Pamięci mordercy - Pascal Engman, Johannes Selåker - ebook

Pamięci mordercy ebook

Pascal Engman, Johannes Selåker

4,2
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W cieniu masowej strzelaniny w szwedzkim Falun latem 1994 roku, dochodzi do kolejnego morderstwa. Znaleziono uduszoną kobietę. Wkrótce okazuje się, że jest to jedna z wielu ofiar zamordowanych w podobny sposób.

Odnalezieniem sprawcy zajmuje się Tomas Wolf, funkcjonariusz policji, który niedawno powrócił z misji pokojowej w Bośni. Z pomocą przychodzi mu Vera Berg, dziennikarka wieczornych wiadomości, która ucieka przed szukającym zemsty byłym chłopakiem i jego gangiem motocyklowym.

Głównym podejrzanym jest popularny aktor filmowy Micael Beatt, jednak zarówno Vera jak i Tomas podejrzewają, że prawdziwy morderca jest zupełnie bliżej śledztwa niż się wszystkim wydaje.

Pascal Engman – pisarz i dziennikarz wieczornej gazety „Expressen”. Od debiutu w 2017 roku cieszy się uznaniem krytyków i czytelników na całym świecie. Seria książek o detektyw Vanessie Frank przetłumaczona na 19 języków uczyniła go jednym z najpopularniejszych szwedzkich autorów kryminałów.

Johannes Selåker – pisarz i dziennikarz, który pracował jako dyrektor ds. wiadomości oraz redaktor naczelny w „Aftonbladet”, „Expressen” i „Aller Media”. Był odpowiedzialny za prowadzenie głównych śledztw ruchu #metoo w 2017 roku. Jako autor zadebiutował powieścią sensacyjną w 2020 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 536

Oceny
4,2 (42 oceny)
22
11
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#czytam_se "– Serio masz za­miar wyjść z wał­kami na gło­wie? – A jakże. Prze­cież się nie będę stro­iła dla tych pata­ła­chów w ryb­nym. O nie, nie. Wie­czo­rem idę na bry­dża. Naj­waż­niej­sze to mieć prio­ry­tety. A poza tym to dzię­ki temu nikt mi się nie oświad­cza. – A, to rozu­miem." Kocham takie podejście w Szwecji. Nie ważne czy pójdziesz w wałkach na zakupy, czy w pidżamie odprowadzisz dziecko do szkoły. To jest tu całkowicie NORMALNE! Nikt nie będzie patrzył jak na kogoś z innej planety. A może u Ciebie jest podobnie? Daj znać! Nowo poznany duet, który będę miała na uwadze, bo jest można koło nich przejść obojętnie. Serio! "Pamięci mordercy" to lektura w której od samego początku dzieje się wiele. Trzeba być uważnym i śledzić każdy ruch bohaterów, ale w tym przypadku nie przeszkadzało mi to ani na chwilę. Głównymi bohaterami jest Vera Berg i Tomas Wolf. Ona jest dziennikarką. Ucieka przed swoim chłopakiem i przeszłością, która nie należy do takich, którą można się c...
20
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Chcia­łeś wie­dzieć, czym jest wojna. (...) Bez­sil­no­ścią, by­ciem na łasce kogoś in­ne­go, sil­niej­szego. A ty sie­dzisz skuty, cze­ka­jąc na całe to zło. Wojna na za­wsze pozo­staje w tobie. Ni­gdy się nie skoń­czy, bę­dzie cię drą­żyć, nawet jeśli tobie wy­da­je się już, że od niej ucie­kłeś." Niespokojne czasy w Falun. W tle masowej strzelaniny dochodzi do morderstwa imigrantki. Okoliczności zbrodni sugerują, że nie jest to pierwsze tego rodzaju przestępstwo i jak się okazuje również nie ostatnie. W sprawę angażują się ambitna dziennikarka Vera Berg, dla której ta sprawa to możliwość wykazania się w nowej pracy oraz policjant Tomas Wolf, który niedawno powrócił z misji pokojowej w Bośni. Oboje, poharatani przez los, stają przed wyzwaniem nie tylko związanym z dochodzeniem, ale także z osobistymi problemami. Opowieść rozpoczyna się latem 1994 roku, czasem wyraźnych zmian politycznych, problemem uchodźców z krajów bałkańskich oraz emocjonujących rozgrywek mistrzostw świata w ...
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Pamięci mordercy" to początek serii kryminałów szwedzkiego duetu Pascala Engmana i Johannesa Selåkera. Tomas Wolf to funkcjonariusz policji, która po powrocie z misji pokojowej w Bośni musi schwytać dusiciela ze Szwecji, w czym pomoże mu dziennikarka kryminalna Vera Berg, która miała do czynienia z podobną sprawą w Malmö. Nie ukrywam, że mam ogromną słabość do skandynawskich kryminałów i gdy tylko taki widzę, rzucam się niczym dzik na żołędzie. Zwracająca uwagę para głównych bohaterów to już połowa sukcesu. Oboje na pierwszym miejscu stawiają pracę i mają mocno skomplikowane życie prywatne. Od początku dają się lubić, dlatego też kibicujemy im w codziennych zmaganiach. Fabuła stworzona przez autorów była mocno angażująca i dotyka problemów społecznych, z którymi borykała i myślę, że wciąż boryka się Szwecja. Tak mocno wkręciłam się w tę lekturę, że już w jej trakcie cieszyła mnie myśl o zbliżającej się kontynuacji.
00
KamilaLabuda

Całkiem niezła

Jest 1994. W Szwecji ofiarą gwałtów i zabójstw padają kolorowe imigrantki. Sprawą oprócz policji interesuje się dziennikarka Vera. Tropy prowadzą do światów artystycznego, neonazistów, a nawet kręgów policyjnych. Kto gwałci i zabija imigrantki?  "Pamięci mordery" Pascala Engmana i Johannesa Selåkera to powieść mieszcząca w sobie nie tylko wątek śledztwa dotyczący wspomnianej kwestii. Autorzy ukazują problem imigrantów. Mocno niepokojącą neonazistowską aurę wśród dość sporej grupy Szwedów. Poruszają temat rodziny. Pełnej tajemnic, bólu z przeszłości, co nie może nie wypłynąć na wierzch i nie mieć wpływu na przyszłość.  Zadają pytania o to, czy skrzywdzone jednostki są w stanie kochać, być szczerymi, lojalnymi wobec tych, którzy zdawałoby się, że są najbliżsi. Odmalowują upadek człowiek pod wpływem używek, rozpad relacji. Wprost podnoszą kwestię kobiet postrzeganych jako kawałek ciała, kogoś uprzedmiatawianego, spychanego na margines, muszącego walczyć o swoją pozycję w tym wciąż tyl...
00
mag-tur

Nie oderwiesz się od lektury

„Pamięci mordercy” to wspólny debiut dwóch panów pochodzących ze Szwecji. Akcja powieści rozgrywa się w wyjątkowo upalne lato 1994 roku, jak na klimat skandynawski. Dokładny przedział czasowy to 6 czerwca do 18 lipca a w tle wszystkich wydarzeń toczących się w powieści, są MŚ w piłce nożnej. Główni bohaterowie to Thomas Wolf – policjant oraz Vera Berg – dziennikarka, którzy mają swoje „za uszami”. Thomas, były neonazista i były żołnierz. Brał udział w wojnie w Bośni i niestety trauma pozostała. Bratu odpowiada, że „Nie wiesz co wojna robi z człowiekiem. (…) na zawsze pozostaje w tobie”. Natomiast żona Wolfa z goryczą mówi mu, iż „(...) mężczyzny, którego poślubiłam już nie ma. Może mentalnie nadal jesteś w Bośni. Może to, co tam widziałeś i przeżyłeś, nie pozwala ci stamtąd odejść”. Vera to z kolei była dziewczyna Johnnego, który należy do gangu motocyklowego i ma na swoim koncie napady z bronią. Vera jako reporterka kryminalna nie do końca była stratna na tej zażyłości, mimo że przez ...
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Till minne av en mördare

Copy­ri­ght © 2022 Pas­cal Eng­man & Johan­nes Selåker First publi­shed by Forum, Swe­den Publi­shed by arran­ge­ment with Nor­din Agency AB, Swe­den and Booklab, Poland Copy­ri­ght © 2024 for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Anna Kicka All rights rese­rved

Prin­ted in Poland

Redak­tor ini­cju­jąca: Domi­nika Duda­rew-Osiecka Redak­cja: Jacek Ring Korekta: Kata­rzyna Dzie­dzicka, Beata Wój­cik Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Daniel Rusi­ło­wicz Zdję­cie na okładce: © Robert_M / UNSPLASH Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2024 ISBN 9788382524710

Naszemu przy­ja­cie­lowi Ander­sowi. Bra­kuje nam cie­bie.

Prolog

Wieś Stupni Do w Bośni, paź­dzier­nik 1993 roku

Z przy­po­mi­na­ją­cych szkie­lety domów uno­sił się dym. Z jed­nego z nich wysta­wała rura, z któ­rej try­skała woda, two­rząc na ziemi cał­kiem sporą kałużę. Tomas Wolf odwró­cił się i pomy­ślał, że w tej zie­lo­nej doli­nie szwedz­kie trans­por­tery opan­ce­rzone Sisu wyglą­dają jak ogromne wie­lo­ryby wyrzu­cone na plażę. Nad wio­ską wisiało cięż­kie szare niebo, powie­trze było rześ­kie i chłodne.

Spoj­rzał w stronę kra­wę­dzi lasu i jesz­cze wyżej, na zale­sione pagórki otu­lone mleczną mgłą. Szwedzcy żoł­nie­rze sił poko­jo­wych prze­szu­ki­wali pozo­sta­ło­ści po tym, co kie­dyś było ludz­kim domem. Każdy budy­nek został uszko­dzony. Gdzie są wszy­scy? – pomy­ślał Tomas. Udało im się uciec?

Dobiegł go dźwięk klak­sonu. A potem trą­bie­nie kolej­nych trans­por­te­rów Sisu. Tomas wie­dział, że miały one na celu wywo­ła­nie ewen­tu­al­nych oca­la­łych.

Ktoś zawo­łał, że zna­lazł kawa­łek żuchwy. Ekipa tele­wi­zyjna, która przy­je­chała ze Szwe­dami do wio­ski, natych­miast pośpie­szyła w tam­tym kie­runku.

Tomas prze­miesz­czał się czuj­nie w stronę otwar­tych brą­zo­wych drzwi do piw­nicy kamien­nego domu. Wypiął wiszącą przy pasku latarkę. Wszedł do środka. Dobiegł go zapach wil­goci i ziemi. Prze­su­nął pro­mie­niem świa­tła wokół sie­bie. Drew­niane półki wzdłuż ścian. Worki z ziem­nia­kami na pod­ło­dze. Drgnął, gdy w kącie coś się poru­szyło. Rudy kot par­sk­nął roz­złosz­czony, a potem prze­ci­snął się koło jego pra­wej nogi i znik­nął na zewnątrz.

Tomas wziął kilka roz­luź­nia­ją­cych wde­chów i zaczął dokład­niej badać piw­nicę. Świa­tło latarki prze­miesz­czało się po ścia­nach i pod­ło­dze, aż w końcu padło na coś bia­łego, nie­malże błysz­czą­cego na tle ziemi. Nagły szok spra­wił, że aż upu­ścił latarkę.

Pochy­lił się, szu­ka­jąc jej po omacku na pod­ło­dze. Po chwili pod­niósł ją i skie­ro­wał w to samo miej­sce. Snop świa­tła tra­fił na nagą stopę. Z paznok­ciami uma­lo­wa­nymi na czer­wono. Drżącą ręką prze­su­nął latarkę, oświe­tla­jąc rury. Przed jedną z pó­łek leżały na ple­cach trzy mar­twe kobiety. Trzy­mały się za ręce. Dziury po kulach w gło­wach. Pode­rżnięte gar­dła. Odwró­cił się i poty­ka­jąc, wypadł na zewnątrz. Sku­lił się na scho­dach i ciężko oddy­chał chłod­nym powie­trzem. Kawa­łek dalej w kałuży błota leżała czarno-biała sfla­czała piłka do nogi. A obok dzie­cięcy kalosz.

– Co tu się, kurwa, stało? – szep­nął.

Widział już wcze­śniej ludz­kie zwłoki. Zarówno tutaj, w Bośni, jak i w Szwe­cji, gdzie był aspi­ran­tem w sztok­holm­skim wydziale do walki z prze­stęp­czo­ścią. Ale to było coś innego. Zaczęło to do niego docie­rać, gdy tylko wje­chali do tej upior­nej wio­ski, ale widok trzech mar­twych kobiet ude­rzył go z całej siły – tutaj nie­na­wiść znisz­czyła dosłow­nie wszystko. Wszyst­kich, któ­rzy sta­nęli na jej dro­dze. Nikt też nie przej­mo­wał się poszu­ki­wa­niami spraw­ców. Nie sły­chać było żad­nych sygna­łów ani syren poli­cyj­nych. Nikt nie prze­pro­wa­dził oglę­dzin miej­sca prze­stęp­stwa. Nie będzie sek­cji zwłok. Ani żad­nej biu­ro­kra­cji. Mar­twi ludzie na woj­nie stali się fak­tem, któ­rego nikt nie pod­wa­żał. Kopano groby i skła­dano w nich ofiary, zamie­nia­jąc je we wspo­mnie­nia.

Pod­biegł do niego żoł­nierz i pomógł mu wstać. Tomas wska­zał ręką na wej­ście do piw­nicy, pró­bu­jąc oddać sło­wami to, co wła­śnie zoba­czył. Męż­czy­zna, na oko dwu­dzie­sto­pię­cio­letni, z błysz­czą­cymi nie­bie­skimi oczami i przy­strzy­żo­nymi na jeża wło­sami, przy­słu­chi­wał się z przy­gnę­bioną miną.

Gdy Tomas zamilkł, żoł­nierz wska­zał ręką kolejne ruiny domu.

– Tam z tyłu leży chło­piec. Ma pew­nie z osiem, może dzie­więć lat. Sko­pany na śmierć. Rozu­miesz? Jego maleń­kie ciało jest całe w śla­dach po ubło­co­nych tre­pach.

Tomas nie odpo­wie­dział, męż­czy­zna ski­nął krótko głową i pokle­pał go prze­lot­nie po ramie­niu, a potem ruszył w kie­runku trans­por­te­rów. Tomas oparł się o poręcz scho­dów, żeby nie upaść.

Pró­bo­wał się zebrać w sobie. Mgła już nieco zelżała.

Chor­wacki atak na wio­skę roz­po­czął się w sobotę rano, dziś był wto­rek. Oczami wyobraźni Tomas pró­bo­wał odtwo­rzyć sceny, które zapewne się tu roze­grały. Ale nie dał rady.

Chcę już wra­cać do domu, do dzieci, pomy­ślał. Nie chcę już spo­ty­kać na swo­jej dro­dze męż­czyzn z kałasz­ni­ko­wami, na któ­rych dla zacho­wa­nia rachuby wyryli znaki upa­mięt­nia­jące zabi­tych przez sie­bie ludzi.

Wytarł kolana zie­lo­nego mun­duru polo­wego. Ruszył nie­równą szu­trową drogą, prze­szedł przez niski drew­niany pło­tek. W zdzi­cza­łym ogro­dzie wyro­sły z ziemi zaspane, ano­rek­tyczne drzewka owo­cowe. Drzwi wej­ściowe wisiały krzywo na zawia­sach. W środku było tak samo zimno jak na zewnątrz.

– Halo?! Jest tu kto?

Na podwórku obok sterty gruzu stała biała, pokryta pla­mami rdzy łada. Samo­chód usta­wiono na pro­wi­zo­rycz­nym lewarku, bo bra­ko­wało mu wszyst­kich opon.

Tomas wycią­gnął papie­rosa i zapa­lił go drżą­cymi dłońmi. Wsa­dził do ust, poło­żył ręce na dachu samo­chodu i zaj­rzał do środka przez boczną szybę.

Zza bia­łego dymu wyło­niła się żółta ręka­wiczka do zmy­wa­nia naczyń. Świe­ciła niczym pło­mień na tle sza­rego oto­cze­nia. Prze­su­nął wzrok wyżej i doj­rzał parę brą­zo­wych wytrzesz­czo­nych oczu. Papie­ros upadł na zie­mię, wchło­nęła go kałuża błota. Kobieta żyła.

Przy­glą­dali się sobie w ciszy przez kilka sekund, a potem Tomas zła­pał za klamkę i otwo­rzył drzwi. Schy­lił się do środka. Miała ze dwa­dzie­ścia pięć lat. Ciem­no­brą­zowe krę­cone włosy się­gały ramion. Trzę­sła się cała z zimna, sku­lona na tyl­nym sie­dze­niu pod zro­bio­nym na dru­tach sza­rym kocem.

– I’m Tomas – powie­dział mięk­kim gło­sem. – I’m here to help you.

Jego ruchy były powolne i ostrożne. Nie chciał jej wystra­szyć. Wiel­kimi oczami przy­glą­dała się dłoni wycią­gnię­tej w jej kie­runku. Zdzi­wił się nieco, bo jej nie zła­pała. Ścią­gnęła za to żółtą ręka­wicę zakry­wa­jącą prawą rękę i deli­kat­nie uści­snęła jego dłoń.

– Azra – przed­sta­wiła się.

Jej mała i drobna ręka pach­niała lekko gumą.

CZĘŚĆ I

Ponie­dzia­łek 6 czerwca 1994 roku

1

Tomas Wolf wle­pił wzrok w Klarę. Żona cze­kała na jego odpo­wiedź. Kawa­łek dalej na ulicy Horns­ga­tan trą­biła cię­ża­rówka, jazgot prze­ci­nał cie­płe let­nie powie­trze.

– Pyta­łam, gdzie podziały się pie­nią­dze – powtó­rzyła Klara.

Odwró­cił wzrok, przy­glą­dał się witry­nie banku, z któ­rego wła­śnie wyszli. Przy ban­ko­ma­cie na lewo od wej­ścia utwo­rzyła się nie­wielka kolejka. Zaschło mu w ustach. Tomas obli­zał wargi i polu­zo­wał węzeł kra­wata. Ależ się głu­pawo wystroił. Brą­zowa mary­narka, ciem­no­czer­wony kra­wat. Pod białą koszulą spły­wał pot. Wycią­gnął papie­rosa z kie­szeni na piersi i wsa­dził do ust. Klara zła­pała papie­rosa, rzu­ciła go na zie­mię i przy­dep­tała, zanim jesz­cze zdą­żył go odpa­lić.

– Możesz mi, do cho­lery, odpo­wie­dzieć?

– Zała­twię to. Chodź.

Chwy­cił ją lekko pod ramię i popro­wa­dził do samo­chodu, w któ­rym cze­kała dwójka ich dzieci, Ale­xan­der i Ebba. Był pierw­szy dzień waka­cji. Klara miała urlop, a Tomas wziął tego dnia wolne, żeby go z nimi spę­dzić. Błę­kitne volvo 240 zapar­ko­wali w cie­niu przy ulicy Swe­den­borgs­ga­tan. Minęli cukier­nię i Tomas poczuł zapach świeżo upie­czo­nych bułe­czek. W środku sie­dzieli zgar­bieni, posi­wiali sta­rusz­ko­wie, pochy­leni nad wypie­kami.

Klara nieco się uspo­ko­iła, z rezy­gna­cją szła teraz obok. Przy­sta­nęła kawa­łek od samo­chodu i spoj­rzała na niego. Jej wzrok był raczej pro­szący niż wzbu­rzony. Widoczny w nich zawód przy­pra­wił go o wyrzuty sumie­nia.

– Powiedz mi prawdę, kocha­nie. Nie będę zła. Dałeś pie­nią­dze bra­ciom? Coś nabro­ili?

Pokrę­cił lekko głową. Zalała go fala wstydu. Ni­gdy nie będzie jej tego mógł powie­dzieć. To nie­moż­liwe.

– Nie.

– Jak kupimy dom?

– Prze­cież powie­dzia­łem, że zała­twię pie­nią­dze.

– Jak? Musimy wyło­żyć dwa­dzie­ścia pięć tysięcy. Zara­biasz dwa­dzie­ścia trzy na mie­siąc, a zostało nam mniej niż dwa mie­siące. Póź­niej pośred­nik poszuka innego kupca.

Nie odpo­wie­dział, zro­bił kilka kro­ków do samo­chodu i otwo­rzył drzwi po stro­nie kie­rowcy. Zdjął mary­narkę, szybko ją zwi­nął, a potem uło­żył na tyl­nym sie­dze­niu mię­dzy Ale­xan­drem i Ebbą i wsiadł do środka.

Szyby w oknach były opusz­czone, mimo to twa­rze dzieci zaczer­wie­niły się i spo­ciły od gorąca. Tomas włą­czył sil­nik i pod­krę­cił kli­ma­ty­za­cję. Stru­mień powie­trza, który wystrze­lił z kra­tek, był cie­pły i zatę­chły.

– Wsia­dasz? – zapy­tał Klarę na­dal sto­jącą na chod­niku.

Drzwi po stro­nie pasa­żera się otwo­rzyły i żona opa­dła na fotel.

Wyje­chał na ulicę i wkrótce oto­czył go przed­po­łu­dniowy korek na Horns­ga­tan. Klara sie­działa odwró­cona od niego. Ebba zaczęła gło­śno pła­kać. Ale­xan­der, star­szy od niej, już sze­ścio­la­tek, kopał i ude­rzał w sie­dze­nie kie­rowcy. Szyb­kie, ryt­miczne ude­rze­nia.

– Czy mógł­byś prze­stać? – zapy­tał Tomas.

Stu­ka­nie ustało.

Zatrzy­mali się na czer­wo­nym świe­tle, za auto­bu­sem. Bure opary die­sla prze­nik­nęły do środka samo­chodu. Tomas puścił drą­żek zmiany bie­gów i ujął dłoń Klary, lekko ją uści­snął. Odsu­nęła się i zało­żyła ręce na piersi.

Świa­tło zmie­niło się na zie­lone. Auto­bus ciężko wes­tchnął, a potem ruszył. Płacz Ebby wypeł­nił wnę­trze samo­chodu. Wolno toczyli się po Horns­ga­tan. Duszne powie­trze w środku zro­biło się cięż­kie i gęste. Tomas ciężko oddy­chał przez usta, skóra na nogach swę­działa i cier­pła. Przed nich wci­snęło się zie­lone volvo. Zaha­mo­wał i zdu­sił prze­kleń­stwo. Na czer­wo­nym świe­tle na skrzy­żo­wa­niu z Ringvägen ponow­nie sta­nęli. Tomas widział kark kie­rowcy w aucie przed nimi. Ale­xan­der znów zaczął kopać w jego fotel. Nie tak inten­syw­nie jak poprzed­nio, ale moc­niej, bar­dziej zde­cy­do­wa­nie. Tomas się­gnął po mary­narkę na tyl­nym sie­dze­niu i poło­żył ją sobie na udach. Wytarł pot z rąk i prze­szu­ki­wał sztywny mate­riał w poszu­ki­wa­niu papie­ro­sów.

– Chyba nie będziesz, do cho­lery, palić w samo­cho­dzie – rzu­ciła Klara.

Nie odpo­wie­dział. Otarł czoło ręka­wem koszuli. Wło­żył papie­rosa do ust. Ebba zapła­kała jesz­cze gło­śniej. Zapa­lił. Przy­mknął oczy. Wypu­ścił dym nosem. Zami­go­tało mu przed oczami, palce zaci­snęły się w skur­czu, włą­czyło się zie­lone, tylne świa­tła volva znik­nęły. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, jak ma usta­wić stopy, by samo­chód ruszył. Patrzył tępo na pręd­ko­ścio­mierz. Auta za nim zatrą­biły. Naj­pierw poje­dyn­czy klak­son, ale hałas szybko nara­stał, zamie­nia­jąc się w nie­spójną jękliwą orkie­strę.

Ale­xan­der kopał coraz moc­niej.

– Tato, dla­czego nie jedziesz? – zapy­tał.

Klara spoj­rzała na niego.

Kolejne kop­nię­cie.

Muszę się stąd wydo­stać. Muszę się wydo­stać z tego samo­chodu i z tego miej­sca, ina­czej umrę.

Tomas szarp­nął za drzwi. Wysiadł. Klara prze­chy­liła się przez fotel kie­rowcy i zawo­łała za nim. Nie­pewny przy­sta­nął przy masce samo­chodu. Kiwał się, otu­ma­niony jak po ude­rze­niu. Pole widze­nia się roz­myło. Mru­gnął kilka razy. Ludzie zatrzy­mali się na chod­niku, z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­da­jąc się całemu zamie­sza­niu. Odwró­cił się, prze­ciął cią­głą linię, kie­ru­jąc się w stronę sta­cji Zin­kens­damm. Jakiś samo­chód zatrzy­mał się z piskiem, żeby go nie potrą­cić. Klara krzy­czała, ale on szedł dalej.

2

Minął tydzień, odkąd Vera Berg po raz ostatni widziała swo­jego chło­paka, Jon­nego Möllera. Ślad po nim zagi­nął zeszłej nie­dzieli, gdy wyszedł po piwo i już nie wró­cił.

Jego sze­ścio­letni syn Sigge sie­dział teraz przy kuchen­nym stole w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy ulicy Ystads­ga­tan w Malmö i gapił się na Verę.

– Zostanę tu cał­kiem sam, jak się wypro­wa­dzisz?

Na pod­ło­dze stała czarna walizka Very. Niczym mur mię­dzy nimi. Osta­teczny dowód na zdradę, któ­rej Vera dokona zaraz na chłopcu.

– Ni­gdy nie zosta­wi­ła­bym cię prze­cież samego, chło­paku.

Jesz­cze tylko dwie godziny, a potem musi wsiąść do samo­chodu i ruszyć do Sztok­holmu. Tam cze­kało na nią nowe miesz­ka­nie. I nowa praca repor­terki w oddziale redak­cji „Kvällsposten”. Jedno z naj­cięż­szych sta­no­wisk w gaze­cie.

Wstała z krze­sła i zro­biła krok w stronę Sig­gego. Wycią­gnęła dłoń, by pogła­skać go po gło­wie, ale chło­piec odchy­lił się gwał­tow­nie na tabo­re­cie.

– Zosta­wisz mnie, wiem to – rzu­cił. – Wszy­scy mnie cią­gle zosta­wiają. Naj­pierw mama. Potem tata, a teraz ty.

Vera wie­działa, jak to jest, gdy cała rodzina odwraca się ple­cami. Dla­tego też prze­ło­żyła wyjazd o tydzień. W ocze­ki­wa­niu na Jon­nego, który ni­gdy nie wró­cił. Jed­nak w pią­tek nowa sze­fowa zagro­ziła, że wycofa pro­po­zy­cję współ­pracy, jeśli Vera nie raczy się poja­wić w ponie­dzia­łek po połu­dniu.

– Tata z pew­no­ścią nie­długo wróci, kolego.

Sama już nie wie­rzyła w te słowa, ale co mogła powie­dzieć? Chło­piec miał rację. Jego ojciec naj­wy­raź­niej prze­stał się nim inte­re­so­wać. Matka nie żyła. A Vera musiała wyko­rzy­stać oka­zję, którą dała jej gazeta.

– Nie jesteś nawet moją mamą – powie­dział Sigge. – Wcale cię nie inte­re­suję.

To nie była prawda. Przez cały tydzień pró­bo­wała odszu­kać Jon­nego, a gdy to się nie udało, gorącz­kowo myślała nad innym roz­wią­za­niem. Wszystko po to, żeby nie musieć robić tego, do czego, jak wie­działa, w końcu doj­dzie.

– Jesteś naj­waż­niej­szym małym chłop­cem w moim życiu. Wiem, że nie jestem twoją mamą, ale trak­tuję cię jak syna.

Chło­piec zmiękł. Wycią­gnęła do niego rękę. Tym razem pozwo­lił się pogła­skać po ciem­nych, zmierz­wio­nych wło­sach. Jego zie­lone oczy błysz­czały.

Sekundę póź­niej Sigge zerwał się z krze­sła i pobiegł do dużego pokoju. Z tele­wi­zora dobie­gła począt­kowa muzyka z Mio, mój Mio.

Vera pró­bo­wała powstrzy­mać nara­sta­jącą złość.

Kto robi coś takiego wła­snemu dziecku?

Na przy­kład moi rodzice, pomy­ślała. Jonny o tym wie­dział.

Skur­wiel.

To dla­tego sobie poszedł. W ten spo­sób miał nad nią kon­trolę. Był jedyną osobą, która znała jej tajem­nicę. Całe zło, które wyda­rzyło się dwa­na­ście lat temu. To, co tak naprawdę stało się z Vin­cen­tem. I dla­czego rodzice już nie postrze­gali jej jako wła­snej córki. Teraz wyko­rzy­stał to prze­ciwko niej.

Wie­dział, że Vera ni­gdy nie zostawi chłopca.

Miała ochotę walić pię­ściami w szafki. Wtedy jed­nak przy­biegłby Sigge, zanie­po­ko­jony, że coś się stało.

Poczuła, że nacho­dzą ją ponure myśli. Przy­po­mniała sobie wszyst­kie te razy, gdy Jonny nie wró­cił do domu. Zatrzy­many przez poli­cję. Gdy poje­chał do Nie­miec, żeby przy­wieźć do Szwe­cji spid. Albo gdy po pro­stu jedno piwo w barze zamie­niało się w trzy­dniową imprezę w klu­bie moto­cy­klo­wym South Side.

Vera prze­kli­nała samą sie­bie, że nie zosta­wiła go wcze­śniej. Wtedy nie byłoby pro­blemu. Jonny wie­dział, co się święci. Że zamie­rzała z nim skoń­czyć. Więc się urwał, z nadzieją, że Vera zosta­nie z Sig­gem aż do jego powrotu.

Prze­su­nęła dło­nią po znisz­czo­nym sosno­wym bla­cie. To tutaj pie­przyli się pierw­szej nocy, gdy w pokoju obok trwała jesz­cze impreza. Po fak­cie Vera miała na poślad­kach czer­wone ślady. Zadra­pa­nia od wysu­szo­nego drewna. Seks był swo­istą walką, dziką próbą oswo­je­nia dru­giego.

Pew­nie zosta­wi­łaby go już dawno temu, gdyby nie miała u niego długu. Byli ze sobą od czte­rech lat, a przez pierw­sze dwa to on ją utrzy­my­wał. Dał jej dom, gdy stra­ciła swój. Spła­cał jej dług stu­dencki. Bez niego Vera ni­gdy nie skoń­czy­łaby szkoły dzien­ni­kar­skiej.

To tak jakby cią­gle wal­czyły ze sobą dwie wer­sje Jon­nego. W ostat­nim roku wygry­wała nie­stety ta gor­sza.

Zadzwo­nił tele­fon. Casper Seger, naj­lep­sze źró­dło Very jako repor­terki kry­mi­nal­nej.

– Pro­szę cię, powiedz, że go zna­la­złeś – jęk­nęła Vera. – Nie wiem, co robić.

Mimo zło­ści mar­twiła się o Jon­nego. I to wku­rzało ją jesz­cze bar­dziej. Wzięła do ręki nóż kuchenny i wbiła w blat. Pro­sto w leżący na nim for­mu­larz zgło­sze­niowy Sig­gego do szkoły pły­wa­nia. Aqua-cool. Co za durna nazwa.

– Jonny nie został zatrzy­many – powie­dział Casper. – Ale wydaje mi się, że wiem, gdzie może prze­by­wać. Dosta­łem cynk od kolegi, który ma infor­ma­tora w jego krę­gach.

– Okej?

– Zwią­zek mniej­szych klu­bów moto­cy­klo­wych pla­nuje spo­tka­nie. Naj­wy­raź­niej chcą się bar­dziej zor­ga­ni­zo­wać. Stwo­rzyć sieć, żeby poka­zać Hells Angels, jacy są efek­tywni. Ich celem jest dołą­cze­nie do ich bandy jako klub part­ner­ski.

– Cudow­nie. Czyli wła­śnie zry­wam z człon­kiem Hells Angels. Gdzie jest to spo­tka­nie?

– Tu już się robi pod górkę. W Niem­czech. Mają wyzna­czać tery­to­rium i je mię­dzy sie­bie podzie­lić. Tro­chę im zej­dzie, zanim te wszyst­kie koguty się tam napu­szą.

– Kurwa.

– No.

– I co ja mam zro­bić z chłop­cem?

– Nie ma żad­nej bliż­szej rodziny, z którą możesz go zosta­wić?

– Nie.

– W takim razie masz tylko dwie opcje, z któ­rych jedna może zostać odczy­tana jako porwa­nie. Vera, rozu­miem, że chcesz, ale nie możesz go ze sobą zabrać. Przy­naj­mniej dopóki Jonny jest na wol­no­ści. Wylą­du­jesz w wię­zie­niu, jak coś pój­dzie nie tak.

– Wiem.

Vera zakoń­czyła roz­mowę. Wyszła do przed­po­koju. Poczuła pod sto­pami żwir. Wszę­dzie leżały poroz­rzu­cane buty. W kącie stał pacho­łek dro­gowy, który Jonny przy­tar­gał kie­dyś po pijaku. Obok sto­lik, a na nim tele­fon. Vera wycią­gnęła książkę tele­foniczną, prze­kart­ko­wała do litery p, wyrwała numer do pogo­to­wia opie­kuń­czego i wsa­dziła kartkę do kie­szeni. Potem wró­ciła do kuchni.

Nie chciała tego robić, wie­działa jed­nak, że musi. Nie mogła dłu­żej pozwo­lić, by Sigge żył w opa­rach cha­osu Jon­nego.

Na kuchen­nym stole leżała książka kuchar­ska z okrą­głym przy­pa­lo­nym śla­dem garnka na okładce. Pamiątka po tym, jak kie­dyś naspi­do­wany Jonny pozwo­lił Sig­gemu samo­dziel­nie przy­go­to­wać popcorn i wszystko zaczęło się palić.

Vera przy­szła do domu w momen­cie, gdy z garnka buch­nęły pło­mie­nie.

Sceny z tego ostat­niego, okrop­nego roku prze­le­ciały jej przed oczami. Za każ­dym razem, gdy Jonny zosta­wał z synem sam, koń­czyło się to kata­strofą. Na zebra­nie rodzi­ców w szkole przy­szedł pijany. Naćpany pro­wa­dził samo­chód z nie­za­pię­tym pasami Sig­gem na tyl­nym sie­dze­niu. Któ­re­goś dnia w marcu Vera zna­la­zła chłopca w bur­delu, bo Jonny zosta­wił go tam, nie mając dla niego innej opieki. Za każ­dym razem mogła to wszystko zosta­wić i odejść.

Kartka w kie­szeni spodni z nume­rem pogo­to­wia opie­kuń­czego była bez­na­dziej­nym wybo­rem. Ale też jedy­nym, jaki miała.

– Sigge! – zawo­łała na chłopca.

– Tak.

– Chcesz poje­chać do bawialni dla dzieci?

Szyb­kie kroki z dużego pokoju. Sigge poja­wił się w drzwiach. Z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Naprawdę?

– Może będziesz tam musiał prze­no­co­wać. Dopóki nie wróci tata. Spa­kuj więc torbę ze wszyst­kimi ulu­bio­nymi zabaw­kami.

– A tata na pewno przy­je­dzie?

– Obie­cuję.

Chło­piec spoj­rzał naj­pierw na nią z powąt­pie­wa­niem. Ale poszedł spa­ko­wać zabawki. Nie­świa­domy, że od tego dnia jego życie ni­gdy już nie będzie takie samo.

3

Tomas stał przed drzwiami do miesz­ka­nia. Gorąco na­dal mu doskwie­rało, ale ruch uliczny na Horns­ga­tan zelżał. Przy­glą­dał się tabliczce, na któ­rej wid­niało nazwi­sko Wolf.

To nasze nazwi­sko, trzy­mamy się razem, ale już od dawna nie jeste­śmy rodziną. I to jedy­nie moja wina.

Przez okno przy drzwiach widział Klarę przy­go­to­wu­jącą w kuchni lancz. Wło­żył klucz do zamka. Pach­niało sma­żoną cebulą. Zdjął buty, usły­szał szum tele­wi­zora. Wszedł do kuchni. Klara zatrzy­mała się w pół ruchu i wolno obró­ciła. W ręce trzy­mała garść spa­ghetti.

– Musisz coś z tym zro­bić – powie­działa. – Tak dalej się nie da.

Spoj­rzała na niego nie­spo­koj­nie. Sos mię­sny bul­go­tał na patelni.

– Co się stało? – zapy­tała.

– Nie wiem – szep­nął. – Prze­pra­szam. Jak dzieci?

– W porządku.

– Pora­dzi­łaś sobie z autem?

Klara pra­wie nie­zau­wa­żal­nie kiw­nęła głową, zdjęła pokrywkę z garnka i wło­żyła do niego maka­ron. Pla­sti­kową cho­chlą doci­snęła kawałki wysta­jące ponad wodę. Kochał ją. Zda­wał sobie sprawę, że to było nie do przy­ję­cia, że nie można tak po pro­stu zosta­wić rodziny na środku skrzy­żo­wa­nia.

– Zała­twię to. Pojadę do brata. Jest mi winny pie­nią­dze.

Zro­bił krok do przodu, poło­żył jej dło­nie na bio­drach. Przy­ci­snął do sie­bie i poczuł, jak się roz­luź­nia w jego ramio­nach.

W oknie za sto­łem wisiała gwiazda bożo­na­ro­dze­niowa. Od mie­sięcy obie­cy­wał, że ją zdej­mie, i pozo­stałe ozdoby roz­wie­szone po całym domu też. Posta­no­wił, że zaj­mie się tym wie­czo­rem, gdy wróci od Kri­stiana.

– Samo­chód stoi po dru­giej stro­nie ulicy, przy skle­pie węd­kar­skim – powie­działa Klara, uwal­nia­jąc się z uści­sku.

Zaczęła mie­szać sos, a Tomas przy­glą­dał jej się przez chwilę. Może powi­nien cho­ciaż nakryć do stołu? Na coś się przy­dać?

– Zała­twię to. Będziemy mieć nasz dom. Sły­szysz? Obie­cuję.

Nic nie odpo­wie­działa.

W samo­cho­dzie poło­żył nie­pew­nie stopy na peda­łach. Prze­su­nął dłońmi po drążku zmiany bie­gów i kie­row­nicy. Pamię­tał, jak się jeź­dzi. Zawró­cił, skrę­cił w prawo na tym samym skrzy­żo­wa­niu, na któ­rym przed połu­dniem zosta­wił rodzinę. Koło boiska spor­to­wego Zin­kens­damm. Rzu­cił okiem na murawę.

Nagle przed oczami poja­wiła się twarz mar­twej dziew­czynki.

Każde mia­sto wypeł­niały nie­wi­doczne groby. Sztok­holm nie był wyjąt­kiem. Gdy pra­co­wał jako aspi­rant w wydziale do walki z prze­stęp­czo­ścią, nie­wi­doczne groby sta­wały się coraz częst­sze, a teraz wzno­siły się już nie­malże wszę­dzie. Kon­tury zwłok ni­gdy do końca nie zni­kały, bez względu na to, ile by się sprzą­tało zarówno ulice, jak i chod­niki. W grud­niu tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dru­giego roku na ławce przy boisku zna­le­ziono dźgniętą nożem nasto­latkę ze śnie­giem we wło­sach. Kilka mie­sięcy póź­niej kilo­metr dalej z zatoki Lil­je­hol­men wyło­wiono zastrze­lo­nego dilera nar­ko­ty­ków. A dopiero co, w kwiet­niu, w Tan­to­lu­den para nasto­lat­ków zna­la­zła poćwiar­to­wane ciało nar­ko­mana, roz­dzie­lone do czte­rech czar­nych wor­ków na śmieci.

Sztok­holm pełen był zamor­do­wa­nych ofiar, o któ­rych pamię­tało nie­wielu: rodzina, detek­tywi z zespołu śled­czego i sprawcy.

Tomas wolałby zapo­mnieć, ale to było nie­moż­liwe. Nie umiał wyma­zać ich twa­rzy i oskar­ża­ją­cych pustych spoj­rzeń.

Pogło­śnił muzykę w radiu.

Pół godziny póź­niej w dro­dze do brata minął w Sig­tu­nie plan fil­mowy. Nad samo­cho­dem na meta­lo­wym dźwigu umiesz­czono kamerę. Widział odwró­co­nych do niego ple­cami akto­rów, oto­czo­nych ekipą fil­mową. Prze­je­chał wolno obok, kie­ru­jąc się na pod­upa­dłą i zapy­ziałą Märsta.

W nie­wiel­kiej dziel­nicy prze­my­sło­wej nie­cały kilo­metr od domu brata zatrzy­mała go blo­kada dro­gowa. Zaha­mo­wał, zasta­wia­jąc sto­jący już tam inny samo­chód. Młody funk­cjo­na­riusz poli­cji pona­glił go ruchem dłoni, myśląc zapewne, że to jedy­nie cie­kaw­ski oby­wa­tel, ale zamarł, gdy Tomas z wewnętrz­nej kie­szeni kurtki wycią­gnął legi­ty­ma­cję poli­cyjną.

– Tomas Wolf. Wydział zabójstw, Sztok­holm.

Za funk­cjo­na­riu­szem poli­cji dostrzegł leżącą na ulicy kobietę. Tech­nicy poli­cyjni foto­gra­fo­wali miej­sce zda­rze­nia i roz­kła­dali miarki. Ich syl­wetki rzu­cały na asfalt dłu­gie cie­nie. Tomas się pochy­lił i prze­szedł pod taśmą.

– Dopiero co ją zna­le­ziono, ale leży tak pew­nie od nocy – wyja­śnił funk­cjo­na­riusz. – Pod bre­zen­tem, udu­szona.

Tomasz spoj­rzał na jej oczy.

– Kto to jest?

– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że miesz­kała w obo­zie dla uchodź­ców – wyja­śnił poli­cjant, wska­zu­jąc długi trzy­pię­trowy budy­nek z czer­wo­nej cegły.

Tomas poczuł, że zaci­ska mu się gar­dło, a w ustach robi się sucho. Oddy­chał cię­żej.

– Nie spraw­dzi pan? – zapy­tał poli­cjant.

Tomas pokrę­cił gwał­tow­nie głową. Nie miał siły doda­wać kolej­nego zdję­cia do albumu, który nosił w gło­wie. Nie chciał zoba­czyć twa­rzy jesz­cze jed­nej mar­twej osoby.

– Muszę jechać – powie­dział i pod­niósł taśmę poli­cyjną.

4

Docho­dziła już jede­na­sta, a Vera dopiero otwie­rała bagaż­nik jasno­nie­bie­skiego saaba 900 zapar­ko­wa­nego przy Ystads­ga­tan. Musi się pospie­szyć, jeśli ma zdą­żyć do Sztok­holmu na szó­stą na spo­tka­nie z nową sze­fową.

Ciemne chmury wisiały nisko na nie­bie. Wyglą­dały, jakby w każ­dej chwili miały na nich spaść. Z jed­nego z bal­ko­nów docho­dziła woń dymu z mari­hu­any. Przy drzwiach pasa­żera Sigge prze­bie­rał nogami jak pies, któ­remu chce się sikać. Roz­ocho­cony, że jadą do bawialni.

Bagaż­nik znów się zaci­nał. W końcu, szar­piąc, udało jej się go otwo­rzyć.

– Ożeż, kurwa, Jonny – wyrwało się Verze.

Sigge natych­miast poja­wił się u jej boku.

– Walizka ci się nie zmie­ści – powie­dział. – Dla­czego to wszystko tu leży?

– Bo twój ojciec to dzia­dow­ski zło­dziej – wyja­śniła Vera.

Przed kil­koma tygo­dniami Jonny wró­cił do domu późno w nocy. Cho­ler­nie wku­rzony, mio­tał się po kuchni w poszu­ki­wa­niu butelki wódki. Verze udało się go w końcu uspo­koić i prze­ko­nać, by opo­wie­dział, co się stało. South Side MC dostali cynk o cię­ża­rówce wypeł­nio­nej domową elek­tro­niką w dro­dze do maga­zynu Experta w Malmö. Jonny wraz z kom­pa­nami zablo­ko­wali mu drogę i z bro­nią w ręku prze­jęli trans­port. Poje­chali do maga­zynu, żeby roz­ła­do­wać towar.

Nie­stety infor­ma­tor się pomy­lił. Trans­port nie miał tra­fić do Experta, ale do naj­bliż­szego sklepu spo­żyw­czego. I teraz w bagaż­niku Very leżało pra­wie sto kilo­gra­mów kon­serw. Oliwki, kuku­ry­dza i tuń­czyk. A nawet kocia karma.

Sigge zaczął prze­glą­dać puszki.

– Chcesz kuku­ry­dzę czy oliwki? – zapy­tała Vera. – A może whi­skas?

– Oliwki – odparł Sigge i zachi­cho­tał. – Prze­cież nie jestem kotem.

Vera rzu­ciła mu puszkę.

– Wska­kuj do samo­chodu.

Dzie­sięć minut póź­niej skrę­ciła na par­king w dziel­nicy Värnhem. Przed nimi pię­trzył się wysoki budy­nek urzędu, tak jakby chciał ukraść miesz­kań­com całe niebo.

Na tyl­nym sie­dze­niu Sigge pod­rzu­cił oliwkę i pró­bo­wał zła­pać w usta. Odbiła mu się od policzka i upa­dła na pod­łogę.

– Jeste­śmy na miej­scu – powie­działa Vera.

Jesz­cze nie zde­cy­do­wała, jak wyja­śni Sig­gemu, że go okła­mała.

– Chodź – rzu­ciła. – Weź ze sobą ple­cak.

Sigge rozej­rzał się dookoła. Potem wysiadł nie­pew­nie z samo­chodu. Ruszyli wol­nym kro­kiem w stronę cegla­stego budynku. Za rękę.

– Po-go-to-wie opie-kuń-cze – odczy­tał napis na szyl­dzie. – Co to?

– To takie miej­sce, w któ­rym można dostać pomoc.

– Ktoś nam pomoże?

Vera nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Minęło kilka sekund i Sigge zro­zu­miał, że coś jest nie tak.

– Nie ma tu żad­nej bawialni.

– Nie – przy­znała Vera.

Uścisk dłoni chłopca stę­żał. Zaczął się opie­rać.

– Chcesz mnie zosta­wić?

Łzy spły­wały mu po policzku. Już to do niego dotarło, mimo że nie chciał zro­zu­mieć.

– Nie możesz mnie zosta­wić.

– Przez jakiś czas będziesz u jakiejś miłej cioci. Aż tata wróci.

Vera pomy­ślała o wła­snej matce. Nie widziały się ponad dzie­sięć lat. Dzwo­niła do Very kilka razy do roku. Scho­wana w spi­żarni, tak żeby ojciec nie sły­szał, że roz­ma­wiają.

Porzu­ce­nie dziecka to naj­więk­sza zdrada. Jak Sigge miałby to prze­żyć?

Wró­ciły wspo­mnie­nia o tym, co wyda­rzyło się tej pie­kiel­nej nocy przed dwu­na­stoma laty. Gdy Vera spoj­rzała na wykrzy­wioną pła­czem twarz Sig­gego, zoba­czyła też młod­szego brata Vin­centa. Chłopca, który nie zdą­żył doro­snąć. Z powodu Very.

– Nie chcę! – krzyk­nął Sigge.

– Musisz – odparła Vera. – Tak będzie naj­le­piej. Dla cie­bie.

Nie czuła jed­nak, że to dobry wybór. Wycią­gnęła z kie­szeni kar­teczkę z nume­rem tele­fonu pogo­to­wia. Pocią­gnęła sze­ścio­latka za sobą.

– Powie­dzia­łaś, że jestem twoim synem! – zawo­łał Sigge. – Kła­ma­łaś.

Doszli do wej­ścia. Na znak pro­te­stu chło­piec usiadł na ziemi. Powta­rzał raz za razem, że ona nie może go zosta­wić.

Vera przy­kuc­nęła. Przy­tu­liła go mocno. Poczuła cie­pło jego szczu­płego ciałka. Zapach zalewy z oli­wek, która pobru­dziła mu poli­czek.

– Będę za tobą tęsk­nić, kochany. Ale nie możesz ze mną jechać. Bo wtedy aresz­tuje mnie poli­cja.

Uścisk chłopca stę­żał. Chu­dziut­kie ramionka nie pusz­czały. Plecy wykrzy­wiły się w skur­czu.

Wkro­czyła do jego życia, gdy miał dwa lata. Teraz był sze­ścio­lat­kiem. Nagle do Very dotarło, dla­czego tak długo została z Jon­nym. To przez Sig­gego.

– Musisz mnie puścić, kocha­nie – powie­działa.

Ostroż­nie odcią­gnęła palce chłopca. Z tru­dem powstrzy­my­wała płacz.

– Zoba­czymy się jesz­cze. Nie­długo. Obie­cuję.

A potem drżą­cymi rękami wybrała numer pogo­to­wia opie­kuń­czego.

Wpół do dwu­na­stej przed połu­dniem Vera wyje­chała na auto­stradę E22 i wci­snęła pedał gazu. W lusterku wstecz­nym Malmö robiło się coraz mniej­sze, a wkrótce cał­kiem znik­nęło.

Jechała szybko, by się nie roz­my­ślić.

Przez otwarte okno docie­rał do niej zapach palo­nych opon. Nad Ska­nię nad­cią­gała burza. Może nawet z pio­ru­nami. To jed­nak nic w porów­na­niu z tym, jak zare­aguje Jonny, gdy się dowie, co zro­biła Vera.

5

Czarne chmury dymu wydo­by­wały się z ust sze­fo­wej redak­cji Anity Alsén, sie­dzą­cej w swoim naroż­nym gabi­ne­cie w sztok­holm­skiej filii „Kvällsposten”.

Drzwi stały otwo­rem, ale Vera dobrze wie­działa, że nie należy tak po pro­stu wcho­dzić. Zapu­kała więc we fra­mugę. Nie patrząc nawet na nią, Anita pod­nio­sła rękę na znak stop, a potem zga­siła papie­rosa. To nie był dobry moment na spo­tka­nie.

Vera rozej­rzała się po zagra­co­nym pię­trze w budynku z prze­łomu wie­ków, które od teraz było jej nowym miej­scem pracy. Z salonu znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie kory­ta­rza bez prze­rwy docho­dziły roz­mowy z info­li­nii. W gabi­ne­cie Anity przez cały czas dźwię­czał tele­wi­zor. Poka­zy­wał wła­śnie zdję­cia CNN z wojny w Bośni i Her­ce­go­wi­nie. Zawie­sze­nie broni miało nadejść wkrótce. Może wtedy ustą­pią masa­kry.

Kawa­łek dalej przy­sta­nął młody prak­ty­kant, który przed­sta­wił się jako Per Svens­son, gdy Vera kilka minut wcze­śniej wkro­czyła do redak­cji. Wyło­żył na stół kon­ku­ren­cyjne gazety, żeby porów­nać czo­łówki i pierw­sze strony. Zapewne po to, by oce­nić, która z nich wygrała dzi­siej­szą pogoń za new­sem. Każdy dzień to nowy wyścig o czy­tel­nika. Czo­łówki i pierw­sze strony to ich jedyny spo­sób na wpły­nię­cie na decy­zję zaku­pową czy­tel­nika w kio­skach i na sta­cjach ben­zy­no­wych w całym kraju.

Wśród nowych kole­gów Vera czuła się nie na miej­scu. Znów się za cie­pło ubrała. Skó­rzana kurtka opi­nała ją nieco w ramio­nach, a biały pod­ko­szu­lek pod spodem nieco prze­świ­ty­wał. Na czole poja­wiły się kro­pelki potu. Wisząca nad Ska­nią burza ni­gdy nie dotarła do Sztok­holmu. Wie­czór był lepiąco cie­pły niczym latem, cho­ciaż mieli dopiero począ­tek czerwca.

Główny repor­ter gazety Leif M. Ivars­son poczła­pał w stronę kuchni. Nawet się nie przy­wi­tał. Zatrzy­mał go prak­ty­kant, kur­czowo szu­ka­jący u niego potwier­dze­nia.

– „Afton­bla­det” jest dziś cho­ler­nie dobre – powie­dział Svens­son. – „Expres­sen” chyba nawet lep­sze. Ale nikt nie pobije two­jej histo­rii o Pal­mem.

Leif M. Ivars­son mruk­nął coś pra­wie nie­sły­szal­nie pod nosem. Rzu­cił pozba­wione wyrazu spoj­rze­nie na Verę.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się Vera, pró­bu­jąc prze­ła­mać pierw­sze lody.

Wie­działa, że Ivars­son to pro­stacki cham. Ich drogi już się wcze­śniej skrzy­żo­wały.

Leif M. Ivars­son spoj­rzał na nią bez zain­te­re­so­wa­nia. Pasek opi­nał go niczym opa­ska zaci­skowa. Koszula wyle­wała się spod nie­za­pię­tej mary­narki.

– To jakieś pie­przone przed­szkole? – zapy­tał.

Wska­zał głową na Sig­gego, nie racząc nawet na niego spoj­rzeć. Vera instynk­tow­nie poło­żyła dłoń na gło­wie chłopca.

Nie dała rady zosta­wić go rano w pogo­to­wiu opie­kuń­czym. Stała z tele­fo­nem przy uchu, słu­cha­jąc kobiety z info­li­nii dopy­tu­ją­cej, o co cho­dzi. Potem wzięła Sig­gego za rękę i ruszyła w stronę samo­chodu.

Pół godziny temu wpro­wa­dzili się do zała­twio­nego przez gazetę miesz­ka­nia w stylu retro przy ulicy Pil­ga­tan, w odle­gło­ści krót­kiego spa­ceru od redak­cji miesz­czą­cej się przy alei Kung­sholm­storg. Wspól­nie wnie­śli na górę walizkę Very zawie­ra­jącą całe jej życie i nie­wielki ple­cak Sig­gego z kil­koma ubra­niami i zabaw­kami, które chło­piec do niego wrzu­cił.

– Nie wiem – powie­działa Vera do Ivars­sona. Wie­działa, że na takich jak on jest tylko jeden spo­sób. Trzeba ude­rzyć jesz­cze moc­niej niż oni. – A może to jakiś obóz odchu­dza­jący?

Leif M. Ivars­son spoj­rzał na nią zdzi­wiony. Poczer­wie­niał ze zło­ści. Naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wał się kontr­ataku.

– W takim razie chyba powi­nien pan żądać zwrotu pie­nię­dzy – cią­gnęła Vera.

Sigge się zaśmiał.

– Już! – zawo­łała Anita Alsén i kiw­nęła ręką na Verę, zanim Ivars­son zdą­żył odpo­wie­dzieć.

Vera zamknęła za sobą drzwi i usia­dła na znisz­czo­nym fotelu. Za nią krę­cił się nie­spo­koj­nie Sigge.

– Łap, chło­paku – powie­działa, poda­jąc mu jojo, które wycią­gnęła z kie­szeni.

Anita Alsén zapa­liła papie­rosa i trzy razy zacią­gnęła się mocno. Nie­które elek­trow­nie węglowe wyrzu­cały z sie­bie mniej dymu niż ona.

– Obie dobrze wiemy, dla­czego tu jesteś – powie­działa Alsén i odchrząk­nęła.

Vera miała wra­że­nie, że wsłu­chuje się w trak­tor z rzę­żą­cym sil­ni­kiem, który wła­śnie ruszył do pracy.

– Za tobą cho­ler­nie dobry rok. Ilu dzien­ni­ka­rzy może się pochwa­lić roz­wią­za­niem zagadki mor­der­stwa na łamach prasy?

Sze­fowa redak­cji miała na myśli mor­der­stwo dżo­keja Erica Einars­sona. Verze udało się usta­lić sprawcę dzięki kry­mi­nal­nym kon­tak­tom Jon­nego.

Mor­derca pró­bo­wał poży­czyć pie­nią­dze od gangu moto­cy­klo­wego jej part­nera, żeby oddać dług, który miał u Einars­sona. A gdy dżo­keja zna­le­ziono mar­twego, chciał nawet wymu­sić na South Side pozby­cie się broni i ciała. W chwili sła­bo­ści, gdy Jon­nego dopa­dły wyrzuty sumie­nia wzglę­dem Very, sprze­nie­wie­rzył się zasa­dom klubu i zdra­dził jej, gdzie ukryto broń. Już następ­nego dnia naj­więk­szy news jej życia zdo­bił pierw­szą stronę „Kvällsposten”, a jej odkry­cie dopro­wa­dziło do zła­pa­nia, a potem ska­za­nia mor­dercy.

– To jed­nak wczo­raj­sze okładki – skwi­to­wała Anita Alsén. – Nic już nie zna­czą. Jesteś tu po to, żeby stwo­rzyć nowe. Chcę cię widzieć w czo­łówce pierw­szych stron ligi.

– Oczy­wi­ście.

Anita zacią­gnęła się ponow­nie. Spoj­rzała na popla­mione palce. Żółte od niko­tyny i czarne od farby dru­kar­skiej.

– No i… mamy jesz­cze to dru­gie. Szef redak­cji z Malmö oczy­wi­ście o wszyst­kim mnie poin­for­mo­wał.

Ton jej głosu się wyostrzył i Vera wie­działa, dokąd pro­wa­dzi ta roz­mowa. Do zda­rze­nia z zeszłej zimy, przez które nie­malże stra­ciła pracę.

– Z tego, co mi wia­domo, dosta­łaś ofi­cjalne ostrze­że­nie. Więk­szość ma tylko jedną szansę w tej gaze­cie. Tobie dano już dwie. Co ozna­cza, że nie możesz sobie pozwo­lić na wygłupy. Zro­zu­miano?

– Zro­zu­miano.

Anita spoj­rzała na Sig­gego. Tak jakby dopiero teraz go zauwa­żyła.

– Nie wygląda mi na takiego, co się uro­dził wczo­raj. Na roz­mo­wie o pracę nie wspo­mi­na­łaś o dzie­ciach.

– To nie jest moje dziecko – powie­działa Vera i od razu poża­ło­wała swo­ich słów.

Brzmiały ostro.

– Dora­biasz jako nia­nia?

– Nie, ale…

Anita pod­nio­sła rękę, prze­ry­wa­jąc jej.

– Super, naprawdę gra­tu­la­cje – mruk­nęła. – A teraz chodź, przed­sta­wię cię sze­fowi wia­do­mo­ści.

– Zacze­kaj tutaj – powie­działa Vera do Sig­gego.

Anita popro­wa­dziła ją przez wystawne pomiesz­cze­nia redak­cji. Garstka repor­te­rów, któ­rych Vera znała jedy­nie z not redak­cyj­nych, zebrała się wokół owal­nego stołu. Chyba oma­wiali jakiś więk­szy mate­riał, nad któ­rym pra­co­wali. Na środku ogrom­nego salonu usta­wiono biurka repor­te­rów wia­do­mo­ści. Na zawie­szo­nym na ścia­nie tele­wi­zo­rze prze­wi­jały się ame­ry­kań­skie dzien­niki. W jed­nym z kątów sie­dział Leif M. Ivars­son i obie­rał jajko.

– Anders Enbacka – przed­sta­wił się szef wia­do­mo­ści, spo­glą­da­jąc prze­lot­nie na Verę.

Enbacka wyglą­dał jak typowy klon wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych do tej pory widziała w Sztok­hol­mie. Prze­dzia­łek na środku głowy, luźna mary­narka, pod­ko­szu­lek, cał­kiem przy­stojny, ale nie aż tak, jak sam o sobie myślał. Na opar­ciu fotela typowy weł­niany swe­ter w biało-czarny motyw.

– Vera Berg.

Anita Alsén bez słowa ruszyła w stronę swo­jego gabi­netu.

– Wybierz dowolne miej­sce. Poza Ivars­so­no­wym. Bo wtedy długo tu nie zaba­wisz.

Vera pode­szła do biurka przy oknie. Zdej­mu­jąc kurtkę, wyj­rzała na Kung­sholm­storg. Nie umknęło jej, że szef wia­do­mo­ści bez skrę­po­wa­nia przy­glą­dał się jej syl­wetce. Zatrzy­mał wzrok na pier­siach i tak jakby odpły­nął w myślach.

– Zado­mo­wisz się póź­niej – rzu­cił, gdy wła­śnie miała usiąść na pod­nisz­czo­nym fotelu. – Jedziesz do Märsta. Podej­rze­nie mor­der­stwa. Młoda kobieta.

Mówił z prze­rwami. Tak jakby każde zda­nie było roz­ka­zem.

– Teraz?

Vera nie spo­dzie­wała się, że dosta­nie zle­ce­nie już pierw­szego dnia w pracy. Nie mogła prze­cież na miej­sce mor­der­stwa zabrać Sig­gego. Może mógłby zostać kilka godzin w redak­cji?

– Tak, do jutra pew­nie nie będzie tam leżeć – rzu­cił Enbacka. – Na miej­sce jedzie już też foto­graf. Nie mówi­łem mu, żeby na cie­bie zacze­kał… bo to nie do końca typ, z któ­rym pozwo­lił­bym jechać kobie­cie.

– Mam wła­sny samo­chód.

Z naroż­nego gabi­netu Anity Alsén pod dru­giej stro­nie redak­cji dobiegł nagle wrzask.

– Czy ktoś mógłby zabrać tego tu z mojego gabi­netu?!

Vera przy­mknęła na chwilę oczy.

– Sigge! – zawo­łała, w biegu łapiąc skó­rzaną kurtkę i notat­nik, i od razu ruszyła w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych na klatkę scho­dową. – Chodź. Jedziemy na wycieczkę.

6

– Tutaj jestem.

Przez otwarte drzwi gara­żowe Tomas zoba­czył od tyłu ogo­loną głowę Kri­stiana. Garaż wyglą­dał tak samo jak ostat­nio. Prze­ro­biony na miej­sce do spę­dza­nia czasu, z wysie­dzia­nymi kana­pami i niskim sto­li­kiem. Na ścia­nie powy­żej tele­wi­zora wisiała szwedzka flaga, a obok tar­cza do darta przed­sta­wia­jąca twarz zamor­do­wa­nego pre­miera Olofa Pal­mego. Kri­stian kucał przed lodówką ze szkla­nymi drzwiami i napeł­niał ją pusz­kami z piwem.

– Chcesz jedno? – zapy­tał, wciąż odwró­cony do Tomasa ple­cami.

– Nie, przy­je­cha­łem tylko na chwilę.

– Jak zwy­kle. Co cię spro­wa­dza?

Kri­stian zamknął drzwi lodówki. Wypro­sto­wał się, tak żeby brat mógł dostrzec czarną swa­stykę na jego ramie­niu. Tomas towa­rzy­szył mu, gdy ją sobie robił w Västerås na początku lat osiem­dzie­sią­tych.

– Jesteś mi winien dwa­dzie­ścia tysięcy. Potrze­buję ich.

Kri­stian pod­szedł do jed­nej z kanap. Na opar­ciu leżała zie­lona bom­berka. Zarzu­cił ją na biały pod­ko­szu­lek, usiadł wygod­nie i wyło­żył nogi przed sie­bie. Czarne tra­pery ze wzmoc­nio­nymi meta­lem czub­kami wyda­wały się zbyt masywne na chwiej­nym sto­liku.

Nie odpo­wia­dał, więc Tomas cią­gnął dalej:

– Poży­czy­łem ci pie­nią­dze, żebyś dopro­wa­dził dom do porządku, pamię­tasz? A ty je wyda­łeś na wyjazd do Jugo­sła­wii, by mor­do­wać nie­win­nych ludzi. Teraz chcę je z powro­tem.

– Żyd. Gadasz jak jakiś żydow­ski lichwiarz. Wiesz o tym?

Kri­stian pod­niósł się z kanapy i pod­szedł do wieży, przej­rzał uło­żone w stosy płyty CD, wziął jedną z nich i umie­ścił w szu­fladce.

– Robisz imprezę? – zapy­tał Tomas.

– Zapo­mnia­łeś, jaki dziś dzień, bra­ciszku?

Tomas nie odpo­wie­dział. Kri­stian się­gnął po otwartą puszkę z piwem. Prze­chy­lił głowę do tyłu. Upił kilka solid­nych łyków.

– Szó­sty czerwca. Święto naro­dowe Szwe­cji. Kie­dyś to jesz­cze coś dla cie­bie zna­czyło. Dla mnie i dla innych, któ­rzy wciąż wal­czą o nie­za­leż­ność kraju na­dal to coś zna­czy. Więc tak, robię imprezę.

– Oddaj mi po pro­stu pie­nią­dze i się zmy­wam. Nie chcę się kłó­cić.

Bez słów zmie­rzyli się wzro­kiem. Kri­stian przy­ło­żył puszkę do ust, wypił do końca i rzu­cił ją na pod­łogę.

– Nie mam. Zała­twię ci je w ciągu tygo­dnia. Dosta­niesz te swoje jebane pie­nią­dze.

Tomas wbił w niego wzrok.

– Obie­cu­jesz?

– Obie­cuję.

Tomas odwró­cił się do wyj­ścia, nie chciał tu być, gdy poja­wią się pozo­stali. Nie wytrzyma nawet chwili z tym chla­niem, nie­na­wi­ścią i okrzy­kami o krwi poli­ty­ków i imi­gran­tów.

– Zostań chwilę – powie­dział Kri­stian. – Dawno się nie widzie­li­śmy.

– Muszę wra­cać do Klary i dzie­cia­ków.

– Co tam u nich?

– Wszystko dobrze.

Usiadł na kana­pie. Na sto­liku przed nim leżało kilka nume­rów „Blod & Ära” i parę „Storm”.

– Bra­kuje mi cie­bie – powie­dział Kri­stian. – Wiesz o tym? Myślę o tobie każ­dego dnia. Nie musimy się kłó­cić tylko dla­tego, że mamy inne poglądy. Mimo wszystko jeste­śmy braćmi. Matka by się ucie­szyła, jeśli kie­dyś odwie­dzi­li­by­śmy ją wspól­nie w Hal­l­sta­ham­mar. Możesz zabrać ze sobą Klarę i dzie­ciaki.

– A ja myśla­łem, że wraz z innymi poli­cjan­tami powinno się nas usta­wić w sze­regu i zaszczy­cić strza­łem w poty­licę wyłącz­nie dla­tego, że bro­nimy socjal­de­mo­kra­tów. Przy­naj­mniej tak śpie­wa­li­ście ostat­nio.

– Nawet po osta­tecz­nym zwy­cię­stwie będziemy potrze­bo­wać poli­cji. Powiem wtedy o tobie dobre słowo.

– Peter tu przy­cho­dzi?

Ich młod­szy brat. Miał dwa­dzie­ścia dwa lata i miesz­kał jesz­cze z matką w Hal­l­sta­ham­mar.

– Naj­pierw miał jechać pod Kungsträgården skuć ryj paru bru­da­som. Ale będzie tu kimał.

Kri­stian się uśmiech­nął. Tomas nie odwza­jem­nił gestu.

– Musi­cie już dać spo­kój – powie­dział. – Masz trzy­dzie­ści pięć lat, czas odpu­ścić to gówno.

Od razu poża­ło­wał swo­ich słów. Skoń­czy się na kolej­nej kłótni. Petera może uda się ura­to­wać, zdąży jesz­cze zro­bić coś ze swoim życiem. Ale na Kri­stiana już za późno.

– Nie­da­leko stąd zna­le­ziono zwłoki kobiety – powie­dział Tomas, kie­ru­jąc roz­mowę na inne tory.

– Sły­sza­łem. Jakiejś bru­da­ski. Jak zwy­kle czar­nu­chy muszą nam zepsuć nastrój w święto naro­dowe. – Kri­stian się zaśmiał.

Pod­szedł do wieży, wci­snął play i pod­krę­cił gło­śność.

– Te nowe chło­paki są zaje­bi­ste – rzu­cił. – Plu­ton Svea. Z Eskil­stuny.

Tomas pod­niósł się z kanapy. Wycią­gnął dłoń i uści­skał brata.

– Dosta­niesz tą kasę – rzu­cił Kri­stian.

Był cie­pły wcze­sno­letni wie­czór. Tomas zatan­ko­wał na Sta­to­ilu kawa­łek od domu Kri­stiana. Na par­kingu z otwar­tymi drzwiami samo­chodu zjadł hot doga i wypił luro­watą kawę. Wkrótce na widoku poja­wiły się kolumny ski­nów w bom­ber­kach, kie­ro­wały się w stronę domu jego brata. Sły­sząc ich zachryp­nięte pijac­kie okrzyki, poczuł lekko nostal­giczną tęsk­notę za wspól­notą.

W innym, wcze­śniej­szym życiu był jed­nym z nich.

Ruszył do Sztok­holmu dopiero około ósmej wie­czo­rem. W radiu poważny głos dono­sił, że w mie­ście docho­dzi do zamie­szek. Odby­wają się mar­sze. Skini bijący się z imi­grancką mło­dzieżą. Rapor­to­wano pobi­cia, pijań­stwo i roz­ru­chy.

A w środku tego wszyst­kiego jego zaśle­piony prze­mocą młod­szy brat. Obo­wiąz­kiem Tomasa było go chro­nić, prze­mó­wić mu do roz­sądku. Ni­gdy nie mieli ojca, żaden z nich. Narze­czeni mamy nie zosta­wali na dłu­żej.

Zaczęło się ściem­niać, gdy dotarł do sta­cji Nor­r­tull. Zatrzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle przy Cen­trum Wen­ner-Grena, skie­ro­wał wzrok pod numer pięć na ulicy Ynglin­ga­ga­tan, gdzie kie­dyś miesz­kał John Auso­nius, męż­czy­zna z lase­rem.

Nad­cho­dzący mrok zmie­niał mia­sto, które nagle sta­wało się zimne i twarde. Ulice na Vasa­stan pusto­szały, zwy­kli ludzie sie­dzieli w domach.

Zamiast jechać tune­lem Kla­ra­tun­neln w stronę Södermalmu, ruszył pro­sto, skrę­cił przy placu Ser­gel­stor­get i wje­chał w Hamn­ga­tan. Dostrzegł nie­bie­skie świa­tła poli­cyjne i samo­chody służb pre­wen­cyj­nych na obrze­żach Kungsträgården. Skrę­cił w Rege­rings­ga­tan i zapar­ko­wał. Gdy wysiadł z volva, dobie­gły go krzyki i nawo­ły­wa­nia odbi­ja­jące się echem po kamien­nych fasa­dach budyn­ków. W powie­trzu czuć było napię­cie. Ruszył w stronę parku Kungsträgården. Peter gdzieś tam był, w samym środku cha­osu. Obok niego prze­bie­gła grupa poli­cjan­tów w bia­łych heł­mach i z pał­kami w rękach. Tomas spraw­dził, czy ma w kie­szeni legi­ty­ma­cję poli­cyjną.

Marsz z pochod­niami szedł od strony placu Nybro­plan. Szwedz­kie flagi okla­pły nieco w ten bez­wietrzny wie­czór.

Żydow­skie świ­nie, żydow­skie świ­nie!

Tomas przy­sta­nął, oparł się o jeden z fila­rów przy budynku Sve­ri­ge­hu­set.

Sieg heil! Sieg heil!

Zapa­lił papie­rosa. Demon­stra­cja skrę­ciła w Kungsträgården. Tomas zmru­żył oczy, ni­gdzie jed­nak nie widział Petera. Ale dzie­liła go od masze­ru­ją­cych spora odle­głość. Z miej­sca, w któ­rym stał, wszy­scy skini wyglą­dali iden­tycz­nie.

Co zamie­rza zro­bić, kiedy już go znaj­dzie? Prze­ci­śnie się mię­dzy poli­cją i demon­stran­tami do orszaku i tak go po pro­stu wycią­gnie? Pobiją go, zanim do niego dotrze. Wyrzu­cił nie­do­pa­łek i od razu zapa­lił nowego papie­rosa. Wró­cił do samo­chodu. Peter był stra­cony. Przy­naj­mniej dziś wie­czo­rem.

Jego myśli wró­ciły do Klary. Jej zawie­dzio­nego spoj­rze­nia. Zga­sił papie­rosa, wsiadł do samo­chodu i zawró­cił. Na wyso­ko­ści fon­tanny przy placu Ser­gel­stor­get przed jed­nym z biur podróży na Sveavägen zauwa­żył radio­wóz.

Przed nim twa­rzą do witryny stali w rzę­dzie skin­he­adzi. Ręce na oknie, pochy­leni do przodu i z sze­roko roz­sta­wio­nymi nogami. Ileż to razy sam był w takiej sytu­acji? Prze­szu­ki­wało ich kilku poli­cjan­tów. Wśród zatrzy­ma­nych roz­po­znał brata i pod­je­chał do kra­węż­nika. Zosta­wił klu­czyki w sta­cyjce. Pochy­lił się do schowka po stro­nie pasa­żera i wycią­gnął kaj­danki. Potem wysiadł i pod­szedł do dowódcy, któ­rego znał z widze­nia. Nazy­wał się Gun­nars­son i był jed­nym z twar­dzieli z patrolu z Nor­r­malmu. Męż­czy­zna przy­wi­tał się, pod­no­sząc rękę. Tomas nie wycią­gnął legi­ty­ma­cji z kie­szeni.

– Co zro­bili? – zapy­tał.

– Pobili jakie­goś czar­nego na Plat­tan – wyja­śnił Gun­nars­son, wska­zu­jąc dło­nią w ręka­wiczce w kie­runku placu Ser­gel­storg.

– Bar­dzo?

– Nie tak, jak mu się nale­żało.

Kilku skin­he­adów odwró­ciło głowy. Tomas zni­żył głos.

– Ten tam. To mój brat – powie­dział, kiwa­jąc głową na Petera.

Gun­nars­son prze­su­nął wzrok.

– No to go zabie­raj do domu.

Tomas pod­szedł do Petera, łypią­cego na niego posęp­nym wzro­kiem. Pozo­stali skin­he­adzi zaczęli coś mię­dzy sobą mam­ro­tać. Gun­nars­son ryk­nął na nich, żeby się zamknęli.

Peter odwró­cił się i uśmiech­nął. Kiwał się nie­pew­nie na nogach. Ogo­lona głowa świe­ciła od potu, oczy błysz­czały od upo­je­nia. Tomas zauwa­żył, że na koszulce wysta­ją­cej spod roz­pię­tej kurtki miał plamy krwi.

– Ręce na plecy – rzu­cił Tomas.

– Co ty, kurwa, jaja sobie robisz?

Tomas odwró­cił go gwał­tow­nie, doci­snął do witryny wysta­wo­wej biura i zało­żył mu kaj­danki.

– Co ty wypra­wiasz? – jęk­nął Peter.

Tomas zła­pał go za ramię i pocią­gnął za sobą w stronę volva. Otwo­rzył drzwi i wci­snął go na fotel pasa­żera.

– Pie­przony zdrajca! – krzyk­nął Peter, gdy Tomas zatrza­snął za nim drzwi i obszedł samo­chód, by jak naj­szyb­ciej stam­tąd odje­chać.

Przez szybę dole­ciał go jesz­cze głos brata, odle­gły i obcy, jakby z innego wymiaru.

7

Przez cen­trum Märsty wzdłuż i wszerz snują się zjawy. Pijaczki, ćpuny i bez­domni. Wszy­scy z tym samym tru­pim wzro­kiem. Ludzie, któ­rych nikt nie widział i nie chciał widzieć.

Vera wje­chała saabem na par­king przed komi­sa­ria­tem poli­cji i wysia­dła. W lusterku bocz­nym popra­wiła błysz­czyk, który nało­żyła, zanim jesz­cze wkro­czyła do redak­cji. Zawsze czuła się nieco głu­pawo, gdy się malo­wała, tak jakby pró­bo­wała być kimś innym, nace­lo­waną na męż­czyzn wer­sją sie­bie.

Wyjęła z bagaż­nika puszkę oli­wek dla Sig­gego.

– Nary­su­jesz mi coś? W nowym miesz­ka­niu przy­da­łyby się nam jakieś obrazy.

– A jakie?

– Nary­suj coś, co naprawdę lubisz.

– Okej.

Drzwi wej­ściowe do budynku komi­sa­riatu były już zamknięte, mimo że w kilku oknach paliło się jesz­cze świa­tło. Vera nie zauwa­żyła innych dzien­ni­ka­rzy, zało­żyła więc, że ci z „Expres­sen” i „Afton­bla­det” znaj­do­wali się na miej­scu prze­stęp­stwa. Roz­ma­wiali z zanie­po­ko­jo­nymi sąsia­dami i pstry­kali fotki taśmy poli­cyj­nej. Przy­szło jej do głowy, że jedyny spo­sób, by wró­cić do redak­cji z wyjąt­ko­wym new­sem, to przy­je­chać tutaj i wycią­gnąć coś od poli­cjan­tów. Może któ­ryś puści parę z gęby. Albo przy odro­bi­nie szczę­ścia uda się jej zoba­czyć, jak dopro­wa­dzają na prze­słu­cha­nie jakie­goś podej­rza­nego. Poza tym na miej­sce prze­stęp­stwa mogła zawsze pod­je­chać w dro­dze powrot­nej, jak Sigge już uśnie.

Rozej­rzała się i zauwa­żyła dwóch funk­cjo­na­riu­szy idą­cych w kie­runku radio­wozu. Prze­cze­sała pal­cami nie­dbały prze­dzia­łek na środku głowy. Przyj­rzała się swo­jemu odbi­ciu w szy­bie i wsu­nęła swe­ter za pas dżin­sów z wyso­kim sta­nem. Wie­działa, że dobrze wygląda. Męż­czyźni czę­sto ją w tym utwier­dzali. Jed­nak dopiero przy Jon­nym poczuła się naprawdę zauwa­żona. Kimś wię­cej niż tylko cia­łem.

Dogo­niła poli­cjan­tów przy radio­wo­zie.

– Vera Berg z „Kvällsposten”.

– Przy­kro nam, ale nie możemy udzie­lić pani żad­nych infor­ma­cji – powie­dział jeden z nich, nawet się nie przed­sta­wia­jąc. – Pro­szę dzwo­nić do szefa.

Vera posta­wiła wszystko na jedną kartę. Mor­derca pra­wie zawsze pocho­dził z bli­skiego kręgu ofiary.

– Ale zatrzy­ma­li­ście męża. Jest podej­rzany?

Poli­cjant zatrzy­mał się w pół kroku.

– To jedy­nie prze­słu­cha­nie – rzu­cił krótko. – W czy­sto infor­ma­cyj­nym celu. Ale pro­szę mnie nie cyto­wać.

– Jest jesz­cze w komi­sa­ria­cie?

Poli­cjant uśmiech­nął się i uniósł brew. Dotarło do niego, że Vera ble­fuje. Skoro wie­działa, że mąż został dopro­wa­dzony na prze­słu­cha­nie, to powinna też wie­dzieć, czy już go puścili, czy nie.

– Na pani miej­scu jesz­cze bym tu chwilę postał. Może się to pani opła­cić.

Pół godziny póź­niej z komi­sa­riatu wyczła­pał męż­czy­zna. Zatrzy­mał się na chod­niku, tak jakby nie wie­dział, w którą stronę ma iść. Vera pode­szła do niego wol­nym kro­kiem i się przed­sta­wiła. Jego czer­wone od pła­czu oczy ponow­nie się zaszkliły.

– Nie mówić po szwedzki – powie­dział.

– English?

– English okey.

Nazy­wał się Elve­din Ali­ho­dzić i miał trzy­dzie­ści pięć lat. Czarne włosy, szczu­płe ramiona i przy­gnie­cione żałobą ruchy. Ubrany w znisz­czone dżinsy i obszerny pod­ko­szu­lek z nadru­kiem z serialu z lat osiem­dzie­sią­tych, który zapewne dostał z jakieś zbiórki darów dla nowo przy­by­łych uchodź­ców. Przed rokiem z żoną Nad­iją przy­je­chali do Szwe­cji.

– Byłem pewien, że stracę ją na woj­nie – powie­dział. – A nie w taki spo­sób.

Zamilkł.

– Myślą, że to ja ją zabi­łem. Ja.

Wybuch­nął pła­czem. Tak jakby nie docie­rało do niego, jak poli­cja może w ogóle podej­rze­wać go o coś takiego. Jakim cudem byłby w sta­nie ode­brać życie wła­snej żonie? Prze­cież tak ją kochał. Uciekł dla niej nocą przez lasy pełne min, by znów się z nią połą­czyć w obo­zie dla uchodź­ców w Chor­wa­cji.

Vera dała Elve­di­nowi nieco czasu na uspo­ko­je­nie, a potem znów zaczęła go wypy­ty­wać.

– Pro­szę opo­wie­dzieć, co się dzi­siaj wyda­rzyło.

– Nocami sprzą­tam w fabryce, tutaj w oko­licy. Dopiero co dosta­łem pozwo­le­nie na pracę. Ran­kiem, gdy wra­ca­łem do domu rowe­rem, zatrzy­ma­łem się jesz­cze po chleb. Nad­ija uwiel­bia świeży. W sumie to nas nie stać, ale chcia­łem jej zro­bić nie­spo­dziankę. Gdy doje­cha­łem do ośrodka dla uchodź­ców, stały tam już dwa radio­wozy. Potem nic już nie pamię­tam.

– Wie pan, co się przy­da­rzyło żonie?

– Nie. Poli­cja nie chce mi nic powie­dzieć. Poza tym, że nie żyje. I że ktoś ją zabił.

Vera zapy­tała, czy ma jakieś zdję­cie Nad­iji. Męż­czy­zna wyjął z kie­szeni popę­kany skó­rzany port­fel. Drżą­cymi rękami wycią­gnął z niego pożół­kłą foto­gra­fię i zawie­sił na niej wzrok. Tak jakby nie mógł się z nią roz­stać.

– Obie­cuję, że dosta­nie ją pan z powro­tem. Ma pan moje słowo.

Elve­din zamru­gał. Podał jej czarno-białe zdję­cie.

Vera szła wła­śnie spraw­dzić, czy z Sig­gem wszystko w porządku, gdy brama poli­cyj­nego par­kingu się otwo­rzyła. Pod­bie­gła w tamtą stronę i zatrzy­mała cywilny samo­chód, który aku­rat przez nią prze­jeż­dżał.

Sie­dzący w środku poli­cjant opu­ścił szybę i Vera się przed­sta­wiła. Męż­czy­zna na moment się zawa­hał, nie­pewny, czy z nią poroz­ma­wiać, czy nie. Potem uśmiech­nął się sze­roko, odchy­lił i poło­żył masywną rękę na drzwiach.

– Jer­ker Wretström – przed­sta­wił się. – To ja pro­wa­dzę śledz­two. Teraz do mor­derstw wysy­łają dziew­czyny?

Vera nachy­liła się do niego.

– Naj­wy­raź­niej. Ma pan coś prze­ciwko?

Poli­cjant spoj­rzał na nią, jakby była sztuką mięsa.

– Nie. Wręcz prze­ciw­nie.

– Czy mąż na­dal jest podej­rzany?

– Nie, wypu­ści­li­śmy go. Biedny dupek. Był w pracy, gdy to się wyda­rzyło. Ma alibi.

– Z jakich powo­dów roz­pa­tru­je­cie tę sprawę jako mor­der­stwo?

– Po pierw­sze została udu­szona. A po dru­gie zgwał­cona.

– Skąd wia­domo, że została zgwał­cona? Zapewne nie dosta­li­ście jesz­cze wyni­ków od pato­loga?

– Nie miała maj­tek.

– Ktoś zabrał jej majtki?

To, co powie­dział Wretström, przy­po­mniało jej o gwał­cie, o któ­rym pisała wio­sną w Malmö. Vera roz­ma­wiała wtedy z ofiarą, młodą dziew­czyną Mer­sihą Seli­mo­vić. Kobieta zeznała, że sprawca zabrał jej majtki. I dusił ją, dopóki nie stra­ciła przy­tom­no­ści.

Sprawę, jak i pozo­stałe tego typu, wał­ko­wano przez kilka dni w tele­wi­zji, a potem o niej zapo­mniano. Pamię­tała jedy­nie ofiara. Jeśli Vera się nie myliła, sprawcy ni­gdy nie zła­pano. Jej mózg auto­ma­tycz­nie połą­czył te dwa przy­padki w pogoni za new­sem. Jed­nak ani majtki, ani duszący ofiary sprawca nie były czymś szcze­gól­nym w prze­stęp­stwach sek­su­al­nych. Vera dobrze o tym wie­działa. Zwią­zek nie miał zna­cze­nia.

– Skąd macie pew­ność, że miała na sobie majtki, gdy wycho­dziła z domu? – zapy­tała Vera.

– Słu­cham? A pani ich zwy­kle nie ma?

Wretström się wyszcze­rzył. Vera sły­szała jego ciężki oddech.

Nagle uśmiech znik­nął z jego twa­rzy. Tak jakby dotarło do niego, że już powie­dział za dużo.

– Nie wie pani tego ode mnie, okej? Pro­szę mnie nazwać źró­dłem, czy jak tam pani chce. No i to oczy­wi­ste, że miała majtki. Była prze­cież muzuł­manką. Nawet jestem zdzi­wiony, że nie miała na sobie pasa cnoty.

Zanim poli­cjant odje­chał, Vera popro­siła o jego wizy­tówkę. Był oble­śny, ale nada­wał się na źró­dło. Naj­bar­dziej napa­lone dupki były też naj­czę­ściej naj­bar­dziej poży­tecz­nymi idio­tami.

Przyj­rzała się wizy­tówce. Wretström był komi­sa­rzem. To naprawdę nie­zły fuks, żeby zapew­nić sobie infor­ma­tora na tak wyso­kim sta­no­wi­sku. I to jesz­cze pierw­szego dnia pracy.

Gdy otwo­rzyła drzwi samo­chodu, zna­la­zła Sig­gego wci­śnię­tego przed fotel pasa­żera z zie­loną koparką w dłoni. Bawił się, prze­su­wa­jąc nią pla­sti­kowe pale drewna po sie­dze­niu. Pudełko z pisa­kami leżało obok niego, ale obra­zek zsu­nął mu się pod nogi.

– Cześć, kocha­nie. Prze­pra­szam, że to tyle trwało. Wszystko u cie­bie okej?

Sigge wzru­szył ramio­nami.

– Chcesz zoba­czyć mój obra­zek?

– Pew­nie.

Chło­piec się­gnął po kartkę. W tym samym momen­cie zadzwo­nił tele­fon. Vera dostrze­gła numer kie­run­kowy. Zero czter­dzie­ści. Malmö.

– Gdzie jesteś? – zapy­tał głos po dru­giej stro­nie. – A Sigge?

Jonny. W duchu prze­klęła samą sie­bie, że była tak głu­pia, że w ogóle ode­brała. Ale nie roz­po­znała numeru. Jonny dzwo­nił zapewne z jakiejś mety albo od kum­pla.

Dała chłopcu sygnał, by był cicho. Jonny nie mógł się dowie­dzieć, że Sigge jest z nią.

– Nie mogę już tak dłu­żej – powie­działa. – To koniec.

– Pyta­łem, gdzie jest Sigge.

– Zosta­wi­łam go w opiece spo­łecz­nej.

Jonny nie ode­zwał się przez dobrą chwilę. Vera wstrzy­mała oddech i zer­k­nęła na chłopca. Rozu­miał, że mówiła o nim? Pochło­nięty koparką wyda­wał z sie­bie dra­ma­tyczne dźwięki, gdy poukła­dane w stosy pale drewna się wywró­ciły. Vera go uci­szyła.

– Jak mogłaś tak postą­pić? Po tym wszyst­kim, co dla cie­bie zro­bi­łem.

Miał smutny głos. Ale na­dal sły­chać było, że jest na haju. Zachryp­nięty. Z zatka­nym nosem. To nie ten Jonny, w któ­rym się zako­chała.

– A co mia­łam robić? Żyjesz prze­cież wła­snym życiem. Bez nas.

– Odda­łem ci wszystko, co mia­łem. Wszyst­kie newsy. Wszyst­kich kum­pli pusz­cza­ją­cych farbę dla „Kvällsposten”. A ty zabie­rasz mi dziecko. Beze mnie jesteś, kurwa, nikim.

Smu­tek prze­szedł w złość. Wyrzu­cał z sie­bie słowa przez zaci­śnięte zęby. Zapewne był na spi­dzie.

– Musisz spro­wa­dzić Sig­gego do domu. Nie możesz pozwo­lić, żeby mi go zabrali. Rozu­miesz?

– Tam będzie mu lepiej, dobrze to wiesz.

Jonny nie słu­chał.

– Wisisz mi trzy­dzie­ści koła. Opła­ci­łem twój jebany kre­dyt stu­dencki, zapo­mnia­łaś już?

Gdy Vera nie odpo­wia­dała, krzyk­nął:

– Odda­waj moją kasę. Albo jesteś ze mną, albo prze­ciwko mnie. A to jest cho­lerna róż­nica.

Vera poczuła uciąż­liwy ucisk w klatce pier­sio­wej. Pro­mie­niu­jący na całą rękę. Miała wra­że­nie, że zaraz dosta­nie zawału. Jakim cudem ma ochro­nić Sig­gego?

– Lepiej uwa­żaj – cią­gnął Jonny. – Mam kilku kum­pli w Sztok­hol­mie, któ­rzy chęt­nie zro­bią mi przy­sługę. Nawet się nie spo­dzie­wasz, kiedy staną pod two­imi drzwiami, a wtedy…

Vera się roz­łą­czyła. Drżały jej ręce.

– Kto dzwo­nił? – zapy­tał Sigge.

– Taki stary kolega, który nie naj­le­piej się czuje. Poka­żesz mi ten obra­zek?

Sigge się­gnął po kartkę, nieco pomiętą i pobru­dzoną w jed­nym rogu. Rysu­nek przed­sta­wiał jego samego trzy­ma­ją­cego za rękę tatę przed cen­trum han­dlo­wym Trian­geln w Malmö.

8

Tomas opu­ścił szyby w oknach, żeby nie musieć wdy­chać wypeł­nia­ją­cych samo­chód opa­rów alko­holu, sta­rał się wyłą­czyć i nie słu­chać pijac­kiego beł­kotu młod­szego brata.

– Chcę jechać na wojnę tak jak ty. I Kri­stian. Chcę tam poje­chać i strze­lać do ludzi.

Tomas przy­glą­dał się mu z boku.

– Nie masz poję­cia, o czym mówisz. Nie wiesz, czym jest wojna i co robi z czło­wie­kiem.

– Będę gwał­cił muzuł­mań­skie kurwy. Wsa­dzę w nie fiuta, tak jak oni robią to z naszymi kobie­tami – cią­gnął Peter.

Tomas zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy tak mocno, że aż pobie­lały mu kostki. Peter na­dal beł­ko­tał, że zacią­gnie się do tych, któ­rzy chcą oczy­ścić całe Bał­kany z muzuł­ma­nów.

Zaczął wykrzy­ki­wać wojenną przy­śpiewkę. Woj­skowe buty w mar­szu, spły­wa­jąca krew, biali boha­te­ro­wie, żydow­skie opryszki.

Minęli Slus­sen, Tomas zapar­ko­wał przy ulicy Gamla Lun­da­ga­tan.

– Dokąd idziemy? – zapy­tał Peter.

Tomas wpa­try­wał się pustym wzro­kiem w ścianę przed maską samo­chodu.

– Poje­bało cię czy co? Co my tu, kurwa, robimy?

Tomas otwo­rzył przed­nie drzwi, wycią­gnął brata i popchnął przed sie­bie przez wąską dróżkę pro­wa­dzącą do ska­łek na Skin­nar­viks­ber­get. Peter szedł nie­zdar­nie z rękami spię­tymi kaj­dan­kami na ple­cach.

– Pusz­czaj. Dokąd mnie, kurwa, pro­wa­dzisz?

Tomas zła­pał go moc­niej z tyłu za kurtkę. Roz­po­zna­wał w bra­cie samego sie­bie. W obu swo­ich bra­ciach. Nie tylko z wyglądu, ale rów­nież z nie­na­wi­ści, tęsk­noty za prze­mocą. W naj­mrocz­niej­szych momen­tach potra­fił się przy­znać sam przed sobą, że to dla­tego zosta­wił rodzinę i ruszył na wojnę do Bośni. Dla prze­mocy. Przy­gody. To, co zastał na miej­scu, nie miało jed­nak nic wspól­nego z jego wyobra­że­niami.

Okna w sta­rych drew­nia­nych domach przy ścieżce były poga­szone. Spali w nich zamożna bohema i arty­ści. Doszli do punktu wido­ko­wego. Pod nimi roz­cią­gały się wody Riddarfjärden, a dalej wzno­siło się Kung­shol­men. Pięć­dzie­siąt trzy metry nad pozio­mem morza pla­so­wały to miej­sce naj­wy­żej w obrę­bie gra­nic mia­sta.

– Po co mnie tu zabra­łeś?

Głos Petera brzmiał nie­na­tu­ral­nie, krótki spa­cer pozba­wił go pew­no­ści sie­bie. Punkt wido­kowy był pusty. Wiał wiatr. Tomas zmu­sił brata, żeby usiadł na ławce.

– Musisz odejść z ruchu. Prze­stań wyga­dy­wać głu­poty, bo nie masz poję­cia, czym jest wojna i co się tam dzieje. Widzia­łem to na wła­sne oczy i wcale nie wygląda to tak, jak się wydaje, gdy tak czło­wiek sie­dzi i gada z kum­plami.

Peter zamru­gał, tak jakby go nie rozu­miał.

– Widzia­łem mar­twe kobiety, mar­twe dzieci. We wsi Stupni Do w jed­nym z domów w piw­nicy na ziem­niaki zna­la­złem trzy zabite kobiety. Roz­cięte gar­dła, rany postrza­łowe w gło­wach. Gdy prze­no­si­li­śmy ciała, spod pachy jed­nej z nich wypadł gra­nat. Cza­isz? Zami­no­wali mar­twą kobietę.

Peter obli­zał wargi.

– Rozu­miesz bez­sil­ność, jaką czuje gwał­cona kobieta, która nie ma kon­troli nad wła­snym cia­łem, gdy recho­czący obcy czło­wiek wkłada w nią jakieś przed­mioty?

Peter odchy­lił się na ławce i jęk­nął.

– Pro­szę cię, kurwa. Gadasz jak jakiś pie­przony socja­li­sta. To jest wojna. Takie rze­czy dzieją się na woj­nie.

Tomas pochy­lił się nad nim tak, że ich nosy pra­wie się sty­kały.

– Nie masz poję­cia, czym jest wojna! – krzyk­nął. – Nie wiesz, co wojna robi z czło­wie­kiem.

Peter spoj­rzał na niego roz­ju­szony.

– Wcze­śniej byłeś o wiele zabaw­niej­szy. Sły­sza­łem histo­rie o tym, jak potra­fi­łeś sza­leć. Jeden z naj­lep­szych, a teraz żydow­ski słu­gus. Muzuł­mań­skie kurwy nie są nic warte, czym ty się w ogóle przej­mu­jesz? Nie będziesz mi mówił, co mam…

Tomas ude­rzył brata z główki pro­sto w nos. Roz­le­gło się głu­che chrup­nię­cie. Peter pole­ciał do tyłu. Z jego ust wydo­był się wrzask bólu. Tomas przy­glą­dał się bratu, poczuł, jak jego całe ciało drży, jak rośnie w nim dawna chęć, by kogoś skrzyw­dzić. Z nosa Petera try­snęła krew pro­sto na biały pod­ko­szu­lek. Zamilkł, spu­ścił głowę, wydo­był z sie­bie cichy jęk. Tomas odcze­ki­wał.

Peter pod­niósł wzrok i zare­cho­tał. Krew spły­wała mu po zębach, bar­wiąc je na czer­wono.

– Pojadę tam i pode­rżnę gar­dło każ­dej, każ­dej zaku­ta­nej babie w tym pier­do­lo­nym kraju. Nie powstrzy­masz mnie.

Tomas pode­rwał go na nogi. Dowlókł do skraju skał. Peter się opie­rał, kopiąc na prawo i lewo. Nad prze­pa­ścią Tomas zła­pał prawą dło­nią za kaj­danki, a lewą popchnął brata. Sły­chać było, jak Pete­rowi trzesz­czą stawy. Wisiał teraz pra­wie cał­ko­wi­cie w powie­trzu. Wrzesz­czał spa­ni­ko­wany, krzyk wydo­by­wa­jący się z jego gar­dła mie­szał się z docho­dzą­cymi z daleka odgło­sami mia­sta.

– Chcia­łeś wie­dzieć, czym jest wojna. Wła­śnie tym – powie­dział Tomas. – Bez­sil­no­ścią, byciem na łasce kogoś innego, sil­niej­szego. A ty sie­dzisz skuty, cze­ka­jąc na całe to zło. Wojna na zawsze pozo­staje w tobie. Ni­gdy się nie skoń­czy, będzie cię drą­żyć, nawet jeśli tobie wydaje się już, że od niej ucie­kłeś.

Zamilkł. Dziki krzyk Petera na­dal roz­dzie­rał ciszę nocy.

Po chwili Tomas przy­cią­gnął brata. Peter, ciężko dysząc, opadł na skały. Tomas pochy­lił się nad nim, roz­piął mu kaj­danki, wsa­dził je do kie­szeni i ruszył w stronę samo­chodu.

9

Vera zapar­ko­wała przed redak­cją na Kung­sholm­storg o pierw­szej w nocy. Na nie­bie roz­cią­gały się niczym malo­wane pędz­lem poma­rań­czowe pasy, nada­jąc Sztok­hol­mowi marzy­ciel­ską aurę. Sigge spał na tyl­nym sie­dze­niu. Usnął, gdy Vera spod komi­sa­riatu poli­cji ruszyła na miej­sce prze­stęp­stwa, żeby poroz­ma­wiać ze świad­kami i z zanie­po­ko­jo­nymi sąsia­dami. Przy­kryła chłopca skó­rzaną kurtką, wysia­dła z samo­chodu i upew­niła się, czy wszyst­kie drzwi są zamknięte.

W redak­cji zastała Anitę Alsén, która przy biur­kach redak­to­rów wysy­łała ostat­nie tek­sty do redak­cji kra­jo­wej w Malmö.

Na samym końcu ośmio­po­ko­jo­wego lokalu znaj­do­wało się biuro Scan­di­na­vian Pho­tos. Przez otwarte drzwi Vera zauwa­żyła tele­wi­zor z pusz­czo­nym bez­gło­śnie fil­mem por­no­gra­ficz­nym. Nocne pro­gramy TV1000 były stan­dar­do­wym wido­kiem w redak­cjach szwedz­kich gazet.

Verze przy­szła do głowy Liza, korek­torka, która w zeszłym roku pró­bo­wała wpro­wa­dzić zakaz por­no­gra­fii w redak­cji w Malmö. Namó­wiła kilka kobiet pra­cu­ją­cych w gaze­cie, by pod­pi­sały pro­test, a potem wybrała się z nim do związ­ków zawo­do­wych. Następ­nego dnia ich przed­sta­wi­ciel wkleił twarz Lizy do por­no­gra­ficz­nego zdję­cia, które ku ucie­sze innych zawie­sił koło gabi­netu redak­tora naczel­nego. Vera nie pod­pi­sała się pod pro­testem. Czuła wstyd, gdy cała redak­cja natrzą­sała się z korek­torki, ale mimo to nie kiw­nęła pal­cem, by jej pomóc.

W pokoju foto­gra­fów jeden z nich nalał sobie piwa i zasiadł w fotelu, w ocze­ki­wa­niu aż wszyst­kie zdję­cia do wie­czor­nego wyda­nia zostaną prze­słane do Malmö. Nie­obec­nym wzro­kiem spo­glą­dał na ekran tele­wi­zora, na któ­rym w dużym zbli­że­niu przed­sta­wiano wła­śnie pene­tra­cję nasu­wa­jącą sko­ja­rze­nie z pracą wier­tarki uda­ro­wej.

– Zablo­ko­wa­łam jedną kolumnę na mor­der­stwo – powie­działa Anita Alsén. – Cztery łamy. Masz jakieś dobre szcze­góły?

– I to mocne – rzu­ciła Vera. – Jeśli wydawca się zgo­dzi, to możemy mieć nazwi­sko i zdję­cie ofiary. Udu­sze­nie. Plus nie miała maj­tek.

– Bar­dzo dobrze. Czyli gwałt?

– Tak, w każ­dym razie na to wygląda. Poli­cja jesz­cze tego nie potwier­dziła.

– Dobra robota.

Vera ode­tchnęła z ulgą. Takiego nowego początku potrze­bo­wała. Pierw­szy dzień wypadł lepiej, niż zakła­dała.

– W sumie to bar­dzo smutna histo­ria – cią­gnęła Vera. – Ofiara wraz z mężem przy­je­chała w zeszłym roku do Szwe­cji. Ucie­kli przed wojną, a śmierć dopa­dła ich w naszym bez­piecz­nym kraju.

Anita Alsén zapa­liła papie­rosa.

– A więc to imi­grantka?

– Tak.

Sze­fowa redak­cji wes­tchnęła.

– Po męż­czyź­nie z lase­rem ludzie mają już dość mar­twych imi­gran­tów.

Vera kiw­nęła głową. Miała wra­że­nie, że Anita posmut­niała.

– Okej, w takim razie wystar­czy jeden łam – kon­ty­nu­owała sze­fowa. – I nie zapo­mnij o majt­kach.

Vera opa­dła na fotel i wyj­rzała przez okno na samo­chód, w któ­rym spał Sigge. Z daleka dobie­gało wycie syreny alar­mo­wej. Na ulicy wal­czyły dwa ptaki. Wkle­pała do kom­pu­tera tysiąc dwie­ście zna­ków i wysłała tekst do Malmö. Sta­rała się nie myśleć o tym, co zrobi Jonny, gdy się dowie, że zabrała Sig­gego.

Środa 8 czerwca

10

Pocią­giem zako­ły­sało i Micael Bratt pra­wie stra­cił rów­no­wagę. Utrzy­mał się na nogach, opie­ra­jąc z całej siły o okno, zaklął i ruszył dalej w stronę wagonu restau­ra­cyj­nego. Czuł na sobie wzrok pozo­sta­łych pasa­że­rów. Cza­sem mu to prze­szka­dzało, ich wytrzesz­czone oczy wle­pione w niego w każ­dym miej­scu w Szwe­cji, ale dziś był w dobrym humo­rze.

W dłoni trzy­mał rekla­mówkę z butelką wina, „Expres­sen” i sce­na­riusz filmu. Do roz­po­czę­cia zdjęć w Falun pozo­stały jesz­cze trzy dni. Co ozna­czało trzy dni pijań­stwa i hula­nek. Już dziś wie­czo­rem zamie­rzał pode­rwać jakąś miej­scową pięk­ność i zacze­pić się z nią w hotelu Stad­sho­tel­let, w któ­rym jego agent zare­zer­wo­wał mu pokój.

Wszedł do łączą­cej dwa wagony śluzy. Hałas i stu­kot pociągu przez chwilę był wręcz ogłu­sza­jący, otwo­rzył więc kolejne drzwi i jazgot ucichł. W kolejce do bufetu stały cztery osoby, kilka innych sie­działo już przy sto­li­kach. Wszę­dzie roz­no­sił się zapach pod­grze­wa­nego w mikro­fa­lówce jedze­nia i kana­pek z jaj­kiem.

Za oknem mijali Dalarnę.

Młoda kobieta opusz­cza­jąca wagon z małym zasmar­ka­nym chłop­cem trzy­ma­nym za rękę otwo­rzyła sze­roko oczy, gdy go zoba­czyła.

– Prze­pra­szam, czy pan nie jest przy­pad­kiem Mica­elem Brat­tem? – zapy­tała moc­nym miej­sco­wym dia­lek­tem.

– Zga­dza się, kocha­nieńka.

Micael poczo­chrał chłopcu czu­prynę.

– Co pan tu robi? – zapy­tała kobieta.

– Jadę do pracy.

Kobie­cie aż zaświe­ciły się oczy.

– Czy mogła­bym pana pro­sić o auto­graf? Oczy­wi­ście, jeśli to nie kło­pot.

– Myślę, że da się to zała­twić – powie­dział Micael i mru­gnął do niej.

Była atrak­cyjna. Nie nie­sa­mo­wita, ale piękna, cho­ciaż miał już atrak­cyj­niej­sze. Na jeden wie­czór w sam raz.

– Jak ma pani na imię?

– Vero­nica.

– Moje imię już pani zna – powie­dział, wycią­ga­jąc do niej dłoń.

– To prawda.

Ode­rwał kawa­łek ser­wetki z jej tacy, a ona podała mu dłu­go­pis.

– Gdzie miesz­ka­cie? – zapy­tał zacie­ka­wiony, tak jakby po pro­stu pro­wa­dził luźną kon­wer­sa­cję. Pod­pi­sał się na ser­wetce.

– W Falun – odparła kobieta.

Micael zmie­rzył ją wzro­kiem, odwró­cił ser­wetkę i zapi­sał na niej nazwę hotelu i numer pokoju.

– Pro­szę wpaść dziś około dwu­dzie­stej, jeśli ma pani ochotę na nieco zabawy – dodał cicho.

Uśmiech­nął się do niej, podał jej ser­wetkę i dłu­go­pis, a potem prze­su­nął się w kolejce.

Gdy doszedł do lady, wybrał ziem­niaki zapie­kane z kieł­basą, usiadł przy sto­liku przy oknie i wycią­gnął z rekla­mówki upitą do połowy butelkę czer­wo­nego wina. Nalał sobie do papie­ro­wego kubka. Wła­ści­wie alko­hol był w pociągu zaka­zany, ale kto mu zabroni? Następ­nie wycią­gnął sce­na­riusz filmu. Na pierw­szej stro­nie wid­niał tytuł: Pościg. Z pew­no­ścią jakaś kiep­ska histo­ria kry­mi­nalna, ale dobrze płatna. Plan nagrań w Falun też nie wyglą­dał na wyczer­pu­jący.

Inni akto­rzy mogli się jesz­cze kry­go­wać, krę­cić nosem na filmy, ale nie Micael. Już się w życiu naro­bił. W wieku czter­dzie­stu sze­ściu lat nie miał ochoty stać na małych sce­nach, recy­tu­jąc Szek­spira, i wygłu­piać się w kiep­sko wen­ty­lo­wa­nych loka­lach w piw­nicy. Był praw­dzi­wym arty­stą, a recen­zenci z bru­kow­ców mogli sobie pisać, że się sprze­dał. Po pro­stu mu zazdro­ścili. Zwy­kła szwedzka zazdrość. Micael był bogaty i odniósł suk­ces. Według ankiety, którą w zeszłym tygo­dniu prze­pro­wa­dził jakiś tygo­dnik, to wła­śnie z nim kobiety naj­chęt­niej chcia­łyby mieć romans.

Przej­rzał sce­na­riusz. Z pew­no­ścią jakieś gówno. Tak jak się domy­ślał, postać, którą grał, to poli­cjant, który lubo­wał się w kobie­tach i alko­holu. Micael przej­rzał kilka stron kula­wego dia­logu, ale szybko się zmę­czył, zło­żył wydruki wpół i sku­pił się na piciu wina i podzi­wia­niu kra­jo­bra­zów za oknem. Od czasu do czasu grze­bał jesz­cze widel­cem w ziem­nia­kach, ale już nie jadł. Powoli zaczy­nał czuć upo­je­nie.

W końcu wstał. Zło­żył sce­na­riusz, wci­snął go w rekla­mówkę, a na stole zosta­wił pustą butelkę po winie. Cze­ka­jący w kolejce do bufetu pasa­że­ro­wie gapili się na niego bez skrę­po­wa­nia.

Ruszył przez wagon w kie­runku swo­jego miej­sca w pierw­szej kla­sie. Gdy prze­cho­dził obok sto­lika z parą mło­dych ludzi, pocią­giem ponow­nie zako­ły­sało. Tym razem Micael stra­cił rów­no­wagę i pole­ciał na chło­paka, roz­le­wa­jąc mu na sze­ro­kie dżinsy cały kubek kawy sto­jący przed nim. Chło­pak zaklął i bez namy­słu go ode­pchnął.

– Nie doty­kaj mnie, skur­wy­synu – ryk­nął Micael.

Ten spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Prze­cież to pan się na mnie wywró­cił, mógłby pan chyba zacho­wać się jak przy­stało na ludzi i prze­pro­sić?

Micael rzu­cił w jego stronę pełne obrzy­dze­nia spoj­rze­nie.

– Ty zgorzk­niały gnoju, sam jesteś sobie winien, że sie­dzisz tu nie­za­do­wo­lony, biedny i brzydki. A weź, spier­da­laj.

Chwiej­nym kro­kiem ruszył dalej wzdłuż wagonu. Usiadł na swoim fotelu i odchy­lił głowę. Dźwięki wokół niego umil­kły, wszystko ustało. Nagle się zerwał i otwo­rzył oczy. Ponury kon­duk­tor wpa­try­wał się w niego z głup­ko­wa­tym uśmiesz­kiem.

– Jeste­śmy w Falun.

11

Sztok­holm­ski wydział zabójstw znaj­do­wał się na szó­stym pię­trze komi­sa­riatu na Kung­shol­men. Pięć­dzie­się­ciu jego pra­cow­ni­ków nad­zo­ro­wało śledz­twa doty­czące mor­derstw, rabun­ków i prze­stępstw z uży­ciem prze­mocy. Po poran­nym zebra­niu na temat sta­rych i nowych spraw, które do nich tra­fiały, w wydziale zosta­wali jesz­cze ci, któ­rzy pra­co­wali nad więk­szymi śledz­twami wyma­ga­ją­cymi osob­nych spo­tkań.

Tomas do nich nie nale­żał. Obec­nie zaj­mo­wał się pobi­ciem w barze Bro­der Tuck. Wziął ze sobą nowe wyda­nie „Expres­sen” z pre­mie­rem Car­lem Bild­tem na okładce i usiadł w pokoju socjal­nym. Klara zabrała dzieci i poje­chała do domu let­ni­sko­wego swo­ich rodzi­ców w Rättviku w Dalar­nie. Zasta­na­wiał się, czy wolała, żeby ich odwie­dził w week­end, czy jed­nak chciała ten czas spę­dzić sama. Odkąd wró­cił od Kri­stiana z niczym, nie ode­zwała się pra­wie sło­wem. Rozu­miał ją. Cie­kawe, co by pomy­ślała, gdyby wie­działa, jakie pro­wa­dził sprawy.

Roz­ło­żył gazetę na stole i zdą­żył prze­czy­tać zale­d­wie kilka zdań, gdy mu prze­rwano.

– Wolf, nie wiesz, gdzie jest Johans­son?

Stał przed nim szef wydziału, komi­sarz Gun­nar Borssén. Był rosłym męż­czy­zną około sześć­dzie­siątki, z błysz­czą­cymi nie­bie­skimi oczami, scho­wa­nymi za pro­sto­kąt­nymi oku­la­rami. Miał siwe, krótko ostrzy­żone włosy.

– Wyszedł na obchód – rzu­cił Tomas bez namy­słu, mimo że nie miał poję­cia, gdzie znaj­duje się Lars Johans­son.

– Jak spo­tkasz Zinga… to zna­czy Johans­sona, to powiedz mu, że chcę z nim roz­ma­wiać – mruk­nął Borssén.

– Się robi – rzu­cił posłusz­nie Tomas.

Borssén odwró­cił się na pię­cie i znik­nął w kory­ta­rzu. Tomas ponow­nie pochy­lił się nad gazetą. Wśród swo­ich na Larsa Johans­sona zawsze wołano Zingo. Pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych w Västerås, gdy pra­co­wał w jed­no­stce zaj­mu­ją­cej się kra­dzie­żami, przy jed­nej z inter­wen­cji bro­nił się przed uzbro­jo­nym w nóż wła­my­wa­czem i pobił go do nie­przy­tom­no­ści butelką z napo­jem gazo­wa­nym marki Zingo. Przy­do­mek przy­lgnął do niego i powę­dro­wał za nim aż do Sztok­holmu.

Śled­czy czy­ta­jący komiks dwa sto­liki dalej zaśmiał się gło­śno.

– Zingo będzie sobie nie­długo musiał spra­wić oku­lary. Tyle, ile ten chłop się nacho­dzi na te obchody, to prze­cież można sobie oczy wypa­trzeć.

Tomas się ziry­to­wał. Zarówno z powodu Zinga, dla któ­rego musiał skła­mać, jak i z powodu śled­czego z komik­sem.

Wró­cił z kawą i gazetą do gabi­netu. Zamknął za sobą drzwi i opadł na krze­sło za biur­kiem. Miał już dość cią­głego kry­cia Zinga, który zapewne leżał teraz z kacem w łóżku w domu w Lilla Essin­gen. Jed­nak Zingo był jedyną osobą na świe­cie, którą uwa­żał za przy­ja­ciela. To on wziął go pod swoje skrzy­dła, spra­wił, że Tomas został poli­cjan­tem, a potem tra­fił do wydziału. To coś zna­czyło. Zadzwo­nił do przy­ja­ciela, ale bez rezul­tatu.

Pomy­ślał o Kri­stia­nie, który jesz­cze nie ode­zwał się w spra­wie pie­nię­dzy. Naci­snął widełki i wybrał numer domowy brata. Minęło kilka sygna­łów, ale nikt nie odbie­rał.

– Idioci – mruk­nął.

Z kory­ta­rza dobie­gły go głosy i śmie­chy.

Nie chciał jechać do Klary, nie mogąc jej dać odpo­wie­dzi w spra­wie pie­nię­dzy. Nie zasłu­gi­wała na kolejny zawód. Ze zło­ścią pod­niósł ponow­nie słu­chawkę i wybrał ostatni numer. Ku swemu zdzi­wie­niu po dru­giej stro­nie ktoś ode­brał. Nie był to jed­nak Kri­stian.

– Z kim roz­ma­wiam? – zapy­tał.

– Aspi­rant Fre­drik Jans­son z poli­cji w Märscie.

Tomas wstrzy­mał oddech, zasta­na­wia­jąc się, czy odło­żyć słu­chawkę. Cie­ka­wość i nie­po­kój jed­nak zwy­cię­żyły. Kri­stian był mimo wszystko jego bra­tem.

– Co się stało? Dla­czego jest pan w domu Kri­stiana? – zapy­tał.

– Kto mówi?

– Nazy­wam się Tomas Wolf, jestem bra­tem Kri­stiana.

Odpo­wiedź nade­szła po chwili, tak jakby aspi­rant musiał się zasta­no­wić, co może, a czego nie może mu powie­dzieć.

– Wła­śnie pro­wa­dzimy prze­szu­ka­nie.

Tomas jęk­nął.

– Co zro­bił?

– Pań­ski brat został zatrzy­many, jest podej­rzany o mor­der­stwo.

12

– Sigge, chodź już! – zawo­łała Vera, wkła­da­jąc klucz do zamka w drzwiach miesz­ka­nia przy Pil­ga­tan.

Chło­piec nie chciał się ode­rwać od tele­wi­zora. Już w butach uciekł z powro­tem do pokoju dzien­nego i włą­czył kasetę VHS z Wojow­ni­czymi Żół­wiami Ninja, którą Vera kupiła mu w second han­dzie w Malmö.

– Eeee – jęk­nął Sigge, gdy Vera do niego pode­szła.