Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, 1994 rok, osiedle socjalne. Edmund po ciężkim dniu pracy myśli tylko o jednym: by napić się przed telewizorem. Zaopatrzony w kiełbasę i wódkę zastaje puste mieszkanie... i liścik pozostawiony przez żonę.
Dla kierowcy ciężarówki ten wieczór okazuje się przełomem: ważący ponad dwieście kilo olbrzym bierze los we własne ręce i otwiera biznes.
Nikt nie może czuć się już bezpieczny...
Historia inspirowana życiorysem Josepha Metheny'ego.
Do noweli dołączone są dwa opowiadania, które nikogo nie pozostawią obojętnym.
Ekstremalną ucztę czas zacząć...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Pan Kanapka
Autor: Patryk Bogusz, Marcin Piotrowski
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022
Copyright © Patryk Bogusz, Marcin Piotrowski, 2022
Dom Horroru,
ul. Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Paweł Kosztyło
Okładka: Matt Seff Barnes Designs
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wrocław 2022
ISBN 978-83-67342-63-6
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
„Mój morderczy szał był motywowany chęcią zemsty, ale szybko przerodził się w uwielbienie dla smaku krwi oraz wspaniałego uczucia siły, które daje pozbawienie kogoś jego życia”.
Joseph Metheny1
„Myślałam, że wiem co to smutek i ból,
Myślałam, że zbadałam otchłań rozpaczy
Lecz nie wiedziałam, co spotka mnie jutro
Bo tego nigdy nie śmiałabym porównać
Z tym, jak moja dusza przeżyje stratę mojej córki”.
Kathie Price – matka jednej z ofiar Metheny’ego
Wszystko zaczęło się od zdjęcia.
Wielki, wściekły facet z obłędem w oczach. Kiedyś ta fotka mignęła mi w odmętach Internetu, ale po czasie została przypomniana przez Joanne Trzaskę („Piekielna Rzeźnia”), która podzieliła się ze mną uwagą czytelniczą, że facet z aparycji skojarzył jej się z wujkiem Bernardem (postać z „Obślizgłych Paluchów”). Świetne skojarzenie.
Szybko zainteresowałem się gościem i jego działalnością. Ten kolos to oczywiście Joseph Metheny, którego historia zafascynowała mnie od pierwszych słów jakie przeczytałem…
Jego własnych słów:
„Na początku opowiem wam o sobie, o tym jaki jestem teraz, czyli kiedy siedzę zamknięty w więzieniu. Mam 48 lat, ważę około 205 kilogramów, ale to nie jest sam tłuszcz. Siedzę już prawie od ośmiu lat, ale kiedy ktoś zostaje skazany na kilka wyroków dożywocia bez możliwości przedterminowego zwolnienia, czas nie ma już żadnego znaczenia (…)”.2
Kiedy tylko poznałem losy tego człowieka (a może bestii w ludzkiej skórze), wiedziałem, że muszę o tym napisać. Nie chciałem jednak robić z tego biografii amerykańskiego mordercy, tylko zaczerpnąć pewne smaczki, przenieść faceta na nasz „rodzimy rynek”.
Mniej więcej w tym samym czasie powstała koncepcja współpracy z Marcinem Piotrowskim, którego twórczość bardzo sobie cenię. Pomysł padł, tylko sami nie wiedzieliśmy co chcemy osiągnąć. Z początku miało to być krótkie opowiadanie na nasze autorskie konta w mediach społecznościowych. Na całe szczęście szybko uznaliśmy, że można zrobić coś więcej. Zaproponowałem Marcinowi nowelę o biednym białym facecie, który nie dostał od życia nic poza kilogramami tłuszczu. Wiedziałem, że Marcin podziela moją sympatię do powieści z podgatunku „white trash”. Kiedy tylko klepnął pomysł, prace ruszyły pełną parą. Efekt tej współpracy właśnie trzymacie w rękach. Mam nadzieję, że nowela wraz z opowiadaniami dostarczy wam mnóstwo chorej przyjemności i że poczujecie na własnej skórze pot, dym z grilla i beznadziejność każdego następującego po sobie dnia.
My z Marcinem to poczuliśmy…
Dla polskiego czytelnika książki pisane w duetach mogą wydawać się czymś dziwnym, wręcz niespotykanym. Nic bardziej mylnego. Horrory (zwłaszcza te ekstremalne) bardzo często powstają w kooperacjach. Najsłynniejszy w naszym kraju ekspert od szokowania Edward Lee pisał wspólnie książki z Jackiem Ketchumem, Wrathem Jamesem Whitem, Johnem Pelanem czy Ryanem Hardingiem. Ten ostatni ma na koncie współpracę między innymi z Mattem Shawem czy Kristopherem Trianą. Można zaryzykować stwierdzenie, że ekstrema kocha duety. Także w naszym kraju powstaje coraz więcej takich pozycji. Ja sam mam na koncie dwie powieści napisane wraz z Tomkiem Czarnym czy wspólne opowiadanie z Karoliną Kaczkowską. Wydawać by się mogło, iż przywykłem do pisania we dwójkę, tymczasem perspektywą pisania wraz z Patrykiem Boguszem byłem mocno zestresowany. Znam doskonale wszystkie książki Patryka, każda z tych historii pokazała jak wyjątkowym pisarzem jest Bogusz. Jego unikatowy styl jest niemożliwy do pomylenia z kimkolwiek innym. Już po pierwszych zdaniach można poznać kto jest ich autorem, stąd mój stres. Miałem poważne wątpliwości co do tego czy uda mi się dopasować swój styl, czy utrzymam wysoko postawioną poprzeczkę.
Patryk wpadł na pomysł przeniesienia historii Joe Metheny’ego do polskich realiów lat dziewięćdziesiątych.
Pomysł bardzo mi się spodobał, chociaż nigdy nie wzorowałem swoich teksów naprawdziwych osobach. Szybko się okazało, że moje obawy były przesadzone. Historia pisała się wręcz sama, a Patryk stwierdził, że ciężko odróżnić kto pisał który fragment (co jest dla mnie ogromnym komplementem).
Muszę przyznać, że pisanie „Pana Kanapki” było dla mnie znakomitą zabawą. Historia nie jest wesoła, to smutna opowieść o człowieku z nizin. Człowieku, który utracił wszystko.
Zachęcam do zapoznania się z historią prawdziwego Pana Kanapki. Przeczytajcie jego list napisany w więziennej celi. Warto.
Drogi Czytelniku, mam głęboką nadzieję, że czytając niniejsze opowiadania będziesz się bawił tak dobrze jak my z Patrykiem podczas ich pisania. Czy tak faktycznie będzie, tego nie wiem. Wiem natomiast, że już nigdy nie spojrzycie na hamburgera w ten sam sposób. Smacznego!
Mama zawsze powtarzała, żebym się nie żenił. Mówiła, że ludzie nie są do tego stworzeni. Sama miała trzech mężów i każdy następny był gorszy od poprzedniego. Wszyscy okazali się pijakami i tłukli ją nie na żarty.
Trzeci wybranek był prawdziwym zjebem. Zabrał się nie tylko za nią, ale i za mnie. Dopiero w podstawówce skumałem, że nie każdy ojczym wpycha podopiecznemu kutasa w dłoń.
Oczywiście uznałem, że u mnie będzie inaczej. Niestety… to mama miała rację.
Alina nigdy nie poszła do pracy. Urodziła dzieciaka i została w domu. Heroinowa zmora. Całe dni spędzała oglądając seriale, teleturnieje i paląc towar. Pieprzona telewizja zepsuła ją do końca. Dopóki mieliśmy sześć bezpłatnych kanałów, to chociaż czasem zabierała Tomka na spacer. Przynajmniej w drodze do dilera dzieciak łapał promienie słoneczne. Jak tylko zamontowali nam kablówkę, to te ćpuńskie zmory przychodziły do niej i siedziały na mojej kanapie.
Rządowy projekt w ramach walki z biedą. Wszystkie osiedla socjalne okablowali. Dostaliśmy telewizję i telefony, tak jakbym miał do kogo dzwonić. Zresztą aparat i tak zniknął po kilku dniach. Podobno Tomek go zrzucił i wylądował na śmietniku, ale ja wiedziałem, że Alina oddała go za palenie.
Tamtego wieczoru podjechałem pod blok firmową ciężarówką. Wyjąłem ze schowka pół litra czystej i pęto śląskiej, którą kupowałem na bazarku od Henia. Musiałem mieć dobry podkład pod butelkę. Zresztą, zawsze dopisywał mi apetyt. Matka wkurzała się, że przejadam wszystkie pieniądze. Krzyczała tym swoim skrzeczącym głosem, żebym odpierdolił się od lodówki, że ma już dosyć patrzenia, jak jej syn zmienia się w tłuste monstrum. Kiedy tak mi dogadywała, to jadłem jeszcze więcej, żeby suce zrobić na złość. Zanim się zorientowałem, ważyłem dwieście pięć kilogramów (według pomiaru na wadze w przychodni), przy wzroście metr osiemdziesiąt. Liczyłem trzydzieści osiem lat i miałem problem z wejściem na czwarte piętro. Zbudowali nam czteropiętrowe budynki, żeby nie wstawiać windy. Cwaniaczki.
Nastał piątek wieczór i miałem naprawdę dobry humor. Trzymałem butelkę, jedzenie było na stole, a na Polsacie jak co tydzień: Wrestling – super gwiazdy. Chciałem tylko w spokoju się urżnąć i zobaczyć jak Hogan kopie dupska tym lamerom, którzy próbują odebrać mu pas.
Bóg chciał inaczej.
Drzwi stały otworem. Goła żarówka i puste ściany. Wszystko zniknęło. Brakowało telewizora, nawet zasłony w oknach zniknęły. Zniknął też mój fotel oraz wersalka. Zostawiła stare krzesło, które naprawiałem kilka razy. Strach było na tym siadać. Ulokowałem się na podłodze. Odwinąłem kiełbasę z „Życia Warszawy” i wziąłem kilka gryzów. Przeżuwając, próbowałem jakoś sobie ułożyć, co też właściwie tu zaszło. Nigdzie nie było śladów przemocy. Nie było też śladu po dzieciaku. Dotarło do mnie, że suka tak po prostu odeszła z jakimś gachem. Zabrali, co dali radę i poszli w cholerę.
Odkręciłem butelkę i wypiłem pół jej zawartości od razu. Okazała się wystarczająco zimna. Cały dzień przeleżała w schowku. Był dwudziesty pierwszy stycznia, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku i mróz tak siarczysty, że ogrzewanie w kabinie nie dawało rady.
Mogłem wybaczyć jej wiele, ale nie kradzież telewizora i porwanie syna. Miałem tylko nadzieję, że poszła po rozum do głowy i odwiozła szczeniaka do mojej matki. Nie byłem może przykładnym ojcem, ale nie chciałem, by dzieciak przechodził przez to samo, co ja w dzieciństwie, obcując z jakimś degeneratem.
W kuchni na stole znalazłem list.
„Odeszłam. Tak dłóżej jusz nie mogłam. Nie szókaj mnie. Tomek zostaje ze mną.”
Alinka
Narobiła błędów, tępa dzida. Może i skończyłem tylko podstawówkę, ale nie waliłem byków w każdym słowie. Zacisnąłem ręce na stole i cisnąłem listem o ścianę. Człowiek wraca spokojnie z pracy, ma w perspektywie weekend, a tu taka historia. Dopiłem flaszkę i wyszedłem po następną. Plan ograniczenia picia spalił na panewce.
Odległość do najbliższego sklepu wynosiła kilka kilometrów. Trzy bloki pełne biedaków odcięte od reszty miasta. Silnik zarzęził i cofając prawie rozjechałem psa. Głupi kundel. Kupiłem dwie butelki i zrobiłem kilka kółek po okolicy. Liczyłem na fart, że zobaczę ją, jak idzie z jakimś ćpunem pod rękę. Już miałem nadzieję, ale laska wyglądała tylko trochę podobnie. Zresztą, opatulone kapturem wszystkie wyglądały tak samo. Zajechałem jej drogę i otworzyłem drzwi. Kobieta zatrzymała się i spytała, o co mi chodzi i czy jestem jakimś zbokiem. Kazałem jej spierdalać.
Opróżniłem kolejną flaszkę. Została mi ostatnia. Wóda mnie wzięła. Ścięło mnie nagle i musiałem się zdrzemnąć. Rozkręciłem ogrzewanie na maksa, z kratek ledwo leciało ciepłe powietrze. Szef był pieprzonym palantem, który oszczędzał na wszystkim i nie docierało do niego, że wraz z innymi dostawcami odmrażamy sobie dupy zimą. Te nagrzewnice już dawno nadawały się na złom.
Ocknąłem się, jak już świtało. Łeb bolał i zaschło mi w gardle. Otworzyłem ostatnią butelkę i złapałem kilka łyków na rozruch. Na szczęście silnik nie zgasł i w kabinie pozostało znośnie ciepło. Zemdliło mnie i musiałem puścić soczystego pawia. Dobrze, że się obudziłem – podobno mnóstwo pijaków tak umiera – dusząc się własnymi rzygami. Co za upokarzająca śmierć…
Zaparkowałem pod blokiem. Wokół piaskownicy zebrała się już dzieciarnia. Była sobota rano. Gówniaki biegały samopas, bo starzy spali po piątkowych imprezach. Zresztą tu zawsze spali. Tak samo w poniedziałek i we wtorek, i w każdy pieprzony dzień tygodnia. Byłem chyba jedyną osobą z osiedla, która chodziła do stałej pracy, ale tego Alinka nie chciała docenić.
Nawet kurator był ze mnie dumny.
Dostałem kiedyś mały wyrok, za głupoty: pijaństwo, posiadanie prochów i kilka bójek. Kuratora miałem dwa lata, do końca dziewięćdziesiątego trzeciego. Mały, oślizgły typek z żółtymi zębami. Powiedział mi kiedyś, żebym w cholerę zostawił żonę, bo jak tak dalej pójdzie, to znów wpadnę w kłopoty, wrócę do ćpania albo kradzieży. To on załatwił mi robotę w charakterze dostawcy. Zapytał, czy chcę wozić wódę? Kurwa, człowieku, pomyślałem sobie – przecież to brzmiało jak praca marzeń!
Czas pokazał, że jednak wcale taka dobra nie była. Zimą zimno, płacili słabo, a alkoholu tak pilnowali, że zapomnij. Kiedyś mi dzieciaki zwinęły dwie butelki i wszystkiego się doliczyli. Potrącili za to z pensji. Wilki nie ludzie, jak mawiał nasz prezydent albo jakiś inny polityczny pajac.
Przycupnąłem w piaskownicy i złapałem kilka łyków, niestety znów nie podeszło i poleciał paw na śnieg. Wyglądał jak jakieś malowidło tych nowoczesnych artystów. Oglądałem o takich cwaniakach program. Chlapią farbą po płótnach i koszą gruby hajs, ale to za granicą. U nas nie. Wiadomo. Miało wszystko się zmienić, gdy komuna zdechła i wszyscy dostaną po sufit. Tak, mhm.
Tak się wtedy nakręciłem na tę Alinę, i tę ogólną sytuację, że miałem ochotę złapać bliźniaków Marioli, lampucery spod siódemki i roztrzaskać im głowy. Tak po prostu. Deptać te durne łby, aż się z nich mózgi wyleją. Wtedy po raz pierwszy tak mocno mnie dopadło, wzięło na mordowanie.
(...)