Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
W cieniu masowej strzelaniny w szwedzkim Falun latem 1994 roku, dochodzi do kolejnego morderstwa. Znaleziono uduszoną kobietę. Wkrótce okazuje się, że jest to jedna z wielu ofiar zamordowanych w podobny sposób.
Odnalezieniem sprawcy zajmuje się Tomas Wolf, funkcjonariusz policji, który niedawno powrócił z misji pokojowej w Bośni. Z pomocą przychodzi mu Vera Berg, dziennikarka wieczornych wiadomości, która ucieka przed szukającym zemsty byłym chłopakiem i jego gangiem motocyklowym.
Głównym podejrzanym jest popularny aktor filmowy Micael Beatt, jednak zarówno Vera jak i Tomas podejrzewają, że prawdziwy morderca jest zupełnie bliżej śledztwa niż się wszystkim wydaje.
Pascal Engman – pisarz i dziennikarz wieczornej gazety „Expressen”. Od debiutu w 2017 roku cieszy się uznaniem krytyków i czytelników na całym świecie. Seria książek o detektyw Vanessie Frank przetłumaczona na 19 języków uczyniła go jednym z najpopularniejszych szwedzkich autorów kryminałów.
Johannes Selåker – pisarz i dziennikarz, który pracował jako dyrektor ds. wiadomości oraz redaktor naczelny w „Aftonbladet”, „Expressen” i „Aller Media”. Był odpowiedzialny za prowadzenie głównych śledztw ruchu #metoo w 2017 roku. Jako autor zadebiutował powieścią sensacyjną w 2020 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 536
Tytuł oryginału: Till minne av en mördare
Copyright © 2022 Pascal Engman & Johannes Selåker First published by Forum, Sweden Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden and Booklab, Poland Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca Copyright © for the Polish translation by Anna Kicka All rights reserved
Printed in Poland
Redaktor inicjująca: Dominika Dudarew-Osiecka Redakcja: Jacek Ring Korekta: Katarzyna Dziedzicka, Beata Wójcik Projekt okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz Zdjęcie na okładce: © Robert_M / UNSPLASH Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie pierwsze Warszawa 2024 ISBN 9788382524710
Naszemu przyjacielowi Andersowi. Brakuje nam ciebie.
Wieś Stupni Do w Bośni, październik 1993 roku
Z przypominających szkielety domów unosił się dym. Z jednego z nich wystawała rura, z której tryskała woda, tworząc na ziemi całkiem sporą kałużę. Tomas Wolf odwrócił się i pomyślał, że w tej zielonej dolinie szwedzkie transportery opancerzone Sisu wyglądają jak ogromne wieloryby wyrzucone na plażę. Nad wioską wisiało ciężkie szare niebo, powietrze było rześkie i chłodne.
Spojrzał w stronę krawędzi lasu i jeszcze wyżej, na zalesione pagórki otulone mleczną mgłą. Szwedzcy żołnierze sił pokojowych przeszukiwali pozostałości po tym, co kiedyś było ludzkim domem. Każdy budynek został uszkodzony. Gdzie są wszyscy? – pomyślał Tomas. Udało im się uciec?
Dobiegł go dźwięk klaksonu. A potem trąbienie kolejnych transporterów Sisu. Tomas wiedział, że miały one na celu wywołanie ewentualnych ocalałych.
Ktoś zawołał, że znalazł kawałek żuchwy. Ekipa telewizyjna, która przyjechała ze Szwedami do wioski, natychmiast pośpieszyła w tamtym kierunku.
Tomas przemieszczał się czujnie w stronę otwartych brązowych drzwi do piwnicy kamiennego domu. Wypiął wiszącą przy pasku latarkę. Wszedł do środka. Dobiegł go zapach wilgoci i ziemi. Przesunął promieniem światła wokół siebie. Drewniane półki wzdłuż ścian. Worki z ziemniakami na podłodze. Drgnął, gdy w kącie coś się poruszyło. Rudy kot parsknął rozzłoszczony, a potem przecisnął się koło jego prawej nogi i zniknął na zewnątrz.
Tomas wziął kilka rozluźniających wdechów i zaczął dokładniej badać piwnicę. Światło latarki przemieszczało się po ścianach i podłodze, aż w końcu padło na coś białego, niemalże błyszczącego na tle ziemi. Nagły szok sprawił, że aż upuścił latarkę.
Pochylił się, szukając jej po omacku na podłodze. Po chwili podniósł ją i skierował w to samo miejsce. Snop światła trafił na nagą stopę. Z paznokciami umalowanymi na czerwono. Drżącą ręką przesunął latarkę, oświetlając rury. Przed jedną z półek leżały na plecach trzy martwe kobiety. Trzymały się za ręce. Dziury po kulach w głowach. Poderżnięte gardła. Odwrócił się i potykając, wypadł na zewnątrz. Skulił się na schodach i ciężko oddychał chłodnym powietrzem. Kawałek dalej w kałuży błota leżała czarno-biała sflaczała piłka do nogi. A obok dziecięcy kalosz.
– Co tu się, kurwa, stało? – szepnął.
Widział już wcześniej ludzkie zwłoki. Zarówno tutaj, w Bośni, jak i w Szwecji, gdzie był aspirantem w sztokholmskim wydziale do walki z przestępczością. Ale to było coś innego. Zaczęło to do niego docierać, gdy tylko wjechali do tej upiornej wioski, ale widok trzech martwych kobiet uderzył go z całej siły – tutaj nienawiść zniszczyła dosłownie wszystko. Wszystkich, którzy stanęli na jej drodze. Nikt też nie przejmował się poszukiwaniami sprawców. Nie słychać było żadnych sygnałów ani syren policyjnych. Nikt nie przeprowadził oględzin miejsca przestępstwa. Nie będzie sekcji zwłok. Ani żadnej biurokracji. Martwi ludzie na wojnie stali się faktem, którego nikt nie podważał. Kopano groby i składano w nich ofiary, zamieniając je we wspomnienia.
Podbiegł do niego żołnierz i pomógł mu wstać. Tomas wskazał ręką na wejście do piwnicy, próbując oddać słowami to, co właśnie zobaczył. Mężczyzna, na oko dwudziestopięcioletni, z błyszczącymi niebieskimi oczami i przystrzyżonymi na jeża włosami, przysłuchiwał się z przygnębioną miną.
Gdy Tomas zamilkł, żołnierz wskazał ręką kolejne ruiny domu.
– Tam z tyłu leży chłopiec. Ma pewnie z osiem, może dziewięć lat. Skopany na śmierć. Rozumiesz? Jego maleńkie ciało jest całe w śladach po ubłoconych trepach.
Tomas nie odpowiedział, mężczyzna skinął krótko głową i poklepał go przelotnie po ramieniu, a potem ruszył w kierunku transporterów. Tomas oparł się o poręcz schodów, żeby nie upaść.
Próbował się zebrać w sobie. Mgła już nieco zelżała.
Chorwacki atak na wioskę rozpoczął się w sobotę rano, dziś był wtorek. Oczami wyobraźni Tomas próbował odtworzyć sceny, które zapewne się tu rozegrały. Ale nie dał rady.
Chcę już wracać do domu, do dzieci, pomyślał. Nie chcę już spotykać na swojej drodze mężczyzn z kałasznikowami, na których dla zachowania rachuby wyryli znaki upamiętniające zabitych przez siebie ludzi.
Wytarł kolana zielonego munduru polowego. Ruszył nierówną szutrową drogą, przeszedł przez niski drewniany płotek. W zdziczałym ogrodzie wyrosły z ziemi zaspane, anorektyczne drzewka owocowe. Drzwi wejściowe wisiały krzywo na zawiasach. W środku było tak samo zimno jak na zewnątrz.
– Halo?! Jest tu kto?
Na podwórku obok sterty gruzu stała biała, pokryta plamami rdzy łada. Samochód ustawiono na prowizorycznym lewarku, bo brakowało mu wszystkich opon.
Tomas wyciągnął papierosa i zapalił go drżącymi dłońmi. Wsadził do ust, położył ręce na dachu samochodu i zajrzał do środka przez boczną szybę.
Zza białego dymu wyłoniła się żółta rękawiczka do zmywania naczyń. Świeciła niczym płomień na tle szarego otoczenia. Przesunął wzrok wyżej i dojrzał parę brązowych wytrzeszczonych oczu. Papieros upadł na ziemię, wchłonęła go kałuża błota. Kobieta żyła.
Przyglądali się sobie w ciszy przez kilka sekund, a potem Tomas złapał za klamkę i otworzył drzwi. Schylił się do środka. Miała ze dwadzieścia pięć lat. Ciemnobrązowe kręcone włosy sięgały ramion. Trzęsła się cała z zimna, skulona na tylnym siedzeniu pod zrobionym na drutach szarym kocem.
– I’m Tomas – powiedział miękkim głosem. – I’m here to help you.
Jego ruchy były powolne i ostrożne. Nie chciał jej wystraszyć. Wielkimi oczami przyglądała się dłoni wyciągniętej w jej kierunku. Zdziwił się nieco, bo jej nie złapała. Ściągnęła za to żółtą rękawicę zakrywającą prawą rękę i delikatnie uścisnęła jego dłoń.
– Azra – przedstawiła się.
Jej mała i drobna ręka pachniała lekko gumą.
Poniedziałek 6 czerwca 1994 roku
Tomas Wolf wlepił wzrok w Klarę. Żona czekała na jego odpowiedź. Kawałek dalej na ulicy Hornsgatan trąbiła ciężarówka, jazgot przecinał ciepłe letnie powietrze.
– Pytałam, gdzie podziały się pieniądze – powtórzyła Klara.
Odwrócił wzrok, przyglądał się witrynie banku, z którego właśnie wyszli. Przy bankomacie na lewo od wejścia utworzyła się niewielka kolejka. Zaschło mu w ustach. Tomas oblizał wargi i poluzował węzeł krawata. Ależ się głupawo wystroił. Brązowa marynarka, ciemnoczerwony krawat. Pod białą koszulą spływał pot. Wyciągnął papierosa z kieszeni na piersi i wsadził do ust. Klara złapała papierosa, rzuciła go na ziemię i przydeptała, zanim jeszcze zdążył go odpalić.
– Możesz mi, do cholery, odpowiedzieć?
– Załatwię to. Chodź.
Chwycił ją lekko pod ramię i poprowadził do samochodu, w którym czekała dwójka ich dzieci, Alexander i Ebba. Był pierwszy dzień wakacji. Klara miała urlop, a Tomas wziął tego dnia wolne, żeby go z nimi spędzić. Błękitne volvo 240 zaparkowali w cieniu przy ulicy Swedenborgsgatan. Minęli cukiernię i Tomas poczuł zapach świeżo upieczonych bułeczek. W środku siedzieli zgarbieni, posiwiali staruszkowie, pochyleni nad wypiekami.
Klara nieco się uspokoiła, z rezygnacją szła teraz obok. Przystanęła kawałek od samochodu i spojrzała na niego. Jej wzrok był raczej proszący niż wzburzony. Widoczny w nich zawód przyprawił go o wyrzuty sumienia.
– Powiedz mi prawdę, kochanie. Nie będę zła. Dałeś pieniądze braciom? Coś nabroili?
Pokręcił lekko głową. Zalała go fala wstydu. Nigdy nie będzie jej tego mógł powiedzieć. To niemożliwe.
– Nie.
– Jak kupimy dom?
– Przecież powiedziałem, że załatwię pieniądze.
– Jak? Musimy wyłożyć dwadzieścia pięć tysięcy. Zarabiasz dwadzieścia trzy na miesiąc, a zostało nam mniej niż dwa miesiące. Później pośrednik poszuka innego kupca.
Nie odpowiedział, zrobił kilka kroków do samochodu i otworzył drzwi po stronie kierowcy. Zdjął marynarkę, szybko ją zwinął, a potem ułożył na tylnym siedzeniu między Alexandrem i Ebbą i wsiadł do środka.
Szyby w oknach były opuszczone, mimo to twarze dzieci zaczerwieniły się i spociły od gorąca. Tomas włączył silnik i podkręcił klimatyzację. Strumień powietrza, który wystrzelił z kratek, był ciepły i zatęchły.
– Wsiadasz? – zapytał Klarę nadal stojącą na chodniku.
Drzwi po stronie pasażera się otworzyły i żona opadła na fotel.
Wyjechał na ulicę i wkrótce otoczył go przedpołudniowy korek na Hornsgatan. Klara siedziała odwrócona od niego. Ebba zaczęła głośno płakać. Alexander, starszy od niej, już sześciolatek, kopał i uderzał w siedzenie kierowcy. Szybkie, rytmiczne uderzenia.
– Czy mógłbyś przestać? – zapytał Tomas.
Stukanie ustało.
Zatrzymali się na czerwonym świetle, za autobusem. Bure opary diesla przeniknęły do środka samochodu. Tomas puścił drążek zmiany biegów i ujął dłoń Klary, lekko ją uścisnął. Odsunęła się i założyła ręce na piersi.
Światło zmieniło się na zielone. Autobus ciężko westchnął, a potem ruszył. Płacz Ebby wypełnił wnętrze samochodu. Wolno toczyli się po Hornsgatan. Duszne powietrze w środku zrobiło się ciężkie i gęste. Tomas ciężko oddychał przez usta, skóra na nogach swędziała i cierpła. Przed nich wcisnęło się zielone volvo. Zahamował i zdusił przekleństwo. Na czerwonym świetle na skrzyżowaniu z Ringvägen ponownie stanęli. Tomas widział kark kierowcy w aucie przed nimi. Alexander znów zaczął kopać w jego fotel. Nie tak intensywnie jak poprzednio, ale mocniej, bardziej zdecydowanie. Tomas sięgnął po marynarkę na tylnym siedzeniu i położył ją sobie na udach. Wytarł pot z rąk i przeszukiwał sztywny materiał w poszukiwaniu papierosów.
– Chyba nie będziesz, do cholery, palić w samochodzie – rzuciła Klara.
Nie odpowiedział. Otarł czoło rękawem koszuli. Włożył papierosa do ust. Ebba zapłakała jeszcze głośniej. Zapalił. Przymknął oczy. Wypuścił dym nosem. Zamigotało mu przed oczami, palce zacisnęły się w skurczu, włączyło się zielone, tylne światła volva zniknęły. Próbował sobie przypomnieć, jak ma ustawić stopy, by samochód ruszył. Patrzył tępo na prędkościomierz. Auta za nim zatrąbiły. Najpierw pojedynczy klakson, ale hałas szybko narastał, zamieniając się w niespójną jękliwą orkiestrę.
Alexander kopał coraz mocniej.
– Tato, dlaczego nie jedziesz? – zapytał.
Klara spojrzała na niego.
Kolejne kopnięcie.
Muszę się stąd wydostać. Muszę się wydostać z tego samochodu i z tego miejsca, inaczej umrę.
Tomas szarpnął za drzwi. Wysiadł. Klara przechyliła się przez fotel kierowcy i zawołała za nim. Niepewny przystanął przy masce samochodu. Kiwał się, otumaniony jak po uderzeniu. Pole widzenia się rozmyło. Mrugnął kilka razy. Ludzie zatrzymali się na chodniku, z zainteresowaniem przyglądając się całemu zamieszaniu. Odwrócił się, przeciął ciągłą linię, kierując się w stronę stacji Zinkensdamm. Jakiś samochód zatrzymał się z piskiem, żeby go nie potrącić. Klara krzyczała, ale on szedł dalej.
Minął tydzień, odkąd Vera Berg po raz ostatni widziała swojego chłopaka, Jonnego Möllera. Ślad po nim zaginął zeszłej niedzieli, gdy wyszedł po piwo i już nie wrócił.
Jego sześcioletni syn Sigge siedział teraz przy kuchennym stole w trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Ystadsgatan w Malmö i gapił się na Verę.
– Zostanę tu całkiem sam, jak się wyprowadzisz?
Na podłodze stała czarna walizka Very. Niczym mur między nimi. Ostateczny dowód na zdradę, której Vera dokona zaraz na chłopcu.
– Nigdy nie zostawiłabym cię przecież samego, chłopaku.
Jeszcze tylko dwie godziny, a potem musi wsiąść do samochodu i ruszyć do Sztokholmu. Tam czekało na nią nowe mieszkanie. I nowa praca reporterki w oddziale redakcji „Kvällsposten”. Jedno z najcięższych stanowisk w gazecie.
Wstała z krzesła i zrobiła krok w stronę Siggego. Wyciągnęła dłoń, by pogłaskać go po głowie, ale chłopiec odchylił się gwałtownie na taborecie.
– Zostawisz mnie, wiem to – rzucił. – Wszyscy mnie ciągle zostawiają. Najpierw mama. Potem tata, a teraz ty.
Vera wiedziała, jak to jest, gdy cała rodzina odwraca się plecami. Dlatego też przełożyła wyjazd o tydzień. W oczekiwaniu na Jonnego, który nigdy nie wrócił. Jednak w piątek nowa szefowa zagroziła, że wycofa propozycję współpracy, jeśli Vera nie raczy się pojawić w poniedziałek po południu.
– Tata z pewnością niedługo wróci, kolego.
Sama już nie wierzyła w te słowa, ale co mogła powiedzieć? Chłopiec miał rację. Jego ojciec najwyraźniej przestał się nim interesować. Matka nie żyła. A Vera musiała wykorzystać okazję, którą dała jej gazeta.
– Nie jesteś nawet moją mamą – powiedział Sigge. – Wcale cię nie interesuję.
To nie była prawda. Przez cały tydzień próbowała odszukać Jonnego, a gdy to się nie udało, gorączkowo myślała nad innym rozwiązaniem. Wszystko po to, żeby nie musieć robić tego, do czego, jak wiedziała, w końcu dojdzie.
– Jesteś najważniejszym małym chłopcem w moim życiu. Wiem, że nie jestem twoją mamą, ale traktuję cię jak syna.
Chłopiec zmiękł. Wyciągnęła do niego rękę. Tym razem pozwolił się pogłaskać po ciemnych, zmierzwionych włosach. Jego zielone oczy błyszczały.
Sekundę później Sigge zerwał się z krzesła i pobiegł do dużego pokoju. Z telewizora dobiegła początkowa muzyka z Mio, mój Mio.
Vera próbowała powstrzymać narastającą złość.
Kto robi coś takiego własnemu dziecku?
Na przykład moi rodzice, pomyślała. Jonny o tym wiedział.
Skurwiel.
To dlatego sobie poszedł. W ten sposób miał nad nią kontrolę. Był jedyną osobą, która znała jej tajemnicę. Całe zło, które wydarzyło się dwanaście lat temu. To, co tak naprawdę stało się z Vincentem. I dlaczego rodzice już nie postrzegali jej jako własnej córki. Teraz wykorzystał to przeciwko niej.
Wiedział, że Vera nigdy nie zostawi chłopca.
Miała ochotę walić pięściami w szafki. Wtedy jednak przybiegłby Sigge, zaniepokojony, że coś się stało.
Poczuła, że nachodzą ją ponure myśli. Przypomniała sobie wszystkie te razy, gdy Jonny nie wrócił do domu. Zatrzymany przez policję. Gdy pojechał do Niemiec, żeby przywieźć do Szwecji spid. Albo gdy po prostu jedno piwo w barze zamieniało się w trzydniową imprezę w klubie motocyklowym South Side.
Vera przeklinała samą siebie, że nie zostawiła go wcześniej. Wtedy nie byłoby problemu. Jonny wiedział, co się święci. Że zamierzała z nim skończyć. Więc się urwał, z nadzieją, że Vera zostanie z Siggem aż do jego powrotu.
Przesunęła dłonią po zniszczonym sosnowym blacie. To tutaj pieprzyli się pierwszej nocy, gdy w pokoju obok trwała jeszcze impreza. Po fakcie Vera miała na pośladkach czerwone ślady. Zadrapania od wysuszonego drewna. Seks był swoistą walką, dziką próbą oswojenia drugiego.
Pewnie zostawiłaby go już dawno temu, gdyby nie miała u niego długu. Byli ze sobą od czterech lat, a przez pierwsze dwa to on ją utrzymywał. Dał jej dom, gdy straciła swój. Spłacał jej dług studencki. Bez niego Vera nigdy nie skończyłaby szkoły dziennikarskiej.
To tak jakby ciągle walczyły ze sobą dwie wersje Jonnego. W ostatnim roku wygrywała niestety ta gorsza.
Zadzwonił telefon. Casper Seger, najlepsze źródło Very jako reporterki kryminalnej.
– Proszę cię, powiedz, że go znalazłeś – jęknęła Vera. – Nie wiem, co robić.
Mimo złości martwiła się o Jonnego. I to wkurzało ją jeszcze bardziej. Wzięła do ręki nóż kuchenny i wbiła w blat. Prosto w leżący na nim formularz zgłoszeniowy Siggego do szkoły pływania. Aqua-cool. Co za durna nazwa.
– Jonny nie został zatrzymany – powiedział Casper. – Ale wydaje mi się, że wiem, gdzie może przebywać. Dostałem cynk od kolegi, który ma informatora w jego kręgach.
– Okej?
– Związek mniejszych klubów motocyklowych planuje spotkanie. Najwyraźniej chcą się bardziej zorganizować. Stworzyć sieć, żeby pokazać Hells Angels, jacy są efektywni. Ich celem jest dołączenie do ich bandy jako klub partnerski.
– Cudownie. Czyli właśnie zrywam z członkiem Hells Angels. Gdzie jest to spotkanie?
– Tu już się robi pod górkę. W Niemczech. Mają wyznaczać terytorium i je między siebie podzielić. Trochę im zejdzie, zanim te wszystkie koguty się tam napuszą.
– Kurwa.
– No.
– I co ja mam zrobić z chłopcem?
– Nie ma żadnej bliższej rodziny, z którą możesz go zostawić?
– Nie.
– W takim razie masz tylko dwie opcje, z których jedna może zostać odczytana jako porwanie. Vera, rozumiem, że chcesz, ale nie możesz go ze sobą zabrać. Przynajmniej dopóki Jonny jest na wolności. Wylądujesz w więzieniu, jak coś pójdzie nie tak.
– Wiem.
Vera zakończyła rozmowę. Wyszła do przedpokoju. Poczuła pod stopami żwir. Wszędzie leżały porozrzucane buty. W kącie stał pachołek drogowy, który Jonny przytargał kiedyś po pijaku. Obok stolik, a na nim telefon. Vera wyciągnęła książkę telefoniczną, przekartkowała do litery p, wyrwała numer do pogotowia opiekuńczego i wsadziła kartkę do kieszeni. Potem wróciła do kuchni.
Nie chciała tego robić, wiedziała jednak, że musi. Nie mogła dłużej pozwolić, by Sigge żył w oparach chaosu Jonnego.
Na kuchennym stole leżała książka kucharska z okrągłym przypalonym śladem garnka na okładce. Pamiątka po tym, jak kiedyś naspidowany Jonny pozwolił Siggemu samodzielnie przygotować popcorn i wszystko zaczęło się palić.
Vera przyszła do domu w momencie, gdy z garnka buchnęły płomienie.
Sceny z tego ostatniego, okropnego roku przeleciały jej przed oczami. Za każdym razem, gdy Jonny zostawał z synem sam, kończyło się to katastrofą. Na zebranie rodziców w szkole przyszedł pijany. Naćpany prowadził samochód z niezapiętym pasami Siggem na tylnym siedzeniu. Któregoś dnia w marcu Vera znalazła chłopca w burdelu, bo Jonny zostawił go tam, nie mając dla niego innej opieki. Za każdym razem mogła to wszystko zostawić i odejść.
Kartka w kieszeni spodni z numerem pogotowia opiekuńczego była beznadziejnym wyborem. Ale też jedynym, jaki miała.
– Sigge! – zawołała na chłopca.
– Tak.
– Chcesz pojechać do bawialni dla dzieci?
Szybkie kroki z dużego pokoju. Sigge pojawił się w drzwiach. Z szeroko otwartymi oczami.
– Naprawdę?
– Może będziesz tam musiał przenocować. Dopóki nie wróci tata. Spakuj więc torbę ze wszystkimi ulubionymi zabawkami.
– A tata na pewno przyjedzie?
– Obiecuję.
Chłopiec spojrzał najpierw na nią z powątpiewaniem. Ale poszedł spakować zabawki. Nieświadomy, że od tego dnia jego życie nigdy już nie będzie takie samo.
Tomas stał przed drzwiami do mieszkania. Gorąco nadal mu doskwierało, ale ruch uliczny na Hornsgatan zelżał. Przyglądał się tabliczce, na której widniało nazwisko Wolf.
To nasze nazwisko, trzymamy się razem, ale już od dawna nie jesteśmy rodziną. I to jedynie moja wina.
Przez okno przy drzwiach widział Klarę przygotowującą w kuchni lancz. Włożył klucz do zamka. Pachniało smażoną cebulą. Zdjął buty, usłyszał szum telewizora. Wszedł do kuchni. Klara zatrzymała się w pół ruchu i wolno obróciła. W ręce trzymała garść spaghetti.
– Musisz coś z tym zrobić – powiedziała. – Tak dalej się nie da.
Spojrzała na niego niespokojnie. Sos mięsny bulgotał na patelni.
– Co się stało? – zapytała.
– Nie wiem – szepnął. – Przepraszam. Jak dzieci?
– W porządku.
– Poradziłaś sobie z autem?
Klara prawie niezauważalnie kiwnęła głową, zdjęła pokrywkę z garnka i włożyła do niego makaron. Plastikową chochlą docisnęła kawałki wystające ponad wodę. Kochał ją. Zdawał sobie sprawę, że to było nie do przyjęcia, że nie można tak po prostu zostawić rodziny na środku skrzyżowania.
– Załatwię to. Pojadę do brata. Jest mi winny pieniądze.
Zrobił krok do przodu, położył jej dłonie na biodrach. Przycisnął do siebie i poczuł, jak się rozluźnia w jego ramionach.
W oknie za stołem wisiała gwiazda bożonarodzeniowa. Od miesięcy obiecywał, że ją zdejmie, i pozostałe ozdoby rozwieszone po całym domu też. Postanowił, że zajmie się tym wieczorem, gdy wróci od Kristiana.
– Samochód stoi po drugiej stronie ulicy, przy sklepie wędkarskim – powiedziała Klara, uwalniając się z uścisku.
Zaczęła mieszać sos, a Tomas przyglądał jej się przez chwilę. Może powinien chociaż nakryć do stołu? Na coś się przydać?
– Załatwię to. Będziemy mieć nasz dom. Słyszysz? Obiecuję.
Nic nie odpowiedziała.
W samochodzie położył niepewnie stopy na pedałach. Przesunął dłońmi po drążku zmiany biegów i kierownicy. Pamiętał, jak się jeździ. Zawrócił, skręcił w prawo na tym samym skrzyżowaniu, na którym przed południem zostawił rodzinę. Koło boiska sportowego Zinkensdamm. Rzucił okiem na murawę.
Nagle przed oczami pojawiła się twarz martwej dziewczynki.
Każde miasto wypełniały niewidoczne groby. Sztokholm nie był wyjątkiem. Gdy pracował jako aspirant w wydziale do walki z przestępczością, niewidoczne groby stawały się coraz częstsze, a teraz wznosiły się już niemalże wszędzie. Kontury zwłok nigdy do końca nie znikały, bez względu na to, ile by się sprzątało zarówno ulice, jak i chodniki. W grudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku na ławce przy boisku znaleziono dźgniętą nożem nastolatkę ze śniegiem we włosach. Kilka miesięcy później kilometr dalej z zatoki Liljeholmen wyłowiono zastrzelonego dilera narkotyków. A dopiero co, w kwietniu, w Tantoluden para nastolatków znalazła poćwiartowane ciało narkomana, rozdzielone do czterech czarnych worków na śmieci.
Sztokholm pełen był zamordowanych ofiar, o których pamiętało niewielu: rodzina, detektywi z zespołu śledczego i sprawcy.
Tomas wolałby zapomnieć, ale to było niemożliwe. Nie umiał wymazać ich twarzy i oskarżających pustych spojrzeń.
Pogłośnił muzykę w radiu.
Pół godziny później w drodze do brata minął w Sigtunie plan filmowy. Nad samochodem na metalowym dźwigu umieszczono kamerę. Widział odwróconych do niego plecami aktorów, otoczonych ekipą filmową. Przejechał wolno obok, kierując się na podupadłą i zapyziałą Märsta.
W niewielkiej dzielnicy przemysłowej niecały kilometr od domu brata zatrzymała go blokada drogowa. Zahamował, zastawiając stojący już tam inny samochód. Młody funkcjonariusz policji ponaglił go ruchem dłoni, myśląc zapewne, że to jedynie ciekawski obywatel, ale zamarł, gdy Tomas z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnął legitymację policyjną.
– Tomas Wolf. Wydział zabójstw, Sztokholm.
Za funkcjonariuszem policji dostrzegł leżącą na ulicy kobietę. Technicy policyjni fotografowali miejsce zdarzenia i rozkładali miarki. Ich sylwetki rzucały na asfalt długie cienie. Tomas się pochylił i przeszedł pod taśmą.
– Dopiero co ją znaleziono, ale leży tak pewnie od nocy – wyjaśnił funkcjonariusz. – Pod brezentem, uduszona.
Tomasz spojrzał na jej oczy.
– Kto to jest?
– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że mieszkała w obozie dla uchodźców – wyjaśnił policjant, wskazując długi trzypiętrowy budynek z czerwonej cegły.
Tomas poczuł, że zaciska mu się gardło, a w ustach robi się sucho. Oddychał ciężej.
– Nie sprawdzi pan? – zapytał policjant.
Tomas pokręcił gwałtownie głową. Nie miał siły dodawać kolejnego zdjęcia do albumu, który nosił w głowie. Nie chciał zobaczyć twarzy jeszcze jednej martwej osoby.
– Muszę jechać – powiedział i podniósł taśmę policyjną.
Dochodziła już jedenasta, a Vera dopiero otwierała bagażnik jasnoniebieskiego saaba 900 zaparkowanego przy Ystadsgatan. Musi się pospieszyć, jeśli ma zdążyć do Sztokholmu na szóstą na spotkanie z nową szefową.
Ciemne chmury wisiały nisko na niebie. Wyglądały, jakby w każdej chwili miały na nich spaść. Z jednego z balkonów dochodziła woń dymu z marihuany. Przy drzwiach pasażera Sigge przebierał nogami jak pies, któremu chce się sikać. Rozochocony, że jadą do bawialni.
Bagażnik znów się zacinał. W końcu, szarpiąc, udało jej się go otworzyć.
– Ożeż, kurwa, Jonny – wyrwało się Verze.
Sigge natychmiast pojawił się u jej boku.
– Walizka ci się nie zmieści – powiedział. – Dlaczego to wszystko tu leży?
– Bo twój ojciec to dziadowski złodziej – wyjaśniła Vera.
Przed kilkoma tygodniami Jonny wrócił do domu późno w nocy. Cholernie wkurzony, miotał się po kuchni w poszukiwaniu butelki wódki. Verze udało się go w końcu uspokoić i przekonać, by opowiedział, co się stało. South Side MC dostali cynk o ciężarówce wypełnionej domową elektroniką w drodze do magazynu Experta w Malmö. Jonny wraz z kompanami zablokowali mu drogę i z bronią w ręku przejęli transport. Pojechali do magazynu, żeby rozładować towar.
Niestety informator się pomylił. Transport nie miał trafić do Experta, ale do najbliższego sklepu spożywczego. I teraz w bagażniku Very leżało prawie sto kilogramów konserw. Oliwki, kukurydza i tuńczyk. A nawet kocia karma.
Sigge zaczął przeglądać puszki.
– Chcesz kukurydzę czy oliwki? – zapytała Vera. – A może whiskas?
– Oliwki – odparł Sigge i zachichotał. – Przecież nie jestem kotem.
Vera rzuciła mu puszkę.
– Wskakuj do samochodu.
Dziesięć minut później skręciła na parking w dzielnicy Värnhem. Przed nimi piętrzył się wysoki budynek urzędu, tak jakby chciał ukraść mieszkańcom całe niebo.
Na tylnym siedzeniu Sigge podrzucił oliwkę i próbował złapać w usta. Odbiła mu się od policzka i upadła na podłogę.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała Vera.
Jeszcze nie zdecydowała, jak wyjaśni Siggemu, że go okłamała.
– Chodź – rzuciła. – Weź ze sobą plecak.
Sigge rozejrzał się dookoła. Potem wysiadł niepewnie z samochodu. Ruszyli wolnym krokiem w stronę ceglastego budynku. Za rękę.
– Po-go-to-wie opie-kuń-cze – odczytał napis na szyldzie. – Co to?
– To takie miejsce, w którym można dostać pomoc.
– Ktoś nam pomoże?
Vera nie wiedziała, co odpowiedzieć. Minęło kilka sekund i Sigge zrozumiał, że coś jest nie tak.
– Nie ma tu żadnej bawialni.
– Nie – przyznała Vera.
Uścisk dłoni chłopca stężał. Zaczął się opierać.
– Chcesz mnie zostawić?
Łzy spływały mu po policzku. Już to do niego dotarło, mimo że nie chciał zrozumieć.
– Nie możesz mnie zostawić.
– Przez jakiś czas będziesz u jakiejś miłej cioci. Aż tata wróci.
Vera pomyślała o własnej matce. Nie widziały się ponad dziesięć lat. Dzwoniła do Very kilka razy do roku. Schowana w spiżarni, tak żeby ojciec nie słyszał, że rozmawiają.
Porzucenie dziecka to największa zdrada. Jak Sigge miałby to przeżyć?
Wróciły wspomnienia o tym, co wydarzyło się tej piekielnej nocy przed dwunastoma laty. Gdy Vera spojrzała na wykrzywioną płaczem twarz Siggego, zobaczyła też młodszego brata Vincenta. Chłopca, który nie zdążył dorosnąć. Z powodu Very.
– Nie chcę! – krzyknął Sigge.
– Musisz – odparła Vera. – Tak będzie najlepiej. Dla ciebie.
Nie czuła jednak, że to dobry wybór. Wyciągnęła z kieszeni karteczkę z numerem telefonu pogotowia. Pociągnęła sześciolatka za sobą.
– Powiedziałaś, że jestem twoim synem! – zawołał Sigge. – Kłamałaś.
Doszli do wejścia. Na znak protestu chłopiec usiadł na ziemi. Powtarzał raz za razem, że ona nie może go zostawić.
Vera przykucnęła. Przytuliła go mocno. Poczuła ciepło jego szczupłego ciałka. Zapach zalewy z oliwek, która pobrudziła mu policzek.
– Będę za tobą tęsknić, kochany. Ale nie możesz ze mną jechać. Bo wtedy aresztuje mnie policja.
Uścisk chłopca stężał. Chudziutkie ramionka nie puszczały. Plecy wykrzywiły się w skurczu.
Wkroczyła do jego życia, gdy miał dwa lata. Teraz był sześciolatkiem. Nagle do Very dotarło, dlaczego tak długo została z Jonnym. To przez Siggego.
– Musisz mnie puścić, kochanie – powiedziała.
Ostrożnie odciągnęła palce chłopca. Z trudem powstrzymywała płacz.
– Zobaczymy się jeszcze. Niedługo. Obiecuję.
A potem drżącymi rękami wybrała numer pogotowia opiekuńczego.
Wpół do dwunastej przed południem Vera wyjechała na autostradę E22 i wcisnęła pedał gazu. W lusterku wstecznym Malmö robiło się coraz mniejsze, a wkrótce całkiem zniknęło.
Jechała szybko, by się nie rozmyślić.
Przez otwarte okno docierał do niej zapach palonych opon. Nad Skanię nadciągała burza. Może nawet z piorunami. To jednak nic w porównaniu z tym, jak zareaguje Jonny, gdy się dowie, co zrobiła Vera.
Czarne chmury dymu wydobywały się z ust szefowej redakcji Anity Alsén, siedzącej w swoim narożnym gabinecie w sztokholmskiej filii „Kvällsposten”.
Drzwi stały otworem, ale Vera dobrze wiedziała, że nie należy tak po prostu wchodzić. Zapukała więc we framugę. Nie patrząc nawet na nią, Anita podniosła rękę na znak stop, a potem zgasiła papierosa. To nie był dobry moment na spotkanie.
Vera rozejrzała się po zagraconym piętrze w budynku z przełomu wieków, które od teraz było jej nowym miejscem pracy. Z salonu znajdującego się po drugiej stronie korytarza bez przerwy dochodziły rozmowy z infolinii. W gabinecie Anity przez cały czas dźwięczał telewizor. Pokazywał właśnie zdjęcia CNN z wojny w Bośni i Hercegowinie. Zawieszenie broni miało nadejść wkrótce. Może wtedy ustąpią masakry.
Kawałek dalej przystanął młody praktykant, który przedstawił się jako Per Svensson, gdy Vera kilka minut wcześniej wkroczyła do redakcji. Wyłożył na stół konkurencyjne gazety, żeby porównać czołówki i pierwsze strony. Zapewne po to, by ocenić, która z nich wygrała dzisiejszą pogoń za newsem. Każdy dzień to nowy wyścig o czytelnika. Czołówki i pierwsze strony to ich jedyny sposób na wpłynięcie na decyzję zakupową czytelnika w kioskach i na stacjach benzynowych w całym kraju.
Wśród nowych kolegów Vera czuła się nie na miejscu. Znów się za ciepło ubrała. Skórzana kurtka opinała ją nieco w ramionach, a biały podkoszulek pod spodem nieco prześwitywał. Na czole pojawiły się kropelki potu. Wisząca nad Skanią burza nigdy nie dotarła do Sztokholmu. Wieczór był lepiąco ciepły niczym latem, chociaż mieli dopiero początek czerwca.
Główny reporter gazety Leif M. Ivarsson poczłapał w stronę kuchni. Nawet się nie przywitał. Zatrzymał go praktykant, kurczowo szukający u niego potwierdzenia.
– „Aftonbladet” jest dziś cholernie dobre – powiedział Svensson. – „Expressen” chyba nawet lepsze. Ale nikt nie pobije twojej historii o Palmem.
Leif M. Ivarsson mruknął coś prawie niesłyszalnie pod nosem. Rzucił pozbawione wyrazu spojrzenie na Verę.
– Dzień dobry – przywitała się Vera, próbując przełamać pierwsze lody.
Wiedziała, że Ivarsson to prostacki cham. Ich drogi już się wcześniej skrzyżowały.
Leif M. Ivarsson spojrzał na nią bez zainteresowania. Pasek opinał go niczym opaska zaciskowa. Koszula wylewała się spod niezapiętej marynarki.
– To jakieś pieprzone przedszkole? – zapytał.
Wskazał głową na Siggego, nie racząc nawet na niego spojrzeć. Vera instynktownie położyła dłoń na głowie chłopca.
Nie dała rady zostawić go rano w pogotowiu opiekuńczym. Stała z telefonem przy uchu, słuchając kobiety z infolinii dopytującej, o co chodzi. Potem wzięła Siggego za rękę i ruszyła w stronę samochodu.
Pół godziny temu wprowadzili się do załatwionego przez gazetę mieszkania w stylu retro przy ulicy Pilgatan, w odległości krótkiego spaceru od redakcji mieszczącej się przy alei Kungsholmstorg. Wspólnie wnieśli na górę walizkę Very zawierającą całe jej życie i niewielki plecak Siggego z kilkoma ubraniami i zabawkami, które chłopiec do niego wrzucił.
– Nie wiem – powiedziała Vera do Ivarssona. Wiedziała, że na takich jak on jest tylko jeden sposób. Trzeba uderzyć jeszcze mocniej niż oni. – A może to jakiś obóz odchudzający?
Leif M. Ivarsson spojrzał na nią zdziwiony. Poczerwieniał ze złości. Najwyraźniej nie spodziewał się kontrataku.
– W takim razie chyba powinien pan żądać zwrotu pieniędzy – ciągnęła Vera.
Sigge się zaśmiał.
– Już! – zawołała Anita Alsén i kiwnęła ręką na Verę, zanim Ivarsson zdążył odpowiedzieć.
Vera zamknęła za sobą drzwi i usiadła na zniszczonym fotelu. Za nią kręcił się niespokojnie Sigge.
– Łap, chłopaku – powiedziała, podając mu jojo, które wyciągnęła z kieszeni.
Anita Alsén zapaliła papierosa i trzy razy zaciągnęła się mocno. Niektóre elektrownie węglowe wyrzucały z siebie mniej dymu niż ona.
– Obie dobrze wiemy, dlaczego tu jesteś – powiedziała Alsén i odchrząknęła.
Vera miała wrażenie, że wsłuchuje się w traktor z rzężącym silnikiem, który właśnie ruszył do pracy.
– Za tobą cholernie dobry rok. Ilu dziennikarzy może się pochwalić rozwiązaniem zagadki morderstwa na łamach prasy?
Szefowa redakcji miała na myśli morderstwo dżokeja Erica Einarssona. Verze udało się ustalić sprawcę dzięki kryminalnym kontaktom Jonnego.
Morderca próbował pożyczyć pieniądze od gangu motocyklowego jej partnera, żeby oddać dług, który miał u Einarssona. A gdy dżokeja znaleziono martwego, chciał nawet wymusić na South Side pozbycie się broni i ciała. W chwili słabości, gdy Jonnego dopadły wyrzuty sumienia względem Very, sprzeniewierzył się zasadom klubu i zdradził jej, gdzie ukryto broń. Już następnego dnia największy news jej życia zdobił pierwszą stronę „Kvällsposten”, a jej odkrycie doprowadziło do złapania, a potem skazania mordercy.
– To jednak wczorajsze okładki – skwitowała Anita Alsén. – Nic już nie znaczą. Jesteś tu po to, żeby stworzyć nowe. Chcę cię widzieć w czołówce pierwszych stron ligi.
– Oczywiście.
Anita zaciągnęła się ponownie. Spojrzała na poplamione palce. Żółte od nikotyny i czarne od farby drukarskiej.
– No i… mamy jeszcze to drugie. Szef redakcji z Malmö oczywiście o wszystkim mnie poinformował.
Ton jej głosu się wyostrzył i Vera wiedziała, dokąd prowadzi ta rozmowa. Do zdarzenia z zeszłej zimy, przez które niemalże straciła pracę.
– Z tego, co mi wiadomo, dostałaś oficjalne ostrzeżenie. Większość ma tylko jedną szansę w tej gazecie. Tobie dano już dwie. Co oznacza, że nie możesz sobie pozwolić na wygłupy. Zrozumiano?
– Zrozumiano.
Anita spojrzała na Siggego. Tak jakby dopiero teraz go zauważyła.
– Nie wygląda mi na takiego, co się urodził wczoraj. Na rozmowie o pracę nie wspominałaś o dzieciach.
– To nie jest moje dziecko – powiedziała Vera i od razu pożałowała swoich słów.
Brzmiały ostro.
– Dorabiasz jako niania?
– Nie, ale…
Anita podniosła rękę, przerywając jej.
– Super, naprawdę gratulacje – mruknęła. – A teraz chodź, przedstawię cię szefowi wiadomości.
– Zaczekaj tutaj – powiedziała Vera do Siggego.
Anita poprowadziła ją przez wystawne pomieszczenia redakcji. Garstka reporterów, których Vera znała jedynie z not redakcyjnych, zebrała się wokół owalnego stołu. Chyba omawiali jakiś większy materiał, nad którym pracowali. Na środku ogromnego salonu ustawiono biurka reporterów wiadomości. Na zawieszonym na ścianie telewizorze przewijały się amerykańskie dzienniki. W jednym z kątów siedział Leif M. Ivarsson i obierał jajko.
– Anders Enbacka – przedstawił się szef wiadomości, spoglądając przelotnie na Verę.
Enbacka wyglądał jak typowy klon wszystkich mężczyzn, których do tej pory widziała w Sztokholmie. Przedziałek na środku głowy, luźna marynarka, podkoszulek, całkiem przystojny, ale nie aż tak, jak sam o sobie myślał. Na oparciu fotela typowy wełniany sweter w biało-czarny motyw.
– Vera Berg.
Anita Alsén bez słowa ruszyła w stronę swojego gabinetu.
– Wybierz dowolne miejsce. Poza Ivarssonowym. Bo wtedy długo tu nie zabawisz.
Vera podeszła do biurka przy oknie. Zdejmując kurtkę, wyjrzała na Kungsholmstorg. Nie umknęło jej, że szef wiadomości bez skrępowania przyglądał się jej sylwetce. Zatrzymał wzrok na piersiach i tak jakby odpłynął w myślach.
– Zadomowisz się później – rzucił, gdy właśnie miała usiąść na podniszczonym fotelu. – Jedziesz do Märsta. Podejrzenie morderstwa. Młoda kobieta.
Mówił z przerwami. Tak jakby każde zdanie było rozkazem.
– Teraz?
Vera nie spodziewała się, że dostanie zlecenie już pierwszego dnia w pracy. Nie mogła przecież na miejsce morderstwa zabrać Siggego. Może mógłby zostać kilka godzin w redakcji?
– Tak, do jutra pewnie nie będzie tam leżeć – rzucił Enbacka. – Na miejsce jedzie już też fotograf. Nie mówiłem mu, żeby na ciebie zaczekał… bo to nie do końca typ, z którym pozwoliłbym jechać kobiecie.
– Mam własny samochód.
Z narożnego gabinetu Anity Alsén pod drugiej stronie redakcji dobiegł nagle wrzask.
– Czy ktoś mógłby zabrać tego tu z mojego gabinetu?!
Vera przymknęła na chwilę oczy.
– Sigge! – zawołała, w biegu łapiąc skórzaną kurtkę i notatnik, i od razu ruszyła w stronę drzwi prowadzących na klatkę schodową. – Chodź. Jedziemy na wycieczkę.
– Tutaj jestem.
Przez otwarte drzwi garażowe Tomas zobaczył od tyłu ogoloną głowę Kristiana. Garaż wyglądał tak samo jak ostatnio. Przerobiony na miejsce do spędzania czasu, z wysiedzianymi kanapami i niskim stolikiem. Na ścianie powyżej telewizora wisiała szwedzka flaga, a obok tarcza do darta przedstawiająca twarz zamordowanego premiera Olofa Palmego. Kristian kucał przed lodówką ze szklanymi drzwiami i napełniał ją puszkami z piwem.
– Chcesz jedno? – zapytał, wciąż odwrócony do Tomasa plecami.
– Nie, przyjechałem tylko na chwilę.
– Jak zwykle. Co cię sprowadza?
Kristian zamknął drzwi lodówki. Wyprostował się, tak żeby brat mógł dostrzec czarną swastykę na jego ramieniu. Tomas towarzyszył mu, gdy ją sobie robił w Västerås na początku lat osiemdziesiątych.
– Jesteś mi winien dwadzieścia tysięcy. Potrzebuję ich.
Kristian podszedł do jednej z kanap. Na oparciu leżała zielona bomberka. Zarzucił ją na biały podkoszulek, usiadł wygodnie i wyłożył nogi przed siebie. Czarne trapery ze wzmocnionymi metalem czubkami wydawały się zbyt masywne na chwiejnym stoliku.
Nie odpowiadał, więc Tomas ciągnął dalej:
– Pożyczyłem ci pieniądze, żebyś doprowadził dom do porządku, pamiętasz? A ty je wydałeś na wyjazd do Jugosławii, by mordować niewinnych ludzi. Teraz chcę je z powrotem.
– Żyd. Gadasz jak jakiś żydowski lichwiarz. Wiesz o tym?
Kristian podniósł się z kanapy i podszedł do wieży, przejrzał ułożone w stosy płyty CD, wziął jedną z nich i umieścił w szufladce.
– Robisz imprezę? – zapytał Tomas.
– Zapomniałeś, jaki dziś dzień, braciszku?
Tomas nie odpowiedział. Kristian sięgnął po otwartą puszkę z piwem. Przechylił głowę do tyłu. Upił kilka solidnych łyków.
– Szósty czerwca. Święto narodowe Szwecji. Kiedyś to jeszcze coś dla ciebie znaczyło. Dla mnie i dla innych, którzy wciąż walczą o niezależność kraju nadal to coś znaczy. Więc tak, robię imprezę.
– Oddaj mi po prostu pieniądze i się zmywam. Nie chcę się kłócić.
Bez słów zmierzyli się wzrokiem. Kristian przyłożył puszkę do ust, wypił do końca i rzucił ją na podłogę.
– Nie mam. Załatwię ci je w ciągu tygodnia. Dostaniesz te swoje jebane pieniądze.
Tomas wbił w niego wzrok.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Tomas odwrócił się do wyjścia, nie chciał tu być, gdy pojawią się pozostali. Nie wytrzyma nawet chwili z tym chlaniem, nienawiścią i okrzykami o krwi polityków i imigrantów.
– Zostań chwilę – powiedział Kristian. – Dawno się nie widzieliśmy.
– Muszę wracać do Klary i dzieciaków.
– Co tam u nich?
– Wszystko dobrze.
Usiadł na kanapie. Na stoliku przed nim leżało kilka numerów „Blod & Ära” i parę „Storm”.
– Brakuje mi ciebie – powiedział Kristian. – Wiesz o tym? Myślę o tobie każdego dnia. Nie musimy się kłócić tylko dlatego, że mamy inne poglądy. Mimo wszystko jesteśmy braćmi. Matka by się ucieszyła, jeśli kiedyś odwiedzilibyśmy ją wspólnie w Hallstahammar. Możesz zabrać ze sobą Klarę i dzieciaki.
– A ja myślałem, że wraz z innymi policjantami powinno się nas ustawić w szeregu i zaszczycić strzałem w potylicę wyłącznie dlatego, że bronimy socjaldemokratów. Przynajmniej tak śpiewaliście ostatnio.
– Nawet po ostatecznym zwycięstwie będziemy potrzebować policji. Powiem wtedy o tobie dobre słowo.
– Peter tu przychodzi?
Ich młodszy brat. Miał dwadzieścia dwa lata i mieszkał jeszcze z matką w Hallstahammar.
– Najpierw miał jechać pod Kungsträgården skuć ryj paru brudasom. Ale będzie tu kimał.
Kristian się uśmiechnął. Tomas nie odwzajemnił gestu.
– Musicie już dać spokój – powiedział. – Masz trzydzieści pięć lat, czas odpuścić to gówno.
Od razu pożałował swoich słów. Skończy się na kolejnej kłótni. Petera może uda się uratować, zdąży jeszcze zrobić coś ze swoim życiem. Ale na Kristiana już za późno.
– Niedaleko stąd znaleziono zwłoki kobiety – powiedział Tomas, kierując rozmowę na inne tory.
– Słyszałem. Jakiejś brudaski. Jak zwykle czarnuchy muszą nam zepsuć nastrój w święto narodowe. – Kristian się zaśmiał.
Podszedł do wieży, wcisnął play i podkręcił głośność.
– Te nowe chłopaki są zajebiste – rzucił. – Pluton Svea. Z Eskilstuny.
Tomas podniósł się z kanapy. Wyciągnął dłoń i uściskał brata.
– Dostaniesz tą kasę – rzucił Kristian.
Był ciepły wczesnoletni wieczór. Tomas zatankował na Statoilu kawałek od domu Kristiana. Na parkingu z otwartymi drzwiami samochodu zjadł hot doga i wypił lurowatą kawę. Wkrótce na widoku pojawiły się kolumny skinów w bomberkach, kierowały się w stronę domu jego brata. Słysząc ich zachrypnięte pijackie okrzyki, poczuł lekko nostalgiczną tęsknotę za wspólnotą.
W innym, wcześniejszym życiu był jednym z nich.
Ruszył do Sztokholmu dopiero około ósmej wieczorem. W radiu poważny głos donosił, że w mieście dochodzi do zamieszek. Odbywają się marsze. Skini bijący się z imigrancką młodzieżą. Raportowano pobicia, pijaństwo i rozruchy.
A w środku tego wszystkiego jego zaślepiony przemocą młodszy brat. Obowiązkiem Tomasa było go chronić, przemówić mu do rozsądku. Nigdy nie mieli ojca, żaden z nich. Narzeczeni mamy nie zostawali na dłużej.
Zaczęło się ściemniać, gdy dotarł do stacji Norrtull. Zatrzymał się na czerwonym świetle przy Centrum Wenner-Grena, skierował wzrok pod numer pięć na ulicy Ynglingagatan, gdzie kiedyś mieszkał John Ausonius, mężczyzna z laserem.
Nadchodzący mrok zmieniał miasto, które nagle stawało się zimne i twarde. Ulice na Vasastan pustoszały, zwykli ludzie siedzieli w domach.
Zamiast jechać tunelem Klaratunneln w stronę Södermalmu, ruszył prosto, skręcił przy placu Sergelstorget i wjechał w Hamngatan. Dostrzegł niebieskie światła policyjne i samochody służb prewencyjnych na obrzeżach Kungsträgården. Skręcił w Regeringsgatan i zaparkował. Gdy wysiadł z volva, dobiegły go krzyki i nawoływania odbijające się echem po kamiennych fasadach budynków. W powietrzu czuć było napięcie. Ruszył w stronę parku Kungsträgården. Peter gdzieś tam był, w samym środku chaosu. Obok niego przebiegła grupa policjantów w białych hełmach i z pałkami w rękach. Tomas sprawdził, czy ma w kieszeni legitymację policyjną.
Marsz z pochodniami szedł od strony placu Nybroplan. Szwedzkie flagi oklapły nieco w ten bezwietrzny wieczór.
Żydowskie świnie, żydowskie świnie!
Tomas przystanął, oparł się o jeden z filarów przy budynku Sverigehuset.
Sieg heil! Sieg heil!
Zapalił papierosa. Demonstracja skręciła w Kungsträgården. Tomas zmrużył oczy, nigdzie jednak nie widział Petera. Ale dzieliła go od maszerujących spora odległość. Z miejsca, w którym stał, wszyscy skini wyglądali identycznie.
Co zamierza zrobić, kiedy już go znajdzie? Przeciśnie się między policją i demonstrantami do orszaku i tak go po prostu wyciągnie? Pobiją go, zanim do niego dotrze. Wyrzucił niedopałek i od razu zapalił nowego papierosa. Wrócił do samochodu. Peter był stracony. Przynajmniej dziś wieczorem.
Jego myśli wróciły do Klary. Jej zawiedzionego spojrzenia. Zgasił papierosa, wsiadł do samochodu i zawrócił. Na wysokości fontanny przy placu Sergelstorget przed jednym z biur podróży na Sveavägen zauważył radiowóz.
Przed nim twarzą do witryny stali w rzędzie skinheadzi. Ręce na oknie, pochyleni do przodu i z szeroko rozstawionymi nogami. Ileż to razy sam był w takiej sytuacji? Przeszukiwało ich kilku policjantów. Wśród zatrzymanych rozpoznał brata i podjechał do krawężnika. Zostawił kluczyki w stacyjce. Pochylił się do schowka po stronie pasażera i wyciągnął kajdanki. Potem wysiadł i podszedł do dowódcy, którego znał z widzenia. Nazywał się Gunnarsson i był jednym z twardzieli z patrolu z Norrmalmu. Mężczyzna przywitał się, podnosząc rękę. Tomas nie wyciągnął legitymacji z kieszeni.
– Co zrobili? – zapytał.
– Pobili jakiegoś czarnego na Plattan – wyjaśnił Gunnarsson, wskazując dłonią w rękawiczce w kierunku placu Sergelstorg.
– Bardzo?
– Nie tak, jak mu się należało.
Kilku skinheadów odwróciło głowy. Tomas zniżył głos.
– Ten tam. To mój brat – powiedział, kiwając głową na Petera.
Gunnarsson przesunął wzrok.
– No to go zabieraj do domu.
Tomas podszedł do Petera, łypiącego na niego posępnym wzrokiem. Pozostali skinheadzi zaczęli coś między sobą mamrotać. Gunnarsson ryknął na nich, żeby się zamknęli.
Peter odwrócił się i uśmiechnął. Kiwał się niepewnie na nogach. Ogolona głowa świeciła od potu, oczy błyszczały od upojenia. Tomas zauważył, że na koszulce wystającej spod rozpiętej kurtki miał plamy krwi.
– Ręce na plecy – rzucił Tomas.
– Co ty, kurwa, jaja sobie robisz?
Tomas odwrócił go gwałtownie, docisnął do witryny wystawowej biura i założył mu kajdanki.
– Co ty wyprawiasz? – jęknął Peter.
Tomas złapał go za ramię i pociągnął za sobą w stronę volva. Otworzył drzwi i wcisnął go na fotel pasażera.
– Pieprzony zdrajca! – krzyknął Peter, gdy Tomas zatrzasnął za nim drzwi i obszedł samochód, by jak najszybciej stamtąd odjechać.
Przez szybę doleciał go jeszcze głos brata, odległy i obcy, jakby z innego wymiaru.
Przez centrum Märsty wzdłuż i wszerz snują się zjawy. Pijaczki, ćpuny i bezdomni. Wszyscy z tym samym trupim wzrokiem. Ludzie, których nikt nie widział i nie chciał widzieć.
Vera wjechała saabem na parking przed komisariatem policji i wysiadła. W lusterku bocznym poprawiła błyszczyk, który nałożyła, zanim jeszcze wkroczyła do redakcji. Zawsze czuła się nieco głupawo, gdy się malowała, tak jakby próbowała być kimś innym, nacelowaną na mężczyzn wersją siebie.
Wyjęła z bagażnika puszkę oliwek dla Siggego.
– Narysujesz mi coś? W nowym mieszkaniu przydałyby się nam jakieś obrazy.
– A jakie?
– Narysuj coś, co naprawdę lubisz.
– Okej.
Drzwi wejściowe do budynku komisariatu były już zamknięte, mimo że w kilku oknach paliło się jeszcze światło. Vera nie zauważyła innych dziennikarzy, założyła więc, że ci z „Expressen” i „Aftonbladet” znajdowali się na miejscu przestępstwa. Rozmawiali z zaniepokojonymi sąsiadami i pstrykali fotki taśmy policyjnej. Przyszło jej do głowy, że jedyny sposób, by wrócić do redakcji z wyjątkowym newsem, to przyjechać tutaj i wyciągnąć coś od policjantów. Może któryś puści parę z gęby. Albo przy odrobinie szczęścia uda się jej zobaczyć, jak doprowadzają na przesłuchanie jakiegoś podejrzanego. Poza tym na miejsce przestępstwa mogła zawsze podjechać w drodze powrotnej, jak Sigge już uśnie.
Rozejrzała się i zauważyła dwóch funkcjonariuszy idących w kierunku radiowozu. Przeczesała palcami niedbały przedziałek na środku głowy. Przyjrzała się swojemu odbiciu w szybie i wsunęła sweter za pas dżinsów z wysokim stanem. Wiedziała, że dobrze wygląda. Mężczyźni często ją w tym utwierdzali. Jednak dopiero przy Jonnym poczuła się naprawdę zauważona. Kimś więcej niż tylko ciałem.
Dogoniła policjantów przy radiowozie.
– Vera Berg z „Kvällsposten”.
– Przykro nam, ale nie możemy udzielić pani żadnych informacji – powiedział jeden z nich, nawet się nie przedstawiając. – Proszę dzwonić do szefa.
Vera postawiła wszystko na jedną kartę. Morderca prawie zawsze pochodził z bliskiego kręgu ofiary.
– Ale zatrzymaliście męża. Jest podejrzany?
Policjant zatrzymał się w pół kroku.
– To jedynie przesłuchanie – rzucił krótko. – W czysto informacyjnym celu. Ale proszę mnie nie cytować.
– Jest jeszcze w komisariacie?
Policjant uśmiechnął się i uniósł brew. Dotarło do niego, że Vera blefuje. Skoro wiedziała, że mąż został doprowadzony na przesłuchanie, to powinna też wiedzieć, czy już go puścili, czy nie.
– Na pani miejscu jeszcze bym tu chwilę postał. Może się to pani opłacić.
Pół godziny później z komisariatu wyczłapał mężczyzna. Zatrzymał się na chodniku, tak jakby nie wiedział, w którą stronę ma iść. Vera podeszła do niego wolnym krokiem i się przedstawiła. Jego czerwone od płaczu oczy ponownie się zaszkliły.
– Nie mówić po szwedzki – powiedział.
– English?
– English okey.
Nazywał się Elvedin Alihodzić i miał trzydzieści pięć lat. Czarne włosy, szczupłe ramiona i przygniecione żałobą ruchy. Ubrany w zniszczone dżinsy i obszerny podkoszulek z nadrukiem z serialu z lat osiemdziesiątych, który zapewne dostał z jakieś zbiórki darów dla nowo przybyłych uchodźców. Przed rokiem z żoną Nadiją przyjechali do Szwecji.
– Byłem pewien, że stracę ją na wojnie – powiedział. – A nie w taki sposób.
Zamilkł.
– Myślą, że to ja ją zabiłem. Ja.
Wybuchnął płaczem. Tak jakby nie docierało do niego, jak policja może w ogóle podejrzewać go o coś takiego. Jakim cudem byłby w stanie odebrać życie własnej żonie? Przecież tak ją kochał. Uciekł dla niej nocą przez lasy pełne min, by znów się z nią połączyć w obozie dla uchodźców w Chorwacji.
Vera dała Elvedinowi nieco czasu na uspokojenie, a potem znów zaczęła go wypytywać.
– Proszę opowiedzieć, co się dzisiaj wydarzyło.
– Nocami sprzątam w fabryce, tutaj w okolicy. Dopiero co dostałem pozwolenie na pracę. Rankiem, gdy wracałem do domu rowerem, zatrzymałem się jeszcze po chleb. Nadija uwielbia świeży. W sumie to nas nie stać, ale chciałem jej zrobić niespodziankę. Gdy dojechałem do ośrodka dla uchodźców, stały tam już dwa radiowozy. Potem nic już nie pamiętam.
– Wie pan, co się przydarzyło żonie?
– Nie. Policja nie chce mi nic powiedzieć. Poza tym, że nie żyje. I że ktoś ją zabił.
Vera zapytała, czy ma jakieś zdjęcie Nadiji. Mężczyzna wyjął z kieszeni popękany skórzany portfel. Drżącymi rękami wyciągnął z niego pożółkłą fotografię i zawiesił na niej wzrok. Tak jakby nie mógł się z nią rozstać.
– Obiecuję, że dostanie ją pan z powrotem. Ma pan moje słowo.
Elvedin zamrugał. Podał jej czarno-białe zdjęcie.
Vera szła właśnie sprawdzić, czy z Siggem wszystko w porządku, gdy brama policyjnego parkingu się otworzyła. Podbiegła w tamtą stronę i zatrzymała cywilny samochód, który akurat przez nią przejeżdżał.
Siedzący w środku policjant opuścił szybę i Vera się przedstawiła. Mężczyzna na moment się zawahał, niepewny, czy z nią porozmawiać, czy nie. Potem uśmiechnął się szeroko, odchylił i położył masywną rękę na drzwiach.
– Jerker Wretström – przedstawił się. – To ja prowadzę śledztwo. Teraz do morderstw wysyłają dziewczyny?
Vera nachyliła się do niego.
– Najwyraźniej. Ma pan coś przeciwko?
Policjant spojrzał na nią, jakby była sztuką mięsa.
– Nie. Wręcz przeciwnie.
– Czy mąż nadal jest podejrzany?
– Nie, wypuściliśmy go. Biedny dupek. Był w pracy, gdy to się wydarzyło. Ma alibi.
– Z jakich powodów rozpatrujecie tę sprawę jako morderstwo?
– Po pierwsze została uduszona. A po drugie zgwałcona.
– Skąd wiadomo, że została zgwałcona? Zapewne nie dostaliście jeszcze wyników od patologa?
– Nie miała majtek.
– Ktoś zabrał jej majtki?
To, co powiedział Wretström, przypomniało jej o gwałcie, o którym pisała wiosną w Malmö. Vera rozmawiała wtedy z ofiarą, młodą dziewczyną Mersihą Selimović. Kobieta zeznała, że sprawca zabrał jej majtki. I dusił ją, dopóki nie straciła przytomności.
Sprawę, jak i pozostałe tego typu, wałkowano przez kilka dni w telewizji, a potem o niej zapomniano. Pamiętała jedynie ofiara. Jeśli Vera się nie myliła, sprawcy nigdy nie złapano. Jej mózg automatycznie połączył te dwa przypadki w pogoni za newsem. Jednak ani majtki, ani duszący ofiary sprawca nie były czymś szczególnym w przestępstwach seksualnych. Vera dobrze o tym wiedziała. Związek nie miał znaczenia.
– Skąd macie pewność, że miała na sobie majtki, gdy wychodziła z domu? – zapytała Vera.
– Słucham? A pani ich zwykle nie ma?
Wretström się wyszczerzył. Vera słyszała jego ciężki oddech.
Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Tak jakby dotarło do niego, że już powiedział za dużo.
– Nie wie pani tego ode mnie, okej? Proszę mnie nazwać źródłem, czy jak tam pani chce. No i to oczywiste, że miała majtki. Była przecież muzułmanką. Nawet jestem zdziwiony, że nie miała na sobie pasa cnoty.
Zanim policjant odjechał, Vera poprosiła o jego wizytówkę. Był obleśny, ale nadawał się na źródło. Najbardziej napalone dupki były też najczęściej najbardziej pożytecznymi idiotami.
Przyjrzała się wizytówce. Wretström był komisarzem. To naprawdę niezły fuks, żeby zapewnić sobie informatora na tak wysokim stanowisku. I to jeszcze pierwszego dnia pracy.
Gdy otworzyła drzwi samochodu, znalazła Siggego wciśniętego przed fotel pasażera z zieloną koparką w dłoni. Bawił się, przesuwając nią plastikowe pale drewna po siedzeniu. Pudełko z pisakami leżało obok niego, ale obrazek zsunął mu się pod nogi.
– Cześć, kochanie. Przepraszam, że to tyle trwało. Wszystko u ciebie okej?
Sigge wzruszył ramionami.
– Chcesz zobaczyć mój obrazek?
– Pewnie.
Chłopiec sięgnął po kartkę. W tym samym momencie zadzwonił telefon. Vera dostrzegła numer kierunkowy. Zero czterdzieści. Malmö.
– Gdzie jesteś? – zapytał głos po drugiej stronie. – A Sigge?
Jonny. W duchu przeklęła samą siebie, że była tak głupia, że w ogóle odebrała. Ale nie rozpoznała numeru. Jonny dzwonił zapewne z jakiejś mety albo od kumpla.
Dała chłopcu sygnał, by był cicho. Jonny nie mógł się dowiedzieć, że Sigge jest z nią.
– Nie mogę już tak dłużej – powiedziała. – To koniec.
– Pytałem, gdzie jest Sigge.
– Zostawiłam go w opiece społecznej.
Jonny nie odezwał się przez dobrą chwilę. Vera wstrzymała oddech i zerknęła na chłopca. Rozumiał, że mówiła o nim? Pochłonięty koparką wydawał z siebie dramatyczne dźwięki, gdy poukładane w stosy pale drewna się wywróciły. Vera go uciszyła.
– Jak mogłaś tak postąpić? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem.
Miał smutny głos. Ale nadal słychać było, że jest na haju. Zachrypnięty. Z zatkanym nosem. To nie ten Jonny, w którym się zakochała.
– A co miałam robić? Żyjesz przecież własnym życiem. Bez nas.
– Oddałem ci wszystko, co miałem. Wszystkie newsy. Wszystkich kumpli puszczających farbę dla „Kvällsposten”. A ty zabierasz mi dziecko. Beze mnie jesteś, kurwa, nikim.
Smutek przeszedł w złość. Wyrzucał z siebie słowa przez zaciśnięte zęby. Zapewne był na spidzie.
– Musisz sprowadzić Siggego do domu. Nie możesz pozwolić, żeby mi go zabrali. Rozumiesz?
– Tam będzie mu lepiej, dobrze to wiesz.
Jonny nie słuchał.
– Wisisz mi trzydzieści koła. Opłaciłem twój jebany kredyt studencki, zapomniałaś już?
Gdy Vera nie odpowiadała, krzyknął:
– Oddawaj moją kasę. Albo jesteś ze mną, albo przeciwko mnie. A to jest cholerna różnica.
Vera poczuła uciążliwy ucisk w klatce piersiowej. Promieniujący na całą rękę. Miała wrażenie, że zaraz dostanie zawału. Jakim cudem ma ochronić Siggego?
– Lepiej uważaj – ciągnął Jonny. – Mam kilku kumpli w Sztokholmie, którzy chętnie zrobią mi przysługę. Nawet się nie spodziewasz, kiedy staną pod twoimi drzwiami, a wtedy…
Vera się rozłączyła. Drżały jej ręce.
– Kto dzwonił? – zapytał Sigge.
– Taki stary kolega, który nie najlepiej się czuje. Pokażesz mi ten obrazek?
Sigge sięgnął po kartkę, nieco pomiętą i pobrudzoną w jednym rogu. Rysunek przedstawiał jego samego trzymającego za rękę tatę przed centrum handlowym Triangeln w Malmö.
Tomas opuścił szyby w oknach, żeby nie musieć wdychać wypełniających samochód oparów alkoholu, starał się wyłączyć i nie słuchać pijackiego bełkotu młodszego brata.
– Chcę jechać na wojnę tak jak ty. I Kristian. Chcę tam pojechać i strzelać do ludzi.
Tomas przyglądał się mu z boku.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nie wiesz, czym jest wojna i co robi z człowiekiem.
– Będę gwałcił muzułmańskie kurwy. Wsadzę w nie fiuta, tak jak oni robią to z naszymi kobietami – ciągnął Peter.
Tomas zacisnął dłonie na kierownicy tak mocno, że aż pobielały mu kostki. Peter nadal bełkotał, że zaciągnie się do tych, którzy chcą oczyścić całe Bałkany z muzułmanów.
Zaczął wykrzykiwać wojenną przyśpiewkę. Wojskowe buty w marszu, spływająca krew, biali bohaterowie, żydowskie opryszki.
Minęli Slussen, Tomas zaparkował przy ulicy Gamla Lundagatan.
– Dokąd idziemy? – zapytał Peter.
Tomas wpatrywał się pustym wzrokiem w ścianę przed maską samochodu.
– Pojebało cię czy co? Co my tu, kurwa, robimy?
Tomas otworzył przednie drzwi, wyciągnął brata i popchnął przed siebie przez wąską dróżkę prowadzącą do skałek na Skinnarviksberget. Peter szedł niezdarnie z rękami spiętymi kajdankami na plecach.
– Puszczaj. Dokąd mnie, kurwa, prowadzisz?
Tomas złapał go mocniej z tyłu za kurtkę. Rozpoznawał w bracie samego siebie. W obu swoich braciach. Nie tylko z wyglądu, ale również z nienawiści, tęsknoty za przemocą. W najmroczniejszych momentach potrafił się przyznać sam przed sobą, że to dlatego zostawił rodzinę i ruszył na wojnę do Bośni. Dla przemocy. Przygody. To, co zastał na miejscu, nie miało jednak nic wspólnego z jego wyobrażeniami.
Okna w starych drewnianych domach przy ścieżce były pogaszone. Spali w nich zamożna bohema i artyści. Doszli do punktu widokowego. Pod nimi rozciągały się wody Riddarfjärden, a dalej wznosiło się Kungsholmen. Pięćdziesiąt trzy metry nad poziomem morza plasowały to miejsce najwyżej w obrębie granic miasta.
– Po co mnie tu zabrałeś?
Głos Petera brzmiał nienaturalnie, krótki spacer pozbawił go pewności siebie. Punkt widokowy był pusty. Wiał wiatr. Tomas zmusił brata, żeby usiadł na ławce.
– Musisz odejść z ruchu. Przestań wygadywać głupoty, bo nie masz pojęcia, czym jest wojna i co się tam dzieje. Widziałem to na własne oczy i wcale nie wygląda to tak, jak się wydaje, gdy tak człowiek siedzi i gada z kumplami.
Peter zamrugał, tak jakby go nie rozumiał.
– Widziałem martwe kobiety, martwe dzieci. We wsi Stupni Do w jednym z domów w piwnicy na ziemniaki znalazłem trzy zabite kobiety. Rozcięte gardła, rany postrzałowe w głowach. Gdy przenosiliśmy ciała, spod pachy jednej z nich wypadł granat. Czaisz? Zaminowali martwą kobietę.
Peter oblizał wargi.
– Rozumiesz bezsilność, jaką czuje gwałcona kobieta, która nie ma kontroli nad własnym ciałem, gdy rechoczący obcy człowiek wkłada w nią jakieś przedmioty?
Peter odchylił się na ławce i jęknął.
– Proszę cię, kurwa. Gadasz jak jakiś pieprzony socjalista. To jest wojna. Takie rzeczy dzieją się na wojnie.
Tomas pochylił się nad nim tak, że ich nosy prawie się stykały.
– Nie masz pojęcia, czym jest wojna! – krzyknął. – Nie wiesz, co wojna robi z człowiekiem.
Peter spojrzał na niego rozjuszony.
– Wcześniej byłeś o wiele zabawniejszy. Słyszałem historie o tym, jak potrafiłeś szaleć. Jeden z najlepszych, a teraz żydowski sługus. Muzułmańskie kurwy nie są nic warte, czym ty się w ogóle przejmujesz? Nie będziesz mi mówił, co mam…
Tomas uderzył brata z główki prosto w nos. Rozległo się głuche chrupnięcie. Peter poleciał do tyłu. Z jego ust wydobył się wrzask bólu. Tomas przyglądał się bratu, poczuł, jak jego całe ciało drży, jak rośnie w nim dawna chęć, by kogoś skrzywdzić. Z nosa Petera trysnęła krew prosto na biały podkoszulek. Zamilkł, spuścił głowę, wydobył z siebie cichy jęk. Tomas odczekiwał.
Peter podniósł wzrok i zarechotał. Krew spływała mu po zębach, barwiąc je na czerwono.
– Pojadę tam i poderżnę gardło każdej, każdej zakutanej babie w tym pierdolonym kraju. Nie powstrzymasz mnie.
Tomas poderwał go na nogi. Dowlókł do skraju skał. Peter się opierał, kopiąc na prawo i lewo. Nad przepaścią Tomas złapał prawą dłonią za kajdanki, a lewą popchnął brata. Słychać było, jak Peterowi trzeszczą stawy. Wisiał teraz prawie całkowicie w powietrzu. Wrzeszczał spanikowany, krzyk wydobywający się z jego gardła mieszał się z dochodzącymi z daleka odgłosami miasta.
– Chciałeś wiedzieć, czym jest wojna. Właśnie tym – powiedział Tomas. – Bezsilnością, byciem na łasce kogoś innego, silniejszego. A ty siedzisz skuty, czekając na całe to zło. Wojna na zawsze pozostaje w tobie. Nigdy się nie skończy, będzie cię drążyć, nawet jeśli tobie wydaje się już, że od niej uciekłeś.
Zamilkł. Dziki krzyk Petera nadal rozdzierał ciszę nocy.
Po chwili Tomas przyciągnął brata. Peter, ciężko dysząc, opadł na skały. Tomas pochylił się nad nim, rozpiął mu kajdanki, wsadził je do kieszeni i ruszył w stronę samochodu.
Vera zaparkowała przed redakcją na Kungsholmstorg o pierwszej w nocy. Na niebie rozciągały się niczym malowane pędzlem pomarańczowe pasy, nadając Sztokholmowi marzycielską aurę. Sigge spał na tylnym siedzeniu. Usnął, gdy Vera spod komisariatu policji ruszyła na miejsce przestępstwa, żeby porozmawiać ze świadkami i z zaniepokojonymi sąsiadami. Przykryła chłopca skórzaną kurtką, wysiadła z samochodu i upewniła się, czy wszystkie drzwi są zamknięte.
W redakcji zastała Anitę Alsén, która przy biurkach redaktorów wysyłała ostatnie teksty do redakcji krajowej w Malmö.
Na samym końcu ośmiopokojowego lokalu znajdowało się biuro Scandinavian Photos. Przez otwarte drzwi Vera zauważyła telewizor z puszczonym bezgłośnie filmem pornograficznym. Nocne programy TV1000 były standardowym widokiem w redakcjach szwedzkich gazet.
Verze przyszła do głowy Liza, korektorka, która w zeszłym roku próbowała wprowadzić zakaz pornografii w redakcji w Malmö. Namówiła kilka kobiet pracujących w gazecie, by podpisały protest, a potem wybrała się z nim do związków zawodowych. Następnego dnia ich przedstawiciel wkleił twarz Lizy do pornograficznego zdjęcia, które ku uciesze innych zawiesił koło gabinetu redaktora naczelnego. Vera nie podpisała się pod protestem. Czuła wstyd, gdy cała redakcja natrząsała się z korektorki, ale mimo to nie kiwnęła palcem, by jej pomóc.
W pokoju fotografów jeden z nich nalał sobie piwa i zasiadł w fotelu, w oczekiwaniu aż wszystkie zdjęcia do wieczornego wydania zostaną przesłane do Malmö. Nieobecnym wzrokiem spoglądał na ekran telewizora, na którym w dużym zbliżeniu przedstawiano właśnie penetrację nasuwającą skojarzenie z pracą wiertarki udarowej.
– Zablokowałam jedną kolumnę na morderstwo – powiedziała Anita Alsén. – Cztery łamy. Masz jakieś dobre szczegóły?
– I to mocne – rzuciła Vera. – Jeśli wydawca się zgodzi, to możemy mieć nazwisko i zdjęcie ofiary. Uduszenie. Plus nie miała majtek.
– Bardzo dobrze. Czyli gwałt?
– Tak, w każdym razie na to wygląda. Policja jeszcze tego nie potwierdziła.
– Dobra robota.
Vera odetchnęła z ulgą. Takiego nowego początku potrzebowała. Pierwszy dzień wypadł lepiej, niż zakładała.
– W sumie to bardzo smutna historia – ciągnęła Vera. – Ofiara wraz z mężem przyjechała w zeszłym roku do Szwecji. Uciekli przed wojną, a śmierć dopadła ich w naszym bezpiecznym kraju.
Anita Alsén zapaliła papierosa.
– A więc to imigrantka?
– Tak.
Szefowa redakcji westchnęła.
– Po mężczyźnie z laserem ludzie mają już dość martwych imigrantów.
Vera kiwnęła głową. Miała wrażenie, że Anita posmutniała.
– Okej, w takim razie wystarczy jeden łam – kontynuowała szefowa. – I nie zapomnij o majtkach.
Vera opadła na fotel i wyjrzała przez okno na samochód, w którym spał Sigge. Z daleka dobiegało wycie syreny alarmowej. Na ulicy walczyły dwa ptaki. Wklepała do komputera tysiąc dwieście znaków i wysłała tekst do Malmö. Starała się nie myśleć o tym, co zrobi Jonny, gdy się dowie, że zabrała Siggego.
Środa 8 czerwca
Pociągiem zakołysało i Micael Bratt prawie stracił równowagę. Utrzymał się na nogach, opierając z całej siły o okno, zaklął i ruszył dalej w stronę wagonu restauracyjnego. Czuł na sobie wzrok pozostałych pasażerów. Czasem mu to przeszkadzało, ich wytrzeszczone oczy wlepione w niego w każdym miejscu w Szwecji, ale dziś był w dobrym humorze.
W dłoni trzymał reklamówkę z butelką wina, „Expressen” i scenariusz filmu. Do rozpoczęcia zdjęć w Falun pozostały jeszcze trzy dni. Co oznaczało trzy dni pijaństwa i hulanek. Już dziś wieczorem zamierzał poderwać jakąś miejscową piękność i zaczepić się z nią w hotelu Stadshotellet, w którym jego agent zarezerwował mu pokój.
Wszedł do łączącej dwa wagony śluzy. Hałas i stukot pociągu przez chwilę był wręcz ogłuszający, otworzył więc kolejne drzwi i jazgot ucichł. W kolejce do bufetu stały cztery osoby, kilka innych siedziało już przy stolikach. Wszędzie roznosił się zapach podgrzewanego w mikrofalówce jedzenia i kanapek z jajkiem.
Za oknem mijali Dalarnę.
Młoda kobieta opuszczająca wagon z małym zasmarkanym chłopcem trzymanym za rękę otworzyła szeroko oczy, gdy go zobaczyła.
– Przepraszam, czy pan nie jest przypadkiem Micaelem Brattem? – zapytała mocnym miejscowym dialektem.
– Zgadza się, kochanieńka.
Micael poczochrał chłopcu czuprynę.
– Co pan tu robi? – zapytała kobieta.
– Jadę do pracy.
Kobiecie aż zaświeciły się oczy.
– Czy mogłabym pana prosić o autograf? Oczywiście, jeśli to nie kłopot.
– Myślę, że da się to załatwić – powiedział Micael i mrugnął do niej.
Była atrakcyjna. Nie niesamowita, ale piękna, chociaż miał już atrakcyjniejsze. Na jeden wieczór w sam raz.
– Jak ma pani na imię?
– Veronica.
– Moje imię już pani zna – powiedział, wyciągając do niej dłoń.
– To prawda.
Oderwał kawałek serwetki z jej tacy, a ona podała mu długopis.
– Gdzie mieszkacie? – zapytał zaciekawiony, tak jakby po prostu prowadził luźną konwersację. Podpisał się na serwetce.
– W Falun – odparła kobieta.
Micael zmierzył ją wzrokiem, odwrócił serwetkę i zapisał na niej nazwę hotelu i numer pokoju.
– Proszę wpaść dziś około dwudziestej, jeśli ma pani ochotę na nieco zabawy – dodał cicho.
Uśmiechnął się do niej, podał jej serwetkę i długopis, a potem przesunął się w kolejce.
Gdy doszedł do lady, wybrał ziemniaki zapiekane z kiełbasą, usiadł przy stoliku przy oknie i wyciągnął z reklamówki upitą do połowy butelkę czerwonego wina. Nalał sobie do papierowego kubka. Właściwie alkohol był w pociągu zakazany, ale kto mu zabroni? Następnie wyciągnął scenariusz filmu. Na pierwszej stronie widniał tytuł: Pościg. Z pewnością jakaś kiepska historia kryminalna, ale dobrze płatna. Plan nagrań w Falun też nie wyglądał na wyczerpujący.
Inni aktorzy mogli się jeszcze krygować, kręcić nosem na filmy, ale nie Micael. Już się w życiu narobił. W wieku czterdziestu sześciu lat nie miał ochoty stać na małych scenach, recytując Szekspira, i wygłupiać się w kiepsko wentylowanych lokalach w piwnicy. Był prawdziwym artystą, a recenzenci z brukowców mogli sobie pisać, że się sprzedał. Po prostu mu zazdrościli. Zwykła szwedzka zazdrość. Micael był bogaty i odniósł sukces. Według ankiety, którą w zeszłym tygodniu przeprowadził jakiś tygodnik, to właśnie z nim kobiety najchętniej chciałyby mieć romans.
Przejrzał scenariusz. Z pewnością jakieś gówno. Tak jak się domyślał, postać, którą grał, to policjant, który lubował się w kobietach i alkoholu. Micael przejrzał kilka stron kulawego dialogu, ale szybko się zmęczył, złożył wydruki wpół i skupił się na piciu wina i podziwianiu krajobrazów za oknem. Od czasu do czasu grzebał jeszcze widelcem w ziemniakach, ale już nie jadł. Powoli zaczynał czuć upojenie.
W końcu wstał. Złożył scenariusz, wcisnął go w reklamówkę, a na stole zostawił pustą butelkę po winie. Czekający w kolejce do bufetu pasażerowie gapili się na niego bez skrępowania.
Ruszył przez wagon w kierunku swojego miejsca w pierwszej klasie. Gdy przechodził obok stolika z parą młodych ludzi, pociągiem ponownie zakołysało. Tym razem Micael stracił równowagę i poleciał na chłopaka, rozlewając mu na szerokie dżinsy cały kubek kawy stojący przed nim. Chłopak zaklął i bez namysłu go odepchnął.
– Nie dotykaj mnie, skurwysynu – ryknął Micael.
Ten spojrzał na niego zdziwiony.
– Przecież to pan się na mnie wywrócił, mógłby pan chyba zachować się jak przystało na ludzi i przeprosić?
Micael rzucił w jego stronę pełne obrzydzenia spojrzenie.
– Ty zgorzkniały gnoju, sam jesteś sobie winien, że siedzisz tu niezadowolony, biedny i brzydki. A weź, spierdalaj.
Chwiejnym krokiem ruszył dalej wzdłuż wagonu. Usiadł na swoim fotelu i odchylił głowę. Dźwięki wokół niego umilkły, wszystko ustało. Nagle się zerwał i otworzył oczy. Ponury konduktor wpatrywał się w niego z głupkowatym uśmieszkiem.
– Jesteśmy w Falun.
Sztokholmski wydział zabójstw znajdował się na szóstym piętrze komisariatu na Kungsholmen. Pięćdziesięciu jego pracowników nadzorowało śledztwa dotyczące morderstw, rabunków i przestępstw z użyciem przemocy. Po porannym zebraniu na temat starych i nowych spraw, które do nich trafiały, w wydziale zostawali jeszcze ci, którzy pracowali nad większymi śledztwami wymagającymi osobnych spotkań.
Tomas do nich nie należał. Obecnie zajmował się pobiciem w barze Broder Tuck. Wziął ze sobą nowe wydanie „Expressen” z premierem Carlem Bildtem na okładce i usiadł w pokoju socjalnym. Klara zabrała dzieci i pojechała do domu letniskowego swoich rodziców w Rättviku w Dalarnie. Zastanawiał się, czy wolała, żeby ich odwiedził w weekend, czy jednak chciała ten czas spędzić sama. Odkąd wrócił od Kristiana z niczym, nie odezwała się prawie słowem. Rozumiał ją. Ciekawe, co by pomyślała, gdyby wiedziała, jakie prowadził sprawy.
Rozłożył gazetę na stole i zdążył przeczytać zaledwie kilka zdań, gdy mu przerwano.
– Wolf, nie wiesz, gdzie jest Johansson?
Stał przed nim szef wydziału, komisarz Gunnar Borssén. Był rosłym mężczyzną około sześćdziesiątki, z błyszczącymi niebieskimi oczami, schowanymi za prostokątnymi okularami. Miał siwe, krótko ostrzyżone włosy.
– Wyszedł na obchód – rzucił Tomas bez namysłu, mimo że nie miał pojęcia, gdzie znajduje się Lars Johansson.
– Jak spotkasz Zinga… to znaczy Johanssona, to powiedz mu, że chcę z nim rozmawiać – mruknął Borssén.
– Się robi – rzucił posłusznie Tomas.
Borssén odwrócił się na pięcie i zniknął w korytarzu. Tomas ponownie pochylił się nad gazetą. Wśród swoich na Larsa Johanssona zawsze wołano Zingo. Pod koniec lat siedemdziesiątych w Västerås, gdy pracował w jednostce zajmującej się kradzieżami, przy jednej z interwencji bronił się przed uzbrojonym w nóż włamywaczem i pobił go do nieprzytomności butelką z napojem gazowanym marki Zingo. Przydomek przylgnął do niego i powędrował za nim aż do Sztokholmu.
Śledczy czytający komiks dwa stoliki dalej zaśmiał się głośno.
– Zingo będzie sobie niedługo musiał sprawić okulary. Tyle, ile ten chłop się nachodzi na te obchody, to przecież można sobie oczy wypatrzeć.
Tomas się zirytował. Zarówno z powodu Zinga, dla którego musiał skłamać, jak i z powodu śledczego z komiksem.
Wrócił z kawą i gazetą do gabinetu. Zamknął za sobą drzwi i opadł na krzesło za biurkiem. Miał już dość ciągłego krycia Zinga, który zapewne leżał teraz z kacem w łóżku w domu w Lilla Essingen. Jednak Zingo był jedyną osobą na świecie, którą uważał za przyjaciela. To on wziął go pod swoje skrzydła, sprawił, że Tomas został policjantem, a potem trafił do wydziału. To coś znaczyło. Zadzwonił do przyjaciela, ale bez rezultatu.
Pomyślał o Kristianie, który jeszcze nie odezwał się w sprawie pieniędzy. Nacisnął widełki i wybrał numer domowy brata. Minęło kilka sygnałów, ale nikt nie odbierał.
– Idioci – mruknął.
Z korytarza dobiegły go głosy i śmiechy.
Nie chciał jechać do Klary, nie mogąc jej dać odpowiedzi w sprawie pieniędzy. Nie zasługiwała na kolejny zawód. Ze złością podniósł ponownie słuchawkę i wybrał ostatni numer. Ku swemu zdziwieniu po drugiej stronie ktoś odebrał. Nie był to jednak Kristian.
– Z kim rozmawiam? – zapytał.
– Aspirant Fredrik Jansson z policji w Märscie.
Tomas wstrzymał oddech, zastanawiając się, czy odłożyć słuchawkę. Ciekawość i niepokój jednak zwyciężyły. Kristian był mimo wszystko jego bratem.
– Co się stało? Dlaczego jest pan w domu Kristiana? – zapytał.
– Kto mówi?
– Nazywam się Tomas Wolf, jestem bratem Kristiana.
Odpowiedź nadeszła po chwili, tak jakby aspirant musiał się zastanowić, co może, a czego nie może mu powiedzieć.
– Właśnie prowadzimy przeszukanie.
Tomas jęknął.
– Co zrobił?
– Pański brat został zatrzymany, jest podejrzany o morderstwo.
– Sigge, chodź już! – zawołała Vera, wkładając klucz do zamka w drzwiach mieszkania przy Pilgatan.
Chłopiec nie chciał się oderwać od telewizora. Już w butach uciekł z powrotem do pokoju dziennego i włączył kasetę VHS z Wojowniczymi Żółwiami Ninja, którą Vera kupiła mu w second handzie w Malmö.
– Eeee – jęknął Sigge, gdy Vera do niego podeszła.