Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Otwieram oczy” to zbiór czterech opowiadań, których wspólnym mianownikiem jest perspektywa bohatera dotkniętego traumą. Środki wyrazu właściwe konwencji grozy służą tu jako narzędzie umożliwiające artystyczną eksplorację stanu posttraumatycznego, w przypadku którego osiowym doświadczeniem jest lęk, a towarzyszącymi objawami zaburzenia percepcji. Autor porusza się w obszarze grozy odczarowanej, pozbawionej oczywistego pierwiastka nadprzyrodzonego. Źródłem koszmaru jest więc podświadomość, sfera wyparcia i wewnętrznego konfliktu. Centralnym zagadnieniem zaś są powracające pytania o granice między normalnością a chorobą oraz między realnością a iluzją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Otwieram oczy
Autor: Szymon Majcherowicz
Copyright © Wydawnictwo IX. 2021
Copyright for the cover art ©
by Barbara Komaniecka & Wydawnictwo IX. Kraków 2021
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Marta Sobiecka
Korekta: Magdalena Berek
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Barbara Komaniecka
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2021
Wydanie I
ISBN 978-83-962684-8-8
Tafla krystalicznej czerni rozpięta aż po horyzont. Cisza wokół tak ogłuszająca, że ścina przestrzeń w galaretę. Stoimy nieruchomo tuż przy linii wody. Gdzieś z tyłu, za nami – miasto. Już w innym świecie, już nieznane, nienazwane, coraz bardziej rozcieńczone w roztworze pamięci. Kłębowisko nabuzowanej żywotności, już wyciszone niczym gałką volume na wieży stereo, już przeistoczone w chmurę, w fatamorganę. Przede mną bezkres zimnej, skroplonej ciemności, w którą wpatruję się jak zahipnotyzowany, nie rozumiejąc nic.
Wtem woda się rozstępuje, a spod jej powierzchni, powoli i majestatycznie, wynurza się cielsko kolosalnej ryby, która łypie ku mnie śmiertelnie poważnym i bezdennie pustym okiem – przez krótką chwilę mówiącym mi wszystko o istocie życia – wszystko, czyli nie nazbyt wiele – po czym na powrót niknie w smolistym odmęcie, pozostawiając po sobie ledwie kilka koncentrycznych kręgów na powierzchni. Pokazuję ci to niebywałe zjawisko, wyciągając rękę przed siebie ile sił, ale ty nie widzisz nic, nie reagujesz, milczysz jak grób, tak bardzo skupiony na jakiejś myśli, zamkniętej szczelnie w łupinie twojej wielkiej głowy. Czemu tu przyszliśmy?
Szliśmy tak długo – przez nieznane blokowiska, boczne uliczki, park utopiony w grudniowej plusze, przemysłowe przedmieścia, puste połacie. Zziębnięty i zsiniały, słaniałem się ze zmęczenia. Buty całkiem przemokły. Robiłem, co mogłem, by dotrzymać ci tempa, ale każdy twój krok oznaczał moje dwa. Obolałe nogi zamieniały się w kłęby waty, marzyłem, byśmy przystanęli, usiedli gdzieś choć na chwilę, ale bałem się o to poprosić. Byłeś inny niż zwykle. Byłeś kimś innym. Wcześniej, gdy szliśmy gdzieś razem, zawsze zwalniałeś kroku, starając się dostosować do moich możliwości. Teraz w ogóle o to nie dbałeś. Z zaciętą miną parłeś przed siebie jak lodołamacz. Co ci się stało?
I nie żartowałeś ze mną jak tyle razy wcześniej, nie objaśniałeś mi świata, odpowiadając cierpliwie na moje naiwne, irytujące pytania. Twoje prawe oko nie mrugało do mnie porozumiewawczo, twa ekspresyjna mimika nie komunikowała bezgłośnie, jak to wcześniej tyle razy bywało: „głowa do góry, bracie, jest git!”. Daremnie oczekiwałem jakiegokolwiek ciepłego gestu, utwierdzającego mnie w poczuciu bezpieczeństwa. Jakby odjęło ci mowę. I tylko ta myśl intensywna, zagęszczona, wystąpiła ci na twarz wypukłością żył wokół skroni, nitką zaciśniętych z całej siły ust, nieobecnym spojrzeniem.
Pamiętam, jak kiedyś, całą wieczność temu, kiedy tata żył, a mama była mamą, zjawiłeś się w naszym domu po raz pierwszy. Szturmem zdobyłeś moją sympatię i zaufanie. Sklejałem wtedy prosty model samolotu. Pomogłeś, dałeś kilka fachowych porad. Nie miałeś nic dla mnie, nie wiedziałeś, że mnie spotkasz, nie byłeś na to przygotowany. A jednak znalazłeś dla mnie prezent: czas i uwagę. I coś jeszcze. Szalenie spodobał mi się breloczek doczepiony do pęczka twoich kluczyków, z czarnym sześcionogim stworem ziejącym czerwonym płomieniem i enigmatycznym napisem „Agip”, a ty bezbłędnie odczytałeś to z błysku moich oczu. Gdy tego dnia żegnałeś się ze mną, dziarsko i radośnie wykrzykując „graba, bracie!”, breloczek pozostał w mojej drobnej, spoconej dłoni.
Zdążył już nieco wyblaknąć i pokryć się pajęczynką rys. To nic! To nawet lepiej. Tym więcej było w nim ciebie. Musiał towarzyszyć ci całe lata, na dystansie tysięcy kilometrów. Stałem oniemiały, dzierżąc swój skarb i rozwartymi szeroko oczyma łapczywie chłonąc świat wokół, który na kilka chwil nasycił się paletą kolorów o intensywności iście nadnaturalnej.
Gdy wciąż oszołomiony zdobyczą pokazałem ojcu nowy talizman, ten, ku memu zdumieniu, nie odwzajemnił ani krzty entuzjazmu. Z wysiłkiem uniósł kąciki ust, bąknął, że breloczek jest świetny, ale moja dziecięca intuicja nie dała się zwieść. Nie chciał nawet wziąć go do ręki. Cóż takiego mogło być nie tak z breloczkiem, nie potrafiłem dociec, ale i ja zacząłem przyglądać mu się z lekką nieufnością. Nie trwało to jednak długo. Wkrótce miłość rozbłysła na powrót i tej nocy spałem z nim pod poduszką. We śnie wywołanym bliskością breloczka byłem kierowcą rajdowym, który w obklejonym pstrokatymi naklejkami aucie pryskał błotem spod kół na karkołomnych zakrętach toru. Pełna kontrola nad maszyną dawała radość, jakiej w swoim krótkim życiu nigdy jeszcze nie doświadczałem. To był zupełnie nowy wymiar radości.
Przez kilka następnych dni nosiłem breloczek przypięty do szlufki spodni, co rusz ciesząc oczy jego widokiem i przez cały czas czerpiąc siłę z jego fizycznej bliskości. Potem spodnie niespodziewanie poszły do prania, a breloczek zniknął.
Wściekły i naburmuszony zamęczałem to mamę, to tatę niekończącymi się pytaniami, gdzie on się podział i czy mi go przypadkiem nie zabrali, ale zdaniem obojga to ja musiałem gdzieś go wcześniej zgubić. Odczepił ci się w zabawie na dworze i już, przepadło! Było, nie ma. Nie nudź! Gapa z ciebie i tyle. Kijem tego, co nie pilnuje swego!
Ja jednak nie ustawałem w poszukiwaniach. Spenetrowałem cały dom, zajrzałem pod każde łóżko i tapczan, pod każdą szafę, szafkę czy kredens, a także za lodówkę i do kosza na brudy w łazience. Potem obszedłem powoli i uważnie całe podwórko, przeczesując wzrokiem trawę, nurkując w zaroślach, przerzucając setki kawałków gruzu z pryzmy na tyłach domu. Amulet jednak najwyraźniej rozpłynął się w powietrzu. Zrezygnowany siadłem wreszcie na betonowych schodkach ganku, podparłem czoło rękami i, choć bardzo się starałem, nie potrafiłem powstrzymać łez.
W tym kryzysowym momencie zauważył mnie tata. Stanął nade mną, chwilę się zastanawiał, jakby szukając odpowiednich słów-kluczy, po czym żartobliwie modulowanym głosem zapytał: czy szanowny obywatel nie ma czasem ochoty na lody? Momentalnie pojaśniało mi w głowie. A gdy biała strużka z waniliowej gałki spływała z rozmiękłego wafla na grzbiet dłoni, o breloczku już nie myślałem, z przejęciem opowiadając tacie fabułę jakiegoś filmu akcji, obejrzanego niedawno u kolegi na wideo. Po miesiącu nie byłem już pewien, czy breloczek ten istniał naprawdę, czy też może mi się przyśnił. Mniej więcej wtedy zjawiłeś się ponownie.
Tego dnia z powodu nagłej niedyspozycji nauczycielki, która w połowie lekcji zaczęła dziwnie wytrzeszczać oczy i chwytać się w okolicach mostka, po czym oznajmiła, że natychmiast musi udać się do lekarza, całą moją klasę zwolniono do domu, wróciłem więc nieco wcześniej, niż powinienem. Siedzieliście naprzeciwko siebie w dużym pokoju. Gdy tylko mnie dostrzegłeś, posłałeś mi ten swój dziarski, przyjacielski uśmiech i mrugnąłeś znacząco obojgiem oczu, aby mnie powitać, nie przerywając jednak wywodu mamie, zwróconej do mnie plecami. Pogrążona była w jakimś smutnym słowotoku, żaliła się, ale nie bardzo rozumiałem, o czym mówi. Zapamiętałem tylko, jak trzykrotnie z naciskiem powtarzała frazę: „byłam po prostu za młoda”. To był wartki nurt mowy dorosłych, pełnej trudnych słów i zawiłych konstrukcji składniowych. Z tonu głosu matki biła tak śmiertelna powaga, że aż przeszły mnie dreszcze. Ty, po krótkim rozbłysku uśmiechu, na powrót przybrałeś wyraz twarzy skupiony i zafrasowany, chłonąc z uwagą każde matczyne słowo. Wtedy ona nagle odwróciła się, spostrzegła mnie i, najwyraźniej niemile zaskoczona, tonem nieznoszącym sprzeciwu oddelegowała w trybie natychmiastowym na górę, gdzie miałem od razu zasiąść do lekcji. Posłusznie zastosowałem się do tych dyrektyw, nie na żarty nastraszony natężeniem jej stanowczości.
Później, gdy ciebie już nie było, a ja odważyłem się w końcu zejść na palcach na dół i zakraść do dużego pokoju, ponownie wyczuła moją obecność i tym razem przywołała do siebie. Usadziła mnie na sofie, sama zaś ukucnęła naprzeciw, chwytając mocno obiema dłońmi moje przedramiona. Przez dłuższą chwilę patrzyła mi niemo w oczy, wreszcie przemówiła.
Powiedziała, że taty nie ma, że musiał wyjechać, nagle i na długo, że muszę być teraz szczególnie grzeczny, bo to dla niej niezwykle trudny okres. Nic z tego nie rozumiałem. Przecież ojciec obiecał, że na dniach pojedziemy do babci. Nie ośmieliłem się jednak odezwać, spojrzenie matki sznurowało usta.
Przyjąłem do wiadomości, że ojca nie ma, koniec, kropka. Ty natomiast zacząłeś zjawiać się w naszym domu regularnie. I nigdy nie miałem cię dość. Wprost nie mogłem się z tobą nagadać, a wypytywałem cię o wszystko, co tylko przychodziło mi do głowy. Tak świetnie słuchałeś. Ty pierwszy sprawiłeś, że poczułem się kimś ważnym. Nie puszczałeś moich opowieści mimo uszu jak rodzice, przyjmowałeś je ze spokojem i uwagą, dopytując o szczegóły, żywo reagując mimiką.
Jako dzieciak nie mogłem ci mieć wiele ciekawego do powiedzenia, musiałem więc sporo zmyślać. Słuchałeś jednak cierpliwie, z ledwie zarysowanym uśmieszkiem. Teraz wiem, że dokładnie wiedziałeś, kiedy fantazjuję, lecz po dżentelmeńsku nie dawałeś tego odczuć, pozwalając mi popuścić wodzy temu rozbrykanemu jednorożcowi.
Twoje poczucie humoru całkowicie mnie obezwładniało. Czasem wystarczyło jedno słówko, wtrącone tym twoim jajcarskim tonem, a ja turlałem się ze śmiechu po podłodze i nie mogłem przestać. Matka musiała napominać i apelować o spokój, czasem nawet podnosząc głos. Byłeś po prostu fajny. Przy czym poziom twojej fajności był tak wyśrubowany, że nie byłem w stanie mu sprostać, co z kolei sprawiało, że często czułem się jak głupek. Ale co z tego! Przy tobie niemal zapomniałem, że miałem kiedyś ojca. On też nie był w stanie ci sprostać.
Gdy matka powiedziała mi w końcu o jego śmierci, przyjąłem to ze spokojem. Skinąłem głową, mrużąc oczy. Tak już jest. Jedni się rodzą, drudzy umierają. Jestem dużym chłopcem, przecież rozumiem. Byłem smutny, ale szybko wyczułem, że tego smutku wcale się po mnie nie oczekuje. Wręcz przeciwnie, mogłem sobie pozwolić tylko na tyle żałoby, na ile miejsca na nią wyznaczyła mi matka. Wiedziałem, że pokazując po sobie zbyt wiele, naruszam już granice jej cierpliwości, a tej zaczynała mieć dla mnie w owym czasie coraz mniej.
Nie minęły dwa tygodnie od dnia, w którym dowiedziałem się o śmierci taty, kiedy się do nas wprowadziłeś, co przyjąłem z prawdziwą radością. Odtąd widywaliśmy się codziennie rano, przy śniadaniu, czasem też wieczorem, chyba że mama chciała mieć cię dla siebie i odsyłała mnie na górę. Nasze stosunki troszkę się zmieniły. Przestałeś zgrywać kumpla, stałeś się opiekunem. Zaprowadziłeś dyscyplinę, jakiej nigdy w tym domu za czasów ojca nie było. Nie, nie stosowałeś kar, one pozostały domeną matki. Po prostu umiałeś stworzyć atmosferę, w której absolutnie najgorszym ze wszystkiego wydawało się sprawić ci zawód. Zaczął się dla mnie dość trudny czas wytężania intuicji w celu odgadnięcia twoich życzeń, nim zostaną wyartykułowane, oraz usilnego zapobiegania wszystkiemu, co mogłoby wywołać zmarszczenie twego czoła, grymas zniecierpliwienia bądź sapnięcie rozczarowania.
Byłem tak skupiony na tobie, tak tobą zafrapowany, że matki nieomal nie dostrzegałem. Stanowiła oczywisty element tła. Nie można było się po niej spodziewać niczego przyjemnego czy choćby interesującego. Absorbowała za to ciebie. Kradłeś mi ją, ale zupełnie nie miałem o to do ciebie pretensji. Przestała mi gotować i odtąd z pietyzmem i czułością przygotowywała fantazyjne posiłki tylko dla ciebie. Przeważnie obfite, gorące kolacje, bo wracałeś późno. Mnie zaś wykupiliście obiady w szkole. Przestała mi także prać i prasować. Byłem już dużym chłopcem, zawyrokowano więc, że to najwyższy czas, by mnie w tym zakresie usamodzielnić. Odebrałem stosowne szkolenia z obsługi pralki i żelazka. Tym ostatnim oparzyłem się boleśnie już przy pierwszej próbie. W miejscu, w którym wewnętrzna część przedramienia na moment zetknęła się z krawędzią powierzchni prasującej, wykwitła czerwona piekąca szrama, która później obrosła twardym strupem. Mama skrzyczała mnie za nieuwagę.
Nie mazałem się jednak. W tym czasie już w ogóle nie bywałem smutny. Zbyt wiele tajemniczych zakamarków świata wokół pozostawało do odkrycia, nie pozwalając ani na moment zagasnąć radosnej dziecięcej ekscytacji. To był szalony czas łażenia po drzewach, zabaw petardami i benzyną, zakradania się do pustostanów w sąsiedztwie, zamykanych na kłódkę z łańcuchem na zdziczałych, opuszczonych posesjach. W jednym z takich obskurnych ogródków stało wiadro zastygłej smoły z wetkniętym weń mieszadłem. Sporo siły wymagało ode mnie i kolegów sprawienie, by mieszadło drgnęło i, odciągnięte do przeciwległej krawędzi wiadra, odsłoniło skrywającą się pod sztywną skorupą czeluść gęstej, lepkiej, mniej zastygłej smoły. Już po chwili w złożonych w miseczkę dłoniach niosłem całe naręcze nazbieranych w zapuszczonym ogrodzie winniczków, które po deszczu wypełzły ze swych kryjówek na świat licznie i ufnie. Wrzucaliśmy je do gęstej smoły pojedynczo, zupełnie jakby była ona żywą i żarłoczną substancją, milcząco domagającą się kolejnych ofiar. Karmiliśmy tę wygłodniałą mlaskającą czerń pożywnym ślimaczym mięsem z nabożną czcią, wcielając się w rolę jej okrutnych kapłanów. Dawało nam to upajające, a niemożliwe do doświadczenia w żaden inny sposób poczucie mocy.
Jak już wspomniałem, żal w owym czasie nie miał do mnie dostępu. Jakby jądro mojej jaźni opancerzyło się polem siłowym, uniemożliwiającym wniknięcie jakichkolwiek złych myśli – tych zwinnych obleńców, drążących niezasklepiające się nigdy tunele. Teraz wiem, że był to ten rodzaj siły, który traci się z czasem. Obleńce czekały cierpliwie.
* * *
Tymczasem jednak, choć smutek mnie nie tykał, odczuwałem niekiedy tęsknotę za czułością. Matka, choć fizycznie tak bliska, stała się odległa niczym gwiazda z innej konstelacji. Czasem wręcz zastanawiałem się, skąd znam tę kobietę, krzątającą się po kuchni i wkładającą całe serce w wyczarowywanie wyśmienitych potraw, których nigdy nie było mi dane nawet powąchać.
Kiedy pewnego dnia z premedytacją zakradłem się do kuchni i zastałem ją z zapamiętaniem nacierającą mięso ziołami, stanąłem za jej plecami i objąłem ją w pasie. Była zaskoczona, niezbyt przyjemnie. Wyraźnie wyczułem to zakłopotanie i zniecierpliwienie. Nie odwzajemniła pieszczoty, ale też nie próbowała się wyswobodzić. Poddała się z rezygnacją, czekając najwyraźniej, aż mi przejdzie.
Nazajutrz obudziłem się z potężnym bólem gardła, gorączką i hektolitrami śluzu w nosie. Musiałem czas jakiś przeleżeć w łóżku. Na śniadanie zjadłem przygotowane dzień wcześniej kanapki do szkoły. Gdy koło trzeciej po południu zacząłem być już głodny nie na żarty, mama zlitowała się i usmażyła mi jajecznicę. Przez cały dzień oglądałem te same dziesięć komiksów, które miałem w domu, w tym kilka podarowanych przez ciebie. Oglądałem tylko, nie przeczytałem nigdy żadnego, było to zbyt męczące.
Kolejnego dnia trochę wydobrzałem, więc mama pozwoliła mi się ubrać i choć znów miałem pozostać w domu, nie musiałem już zalegać pod kołdrą. Snułem się apatycznie z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć dla siebie żadnego interesującego zajęcia, aż w pewnym momencie uwagę moją przyciągnęło niecodzienne zjawisko.
Między szybami podwójnego, podzielonego szprosami drewnianego okna, którego jedna z górnych szybek od strony podwórza zbita była kamieniem, siedział skrzydlaty stwór. Obrzydliwy, ale i fascynujący. Choć dreszcze co rusz pełzły mi po plecach, nie mogłem oderwać odeń wzroku. Trwał w nieruchomej pozycji, zachodziłem więc w głowę, czy jest żywy, czy martwy. Przełamawszy lęk, popukałem palcem w szybę. Imponujący okaz wielkości dłoni dorosłego nieznacznie poruszył prawym skrzydłem. Z brunatnego, kosmatego łba wyrastały długie czułki, a z okrągłych, czarnych jak sadza oczu biło coś bezwzględnego i fanatycznego. Gdy zastukałem raz jeszcze, mocniej, szaro-bure, czarno nakrapiane skrzydła w mgnieniu oka wpadły we wściekły furkot, a ja odskoczyłem na metr do tyłu. Kreatura wzniosła się na wysokość może czterdziestu centymetrów, po czym opadła bez sił na dno okna i na powrót zastygła. Ewidentnie była w potrzasku. Ponownie zbliżyłem się do szyby i patrzyłem jak zaklęty. Nawet nie zauważyłem, kiedy tuż za moimi plecami zmaterializowała się matka.
— Piękna, co? — odezwała się nagle, co mnie znów nie na żarty wystraszyło, ale zdołałem się opanować i nie dać tego po sobie poznać.
— Straszna... — odparłem nieco jednak rozedrganym głosem.
— No co ty opowiadasz! Jest przepiękna!
— To ćma? — spytałem bezmyślnie.
— Nie, krowa — odparła matka z pobłażliwą ironią w głosie.
Przez chwilę milczałem, nim zebrałem się na kolejne nie najmądrzejsze pytanie:
— Ona gryzie?
— Jeszcze jak! Obgryzłaby ci rękę aż do łokcia jak udko z kurczaka, tak że same bialutkie kosteczki by zostały, i jeszcze byłaby głodna! — Ton głosu matki pozostawał wesoły, jednak w najmniejszym stopniu nie udzieliło mi się to rozbawienie. Coś we mnie ucieszyło się jednak, że matka sama z siebie zbliżyła się i zaczęła konwersację. Doprawdy, było to do niej niepodobne.
Mało tego, była tego dnia w tak wyśmienitym humorze, że po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy raczyła ugotować coś specjalnie dla mnie. Spaghetti. Moje ulubione. Z torebki Knorr. Jadłem, aż mi się uszy trzęsły. A ona, zadowolona i odprężona, spoglądała na mnie z uśmiechem – ni to życzliwym, ni lekko ironicznym. Oczy jej zaś aż błyszczały z jakiejś tajemnej ekscytacji, mimo iż były nieco zaczerwienione, a wokół nich napuchły delikatne sińce. Nie spała. Podobnie zresztą jak i ty. Ale o tym za chwilę, bo oto po paru godzinach objawiłeś się.
Zapadał już zmierzch, a ćma w dalszym ciągu tkwiła uwięziona w oknie. Twoje zachwyty nad nią nie miały końca. Niesamowite! Co to za gatunek? Kapitalne stworzenie! Obłęd! Przecież tak wielkie okazy chyba u nas nie występują, prędzej gdzieś tam w Australii. Może to komu z jakiej prywatnej hodowli uciekło?
— Co z nią zrobimy? — zapytałem.
— Zaraz ją wypuszczę. Trzeba otworzyć okno od podwórza. Leć, bracie, po drabinkę, jest pod wiatą — zaordynowałeś, a ja oczywiście karnie wykonałem rozkaz, choć po cichu byłem zdania, że stwora powinno się raczej zabić. Najchętniej spaliłbym go miotaczem ognia z dezodorantu i zapalniczki, patrząc z zaciekawieniem, jak kurczy się, wygina i zanika w unicestwiającym podmuchu. Cóż jednak, bądź wola twoja.
* * *
A wracając do porzuconego po drodze wątku, niewiele spaliście poprzedniej nocy, a także kolejnej. Wiem to, bo sam wtedy nie mogłem spać. Kilkakrotnie się budziłem, a gdy na powrót pogrążałem się w kruchym śnie, nawiedzały mnie koszmary. Nie, nic mnie nie goniło, przed niczym nie uciekałem w popłochu, zapadając się po kolana w grzęzawisku. Po prostu rzeczywistość miała dziwny odczyn. Wszystko było niby takie same, a jednak w niedocieczony sposób odmienione. Był dom, ale nie było zadomowienia. Były przedmioty codziennego użytku, które dobrze znałem, ale wolałem ich nie dotykać. Jakbym nie wiedział już, do czego służą. Osoby, których twarze rozpoznawałem, milczały, ignorując moje pytania i wbijając we mnie stalowe spojrzenie pełne świętego oburzenia. Biła od nich jakaś dziwna, niewysłowiona, skondensowana wrogość. Wrogość, z jaką w takich dawkach nigdy dotąd nie miałem styczności.
Jedną z kluczowych postaci była widziana poprzedniego dnia ćma, będąca jednocześnie moją matką. W ramach logiki sennej jedno z drugim się nie wykluczało, ich esencje jakby wzajemnie się przenikały. Zwracałem się do matki, a ona zwracała ku mnie milczący włochaty łeb, pacyfikujący mnie tym śmiertelnie poważnym spojrzeniem owadzich oczu, czarnych i połyskujących, a jednocześnie niebieskich, przekrwionych i opatrzonych fioletowym cieniem wokół. Spoglądałem w dół i widziałem palce jej stóp z paznokciami pomalowanymi na czerwono. Przebierała nimi jak różowymi gąsienicami, gnącymi i wyprężającymi swe ciała podczas wspinaczki po łodygach zżeranych przez siebie roślin. Potem wzrok powracał do góry i napotykał obłędny trzepot skrzydeł, przeradzający się z wolna we wściekły furkot, a następnie miarowy łomot, jak gdyby rozpędzonych łopat helikoptera. Skrzydła zgłaszały gotowość do lotu, jednak najwyraźniej były zbyt wątłe, by unieść swój ciężar – na wszystkie strony rozsiewały za to słodko-duszący zapach matczynych perfum.
Gdy po jednym z takich bliskich spotkań wybudziłem się i zdałem sobie sprawę, że był to tylko sen, odczułem niewiarygodną wprost ulgę. A jednak odrobina tej dziwnej, jak gdyby niezdrowej aury, spowijającej rzeczywistość senną, pozostała wokół mnie i musiało minąć kilka minut, nim rozrzedziła się na dobre w powietrzu i wniknęła w ściany oraz sufit. Wtedy moich uszu dobiegły niepokojące hałasy zza ściany. Ciekawość przez chwilę mocowała się z lękiem. W końcu zwyciężyła, wstałem więc i w samej piżamie na palcach zakradłem się pod drzwi waszej sypialni. Usłyszałem głos matki – jęczała w rytm ponawianych uderzeń. Słyszałem głośne klaśnięcia otwartej dłoni o gołe ciało, słyszałem twój niski, zachrypnięty śmiech z dna przepony. Potem jej wysoki, perlisty chichot, który wystrzelił gdzieś pod sufit jak konfetti. A więc nie biłeś jej. Cokolwiek jej robiłeś, chciała tego.
Choć wydawało mi się, że wiem już, co dorośli robią w łóżku, wyobrażałem to sobie zgoła inaczej. Sądziłem, że się całują, tulą, delikatnie pieszczą, tymczasem to, co działo się za drzwiami, było brutalne. Inaczej nie sposób tego określić. Coś jakby boks lub zapasy. Stałem tak, nasłuchując i wizualizując sobie ten niesłychany klincz, w jakim musieliście być zwarci.
Już chciałem wracać, kiedy zakręciło mi się w nosie i nie zdołałem powstrzymać kichnięcia. W jednej chwili za drzwiami ucichło. Przerażony zawróciłem na pięcie i pobiegłem do łazienki, w której zamknąłem się na skobel, oczekując najgorszego. Nagła potrzeba fizjologiczna wydała mi się najsensowniejszym alibi. Opuściłem spodnie od piżamy i usiadłem na desce, choć moja kiszka stolcowa była pusta. Matka nie dała się oszukać, energicznie zapukała w drzwi i nakazała mi natychmiast wyjść.
— Juuuż! — wystękałem, zawzięcie symulując wytężone parcie.
— Nie udawaj, bo naprawdę się wścieknę — wysyczała lodowato. Jej dobry humor z poprzedniego dnia ulotnił się jak kamfora.
— Jeszcze chwilkę! — rzuciłem, napinając wszystkie mięśnie w udawanym wysiłku pozbycia się wyimaginowanego balastu.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy poczułem, jak coś podłużnego wyślizguje się jednak z wolna przez pierścień mojego zwieracza. Parłem dalej, ale to coś jakby zatrzymało się w połowie. Gdyby to był stolec, powinien był się urwać i zachlupotać w muszli, obiekt jednak trwał zawieszony między moimi pośladkami w najlepsze. Matka zaczęła już walić w drzwi i wrzeszczeć, ale nie zdołałem usłyszeć co, tak dogłębnie przeraziło mnie to, co zobaczyłem, gdy wsunąłem się głębiej na deskę i zajrzałem między nogi.
To, co wydobywało się ze mnie, nie było brązowe, tylko biało-pomarańczowe i czarno nakrapiane, podzielone na segmenty i ruchliwe. Zacząłem przeć z całej siły, aby jak najszybciej wyrzucić to z trzewi, a moje stękanie w końcu przeszło we wrzask, spowodowany nagłym atakiem kłującego bólu. Po chwili darłem się jak obdzierany ze skóry.
Wtedy ty energicznym kopnięciem otworzyłeś drzwi i oboje zobaczyliście mnie, siedzącego na desce, z twarzą mokrą od łez i wykrzywioną niewypowiedzianym udręczeniem. Ja zaś zobaczyłem was, wściekłych i skonsternowanych. Chciałem rozpłynąć się w powietrzu. To coś, co wyciskałem z siebie jak przy ciężkim porodzie… tego już nie było. Wypełzło w końcu z prostnicy, wpadło z głośnym chlupotem do muszli i zniknęło w odpływie kanalizacyjnym. Wiem to, bo po zejściu z deski zdążyłem jeszcze odwrócić się i zajrzeć do środka muszli, choć tylko na ułamek sekundy, bo w tym samym momencie pochwyciłeś mnie bolesnym uściskiem za przedramię i z całej siły pociągnąłeś w stronę przeciwległej ściany przedpokoju. Upadłem, a ty wlokłeś mnie po podłodze. Nie zdążyłem nawet podciągnąć spodni od piżamy.
Miałeś dużo więcej siły niż mój poczciwy tata, tej pierwotnej, nieujarzmionej żywotności, która czyniła cię niekiedy tak gwałtownym. Byłeś od niego wyższy, miałeś bujniejszy zarost, także na torsie, a twój brzuch nie był miękki i wzdęty, tylko płaski i twardy jak stalowy odlew. W tejże chwili objawiłeś mi się jako obca, nieubłagana, poniewierająca mną potęga. Matka musiała być tobą zachwycona jak nigdy.
Nagle znalazłem się w kompletnej ciemności. W towarzystwie mioteł, wiadra z mopem, rur od odkurzacza i butelek z detergentami. Nie za bardzo miałem nawet jak usiąść, a już wkrótce zacząłem przestępować z nogi na nogę ze zmęczenia. Spróbowałem oprzeć się o ściankę za plecami, ale niechcący wywróciłem coś, co było o nią oparte i narobiło hałasu. Ze strachu ścisnęło mnie w dołku. Tak bardzo nie chciałem dawać wam już więcej powodów do wściekłości. W końcu udało mi się skulić w kącie z kolanami pod brodą, w której to pozycji spędziłem całą wieczność, wyobrażając sobie, jak obłażą mnie pająki. Nie wiem nawet, czy zdołałem choć na moment zasnąć. Wreszcie dał się słyszeć zgrzyt klucza otwierającego drzwiczki do schowka i zalało mnie światło. Był już ranek.
— Wychodź — zaordynował zimno matczyny głos — masz pięć minut, żeby się umyć i ubrać do szkoły.
Dowiedziałem się także, że masz mnie podrzucić. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Gdy schodziłem po schodach z tornistrem w ręku, wiedząc, że czekasz w aucie z silnikiem już na chodzie, mój lęk tylko nabrzmiewał. Jak się okazało, niepotrzebnie. Byłeś miły i uśmiechnięty. Zwracałeś się do mnie per bracie, jak to miało miejsce w chwilach wyjątkowego rozpogodzenia twojego ducha. Gadałeś jak najęty, a ja, speszony, potakiwałem. Tłumaczyłeś mi, że sam w moim wieku nie byłeś święty i broiłeś na potęgę. Wspomniałeś, jak sąsiadowi wrzuciłeś martwego wróbla przez uchylony lufcik, a on wybiegł z mieszkania i gonił cię przez ładnych kilkaset metrów. Nie dogonił cię oczywiście, ale wieczorem dostałeś wciry od ojca, bo naskarżył.
— Ach, co to były za czasy! — podsumowałeś, gdy zjechałeś na stację benzynową, bo kontrolka z ikoną dystrybutora migała już po prawej stronie licznika od dobrych paru minut.
Po zatankowaniu zniknąłeś w oddalonym o kilkanaście metrów pawilonie, gdzie mieściły się kasy. Nie było cię dość długo. Na tyle długo, że byłem już pewien, że na matematykę nie zdążę i zostanę zapewne ukarany za spóźnienie. Z niepokojem obserwowałem odbijające się w lusterku bocznym drzwi pawilonu. Otworzyły się i ktoś wyszedł. Nie, nie ty. Jakiś facet z reklamówką w ręku. Wsiadł do swojego audi i odjechał. Potem znów ktoś pchnął drzwi. Znów nie ty. Tym razem była to jednak postać, na widok której moje oczy zrobiły się okrągłe.
Był to mój tata. Żywy.
Zawołałem go i zacząłem energicznie machać do niego ręką, ale nawet się nie obejrzał. Wyskoczyłem z samochodu jak z procy, on zaś żwawym krokiem oddalał się w stronę swojego auta – jakiejś seledynowej renówki, której w życiu nie widziałem na oczy.
— Tato! — krzyknąłem ile sił, ale pozostawał głuchy na mój głos.
Puściłem się za nim pędem, by dopaść go, nim odpali silnik i zniknie na zawsze. Udało mi się. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy wcale mnie nie poznał. A przynajmniej jego zachowanie wskazywało na to, że widzi mnie po raz pierwszy w życiu. Nieco zażenowany – czego to obce dziecko ode mnie chce? – milczał, na przemian marszcząc czoło, robiąc wielkie oczy i uśmiechając się z zakłopotaniem. Ubrany był w dobrze znane mi ciuchy. Przede wszystkim tę nieśmiertelną dżinsową kurtkę, która zdążyła wryć mi się w pamięć jako jego główny znak rozpoznawczy, a której widok był tak swojski, że po ciele aż rozchodziło się ciepło. Ale gdyby tego było mało, ojciec trzymał w ręku kluczyki do auta, do których doczepiony był…
— To pana syn? — zadał pytanie, patrząc powyżej czubka mojej głowy i odwzajemniając twój prawdopodobnie równie skonsternowany uśmiech.
— Przepraszam pana najmocniej. — Usłyszałem twój głos z tyłu.
I znów poczułem, jak twoja silna dłoń zaciska się na moim przedramieniu niemal do granicy bólu i ciągnie mnie w stronę samochodu. Nie stawiałem oporu. Tak bardzo zbiła mnie z tropu sytuacja sprzed chwili, że byłem w stanie jedynie bezwarunkowo poddać się twojej woli. Gdy znów zasiadłem na tylnym siedzeniu, seledynowe renault odjechało. Odczekałeś chwilę, po czym przekręciłeś kluczyk i również wyjechaliśmy ze stacji. Przez resztę drogi do szkoły nie odezwałeś się słowem. Tak samo zresztą jak i ja. Wyrzuciłeś mnie pod główną bramą, grubo spóźnionego, i odjechałeś z piskiem opon. Wieczorem również nawet nie zająknąłeś się na temat tego incydentu.
Następnego dnia oglądaliśmy razem mecz w telewizji, a ty jak zwykle komentowałeś lepiej niż Szpakowski.
Było już po dwudziestej drugiej, gdy kładłem się spać. Matka zazwyczaj nie pozwalała mi siedzieć tak długo przed telewizorem, tym razem jednak mój upór i twoje wstawiennictwo zdziałały cuda. Jakbyś chciał wynagrodzić mi tamtą noc w schowku pod schodami, czemu matka chyba bardzo się dziwiła. Wszystkie cuda mają jednak swój kres, więc kiedy wybrzmiał ostatni gwizdek sędziego, nie pozwoliłeś mi już zobaczyć reszty transmisji ze sceną wymiany koszulek, tylko rozkazałeś natychmiast odmaszerować do łazienki. Zza jej drzwi zdołałem usłyszeć jeszcze, jak krzyknąłeś do matki, że wyskakujesz do nocnego po papierosy.
Po około kwadransie, wykąpany, owinięty tylko ręcznikiem, wyszedłem z wypełnionego gorącą parą pomieszczenia i, kicając na bosaka, skierowałem się w stronę swojego pokoju. Przestąpiłem próg, zapaliłem światło i na moment odwróciłem się, by zamknąć za sobą drzwi, jednak kąt oka zdążył w międzyczasie pochwycić strzęp obrazu, który wyraźnie zakłócał porządek rzeczywistości.
W powrotną stronę obracałem się już powoli, z wytrzeszczonymi oczami i powierzchnią ciała usianą guzkami gęsiej skórki. Czekała na mnie. Przyczajona w donicy z draceną. Zastygła jak bryła wulkanicznej lawy, choć emitująca nienawistne promieniowanie, które czułem na odległość tych dwóch i pół metra każdą komórką ciała. Ja także skamieniałem, starając się nie wykonać najmniejszego fałszywego ruchu, zdolnego odbezpieczyć ten organiczny granat złej energii. Trwaliśmy tak naprzeciw siebie jak sfinksy u bramy. Wtem ona drgnęła, nieznacznie poruszyła czułkami, a następnie wprawiła swoje zaskakująco masywne odnóża w młynkowaty ruch. Wreszcie nastroszyła skrzydła i przybrała pozycję gotowości wzbicia się do lotu. Dwa skierowane we mnie owadzie ślepia zionęły pustką wygasłego kosmosu. Gdy rozpostarła swe imponujące, pokryte barwami ochronnymi płaty nośne, pojąłem jej ogrom. Była jeszcze większa niż wtedy, w potrzasku między szybami, skąd ją oswobodziłeś. Niemal rozmiarów gołębia.
Czy był to ten sam osobnik? A jakżeby inaczej, przecież ten gigantyzm wydawał się wprost nieprawdopodobnym ekscesem w obrębie prawideł rządzących światem natury, przynajmniej tu, w północnej części kontynentu. Z czeluści jakich tropikalnych piekieł na antypodach naszego świata wyłonił się ten przerażający mastodont? Jakim cudem znalazł się tutaj? A może to coś zdążyło już wykluć się z wydalonej przeze mnie poczwary? Pytania przelatywały przez moją głowę jak płonące strzały, gdy wtem rozległ się głośny, miarowy szelest, jak ze starego kinematografu. To olbrzymiej rozpiętości skrzydła wprawione zostały w opętańczy ruch wahadłowy, który sprawił, że ów szaro-bury pierzasty dziwotwór przeistoczył się w migoczącą chmurę, pionowym ruchem wznoszącą się ku sufitowi. Patrzyłem na to zjawisko jak zaklęty. Przerażony, ale i zafrapowany. Monstrualny owad górował już nade mną, a terkot jego skrzydeł stopniowo się zagęszczał, stając coraz głośniejszym. Wkrótce stał się tak ogłuszający, że przestałem słyszeć własne myśli.
(...)
Zaćmienie
Sąsiadka
Otwieram oczy
Kula
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Kolofon