunku, który miałam zamiar spłacić dzięki pieniądzom od Eframa. To już trzeci nawrót chłoniaka: ani pierwszy etap leczenia (podstawowa chemioterapia, objęta tylko częściowo przez skromniutkie ubezpieczenie matki), ani drugi (agresywny przeszczep komórek macierzystych, w ogóle nieobjęty przez ubezpieczenie) nie pomógł jej pokonać nowotworu. Gdy jakiś czas wcześniej podliczyłam całkowity koszt leczenia, okazało się, że zbliżamy się do sześciocyfrowej kwoty. Ten – trzeci – etap sprawi, że kwota będzie siedmiocyfrowa.

Mam ochotę krzyczeć. Przeszczep komórek macierzystych gwarantował ponoć skuteczność na poziomie osiemdziesięciu dwóch procent; brałam więc remisję za pewnik, bo przecież jaka była szansa, że moja matka znajdzie się wśród tych osiemnastu procent? Czyż nie dlatego bez mrugnięcia okiem przystałam na szokująco wysoki koszt przeszczepu? Czyż owa pewność nie stanowiła usprawiedliwienia dla tego wszystkiego, na co sobie pozwalałam przez ostatnie lata?

Byłyśmy już na ostatniej prostej, powtarzam sobie w myślach, uruchamiając silnik i włączając się do ruchu. Dopiero kiedy czuję chłodną dłoń matki na swojej dłoni, dopiero gdy wsuwa mi chusteczkę w zaciśniętą pięść, zdaję sobie sprawę z tego, że płaczę. Ale nie do końca rozumiem, co opłakuję: matkę, którą znów pożerają od środka niewidzialne guzy, czy moją własną przyszłość i to, jak ponuro się teraz rysuje.

Jedziemy do domu w milczeniu, jej diagnoza wisi nad nami niczym ciężka kurtyna. Układam w głowie plan działania, kolejne kroki: leki to ledwie połowa kosztów, za całość tego etapu leczenia będzie pewnie trzeba zapłacić ponad pół miliona. Ponieważ zakładałam optymistyczny scenariusz, nie wybrałam wcześniej kolejnych celów; jakże byłam naiwna, sądząc, że będę mogła zająć się teraz czymś zupełnie innym. Dokonuję mentalnego przeglądu wszystkich osób, które upatrzyłam sobie w mediach społecznościowych, tych wszystkich książątek i początkujących celebrytek, którzy harcują po Beverly Hills. Próbuję sobie przypomnieć, czym tak ostentacyjnie chwalili się na swoich profilach na Instagramie. Gdy o tym myślę, przepełnia mnie złośliwy wigor, przypływ wściekłości, który pozwala mi się wznieść ponad znużenie. A więc znów się zaczyna.

Kiedy dojeżdżamy do domu, z zaskoczeniem stwierdzam, że samochód Lachlana wciąż stoi na podjeździe. Parkując, widzę ruch zasłony w oknie; za szybą pojawia się jego blada twarz, po czym momentalnie znika.

Gdy wchodzimy do środka, okazuje się, że wszystkie światła są wyłączone, żaluzje opuszczone, a dom skąpany w mroku. Włączam światło i widzę, jak Lachlan, który stoi za drzwiami, mruży odzwyczajone od światła oczy. Wyłącza światło i wciąga mnie do środka.

Matka z wahaniem staje w progu za moimi plecami, a wtedy Lachlan zatrzymuje się, by spojrzeć mi przez ramię.

– Wszystko w porządku, Lily-belle? – zwraca się do niej. – Jak wyniki?

– Nie najlepiej – odpowiada matka. – Ale nie mam teraz ochoty na ten temat rozmawiać. Czemu pogasiłeś wszystkie światła?

Lachlan przypatruje mi się badawczo, przez jego twarz przebiega cień troski.

– Musimy pogadać – mówi cicho. Chwyta mnie pod ramię i prowadzi do salonu. – Przepraszam cię, Lily-belle, ale chciałbym na moment porozmawiać z Niną, dobrze?

Matka kiwa głową, ale kieruje się do kuchni w żółwim tempie, a jej oczy lśnią z ciekawości.

– Zrobię nam coś do jedzenia.

Kiedy matka jest poza zasięgiem słuchu, Lachlan przyciąga mnie do siebie i szepcze mi do ucha:

– Policja tu była.

Odchylam się do tyłu.

– Co? Kiedy?

– Godzinę czy dwie temu. Niedługo po tym, jak pojechałaś odebrać mamę.

– Czego chcieli? Rozmawiałeś z nimi?

– Jezu, nie, nie jestem cholernym idiotą. Schowałem się w łazience i nie reagowałem, jak dobijali się do drzwi, tak? Ale cię szukali. Słyszałem, jak pytają twoją sąsiadkę, czy tu mieszkasz.

– Lisę? I co powiedziała?

– Powiedziała, że nie wie, jak się nazywasz. Cwaniara jedna.

Dziękuję ci, Lisa.

– Powiedzieli jej, czego ode mnie chcą? – Lachlan kręci głową. – Chyba by się nie zadowolili pukaniem do drzwi, gdyby to było coś poważnego. – Głos mi się łamie. – Prawda?

Odwracam się i orientuję, że matka stoi nieopodal z talerzem ciasteczek w dłoni. Jej wzrok przemyka od Lachlana do mnie i z powrotem, a ja uświadamiam sobie, że powinnam była mówić ciszej.

– Co ty zrobiłaś? – pyta.

Milknę, bo co mam jej powiedzieć?

Przez ostatnie trzy lata, gdy matka była zbyt chora, by pracować, to ja łożyłam na nasze utrzymanie. Oficjalnie zajmuję się sprzedażą antyków, wypełniam domy hipsterów ze wschodniej części miasta skandynawskim wyposażeniem z połowy XX wieku i meblami stworzonymi przez brazylijskich modernistów. By zachować pozory, wynajmuję niewielki lokal w Highland Park; na witrynie stoi kilka zakurzonych mebli zaprojektowanych przez Torbjørna Afdala, a tabliczka na drzwiach informuje ewentualnych klientów o konieczności wcześniejszego umówienia wizyty. Kilka razy w tygodniu jadę tam i siedzę w ciszy, czytam powieści i przeglądam Instagrama na laptopie. (Dzięki sklepowi z antykami mogę też łatwo wyprać pieniądze, które zarabiam w ramach innych, mniej legalnych działań).

Utrzymuję więc, że z dwudziestoprocentowych prowizji od sprzedawanych okazjonalnie szafek zrobiła się sześciocyfrowa kwota, która wystarcza na pokrycie zarówno bieżących wydatków, jak i astronomicznie wysokich szpitalnych rachunków matki i moich niespłaconych pożyczek studenckich. To nieprawdopodobne, owszem, ale nie niemożliwe. Matka musi się jednak domyślać prawdy. W końcu sama też jest oszustką (czy raczej: byłą oszustką); to przecież ona przedstawiła mnie Lachlanowi.

Poznali się przy okazji partyjki pokera na wysokie stawki. Matka pracowała w kasynie; to było cztery lata temu, kiedy jeszcze mogła pracować. „Oszust zawsze rozpozna oszusta” – któregoś razu wyjaśnił mi Lachlan. Zawodowy szacunek przerodził się w przyjaźń, choć Lily zachorowała, zanim zdążyli wspólnie wykonać jakąkolwiek fuchę. Kiedy zostałam wezwana do Los Angeles, by się nią zająć, nie była już w stanie ruszyć się z łóżka, i to właśnie Lachlan podał jej pomocną dłoń.

A przynajmniej sam tak twierdzi. Matka i ja nie rozmawiamy o jego profesji, to jeden z tych tematów, których nigdy nie poruszamy, tak jak tematu rodziny, porażki i śmierci.

Dlatego też z pewnością musiało przemknąć jej przez myśl, że Lachlan również ze mnie zrobił oszustkę – że być może zajmujemy się nie tylko „imprezowaniem”, gdy znikamy na całą noc – ale krążymy wokół tematu, tak by nie przekroczyć linii oddzielającej pozory od świadomego wyparcia. Nawet jeśli domyśla się prawdy, nie mogłabym się otwarcie do niej przyznać. Nie zniosłabym widoku rozczarowania na jej twarzy.

Ale teraz dochodzę do wniosku, że byłam idiotką, skoro uwierzyłam, że udało mi się ją zwieść. Bo sądząc po jej minie, doskonale wie, czemu policja zjawiła się przed naszymi drzwiami.

– Nic nie zrobiłam – mówię szybko. – Nie martw się. Jestem pewna, że to pomyłka.

Widzę jednak, po sposobie, w jaki jej wzrok przeskakuje między moimi oczami, że się martwi. Spogląda za mnie, na Lachlana i wyraz jej twarzy się zmienia pod wpływem czegoś, co dostrzegła w jego mimice lub zachowaniu.

– Powinieneś już sobie pójść – oznajmia stanowczo. – W tej chwili. Wyjedź z miasta. Zanim tu wrócą.

Śmieję się. Wyjedź z miasta. No jasne.

Jeśli matka pozostawała w czymś naprawdę dobra, kiedy byłam dzieckiem, to właśnie w wyjeżdżaniu. Po raz pierwszy musiałyśmy wyjechać, gdy w środku nocy, ze strzelbą w ręku, wygoniła mojego ojca z mieszkania. Miałam wtedy siedem lat, ale jeśli dobrze liczę, musiałyśmy wyjechać jeszcze przeszło dwadzieścia razy, zanim skończyłam liceum. Wyjeżdżałyśmy, gdy nie mogłyśmy spłacić czynszu; wyjeżdżałyśmy, kiedy u naszych drzwi zjawiała się czyjaś zazdrosna żona; wyjeżdżałyśmy, gdy policja robiła nalot na kasyno, w którym pracowała matka, a potem brała ją na przesłuchanie. Wyjeżdżałyśmy, bo matka sądziła, że ją aresztują, jeśli się nie wyniesiemy; wyjeżdżałyśmy, kiedy kończyły się możliwości; wyjeżdżałyśmy, bo nie podobało jej się tam, gdzie mieszkałyśmy. Wyjechałyśmy z Miami, z Atlantic City, z San Francisco, z Las Vegas, z Dallas, Nowego Orleanu i Tahoe. Wyjeżdżałyśmy nawet wtedy, kiedy matka obiecywała, że już nie wyjedziemy.

– Nie zostawię cię, mamo. Nie bądź śmieszna. Masz raka. Potrzebujesz, żebym się tobą zajęła.

Spodziewam się, że zmięknie i się rozpłacze, ale jej twarz zastyga w nieprzejednanym grymasie, chłodnym i nieporuszonym.

– Na litość boską, Nina – mówi cicho. – Nie będę miała z ciebie żadnego pożytku, jeśli trafisz do więzienia.

Na jej twarzy rysuje się rozczarowanie, a nawet gniew; patrzy na mnie tak, jakbym ją zawiodła i teraz obie miałybyśmy ponieść konsekwencje. I po raz pierwszy, odkąd przeniosłam się do Los Angeles, jestem autentycznie przerażona tym, czym się stałam.

4.

TAK, JESTEM KANCIARĄ. Można by stwierdzić, że jabłko pada niedaleko od jabłoni – pochodzę z długiej linii poborców haraczu, drobnych złodziei, oportunistów i zwykłych przestępców – ale prawda jest taka, że wychowano mnie wbrew rodzinnym tradycjom. Miałam przed sobą przyszłość. Tak przynajmniej mawiała matka, gdy przychodziła do mojego pokoju późnym wieczorem i zastawała mnie nad Dumą i uprzedzeniem, którą czytałam pod pościelą, z latarką w dłoni.

– Masz przed sobą przyszłość, kotku, jako pierwsza osoba w naszej rodzinie.

Kiedy na życzenie matki zabawiałam jej absztyfikantów, wykonując w pamięci skomplikowane dzielenie, podczas gdy oni sączyli Brudne Martini na naszej zapadłej kanapie, matka stwierdzała:

– Prawda, że moja dziewczynka jest bystra? Ma przed sobą przyszłość.

Kiedy powiedziałam jej, że chcę pójść na studia, choć wiem, że nie możemy sobie na nie pozwolić, odparła:

– Nie przejmuj się pieniędzmi, skarbie. Tu chodzi o twoją przyszłość.

I przez jakiś czas nawet jej wierzyłam. Uwierzyłam w amerykański sen, w purytański etos, w to, że ciężka praca popłaca. Sądziłam wtedy, że wszyscy mamy równy start, nie wiedziałam jeszcze, że ten wyścig jest ustawiony i że większość osób, które pochodzą z biednych rodzin, dopuszcza się do niego zbyt późno, każąc im biec ze spętanymi nogami.

Matka potrafiła jednak sprawić, że ludzie jej wierzyli. To był jej wielki dar, jej słodkie oszustwo. Rozbrajała mężczyznę spojrzeniem swych niewinnych oczu, wielkich i błękitnych niczym jezioro na wiosnę, i sprawiała, że wierzył, w co tylko chciała: że czek jest już w drodze, że ta kolia znalazła się w jej torebce przez pomyłkę, że kochała go tak, jak jeszcze nikt go nigdy nie kochał.

Ale jedyną osobą, którą tak naprawdę kochała, byłam ja; tego akurat jestem pewna. Tylko my dwie przeciwko całemu światu; było tak, odkąd wyrzuciła mojego ojca. Dlatego od zawsze wierzyłam, że matka nie mogłaby mnie okłamać, nie co do tego, kim miałam się stać.

I najpewniej mnie nie okłamała, a przynajmniej nie intencjonalnie. Po prostu okłamała samą siebie.

Matka mogła być oszustką, ale nie była cyniczna. Wierzyła, naprawdę, w szanse, w jakie obfituje życie. Zawsze byłyśmy o krok od tego, by szczęście się do nas uśmiechnęło, nawet kiedy musiałam łatać buty taśmą klejącą i kiedy trzeci tydzień z rzędu jadłyśmy na obiad pieczone ziemniaki. A gdy faktycznie nam się poszczęściło – gdy zgarnęła większą wygraną przy stole do pokera, gdy udało jej się złowić grubą rybę – żyłyśmy jak królowe. Kolacje w hotelowych restauracjach, czerwony kabriolet na podjeździe, Wymarzony Domek Barbie przyozdobiony kokardką. A że nie działała dalekowzrocznie, że nie oszczędzała z myślą o chwili, gdy nasz kabriolet odholuje komornik? Któż mógłby ją winić? Wierzyła, że życie się o nas zatroszczy, i zawsze tak było, dopóki w końcu szczęście przestało nam sprzyjać.

Matka była ładna; nie była jednak pięknością, lecz kimś bardziej niebezpiecznym. Miała w sobie coś z niewinnego kociaka, z tą swoją słoneczną, brzoskwiniową cerą dziewczynki, wielkimi, błękitnymi oczami i włosami w kolorze blond, nieznacznie tylko podbarwionymi. Miała bujne kształty, którymi nauczyła się poruszać w odpowiedni sposób. (Raz podsłuchałam, jak pewien licealista z Vegas nazwał ją „Cycatą McGee”, ale po tym, jak mu przywaliłam, nie odważył się powiedzieć tak o niej już nigdy więcej).

Lilla Russo – tak brzmiało jej prawdziwe imię i nazwisko, choć zwykle przedstawiała się jako Lily Ross. Była Włoszką, jej rodzina miała powiązania z mafią, a przynajmniej matka tak twierdziła. Nie mogłam tego zweryfikować – nigdy nie poznałam dziadków, którzy wydziedziczyli ją, gdy urodziła dziecko (mnie) z nieprawego łoża, ze związku z kolumbijskim pokerzystą. (Nie jestem pewna, czego nie potrafili jej wybaczyć: dziecka, braku obrączki czy kraju, z którego pochodził jej kochanek). Powiedziała mi kiedyś, że mój dziadek był żołnierzem mafii w Baltimore i miał na koncie sześć trupów. Odniosłam wrażenie, że nie chce mieć nic wspólnego ze swoją rodziną równie mocno, jak jej rodzina nie chciała mieć nic wspólnego z nami.

Pierwsze lata mojego życia upłynęły pod dyktando ojca, który ze względu na karierę hazardzisty zmuszał nas do ciągłych przenosin – byliśmy jak wędrowne ptaki, zmienialiśmy gniazda wraz z upływem pór roku lub gdy przestało sprzyjać mu szczęście. Kiedy teraz o nim myślę, przypomina mi się cytrynowy zapach jego wody po goleniu i to, jak podnosił mnie i podrzucał tak wysoko do góry, że muskałam włosami sufit; śmiał się, gdy krzyczałam ze strachu, a matka wrzeszczała, żeby przestał. Był w większym stopniu brutalem niż kanciarzem.

Matka chwytała się wtedy różnych zajęć – najczęściej pracowała jako kelnerka – ale jej główne zajęcie polegało na tym, że mnie przed nim chroniła: barykadowała mój pokój, a gdy ojciec wracał do domu pijany, przyjmowała jego ciosy, by nie dosięgły mnie. Którejś nocy, gdy miałam siedem lat i nie udało jej się go powstrzymać, rzucił mną o ścianę tak mocno, że na moment straciłam świadomość. Kiedy ją odzyskałam, ujrzałam matkę, jej zakrwawioną twarz i strzelbę, którą trzymała w dłoniach, wycelowaną w jego krocze. Jej miękki, cichy głos nabrał piskliwej, zabójczej barwy:

– Jeśli jeszcze raz ją dotkniesz, przysięgam, że odstrzelę ci jaja. A teraz wypierdalaj stąd i nigdy nie wracaj.

Zrobił, jak kazała, czmychając niczym pies z podkulonym ogonem. Kolejnego ranka matka przeniosła nasz dobytek do samochodu, zanim jeszcze wzeszło słońce. Kiedy wyjeżdżałyśmy z Nowego Orleanu – jadąc w kierunku Florydy, gdzie mieszkała „znajoma znajomej” – obróciła się do mnie przez ramię i złapała mnie za rękę.

– Mamy tylko siebie – wyszeptała ochryple. – I już nigdy, przenigdy nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził. Obiecuję.

I nie pozwoliła. Kiedy chłopak z bloku, do którego się przeniosłyśmy, ukradł mi rower, zeszła na podwórko i przyszpiliła dzieciaka do ściany i trzymała go tak, dopóki się nie rozpłakał i nie zdradził, gdzie go schował. Kiedy dziewczyny z klasy nabijały się z mojej wagi, matka udała się kolejno do domu każdej z nich, zadzwoniła do drzwi i nawrzeszczała na ich rodziców. Każdy nauczyciel, który wystawił mi złą ocenę, musiał się zmierzyć z gniewem mojej matki na parkingu przed szkołą.

A jeśli nie udało jej się rozwiązać problemu na drodze konfrontacji, sięgała po ostatecznie rozwiązanie.

– No dobra – mówiła mi. – Wyjedźmy stąd i zacznijmy wszystko od nowa.

Wypędzenie mojego ojca niosło ze sobą nieprzewidziane konsekwencje. Matka nie była w stanie spłacić rachunków z pensji kelnerki na pół etatu. Poświęciła się więc jedynej innej działalności, jaką znała: działalności przestępczej.

Specjalnością matki była łagodna perswazja. Uwodziła, by uzyskać dostęp: do karty kredytowej, konta bankowego, tego czy innego gamonia, który mógłby przez jakiś czas płacić część naszego czynszu. Celowała w żonatych mężczyzn, niewiernych drani, którzy za bardzo się bali, że małżonka przyłapie ich na zdradzie, by zgłaszać na policję kradzież pięciu tysięcy dolarów, które nagle zniknęły z ich konta. Upatrywała sobie także wpływowych mężczyzn, którzy mieli zbyt wybujałe ego, by przyznać, że oszukała ich kobieta. Wydaje mi się, że w ten sposób odgrywała się na wszystkich mężczyznach, którzy jej nie docenili: nauczycielu angielskiego, który molestował ją w liceum, ojcu, który się jej wyrzekł, mężu, który podbił jej oko.

Jeśli akurat nie miała upatrzonego celu, snuła się po kasynach, oszukiwała w karty i czekała, aż nadarzy się kolejna okazja. Czasem ubierała mnie w najlepsze ciuchy – błękitny welur, różową taftę, drapiącą żółtą koronkę, które kupiła na przecenie w domu towarowym Ross Dress for Less – i zabierała do efekciarskich pałaców, gdzie wykonywała swój zawód. Zostawiała mnie w najlepszej restauracji w kasynie, z grubą książką i dziesięcioma dolarami; kelnerki rozpieszczały mnie orzeszkami i pomarańczową oranżadą, podczas gdy matka przechadzała się po piętrze. Jeśli wieczór był spokojny, matka zabierała mnie ze sobą i pokazywała mi, jak wyciągnąć portfel z kieszeni kurtki, jak wyłowić portmonetkę z torebki przewieszonej przez krzesełko. Przy okazji udzielała mi rad: „Wypchana kieszeń z tyłu spodni to lepszy strzał niż otwarta torebka. Im większe ego ma mężczyzna, tym grubszy jego portfel, z kolei dla kobiet gotówka jest zbyt nieporęczna”. Albo: „Nie działaj impulsywnie. Zawsze wypatruj nadarzającej się okazji, ale z niej nie korzystaj, dopóki nie zaplanujesz wszystkiego na trzy ruchy do przodu”.

– To nie są wielkie pieniądze – wyszeptała, licząc spięte klipsem banknoty w łazience kasyna – ale jest ich dość, żeby spłacić rachunki. Czyli całkiem nieźle, prawda?

Gdy byłam mała, wszystko to wydawało mi się całkiem normalne. Po prostu na tym polegała praca mojej matki. Rodzice innych dzieci sprzątali w domach, walczyli z próchnicą albo siedzieli w biurze i stukali w klawiaturę komputera; moja matka chodziła do kasyna, by kraść pieniądze nieznajomym. A poza tym to, co robiła, nie różniło się jakoś bardzo od tego, co robili właściciele kasyn; a przynajmniej tak twierdziła.

– Są dwa rodzaje ludzi: ci, którzy czekają, aż ktoś ich obdaruje, i ci, którzy biorą, co chcą. – Przytulała mnie mocno, jej sztuczne rzęsy łaskotały mnie w czoło, jej skóra pachniała miodem. – Dobrze wiem, że nie ma na co czekać.

Matka była całym moim światem, a jej ciało jedynym domem, jaki miałam. Pozostawało jedynym stałym miejscem w świecie, gdzie wszystko inne wciąż było tymczasowe; gdzie słowo „koleżanki” odnosiło się do dziewczyn, o których już zapomniałam, zredukowanych do imion na przybitych do tablicy korkowej pocztówkach. Nie winię jej, nawet dziś, za moje obłąkane dzieciństwo. Ciągle się przenosiłyśmy nie dlatego, że była złą matką, ale dlatego, że za bardzo się starała. Zawsze wierzyła, że kolejny przystanek okaże się lepszy, dla niej i dla mnie. Dlatego właśnie nie utrzymywałyśmy kontaktu z jej rodzicami, dlatego właśnie porzuciłyśmy mojego ojca: bo mnie chroniła.

Jako gimnazjalistka prześlizgiwałam się z klasy do klasy, uczyniwszy się niewidzialną – zawsze siedziałam z tyłu sali lekcyjnej, czytając powieść, wepchniętą między karty podręcznika. Miałam nadwagę, ufarbowane na tęczowo włosy i ubierałam się jak typowa emo nastolatka, co sprawiało, że już na wejściu odtrącałam potencjalnych przyjaciół, ale i unikałam rozczarowania, jakim skończyłoby się nieuchronne odrzucenie z ich strony. Uczyłam się średnio, moje oceny ani nie były dość słabe, by nauczyciele się mną zainteresowali, ani dość dobre, by mnie wyróżnili. Ale w pierwszej klasie liceum w Las Vegas, mieszczącego się w olbrzymim budynku z popękanego betonu, anglistka w końcu zwróciła uwagę na mój „zmarnowany potencjał” i wezwała na rozmowę moją matkę. I nagle zaczęto mnie poddawać tajemniczym testom, których wyniki matka trzymała przede mną w tajemnicy i które sprawiły, że krążyła po domu z ustami zaciśniętymi w wąziutką kreskę w wyrazie skrajnej determinacji. Na półkach zaczęły zalegać broszurki; matka naklejała znaczki na grube koperty z triumfalnym zapałem. Zaplanowano dla mnie nową przyszłość.

Któregoś wiosennego wieczoru pod koniec pierwszej klasy matka wślizgnęła się do mojego pokoju, gdy zbierałam się do spania. Przysiadła na skraju łóżka w swej wieczorowej sukience, delikatnie wyjęła mi z dłoni książkę, którą czytałam, i zaczęła mówić do mnie cichym, szepczącym głosem:

– Nino, kotku, już czas, żebyśmy naprawdę skupiły się na twojej przyszłości.

Zaśmiałam się.

– Znaczy, że co? Że pytasz, czy chciałabym zostać astronautką, czy baleriną, jak dorosnę?

Wyciągnęłam ręce po książkę, ale matka trzymała ją poza ich zasięgiem.

– Mówię śmiertelnie poważnie, Nino Ross. Nie wolno ci skończyć tak jak ja, słyszysz? A tak skończysz, jeśli nie zaczniemy korzystać z okazji, które masz pod ręką.

– A co jest złego w byciu tobą? – spytałam, choć wiedziałam, co ma na myśli. Wiedziałam, że matki nie powinny włóczyć się po nocach i spać całymi dniami; nie powinny sprawdzać skrzynek na listy sąsiadów w poszukiwaniu kart kredytowych i nowych książeczek czekowych; nie powinny przenosić dobytku do samochodu w środku nocy i wyjeżdżać z miasta, bo czują oddech policji na karku. Kochałam mamę, wybaczałam jej wszystko, co robiła, ale gdy tak siedziałam na niewygodnym łóżku w opanowanym przez karaluchy mieszkaniu, które niedawno wynajęłyśmy, zrozumiałam, że nie chcę być taka jak ona. Już nie. Wiedziałam, że tym, co czułam, gdy szłyśmy razem korytarzami mojej szkoły – podczas gdy nauczyciele wgapiali się w jej obcisłe sukienki i buty na wysokim obcasie, burzę tlenionych włosów i pomalowane na jagodowo usta – było pragnienie, by za wszelką cenę nie być taka jak ona.

Ale kim w takim razie chciałam być?

Spojrzała na książkę, którą trzymała w dłoniach, łamiąc sobie głowę nad tytułem. Czytałam Wielkie nadzieje, które nauczycielka od angielskiego dała mi w prezencie niedługo po tym, jak skierowała mnie na testy.

– „Bardzo wysoki iloraz inteligencji”. Taki był wynik twoich testów IQ. Możesz być, kim tylko chcesz. Kimkolwiek, byle nie podrzędną kanciarą.

– Czyli że mogę być baleriną?

Obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem.

– Ja nigdy nie miałam cholernej szansy na normalne życie, ale ty owszem, więc dopilnuję, żebyś z niej skorzystała. Przenosimy się. Znowu, wiem. Ale znalazłam liceum w Sierra Nevada, w Tahoe, które zgodziło się wesprzeć nas finansowo. Przeniesiemy się tam, ty będziesz mogła skupić się na nauce, a ja poszukam pracy.

– W sensie normalnej pracy?

Przytaknęła.

– Normalnej pracy. Dostałam już robotę, będę hostessą w jednym z kasyn.

I chociaż czułam, jak na dźwięk tych słów coś się we mnie porusza i drży – może jednak mogłyśmy żyć jak normalna rodzina – zblazowana piętnastoletnia cyniczka, którą w sobie hodowałam, jakoś nie potrafiła w to uwierzyć.

– Czyli co? Rozwiązałam jakiś test i teraz myślisz, że będę studiować na Harvardzie? I zostanę pierwszą prezydentką Stanów Zjednoczonych? Daj spokój.

Cofnęła się i zmierzyła mnie szczerym spojrzeniem swoich błękitnych oczu, wielkich jak moneta dolarowa i spokojnych jak księżycowa noc.

– Oj, kochanie. A czemu by, kurwa, nie?

Nie muszę chyba dodawać, że nie zostałam pierwszą prezydentką USA. Ani astronautką, ani nawet cholerną baleriną.

Zamiast tego poszłam na studia (ale nie na Harvard ani uniwerek o choćby zbliżonej renomie) i skończyłam historię sztuki. Opuściłam mury uczelni, mając do spłacenia sześciocyfrową kwotę z tytułu pożyczki studenckiej; miałam także dokument, który nie uprawniał mnie do wykonywania absolutnie żadnego sensownego zawodu. Sądziłam, że z moją inteligencją i dzięki ciężkiej pracy wyrwę się z tego życia.

Czy można zatem się dziwić, że ostatecznie skończyłam jako kanciara?

[...]