34,99 zł
Nowa książka autorki świetnie przyjętych w Polsce Seryjnych zabójczyń.
Diabolicznie sprytne i nieuchwytne. Wyłudzaczki, kanciary, kobiece kameleony
Oszustki to pełna czarnego humoru prowokacyjna opowieść o kobietach, które dopuściły się różnego pokroju szwindli ‒ od skandalicznych i zuchwałych wyłudzeń po piramidalne machloje. Robiły to wręcz z artyzmem, godną podziwu odwagą i bezczelnością!
XVIII wiek, Paryż, Jeanne de Saint-Rémy wyłudza od królewskich złotników naszyjnik z 647 diamentów, udając najlepszą przyjaciółkę królowej Marii Antoniny.
Rok 1848, nastoletnie siostry Fox z małego miasteczka w stanie Nowy Jork z nudów wymyślają zabawę w toczenie i opuszczanie na podłogę jabłka na sznurku. Dźwięk towarzyszący zajęciu przywołuje niepokojące stukanie w nawiedzonym domu… Wkrótce siostry stają się sławnymi mediami i zyskują licznych naśladowców oraz zwolenników, dla których organizują odpłatne publiczne seanse komunikowania się z duchami.
Początek XX wieku, Cassie Chadwick przekonuje wytrawnych finansistów, w tym przedstawicieli najpoważniejszych banków, do udzielenia jej pożyczek sięgających milionów dolarów, twierdząc, że jest córką z nieprawego łoża Andrew Carnegie, jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
Sztuka szalbiercza ma długą tradycję, a jej kobiece bohaterki należą do najlepszych w tej dziedzinie. Przecież zawsze znajdzie się jakaś samozwańcza i przekonująca Anastazja Romanowa, która lukratywnie sprzeda swoją historię kobiecym magazynom…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 457
Dla Cecila
Ta kobieta w pewien pokręcony sposób
przypomina narciarza albo alpinistę.
Można ją sobie wyobrazić, jak zadaje sobie
pytanie: Czy i tym razem mi się uda?
Dr William Fosch
WPROWADZENIE:
Urocze
W 1977 roku w nowojorskim „Daily News” ukazał się artykuł poświęcony młodej kobiecie, która nazywała się Barbara St. James. (W każdym razie tak brzmiało jedno z jej nazwisk). „Jeśli ją spotkacie, polubicie ją”[1], głosił artykuł. „Wyciągnie z was opowieść o waszym życiu, waszych kłopotach i triumfach. Wydaje się kobietą ustosunkowaną i majętną, kobietą z klasą. Jej szczerość jest zniewalająca”.
„Wydaje się” to drugie z dwu najważniejszych słów w tym akapicie, a pierwszym jest „polubicie”. „Polubicie ją”. Historia życia pięknej Barbary dawno popadła w zapomnienie, ale to zdanie mogłoby posłużyć jako charakterystyka niemal każdej oszustki, jaka pojawiła się wcześniej lub później. „Jeśli ją spotkacie, polubicie ją”. Umiejętność wzbudzania sympatii jest najważniejszym narzędziem w arsenale oszustki, ostrym jak nóż szefa kuchni i fałszywym jak teatralna maska. Gdyby nie ta umiejętność, byłaby niczym. Jeśli ją polubicie ‒ a na pewno tak się stanie ‒ wtedy jej praca będzie o wiele łatwiejsza. Wszystko potoczy się błyskawicznie. Nawet tego nie poczujecie.
To, że oszuści wzbudzają tak wiele sympatii, jest przypuszczalnie największym oszustwem wszech czasów. Jak im się to udaje, tym kryminalistom potrafiącym stworzyć świat, w którym nazywamy ich „mistrzami podstępu”, podczas gdy inni przestępcy muszą zadowolić się takimi niewyszukanymi etykietkami jak „złodziej” albo „handlarz narkotykami”? Dlaczego nazywamy ich przestępstwa „sztuczkami opartymi na zaufaniu”, jakby chodziło o psikusy złośliwych kilkulatków? Kiedy czyta się to, co dziennikarze, prawnicy i kochankowie mówili o kobietach opisanych w tej książce, można odnieść wrażenie, że wspominali jakąś cudowną artystkę na scenie życia, która, niestety, jakoś pogubiła się po drodze. „Ta kobieta byłaby naprawdę wspaniałą istotą, gdyby odebrała należyte wykształcenie i odpowiednie wychowanie”, napisał jeden z dziennikarzy o pewnej oszustce z Kanady. Brat innej, brytyjskiej, mistrzyni tego fachu twierdził, że gdyby nie pewna „niefortunna skaza” charakteru, „byłaby cudowną, naprawdę cudowną osobą. Szczerze mówiąc, i tak nią jest”. Kochanek pewnej francuskiej oszustki mówił: „Nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, podziwiałem dzielność jej ducha, którego nic nie mogło powstrzymać”. Szwagier pewnej amerykańskiej oszustki oświadczył, że „Jest jedną z najmilszych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem”.
Nie ma sensu temu przeczyć: kobiety, o których opowiada ta książka, są niezwykle urocze. W towarzystwie większości z nich można by spędzić wspaniały wieczór w barze. Wiele z nich ma świetny gust w sprawach mody. A te ich torebki od najlepszych projektantów! Te ich futra! Niektóre z nich potrafią zabawnie imitować różne obce akcenty, inne potrafią przewidzieć przyszłość. Jedna z nich prowadziła różowy samochód, podczas gdy inna miała tablicę rejestracyjną „1RSKTKR” ‒ Number 1 Risk Taker [Ryzykantka numer 1]. Najbardziej niebezpieczna z nich miała zwyczaj rozdawania studolarowych banknotów nieznajomym ‒ tak po prostu. Cudowne! Z pewnością te kobiety wydawały się tak interesujące, że chciałoby się je poznać, pod warunkiem że udałoby się nam znaleźć po słonecznej stronie ich natury. Ale dlaczego właściwie tak chętnie je podziwiamy? Nie możecie przecież opowiadać wszystkim naokoło, że wasza szwagierka, seryjna morderczyni, jest „wspaniałą, wspaniałą osobą”, oraz że podziwiacie jej „dzielnego ducha, którego nic nie może powstrzymać”, mimo to w internecie jest mnóstwo artykułów pod tytułami: „Czemu tak obsesyjnie interesujemy się oszustkami” albo „Jak ubrać się w stylu waszej ulubionej oszustki na Halloween”.
Skąd to uwielbienie? Wyjaśnienie jest proste: oszuści mają ogólnie reputację przestępców, którzy nie uciekają się do przemocy. Rzadko słyszy się o oszustce, która schowała czyjąś uciętą głowę do zamrażarki. Jej ofiary niemal nigdy nie płacą życiem za to niefortunne spotkanie (z oszustką). Prawie nigdy! A to jest dla nas nadzwyczaj wygodna okoliczność, ponieważ możemy dać sobie spokój z ofiarami, traktując je jako łatwowiernych idiotów, którzy, w sumie, wyszli jednak z tego cało, i skupić swoją, jakże życzliwą, uwagę na tym, co sprawia, że te artystki – to znaczy, przestępczynie – są takie fantastyczne.
Ale, być może, to, że kibicujemy oszustkom, ma także pewną mroczniejszą przyczynę: w skrytości ducha chcemy być tacy jak one. Większość ludzi, a zwłaszcza kobiety, wiedzie swoje życie, szukając jakiejś drogi pomiędzy tysiącami barier społecznych. Oszustki tymczasem, dzięki tajemniczej alchemii stapiającej ich talent i przestępcze skłonności, przekraczają te granice i niczym Houdini cudownie uwalniają się z kolejnych kaftanów bezpieczeństwa, którymi je skrępowano. Oszustka nie czuje potrzeby, aby posługiwać się właściwym numerem ubezpieczenia społecznego albo trzymać się tego samego imienia, jakie nadali jej rodzice, albo podawać prawdziwy kolor oczu w swoim prawie jazdy. Nie przeszkadza jej małe fałszerstwo. Nie budzi jej lęku skromny akt bigamii. Potrafi odjechać z parkingu cudzym modnym autem albo ukraść naszyjnik z 647 diamentów i nie obchodzi ją, kto i jaką cenę płaci za jej przestępstwa. Chociaż ludzie uwielbiają czynić z jej postaci symbol – przedsiębiorczości, kapitalistycznej inwencji, American Dream czy samej Ameryki albo diabła wcielonego czy też po prostu pewnego nieuchronnego zakłamania, jakie charakteryzuje życie przeciętnej kobiety – ona ma gdzieś te wszystkie nasze metafory. Jedyną osobą, która ma dla niej jakieś znaczenie, jest ona sama. Czyż to nie szokujące, ten rodzaj krzyczącego egoizmu? I czyż to nie brzmi odrobinę ekscytująco?
To kuszące pomyśleć, że moglibyśmy być tacy jak ona – gdybyśmy tylko potrafili lepiej udawać obce akcenty i mieli w szufladzie kilka peruk, no i całkowicie poddali się naszym najbardziej pierwotnym społecznym pragnieniom: zdobycia statusu, władzy, bogactwa, pieniędzy, podziwu i kontroli nad innymi. Pragnienia tego rodzaju mogą wydawać się nieapetyczne, ale są nieodłącznie związane z naszą naturą. Niedawne badania psychologiczne[2] wykazały, że ludzie pragną osiągnąć wysoką pozycję społeczną nie tylko dlatego, że zaspakaja ona nasze gorące pragnienie przynależności, ale także dlatego, że daje nam poczucie kontroli, większe poczucie własnej wartości, a nawet korzyści na rynku reprodukcyjnym. (Nawet zwierzęta chcą być ważne. Badania z 2016 roku na grupie samic makaków królewskich pokazały, że dążenie do poprawy pozycji społecznej wzmacniało u nich działanie układu odpornościowego[3]). Większość z nas stara się zaspokoić te potrzeby na niezliczone sposoby, za pomocą naszych przygnębiających drobnych oszustw, które nigdy nie trafiają na łamy gazet. Staramy się wymyślić siebie na nowo przy okazji postanowień noworocznych, korygujemy historie naszego życia, aby wydało się bardziej ekscytujące, i próbujemy, z całej mocy próbujemy, aby nas lubiano ‒ kiedy może przynieść to nam korzyść. Rzadko jednak pozwalamy sobie pójść na całego, czy to z powodu skrupułów moralnych, presji społecznej, czy staroświeckiego pragnienia, aby raczej unikać więzień. Więc kiedy czytamy o wyczynach jakiejś artystki podstępu, wydaje nam się kuszące, aby nie utożsamiać się z jej ofiarami (sądzimy, że jesteśmy na to zbyt inteligentni), a raczej z nią. Co by się stało, gdybyśmy się zachowywali tak jak ona? A gdybyśmy byli równie uroczy? Gdybyśmy dali sobie spokój z moralnością, społeczeństwem, zbiorową odpowiedzialnością i po prostu pozwolili sobie na... przyjemność?
Ale nigdy nie będziemy tacy jak ona. Zbyt wiele przeszkód staje nam na drodze. Za wiele reguł, których trzeba przestrzegać. Za dużo społecznych zobowiązań, które musimy podtrzymywać. To przestrzeganie i podtrzymywanie jest, na ogół, czymś dobrym – pięknym nawet, chociaż niektórym z nas można, mam nadzieję, wybaczyć, że cicho westchną sobie na boku z rozczarowania, kiedy to sobie uświadomią. Ale może właśnie dlatego mistrzyniom podstępu tak łatwo wzbudzić w nas sympatię. Oszustka musi zaangażować cały swój wdzięk, to jasne, ale to my czekamy na to spotkanie z otwartymi ustami i błyskiem nadziei w oczach. I kiedy zaczyna swoje sztuczki, myślimy, co za „wspaniała istota ludzka” i „jaka cudowna, cudowna osoba”, i „co by było, gdyby; co by było?”. A wtedy ona ma nas w garści i robimy to, czego od nas chce. I zaraz złoży nam propozycję, której nie potrafimy się oprzeć.
Bywalczynie
1. Jeanne de Saint-Rémy
2. Cassie Chadwick
3. Wang Ti
Miscellanea
Jeden balon na gorące powietrze
Jeden produkt inspirowany balonem na gorące powietrze
Osiem fortepianów
647+ diamentów
Jedna fałszywa królowa
Dwu fałszywych ojców
Jedno prawdziwe omdlenie
Liczne fałszywe omdlenia
Jeden żołnierz, który kochał kaligrafię
Jeden starszy człowiek pod wpływem szoku złożony chorobą
Grono oszukanych olimpijczyków
Jeden fałszywy wąsik
Jedna bardzo szczególna róża
Jeanne de Saint-Rémy
alias: Comtesse de La Motte
1756–1791
Kiedyś, dawno temu, król Francji postanowił kupić dla swojej kochanki najpiękniejszy diamentowy naszyjnik na świecie.
Działo się to w 1772 roku. Monarchą był nieśmiały i nieporadny Ludwik XV, a jego kochanką Madame du Barry; jej lekko zaróżowione policzki i śnieżnobiały dekolt przeszły do legendy. Potrzebowała naszyjnika, który byłby godny jej urody, więc królewscy jubilerzy zabrali się do pracy i zaczęli sprowadzać diamenty z najodleglejszych krajów świata, takich jak Rosja czy Brazylia. Powstało dzieło sztuki olśniewające – 2800-karatowa kolia z 647 diamentów – i nieco złowróżbne. Zaprojektowano ją w taki sposób, aby okalała szyję kobiety, sięgając aż na jej pierś, a dodatkowe sznury diamentów spływały z tyłu na kark. Naszyjnik ozdobiono lekkimi wstążeczkami w barwie błękitnej, które miały łagodzić, co się nie powiodło, ogólne, nieco przytłaczające wrażenie. Jego styl nazwano terminem collier d’esclavage: „obrożą niewolnicy”[4].
Zdawało się, że to arcydzieło będzie najbardziej pożądanym wyrobem sztuki jubilerskiej na świecie, ale Madame du Barry nigdy nie miała okazji go przymierzyć. Zanim Ludwik XV zdążył wyłożyć dwa miliony livrów, jakie należało zapłacić – ponad siedemnaście milionów dzisiejszych dolarów[5] – zmarł na ospę, zostawiając swoją kochankę bez cennej pamiątki i przerażonych jubilerów bez grosza. Przez pewien czas jubilerzy jeździli po Europie, wymachując naszyjnikiem przed nosem rozmaitych monarchów, ale nikt jakoś nie dał się uwieść jego migotliwej, nieco złowrogiej aurze, a nawet jeśli już ktoś miał na niego ochotę, to i tak nie stać go było na taką przyjemność[6].
Jubilerzy wrócili więc do ojczyzny, aby spróbować ostatniej opcji, jaka im pozostała. W mieście pojawiła się właśnie nowa osoba, dziewczyna. Młoda królowa z Austrii, znana ze swojej eleganckiej szyi. Mówiono, że jest nieco frywolna i ma obsesję na punkcie wszystkich możliwych błyskotek, może więc ją zaciekawi sławna kolia. W końcu jaka kobieta nie chciałaby dostać w swoje ręce czegoś tak... bezcennego?
Szesnaście lat wcześniej na świat przyszła pewna drobna dziewczynka. W jej domu nie słyszano o diamentach. Ojciec był pijakiem, matka tłukła ją rózgą, a jej przodkowie roztrwonili resztki smętnego majątku wiele pokoleń wcześniej. Ale jej nazwisko! Dziewczyna nazywała się Jeanne de Saint-Rémy, była dumną potomkinią rodu Walezjuszy (Valois) i dla niej to nazwisko było cenniejsze niż wszystko inne. Jej ojciec, formalnie rzecz biorąc, był prapraprawnukiem Henryka II, który rządził Francją w połowie XVI wieku jako dziesiąty władca z dynastii Walezjuszy, tyle że prapraprawnukiem królewskiego dziecka z nieprawego łoża, potomkiem jednej z kochanek Henryka II, i podczas gdy jego przodkowie cieszyli się pewnymi względami monarchów, jego potomkowie cierpieli. Przez pokolenia przodkowie Jeanne żyli jako kłusownicy i złodzieje, stopniowo tracąc większość ziem sprzedawanych na pokrycie długów, i w końcu pozostał im tylko rozpadający się wiejski dom pod miasteczkiem Bar-sur-Aube w Szampanii. W chwili, gdy Jeanne i jej rodzeństwo przyszli na świat, nie było już najmniejszego śladu blasku Walezjuszy. Prawdę mówiąc, dzieci były tak wychudzone i zdziczałe, że miejscowi na ich widok odwracali wzrok[7]. W murze ich rozpadającego się domu była niewielka dziura i sąsiedzi czasami wciskali przez nią jedzenie dla dzieci, żeby nie patrzeć na ich wygłodzone twarze.
Ale Jeanne dorastała, wierząc głęboko, że gdzieś za kulisami świata czekają na nią pieniądze Walezjuszy, o ile tylko zdoła przekonać kogoś ważnego, aby jej wysłuchał[8]. Rodzice na swój własny, trujący sposób, wspierali to złudzenie. Kiedy ich długi osiągnęły zastraszające rozmiary, cała rodzina uciekła do Paryża, gdzie matka Jeanne zmuszała ją do żebrania, bijąc ją zajadle, jeśli dziewczynka nie przyniosła do domu dość pieniędzy. Jeanne snuła się więc po ulicach, wołając: „Litości dla biednej sieroty z rodu Walezjuszy!”. W Paryżu jej ojciec zmarł w końcu od przepicia, jego ostatnie słowa, twierdziła Jeanne, brzmiały jak wezwanie: „Zaklinam cię na wszystko, w każdym nieszczęściu pamiętaj, że jesteś Valois!”.
Kiedy Jeanne miała osiem lat, jej uliczne krzyki wpadły w ucho pewnej damie o dobrym sercu, markizie de Boulainvilliers, która wzięła pod swoją opiekę Jeanne i jej rodzeństwo. Głaskała dzieci po główkach i wysłała je do szkoły z internatem. (W tym czasie matka Jeanne porzuciła rodzinę i uciekła z innym mężczyzną). Markiza doprowadziła nawet do potwierdzenia autentyczności pochodzenia swoich podopiecznych z rodu Walezjuszy i zdobyła dla nich niewielką królewską pensję, odpowiednik około ośmiu tysięcy dzisiejszych dolarów[9]. Dla Jeanne to powinna być mile widziana odmiana losu – uznanie ze strony monarchy, że jest tą osobą, za którą się podaje – ale ambitna dziewczyna poczuła się wręcz urażona tym gestem. Chciała prawdziwych pieniędzy. Chciała, aby oddano jej wiejską posiadłość Walezjuszy. Chciała, aby ludzie patrzyli na nią z podziwem.
Chociaż Francja powoli pogrążała się w kryzysie – przesyłała pieniądze na podtrzymanie amerykańskiej rewolucji, aby osłabić tradycyjnego wroga, Anglików, nie zdając sobie sprawy z tego, że jedynie dziesięciolecie dzieli ją od własnej, krwawej rewolucji – klasy wyższe nadal wiodły olśniewające życie mogące zawrócić w głowie nawet najbardziej trzeźwej dziewczynie. W centrum tego zachwycającego świata znajdowała się postać młodej królowej, Marii Antoniny, która bezwstydnie wydawała na stroje znacznie więcej, niż pozwalał jej budżet, jej fryzury przypominały wyszukane rzeźby, miała na każde skinienie prywatnego wytwórcę czekolady i zatrudniała osobę, której jedynym zadaniem było pilnowanie, aby w królewskich komnatach nigdy nie brakowało świeżych kwiatów[10]. Mając taką królową na tronie, któż nie chciałby dla siebie choćby małego kawałka tego olśniewającego przepychu? Każdy, kto się liczył w kraju, pragnął mieć więcej[11], wspinając się bezwstydnie po plecach tych, którzy stali niżej na drabinie społecznej, po to aby samemu wznieść się choć milimetr wyżej. A nikt w całym wygłodzonym kraju, nękanym przez rozpadającą się gospodarkę, nie chciał wspiąć się wyżej, niż pragnęła tego Jeanne.
Charles Boehmer żył w otoczeniu tak wielu diamentów, że chciał się zabić.
On i jego partner, Paul Bassenge, byli królewskimi jubilerami i zaprojektowali dla francuskiego monarchy kolię z 647 diamentów, co, jak się okazało, było największym błędem w ich zawodowej karierze. Ten cenny drobiazg był przeklęty. Naprawdę przeklęty! Jubilerzy spędzili minione dziesięć lat, błagając Marię Antoninę, aby przejęła naszyjnik z ich rąk, mimo to królowa nie wyraziła najlżejszego zainteresowania. W pewnym momencie Boehmer rzucił się przed nią na posadzkę, łkając, i zagroził, że jeśli nie kupi od niego kolii, rzuci się do rzeki. Na co królowa odparła chłodno, że w przypadku jego śmierci z pewnością nie będzie czuła się za nią odpowiedzialna.
Boehmer powinien był w tym momencie zrozumieć, że puka do niewłaściwych drzwi. Maria Antonina niemal nigdy nie nosiła naszyjników – odwracały uwagę od klasycznej prostoty jej długiej szyi. Ale był zbyt zadłużony, aby myśleć o estetyce. Razem z Bassenge zainwestowali cały swój majątek, aby stworzyć to arcydzieło, i co dostali w zamian? Kolia była dla nich niczym młyński kamień u szyi. Martwili się, że będą go dźwigać w nieskończoność.
Podczas gdy królewscy jubilerzy rwali włosy z głów, Jeanne, wówczas dwudziestotrzyletnia, marzyła o przyszłej wielkości. Chociaż markiza była dla niej niesłychanie łaskawa, Jeanne zaczęła narzekać na jej nadmierną opiekę. Markiza cały czas starała się wychować ją na miłą, dobrze ułożoną, prostą dziewczynę – może szwaczkę? Ale Jeanne czuła się głęboko urażona sugestiami, że miałaby być kimkolwiek innym niż damą wszech czasów. Wreszcie nieskończenie cierpliwa markiza postanowiła wysłać Jeanne i jej siostrę to klasztoru, być może nie bez związku z podejrzeniem, że Jeanne usiłuje uwieść jej męża. Jak można się było spodziewać, Jeanne w najmniejszej mierze nie czuła zainteresowania życiem w ubóstwie i pobożności, toteż jesienią 1779 roku uznała, że ma dość zakonu. Z kilkoma monetami w kieszeni razem z siostrą uciekły z klasztoru i wróciły do rodzinnego miasteczka, mając nadzieję, że zrobią należyte wrażenie na miejscowych, którzy pamiętali je jedynie jako parę wygłodzonych urwisów.
Powrót Jeanne do rodzinnego miasteczka nie wypadł aż tak wspaniale, jak sobie wyobrażała. Niektórzy z miejscowych uznali wręcz, że jest troszkę obłąkana, w tym także pewna kobieta, u której się zatrzymała i która nazwała ją „demonem”[12]. (Z pewnością nie pomogło Jeanne, że próbowała uwieść męża także tej kobiety). Inni poczuli się jednak nieodporni na jej wdzięk. Niezależnie od wszystkich swoich niepokojących pomysłów, Jeanne miała bowiem trzy cechy, które przykuwały uwagę innych: promienny uśmiech, błysk jasnych oczu i przekonujący sposób wysławiania się. Nie była dobrze wykształcona, ale instynktownie rozumiała zasady, na jakich działa społeczeństwo, i nie bała się łamać reguł, jeśli czuła, że stawiają ją w niekorzystnym położeniu. „Nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, podziwiałem dzielność tego ducha, którego nic nie mogło powstrzymać”[13], napisał młody prawnik Jacques Beugnot, który zakochał się w niej bez pamięci. Uznał to za urocze, że usposobienie Jeanne „w tak uderzający sposób odbiega od nieśmiałości i wąskich horyzontów innych dam z miasteczka”.
Jeanne zainteresowała się jego osobą bardziej ze względu na pomoc prawną, jakiej mógł jej udzielić, niż na jego miłość, wierząc głęboko, że prawnik pomoże jej w odzyskaniu fortuny Walezjuszy. Jeśli chodzi o miłość, szukała jej gdzie indziej i zanim skończyła dwadzieścia cztery lata, znalazła innego mężczyznę: pozbawionego talentów oficera francuskiej armii, który nazywał się Antoine de La Motte. Kiedy zaszła w ciążę[14], oboje uznali, że dla przyzwoitości muszą się pobrać. (Jeanne nie bała się naruszania norm społecznych, ale tylko wtedy, gdy przynosiło jej to korzyść, a rola matki nieślubnego dziecka z pewnością mogłaby jej przeszkodzić we wspinaczce po drabinie społecznej). Wzięli ślub o północy 6 czerwca 1780 roku i szybko zaczęli posługiwać się tytułami Comte et Comtesse de la Motte – hrabiego i hrabiny. We Francji żyli gdzieś prawdziwi arystokraci z rodu La Motte, niespokrewnieni z Antoine’em[15], ale oboje z Jeanne doszli zapewne do wniosku, że mogą po prostu przywłaszczyć sobie ich herb. W końcu Jeanne zawsze kierowała się dewizą: „Kłam tak długo, aż wszyscy ci uwierzą”.
Jednak tego, że zaszła w ciążę na długo przed ślubem, niestaty nie dało się ukryć. Miesiąc po zaślubinach młodej pary na świat przyszła dwójka chłopców, którzy zmarli kilka lat później. Jeanne nie miała jednak wiele czasu na to, aby ich opłakiwać.
Po ślubie nowożeńcy zamieszkali u ciotki Antoine’a, ale ta uświadomiwszy sobie, że Jeanne zaszła w ciążę, zanim stanęła przed ołtarzem, zrobiła skandal i wyrzuciła ich ze swojego domu[16]. Jeanne i Antoine zrozumieli nagle, że potrzebują pieniędzy. A do tego domu. I poparcia. Choć nie zaszkodziłoby także trochę władzy.
We wrześniu 1781 roku Jeanne dowiedziała się, że jej dawna opiekunka, markiza, zatrzymała się z wizytą u pewnej niezwykle ważnej postaci: księcia kardynała Louisa de Rohan, pochodzącego z jednej z najlepszych i najstarszych rodzin Francji. Ciekawe, pomyślała Jeanne. Znajomość z Rohanem otwierała wiele możliwości. Kardynał, mężczyzna wysoki i przystojny, dobiegał pięćdziesiątki i wydawał pieniądze tak szerokim gestem, jak gdyby rozrzutność wkrótce miała wyjść z mody (co też istotnie się stało we Francji lat osiemdziesiątych XVIII wieku). Jego pałac, otoczony przez rozległe ogrody, był prawdziwym klejnotem okolicy, a do tego w stajni miał pięćdziesiąt dwie klacze czystej krwi angielskiej[17].
Rohan duchowo nie był jednak tak elegancki, jak sugerowało jego oblicze. „[Człowiek] słaby i próżny, a do tego dość łatwowierny; nie był przesadnie pobożny i z wielkim zapamiętaniem uganiał się za kobietami”[18], ubolewał pewien historyk. Rohan tkwił w niekończących się długach i wyjątkowo irytował samą królową Marię Antoninę. Wypadnięcie z łask monarchy oznaczało społeczną i zawodową śmierć. Rohan tymczasem doszedł do wniosku, że jedynie niechęć królowej stoi na drodze do spełnienia się jego największego pragnienia, jakim była godność pierwszego ministra[19]. Starał się więc rozpaczliwie zdobyć jej uczucia – raz nawet założywszy przebranie próbował wkraść się na jedno z jej przyjęć – ale nic nie działało. Rohan popadał w coraz większą rozpacz. Dałby wszystko za jakiś przyjazny gest królowej. Wszystko.
Kiedy Jeanne spotkała Rohana, ujrzała w nim człowieka pochłoniętego bez reszty przez jedno oczywiste pragnienie. A jak dobrze wiedziała, ludzie pod wpływem swoich pragnień stają się bezbronni. Pragnienie to groźna rysa w tarczy obronnej. Szansa dla kogoś takiego jak Jeanne. Małe boczne drzwi, które aż proszą, aby je otworzyć.
Można się zastanawiać, czy Jeanne i Rohan poszli ze sobą do łóżka, ale Jeanne uwiodła go koncertowo[20]. Nosiła w jego towarzystwie swoje najlepsze suknie i zawsze potrafiła dopilnować, aby w powietrzu unosił się zapach jej perfum. Była urocza i uwodzicielska, nie żałowała pochlebstw, a on spijał wszystko z jej ust, nagradzając ją sutymi podarunkami i promocją dla męża. Jeanne była tak przekonująco rozkoszna, że wyprowadziła w pole nawet osobistego specjalistę Rohana od nabijania ludzi w butelkę: szalbierza znanego jako hrabia Alessandro di Cagliostro, który mieszkał w pałacu Rohana i którego kardynał zatrudniał jako swego rodzaju życiowego przewodnika. Cagliostro słynął ze swojej rzekomej wiedzy w dziedzinie okultyzmu i oczarował wielu mieszkańców Paryża z pomocą swoich seansów spirytystycznych i miłosnych naparów. Ale, szczęśliwie dla Jeanne, nie był na tyle przenikliwy, aby wyczuć bratnią duszę w przestępstwie. Prawdę mówiąc, podczas gdy Cagliostro był oszustem bardziej od niej krzykliwym, Jeanne była większą niż on mistrzynią swojego fachu. Oczywiście Włoch zawsze potrafił wyczarować jakiś „egipski eliksir” albo wygłaszać napuszone nonsensy o „kulombach”, albo „demonicznych lożach”[21], ale w ostatecznym rachunku jego sztuczki sprowadzały się do oparów i gry luster – czasami dosłownie. Jeanne tymczasem specjalizowała się w domenie spraw mających o wiele większy ciężar gatunkowy: nieskończenie bardziej delikatnych i wrażliwych tajnikach ludzkiego serca.
Mając nowego protektora na jedno skinienie, Jeanne poczuła, że świat otwiera się przed nią jak ostryga. Razem z Antoine’em wynajęli apartamenty w Paryżu i Wersalu, i Jeanne zaczęła udawać osobę znacznie bogatszą, niż była w rzeczywistości. Wydawała swoją królewską pensję na ekstrawaganckie stroje. Aby zrobić wrażenie na gościach, kupowała drogą zastawę stołową – po czym następnego dnia zanosiła ją do lombardu. Krok po kroku starała się znaleźć coraz bliżej centrum wszelkiego bogactwa: postaci króla i królowej Francji, którzy mogli jednym gestem spełnić jej wszystkie marzenia. Królowa Maria Antonina słynęła ze swojej dobroczynności i Jeanne była pewna, że gdyby tylko udało się jej wyjaśnić władczyni sytuację rodu Walezjuszy, królowa przywróciłaby jej i jej rodzinie pozycję godną dawnej chwały.
Problem polegał na tym, że wszyscy w Wersalu żywili podobne pragnienia. Wystarczyło się lekko rozejrzeć i wzrok zaraz trafiał na jakiegoś szlachcica, który po prostu umierał z pragnienia, aby otrzymać audiencję u królowej. Aby zwrócić na siebie uwagę Marii Antoniny, Jeanne musiała więc wysilić swój umysł[22]. Zaczęła krążyć po Wersalu w nadziei, że „przypadkiem” natknie się na królową w jednym z wielu tamtejszych korytarzy. Potem zaczęła dramatycznie mdleć w obecności różnych wysoko postawionych dam, mając nadzieję, że wiadomość o biednej, umierającej z głodu sierocie z rodu Walezjuszy dotrze do czułego ucha królowej. Na próżno. Dorobiła się jedynie reputacji osoby kłopotliwej – dziwnej młodej damy o jasnych oczach, która ciągle mdleje z niewiadomych powodów.
Z początkiem 1784 roku Jeanne i Antoine znaleźli się prawie bez grosza przy duszy i Jeanne musiała wykrzesać jakiś nowy plan. Pomyślała, że skoro Wersal jest siedliskiem plotek i zawiści, czemuż nie miałaby tego wykorzystać? Plan był prosty, ale olśniewająco odważny: zaczęła opowiadać, że ona i Maria Antonina są przyjaciółkami. Najlepszymi przyjaciółkami. Prawdę mówiąc – mówiła – jeśli już ma być całkiem szczera, Maria Antonina osobiście zainteresowała się jej sytuacją i obie zwierzały się sobie ze swoich tajemnic podczas sekretnych nocnych spotkań.
Aby uprawdopodobnić swoją opowieść, Jeanne zawarła znajomość ze strażnikiem Petit Trianon, prywatnej posiadłości Marii Antoniny w Wersalu. Jeanne starała się dopilnować, aby widziano, jak późnym wieczorem dyskretnie wyłania się z prowadzącej do niej bramy, jak gdyby właśnie wychodziła po wieczornej gorącej czekoladzie u swojej królewskiej przyjaciółki. To wystarczyło, resztę wzięli na siebie rozsiewacze plotek. Wkrótce różne wysoko postawione osoby zaczęły składać wizyty samej Jeanne, błagając ją, by użyła swoich wpływów u królowej, aby im pomóc. Jeanne życzliwie kiwała głową, uprzejmie przyjmowała pieniądze, które jej wtykali w rękę, i obiecywała, że zobaczy, co da się zrobić. Plotka szybko dotarła do Rohana i wprawiła go w zachwyt. Jakże dobrze się składało, że jego najlepsza przyjaciółka, Jeanne, jest w tak dobrych stosunkach z jego przyszłą najlepszą przyjaciółką, Marie! Błagał Jeanne, aby wyprosiła u królowej jeszcze jedną szansę dla kardynała.
Jak rekin na kilometr czujący zapach krwi, tak Jeanne wyczuwała desperację Rohana. Powiedziała mu, że porozmawia z królową, po czym wróciła z najlepszą wiadomością na świecie: Maria Antonina jest gotowa się z nim pogodzić. Prawdę mówiąc, chce, aby Rohan napisał do niej list...
Listy, jakie zaczęły krążyć między kardynałem Rohanem a „królową”, były ciepłe, przyjazne i niepozbawione akcentów erotycznych. (Plotka głosi, że nazwał ją w nich swoją „panią”, a siebie samego „niewolnikiem”[23]). Czasami królowa pisała do niego na papierze obramowanym błękitnymi kwiatami, a czasami ozdobionym złotem. W listach często mimochodem wspominała, że Rohan powinien ofiarować Jeanne jakiś mały prezencik jako wyraz wdzięczności, że pomogła im nawiązać kontakt. Rohan z radością spełnił prośbę. Wkrótce zaczął błagać królową, aby pozwoliła mu złożyć sobie wizytę, ale królowa odpowiadała, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment... na razie.
Rohan umarłby ze wstydu, gdyby się dowiedział, że te listy nie wychodziły spod ręki samej Marii Antoniny, a pewnego niezbyt godnego zaufania żołnierza obdarzonego talentem do kaligrafii. Jeanne wciągnęła do pomocy starego kumpla z wojska swojego męża, Rétaux de Villette’a, który był zarazem jej kochankiem i oficjalnym fałszerzem. Jeanne dyktowała swoje fałszywe listy Villette’owi, a on posłusznie je spisywał i opatrywał zamaszystym podpisem. Jego odręczne pismo w niczym nie przypominało pisma królowej, ale Rohan był zbyt zachwycony, żeby cokolwiek zauważyć.
Przez chwilę listy zadowoliły Rohana, ale Jeanne nie mogła w nieskończoność odwlekać obiecanego spotkania za pomocą frazy: „nie teraz, mój drogi”. Rohan tak silnie nalegał na osobisty kontakt z Marią Antoniną, że Jeanne zrozumiała, że w jakiś sposób musi dla niego królową wyczarować. Wysłała więc męża na ulice Paryża na poszukiwanie kogoś, kto mógłby ją dobrze odegrać. Antoine wrócił w towarzystwie ślicznej, naiwnej prostytutki, Nicole le Guay. Jeanne oświadczyła Nicole, że jest zaprzyjaźniona z królową i że Maria Antonina chciałaby, aby Nicole oddała jej pewną przysługę w zamian za skromną nagrodę. Następnie Jeanne powiedziała Rohanowi, że królowa pragnie spotkać się z nim o północy w parku w Wersalu, gdzie wręczy mu pojedynczą różę. Cała scena była przesycona natrętnym erotyzmem: środek nocy, tajemnica, kwiat i sugestia wszystkiego, co mógłby oznaczać. Rohan był w siódmym niebie.
Kiedy nadszedł pamiętny wieczór, Jeanne skryła się w krzakach i obserwowała, co się stanie. Nicole, bardzo zdenerwowana, ściskała w dłoniach różę i drżała z zimna, ubrana jedynie w powiewną białą szatę zwaną gaulle – dokładnie ten rodzaj lekko skandalizującej, letniej sukienki, jakie uwielbiała Maria Antonina. Było już ciemno, gdy Rohan wszedł do ogrodu i posuwając się wśród drzew, ujrzał w poświacie księżyca niewyraźny zarys kobiecej postaci w bieli. Kobieta wręczyła mu różę i był całkiem pewien, że usłyszał słowa: „Możesz uznać, że przeszłość zostanie zapomniana”. Wszystko działo się w półmroku, cudownym półmroku, ale niestety skończyło się za szybko, ponieważ Jeanne nagle chwyciła go za łokieć i powiedziała, że muszą odejść, zanim ktoś ich zobaczy[24].
To była mistyfikacja stulecia. Nicole rzeczywiście wyglądała jak królowa, zwłaszcza w ciemnościach, a Rohan był tak zachwycony, że po powrocie do domu nazwał jedną z ogrodowych alei w swoim letnim pałacu Promenadą Róży. A Jeanne? Jeanne była w tym momencie u szczytu swoich możliwości. Oczywiście zawodowy oszust pokroju Cagliostro potrafił z pomocą świec i szarf wyczarować swoje miraże, ale mała Jeanne wyczarowała właśnie z niczego królową Francji. W tym momencie była postacią potężną – przynajmniej w oczach Rohana – i nie omieszkała tego wykorzystać. W listach od „królowej” zaczęła teraz prosić kardynała o pożyczki coraz większych sum, a on z radością spełniał te życzenia. Jeanne brała pieniądze i zafundowała sobie za nie wiejski dom w miasteczku, w którym dorastała. Ilekroć tam przyjeżdżała, zakładała najlepsze suknie i wydawała wystawne przyjęcia[25]. Zupełnie jakby chciała powiedzieć: „Popatrzcie na mnie” do mieszkańców, którzy znali ją w czasach, gdy była jedynie wychudzonym, zdziczałym i wiecznie głodnym dzieciakiem. „Mówiłam wam, że jestem wyjątkowa”.
Dzięki plotkom krążącym po Wersalu wiadomość o rzekomej przyjaźni łączącej Jeanne z królową dotarła wreszcie do królewskich jubilerów, którzy zastrzygli uszami. Może oni nie zdołali przekonać Marii Antoniny do zakupu tej boleśnie kosztownej kolii, ale najlepsza przyjaciółka Marii Antoniny z pewnością potrafi sobie z tym poradzić. I tak pewnego dnia jubilerzy przynieśli naszyjnik do Jeanne i spytali, czy w swojej łaskawości nie zechciałaby im pomóc w sprzedaży tego przeklętego cacka.
Jeanne spojrzała na kolię, rzecz najpiękniejszą chyba, ale też najbardziej kłopotliwą na świecie. Popatrzyła na okrągłe diamenty ściągnięte ze wszystkich stron globu. Na drobne wstążeczki, które rozpaczliwie próbowały złagodzić wrażenie przeraźliwego ciężaru naszyjnika. Na ogromny diament w centrum, o kształcie serca, wspaniały i nieprzenikniony jak serce jakiejś królowej. Potrafiła z łatwością wyprowadzić w pole markizy, kardynałów i zawodowych oszustów. Ale to? Oto wyzwanie godne jej intelektu i odwagi, godne jej krwi Walezjuszy. Postanowiła więc pomóc nieszczęsnym jubilerom.
Wkrótce w listach „Marii Antoniny” do Rohana zaczęły pojawiać się aluzje do tego, że mógłby naprawdę jej pomóc w pewnej bardzo delikatnej sprawie. Chodziło, jak pisała, o „sekretne negocjacje, które interesują mnie osobiście, i z których nie chciałabym się zwierzyć nikomu innemu poza panem”.[26] Rohan będzie musiał zachować niezwykłą dyskrecję, ponieważ, no cóż, chodziło o naszyjnik, i chociaż nie mogła otwarcie zaangażować się w sprawę jego zakupu, ten drobiazg był tak piękny i tak pasowałby do jej długiej szyi, że po prostu musi go mieć. Czy Rohan byłby zatem tak miły i zaaranżował transakcję w jej imieniu? Oczywiście zwróci mu pieniądze. W swoim czasie.
Jakimś cudem prośba nie wydała się Rohanowi podejrzana, przypuszczalnie dlatego, że prawdziwa Maria Antonina słynęła ze swoich ogromnych długów. Mimo to Rohan sam tkwił po uszy w długach, a ten naszyjnik był onieśmielająco kosztowny. Kardynał złożył wizytę jubilerom i zgodził się kupić rzecz ze zniżką, na raty: 1 600 000 livrów, w czterech ratach. Jubilerzy uważali, że nie muszą podpisywać żadnej umowy – kto potrzebuje umowy, jeśli kupującym jest królowa? – ale Rohan uparł się, żeby podpisali jakiś dokument. Jeanne obiecała więc, że dostarczy kontrakt do królowej, po czym przyniosła go z podpisem: Marie Antoinette de France, naskrobanym u spodu[27]. To był błąd godny amatora – królowa podpisując jakiś dokument, ograniczała się do sygnatury Marie Antoinette – ale wszyscy byli zbyt podekscytowani, żeby zwrócić na to uwagę. I tak, po trzynastu latach udręki, wreszcie udało się sprzedać naszyjnik.
Rohan przyniósł naszyjnik do apartamentu Jeanne. Obiecała, że dostarczy go królowej tak szybko, jak to będzie możliwe. Ale gdy znaleźli się wreszcie z mężem sam na sam z tą połyskliwą błyskotką, wyjęli nóż i zaczęli rozcinać naszyjnik na kawałki.
Przez następne kilka dni Rohan i jubilerzy czekali, siedząc jak na szpilkach. Za każdym razem, gdy Maria Antonina pojawiała się publicznie, wpadali w panikę. Czemu nie nosi diamentowej kolii? Czemu nie obdarza ich choćby uśmiechem, dając porozumiewawczy znak? Boehmer posłał jej przesłodzony list, w którym wyznawał, jak bardzo jest zadowolony, że już wkrótce naszyjnik będzie „noszony przez największą i najlepszą z królowych”[28], ale nie otrzymał odpowiedzi. (Maria Antonina nie miała pojęcia, o co chodzi temu człowiekowi, i powiedziała do swojej pokojówki: „Ten człowiek urodził się po to, aby mnie zadręczać; zawsze ma w głowie jakiś obłąkany pomysł”[29]). Wreszcie Jeanne, aby uspokoić spanikowanych mężczyzn, powiedziała, że królowa po prostu nie czułaby się komfortowo, gdyby nosiła naszyjnik, zanim za niego w całości zapłaci, zwłaszcza że cały kraj tak bardzo pogrążał się w długach. Rohan i jubilerzy, uspokojeni, czekali, a w tym czasie Jeanne wysłała męża do Londynu z torbą pełną pojedynczych diamentów na sprzedaż.
Wkrótce zauważono, że Jeanne nagle stała się znacznie bogatsza niż była wcześniej. Nosiła lepsze suknie[30] i kupowała nonsensownie ekstrawaganckie przedmioty, takie jak mechaniczny ptak[31], który naprawdę potrafił latać, a jej nowy powóz miał kształt balonu na gorące powietrze[32]. (Balony wypełnione gorącym powietrzem były wówczas bardzo modne. Jedna z gazet pisała nawet o „balonowej manii”[33]). Prawdę mówiąc, przepuszczała teraz więcej pieniędzy, niż większość francuskich arystokratów wydawała w ciągu roku[34], choć próbowała zbywać ciekawskich, mówiąc, że, no cóż, wygrała mnóstwo pieniędzy na wyścigach konnych. Ale zegar zaczął już tykać. Jeanne wiedziała, że jest tylko kwestią czasu to, że jubilerzy zażądają pierwszej raty albo Rohan skontaktuje się bezpośrednio z Marią Antoniną i zapyta, czemu nie okazuje mu należytej wdzięczności z powodu zakupu naszyjnika, albo jedno i drugie.
W tej sytuacji Jeanne, jak zwykle, postanowiła przejść do ofensywy. Spotkała się z Rohanem i oświadczyła mu z całą powagą, że podpis Marii Antoniny na umowie sprzedaży został sfałszowany. Rohan miał wrogów, powiedziała Jeanne, i ktoś wykorzystał sprawę naszyjnika, aby go zniszczyć. Innymi słowy: cała sprawa była oszustwem – oszustwem wymyślonym przez kogoś innego, oczywiście. Zdumionym jubilerom oświadczyła, że najlepiej będzie, jak poproszą Rohana o spłatę całej sumy już teraz, żeby szybko zamieść wszystko pod dywan.
Posunięcie było godne szachowych arcymistrzów. Tak śmiałe, że mogło się udać. Gdyby Rohan przełknął swoją dumę, mógłby po prostu zapłacić, aby uniknąć skandalu i upokorzenia. Ale był jeden szkopuł: plotki. Boehmer usłyszał od jednej z pokojówek Marii Antoniny, że królowa wcale nie kupiła tego naszyjnika. Rohan zobaczył, jak wygląda autentyczny odręczny podpis Marii Antoniny i uświadomił sobie z przerażeniem, że listy, jakie dostawał od „królowej”, wyszły spod zupełnie innej ręki. Wreszcie zaniepokojeni jubilerzy udali się wprost do królowej z prośbą o wyjaśnienie. Spytali, czy kupiła ich naszyjnik.
Nie, odparła królowa. W ten sposób wyrafinowana intryga Jeanne upadła. Została zdemaskowana z taką przerażającą szybkością, z jaką spada z nieba przekłuty balon.
W dniu 17 sierpnia 1785 roku Jeanne była właśnie na wystawnej kolacji w pobliżu rodzinnego miasta, gdy usłyszała wiadomość, że Rohan został aresztowany kilka chwil po wyjściu z audiencji u króla. „Mówi się o diamentowym naszyjniku, który ponoć miał kupić dla królowej i nie kupił” – oświadczył mężczyzna, który przywiózł wiadomość. Nikt nie wiedział w tym momencie, jak bardzo skomplikowana w rzeczywistości była ta transakcja. Dawny kochanek Jeanne, prawnik, siedział podczas tego wieczoru przy tym samym stole i obserwował ją uważnie. Widział, jak zbladła. Upuściła serwetkę[35]. Oświadczyła, że musi wyjść. Odwiózł ją do domu, gdzie zaczęła palić swoje papiery. Po latach nieudanych wysiłków, by zwrócić na siebie uwagę królowej, nie spodziewała się, że królowa właśnie teraz zwróci na nią uwagę.
Następnego ranka Jeanne została aresztowana i przewieziona do Bastylii. Rohan już tam był; podczas aresztowania zdołał przekazać przyjacielowi liścik z prośbą, aby pobiegł do domu kardynała i spalił wszystkie listy napisane na papierze obramowanym złotem albo błękitnymi kwiatami. Wkrótce dołączyli do nich w areszcie Nicole i Villette, fałszywa królowa i fałszerz listów. Jeanne, która kierowała się zasadą, że najlepszą obroną jest atak, oświadczyła, że to prestidigitator Cagliostro i jego żona są odpowiedzialni za cały spisek, więc ich także aresztowano. Jedyną osobą, która uniknęła więzienia, był jej mąż. Antoine nadal przebywał w Anglii pochłonięty onieśmielającym zadaniem spieniężenia 647 diamentów.
Gdy pięć miesięcy później rozpoczął się proces, podstawowe pytanie brzmiało: Kto w rzeczywistości jest odpowiedzialny za całą aferę? Czy to Rohan zmontował intrygę, próbując zaszkodzić reputacji królowej dla własnych korzyści politycznych? Czy też Rohan – człowiek pochodzący z jednego z najpotężniejszych rodów Francji – sam padł ofiarą oszustwa? Czy to możliwe, że prawdziwym mózgiem stojącym za tym śmiałym przestępstwem była ta niegdyś obszarpana dziewczynka z pustym żołądkiem snująca się po ulicach, ten nikt o ładnych oczach, ta... kobieta?
Nicole i Villette opowiedzieli w sądzie o przebiegu skandalicznego nocnego spotkania w ogrodzie, wspierając twierdzenie Rohana, że był całkowicie przekonany o autentyczności swojej korespondencji z królową. W świetle ich zeznań Rohan wyszedł wprawdzie na idiotę – ale niewinnego idiotę. Jeanne w odpowiedzi próbowała wszystkich możliwych sztuczek, aby wykazać swoją niewinność. Kiedy Nicole składała zeznania, Jeanne puszczała do niej porozumiewawczo oko, żeby skłonić ją do zmiany zeznań. Kiedy zeznawał Cagliostro, rzuciła mu w głowę świecą. Śmiała się, gdy sądziła, że to jej pomoże; płakała i łkała, gdy wydawało się, że płacz jest bardziej stosowny. Zaprzeczyła, jakoby kiedykolwiek opowiadała, że jest najbliższą przyjaciółką Marii Antoniny. Oświadczyła, że ona i jej mąż sprzedają pojedyncze diamenty tylko dlatego, że Rohan podarował jej trochę starej biżuterii. Ugryzła więziennego strażnika w rękę. Kiedy indziej schowała się naga pod łóżkiem, aby uniknąć doprowadzenia na salę sądu. Cały czas broniła się z energią godną setki prawników. Czy oni wszyscy naprawdę są aż do tego stopnia szaleni, aby sądzić, że ona, wołała, mogłaby wymyślić i przeprowadzić tak skandaliczne oszustwo?
Publiczność w całej Francji śledząca przebieg procesu nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ta afera była tak cudownie obskurna. To było rozkoszne – rozkoszne! – zobaczyć, że tacy ludzie jak pompatyczny, stary Rohan i niesyta przepychu Maria Antonina są uwikłani w taką brudną aferę. A w samym środku tej historii tkwił diamentowy naszyjnik, który nie był już tylko cenną błyskotką, jaką wielkie damy noszą na szyi, ale stał się złowrogim narzędziem służącym ambicji, chciwości, walce o status i seks, a także symbolem upadku. W miarę jak toczył się proces, na targowiskach pojawiły się wyroby przemysłu pamiątkarskiego, skupione wokół motywu Jeanne. Przekupnie oferowali talerze z wymalowanym na nich naszyjnikiem albo sylwetki Jeanne uprawiającej seks z Rohanem, Jeanne uprawiającej seks z Villette albo Rohana uprawiającego seks z królową. Wprawdzie Jeanne siedziała w więzieniu, bez grosza przy duszy, i kąsała strażników po rękach, ale przynajmniej osiągnęła jeden z celów, jakie wytyczyła sobie w dzieciństwie: jej imię było teraz na ustach wszystkich.
Choć Maria Antonina w całej sprawie była autentycznie niewinna, afera zniszczyła jej reputację bardziej, niż Jeanne mogłaby się kiedykolwiek spodziewać. Królowa miała niedobrą opinię u poddanych już przed zaginięciem naszyjnika, ale teraz została unurzana w błocie. Ludzie szeptem opowiadali sobie, że Rohan naprawdę uwiódł ją w krzakach w Wersalu; opowiadali, że obiecał jej naszyjnik, aby zdobyć dostęp do tego, co kryło się pod przewiewną gaulle. Autorzy pornograficznych pamfletów szaleli i w jednym z nich, zatytułowanym „Królewski burdel”[36], twierdzono bez ogródek, że Rohan jest ojcem niektórych dzieci Marii Antoniny. Choć obecność królowej Francji w ogrodzie została w całości wyczarowana przez Jeanne, większość Francuzów była teraz przekonana, że ich królowa jest dziwką opłacaną w diamentach oraz że ich monarchia to żart i trzeba z nią skończyć[37].
Maria Antonina zalała się szczerymi łzami na wieść o wypuszczeniu Rohana na wolność.
„Przyjdź tu i płacz razem ze mną, przyjdź i pociesz moją duszę”[38], pisała do przyjaciółki, księżnej Polignac. „Werdykt, jaki właśnie wydano, to przerażająca zniewaga. Zalałam się łzami żalu i rozpaczy”. Wypuszczając Rohana na wolność, francuski sąd przyznawał[39], że kardynał miał powody po temu, aby przypuszczać, że królowa naprawdę będzie chciała spotkać się z nim w krzakach. Innymi słowy reputacja Marii Antoniny była już tak zszargana, sięgnęła już tak nisko, że jedynym błędem biednego Rohana było uznanie tego za fakt. Szukając pomsty, Maria Antonina wygnała Rohana ze swojego dworu, ale to nie ukoiło bólu, jaki przyniósł jej werdykt sądu. Później jedna z dam dworu, z przerażeniem wspominając te wydarzenia, pisała: „W tym momencie szczęście królowej legło w gruzach”[40].
Cagliostro i jego żona także zostali wypuszczeni na wolność. Nicole zwolniono z braku dowodów. Villette został skazany na wygnanie. Antoine, który nigdy nie stanął przed sądem, został skazany in absentia na dożywotnie galery. Ale główną karę zarezerwowano dla zabiedzonej małej dziewczynki znikąd, którą uznano za mózg całej intrygi[41], zwanej później „aferą naszyjnika”. Cały majątek Jeanne przepadł na rzecz monarchii. Wypalono jej na każdym z ramion literę „V” – oznaczającą słowo voleuse, „złodziejka” – choć podczas wypalania piętna wyrywała się tak bardzo, że rozżarzony metal chybił i wylądował na jej piersi. A potem została dożywotnio wtrącona do więzienia.
Żaden z aspektów kary nie przystawał do wizerunku tej comtesse z własnego nadania, która najwyraźniej sądziła, że zostanie uznana za osobę niewinną i złotym powozem odesłana na salony. Na wyrok zareagowała, krzycząc z furią: „Znieważyliście w ten sposób krew Walezjuszy!”[42]. Ale nie musiała długo gnić w więzieniu. Już po roku zaczęła dostawać listy od anonimowej osoby, która pragnęła pomóc jej w ucieczce. Piątego czerwca 1787 roku[43] niemal trzydziestojednoletnia Jeanne wydostała się z więzienia w przebraniu mężczyzny. Nie wiadomo, kto właściwie jej pomógł, ale przypuszczalnie mógł to być ktoś, kto nienawidził królowej. Dla osób pogardzających monarchią wolna Jeanne to była Jeanne, którą można wykorzystać z pożytkiem. Któż mógł przewidzieć, co ta nieustraszona kobieta zrobi i co powie – zwłaszcza o monarchii – jeśli ponownie znajdzie się na ulicach?
Ku przerażeniu Marii Antoniny, Jeanne miała mnóstwo do powiedzenia. Uciekła do Anglii, do męża, i z bezpiecznej odległości ogłosiła, że zamierza opublikować wspomnienia. Wiadomość przyjęto w Wersalu z niepokojem albo złośliwą radością, w zależności od tego, kto po której stronie stał. A kiedy Jeanne zaczęła już pisać, nie mogła przestać. Napisała tak wiele, że poświęciła nawet swego rodzaju metawspomnienia historii pisania swoich memuarów, zatytułowane: An Address to the Public Explaining the Motives Which Have Hitherto Delayed the Publication of the Memoirs of the Countess de Valois de la Motte [Pismo do Publiczności wyjaśniające Motywy, które spowodowały opóźnienie publikacji Wspomnień hrabiny de Valois de la Motte]. Wspomnienia Jeanne, kiedy już się ukazały, były nieznośnie przepełnione słowami pisanymi majuskułą albo dramatyczną kursywą oraz pompatycznymi deklaracjami niewinności – np.: „Opinia publiczna musi wreszcie wybrać między JEJ WYSOKOŚCIĄ a atomem, który monarchini zgniotła”[44].
Jeanne z pewnością nie była atomem, ale nie była też niezwyciężona. W sierpniu 1791 roku – miała wtedy trzydzieści cztery lata – złożyli jej wizytę ludzie, którzy wprawili ją w tak wielkie przerażenie, że aby przed nimi uciec, wyskoczyła z okna. Gazety donosiły, że niespodziewanymi gośćmi byli sądowi urzędnicy, którzy zamierzali ją aresztować z powodu niewielkich długów, być może związanych z hazardowym nałogiem męża. Antoine w swoich wspomnieniach twierdzi, że Jeanne uznała nieproszonych gości za ludzi przysłanych przez królową, którzy mieli zaciągnąć ją do więzienia[45]. Kimkolwiek byli nieznajomi, Jeanne uciekała przed nimi przerażona i wylądowała na chodniku, łamiąc sobie kość udową, do tego roztrzaskując sobie ramię i wybijając oko. Już nie wróciła do zdrowia. Dwa miesiące później miejscowe gazety donosiły: „Sławna hrabina De La Motte, autorka Necklace Memory [Wspomnień naszyjnika], która niedawno wyskoczyła z okna pierwszego piętra, uciekając przed prawnikami sądowymi, zmarła wczoraj, we wtorek, o jedenastej wieczorem, w swoim domu nieopodal Astley’s Riding School”[46].
Podobnie jak okoliczności narodzin, tak okoliczności jej śmierci były smutne i mało chwalebne, ale przynajmniej w gazetach posłużono się tytułem, który sama sobie nadała w dniu ślubu: hrabina.
Wielka Rewolucja Francuska wybuchła w 1789 roku, trzy lata po procesie Jeanne i dwa lata przed jej śmiercią. Gdy głowy arystokratów zaczęły spadać na gilotynach, wybitni uczeni tamtej epoki, tacy jak Johann Wolfgang von Goethe czy Edmund Burke, spojrzeli chłodnym, bezlitosnym okiem na poczynania Jeanne i doszli do wniosku, że afera z diamentami odegrała ważną rolę w upadku monarchii[47]. (Podobnie jak to było w przypadku reputacji Marii Antoniny, tak i reputacja Jeanne zmieniała się z upływem lat; po rewolucji historycy zaczęli minimalizować znaczenie Jeanne, ale w latach osiemdziesiątych XX wieku zaczęli znowu o niej mówić. „Katalizator rewolucji francuskiej”[48], tak nazwał jej aferę pewien historyk w 2003 roku). Nawet Napoleon wiedział, kim była Jeanne – i obwiniał ją, przynajmniej po części, za powstały chaos. Kiedy spytano go, co myśli o Aferze Naszyjnika, odparł: „Od tej chwili śmierć królowej była przesądzona”[49].
Żadna z osób, która miała do czynienia z naszyjnikiem, nie zaznała szczęścia[50]. Nicole, fałszywa królowa, zmarła młodo. Rohan umarł w biedzie. Villette znalazł się we Włoszech, gdzie, jak głosi plotka, ostatecznie został powieszony za jakieś inne przestępstwo. Cagliostro umarł w więzieniu, gdzie znalazł się za przynależność do masonerii. Antoine na przemian trafiał do więzienia i z niego wychodził, i w końcu gdzieś przepadł w 1831 roku. Boehmer i Bassenge zmarli, nigdy nie otrzymawszy zapłaty za swoją pracę. (Naszyjnik został ostatecznie spłacony przez spadkobierców rodu Rohan w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, ponad sto lat po całej aferze). Maria Antonina, dwa lata po śmierci Jeanne, sama znalazła się w brudnym wózku wiozącym ją do więzienia wśród tłumów krzyczących poddanych. Stanęła przed pełnym wzgardy trybunałem złożonym wyłącznie z mężczyzn, którzy spytali ją – między innymi – o Jeanne. Królowa po raz ostatni oświadczyła, że nigdy nie spotkała tej kobiety i że nie miała nic wspólnego z tamtym skandalem. Ale to nie miało znaczenia. W końcu dotykała wielu innych kosztowności. W dniu 16 października 1793 roku ostrze gilotyny spadło na jej sławną obnażoną szyję.
Trudno sobie wyobrazić, aby Jeanne mogła przewidzieć, jak skończy się jej misterny plan. Chciała jedynie przywrócić honor swojej rodzinie, a w efekcie przyczyniła się do jednego z największych w dziejach krwawego zwrotu akcji. Ale może wcale nie byłaby tym wszystkim zaskoczona. Jeśli żyła kiedykolwiek osoba, która wierzyła w swoje niezwykłe przeznaczenie, była nią Jeanne. W końcu pochodziła z rodu Walezjuszy. Urodziła się, aby igrać z diamentami.
Przypisy