Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Desperacja pogrąży cię szybciej niż dowody zbrodni.
Seattle, niedaleka przyszłość. Z pozoru niewyróżniający się, przykładny obywatel odzyskuje świadomość w toalecie niewielkiej knajpy. Obok niego leży ciało zamordowanego mężczyzny.
Wszystko wskazuje na to, że to on jest sprawcą, tyle że… nic z tego nie pamięta. Zachowuje jednak zimną krew i ucieka z miejsca zbrodni, aby ukryć się przed policją. Chce wierzyć, że to tylko sen, lecz wszystko każe mu zrozumieć, że dopiero początek koszmaru na jawie.
Z każdą chwilą sprawy przybierają gorszy obrót. Po piętach depczą mu coraz bardziej zdesperowani detektywi, ludzie z półświatka i gotowi na wszystko przedstawiciele gigantycznego koncernu farmaceutycznego, powoli przejmującego kontrolę nad miastem. Bohater, w głębi duszy przekonany o własnej niewinności, usiłuje zrozumieć, kto i dlaczego uwikłał go w tę straszliwą zagadkę. Czy uda mu się odkryć prawdę, zanim będzie za późno?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzej Beleń
Panika
mojej ukochanej żonie Iryni – to wszystko dzięki Tobie
moim ukochanym córkom Milani i Vladyslavi – to wszystko dla Was
Panika. Właśnie to prawdopodobnie odczuwają ludzie tacy jak ja na widok ciała w kałuży krwi.
Na razie mało co rozumiałem, jedynym wyraźnym odczuciem była panika spowodowana wyglądem mężczyzny leżącego u moich stóp. Z miejsca, w którym jego twarz zetknęła się z podłogą, rozlewała się kałuża nienaturalnie purpurowej krwi z dryfującymi w niej kawałkami czegoś białawego. Płyn pochłaniał linie fug między brudnymi beżowymi kaflami niczym wizualizacja rozprzestrzeniania się dżumy w Europie, używana do ilustrowania historycznych filmów na kanałach w rodzaju Discovery.
Zaparło mi dech w piersiach, panika przeniknęła do głębin mózgu, wgryzając się lepkimi, zazębionymi metastazami w moją duchową równowagę. Stałem chwiejnie na nogach, marnie próbując uświadomić sobie, co się wydarzyło, oraz zrozumieć, co zapamiętałem jako ostatnie. To było skomplikowane, szok przeszkadzał w myśleniu. Raczej nie można mnie za to obwiniać – kiedy po otwarciu oczu widzisz obok siebie trupa, procesy myślenia nieco… zwalniają.
A właściwie – czy to trup?
Ostrożnie klękam i usiłuję obrócić mężczyznę na plecy, gorączkowo przypominając sobie wszystkie policyjne i medyczne seriale. Z głośnym hukiem udaje mi się przewalić biedaka na drugą stronę.
Moim oczom ukazuje się przerażający widok. Z twarzy tak naprawdę nie pozostało nic ludzkiego. Nos wbity w czaszkę, resztki połamanych zębów ostrokołem wyglądają z półotwartych, rozbitych ust, wszędzie stłuczenia i zadrapania, a obrazu dopełnia solidne wgniecenie na czole z rozerwaną skórą, z którego – na to wygląda – wycieka główna masa krwi z towarzyszącym biomateriałem.
Oczywiście podobny widok wywróci żołądek każdemu normalnemu człowiekowi. Ale ja nie odczuwam nawet odruchów wymiotnych. Winne jest temu z pewnością spokojne i trywialne przyjmowanie śmierci, które sformowało się u mnie już w czwartym roku życia po tym, jak na moich oczach kobieta rzuciła się pod pociąg. Do tego nie zapominajmy o panice – ona wypala grobowym chłodem i zdaje się hamować wszystkie procesy w moim organizmie.
Zbieram całą wolę, odrzucam wstręt i dwoma palcami dotykam szyi mężczyzny. Naśladując czynności bohaterów telewizyjnych show, przesuwam palcami po ledwo ciepłej skórze. Żadnego śladu pulsu. Żeby pozbyć się wszystkich wątpliwości, chwytam nadgarstek – z tym samym skutkiem. Jest martwy.
Po rozwiązaniu fundamentalnego problemu co do stanu zmarłego skupiam się na otoczeniu. Jestem w toalecie. Dwie kabiny, dwie umywalki, dwa pisuary, drzwi oraz nieduże okno pod sufitem obok pisuarów. Pamięć pomału wracała.
Przyszedłem do knajpki. U Ebbie – tak się nazywała. To miejsce było elementem mojego porannego rytuału. Zazwyczaj mój poranek zaczynał się później niż u zwykłych ludzi – przez giętki grafik i zamiłowanie do nocnej pracy. Przemierzałem spacerkiem dwie dzielnice do knajpy i, uniknąwszy napływu klientów przy śniadaniu, delektowałem się omletem i kawą, przeglądałem świeże wiadomości albo książkę. Następnie wypalałem papierosa przy wejściu albo w toalecie, jeśli pogoda nie sprzyjała nadmiernemu przebywaniu na zewnątrz.
Tak było również dziś. Albo miało być.
Mój wzrok prześlizgnął się obok rozbitej głowy nowego znajomego, aż do pisuaru. Biały fajans był zakrwawiony, popękany, odłupana dolna część leżała na podłodze. Trochę wyżej, na wysokości głowy, widniały świeże plamy krwi, która zaczynała już krzepnąć.
Moja panika zaczęła przybierać nowe, szokujące formy. Zakrwawione ręce lekko zadrżały. Krew. To przez moje próby wyczucia oznak życia u nieboszczyka… Nie, to niemożliwe. Obejrzałem się. Drzwi do jednej z kabin były otwarte. Przypomniałem sobie, że dziś miałem ochotę wypalić obowiązkowego papierosa w toalecie – przez nieznośny upał, w którym tonęło lipcowe Seattle.
Ale co potem? Coś się wydarzyło. Coś, czego efektem był mężczyzna z roztrzaskaną głową i ja, klęczący przy nim niczym w akcie skruchy.
Myśli zaczęły się miotać, podkręcone niewiarygodną ilością adrenaliny. W toalecie było nas dwóch… Albo trzech, albo czterech. Do diabła, tak można kontynuować w nieskończoność. Zacznijmy od najprostszego wyjaśnienia. Byłem w toalecie, potem wszedł do niej mężczyzna, następnie – pustka. A teraz patrzę na jego zniekształcone ciało z rozpiętym rozporkiem. Może warto zapiąć mu spodnie? Jakoś nie wypada, by znaleźli go w takim stanie. Ale obrzydzenie, które nie wiedzieć skąd się wzięło, odgania ode mnie tę chęć.
W skroniach pulsuje, oddech przyśpiesza do kosmicznej prędkości, a ręce z powodu drżenia niedługo przestaną się mnie słuchać. Brzytwa Ockhama. Proste wyjaśnienie jest zazwyczaj najbardziej prawdopodobne. To ja zabiłem tego człowieka. Okrutnie i brutalnie, w sposób całkowicie nie do przyjęcia dla mojego spokojnego i łagodnego usposobienia. Nie mam natury zabójcy, podobnie jak nie mam w sobie chęci wyrządzenia krzywdy komukolwiek. Dlaczego? Po co? Tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi. I jeszcze mniej czasu.
Nie miałem ochoty składać poplątanych i pustych wyjaśnień policji. Tym bardziej że cały obraz świadczył przeciwko mnie. Nagle przez pajęczynę paniki i zagubienia przebił się mój instynkt samozachowawczy. Nie mogę iść do pierdla. Tylko nie ja! Nie zasługuję na to, do diabła. Nie pamiętam nawet, co zrobiłem.
Ale mimo swojego przedkryzysowego stanu doskonale rozumiałem, że podobne argumenty nikogo nie zadowolą. One nie zadowalały nawet mnie. Zatem opcja jest jedna: wydostać się stąd, a dopiero potem zastanawiać się, co robić.
Zerwałem się gwałtownie, wypuściłem powietrze, na sekundę zamknąłem oczy. Czasu coraz mniej. Mimo że byłem jedynym gościem w momencie wyjścia do toalety, z całą pewnością przez ten czas klientów w lokalu przybyło. Pytanie: czy mężczyzna był sam? To już nie ma znaczenia – pozostawało mi oddać się w ręce losu, który jednak nie jest dziś dla mnie zbyt łaskawy.
Usiłowałem zachować spokój, żeby nie wyskoczyć stąd z wrzaskiem, wymachując rękami, podszedłem do umywalki i odkręciłem wodę. Obejrzałem się w lustrze: woskowoblada twarz z opuchlizną pod oczami, pustka w oczach – nic niezwykłego. To mnie zadowoliło. Najważniejsze, że na twarzy nie widać śladów pobicia czy jakiejś potyczki, to trochę zmniejszało liczbę prawdopodobnych pytań już na starcie. Dokładnie umyłem drżące ręce. Następnie zdjąłem adidasy, za którymi ciągnął się łańcuszek ciemnoczerwonych śladów, i je także rzetelnie umyłem. Pobieżnie obejrzałem ubranie i z satysfakcją odnotowałem swoją przezorność w wyborze ciemnych kolorów. Na koszulce w miejscu jasnych wstawek widniało kilka plam krwi, ale to nic – przy stole zostawiłem kurtkę sportową. W taki upał jest mi niepotrzebna, ale planowałem mały jogging po śniadaniu. Tak, sportowiec ze mnie, że hej.
Z lekka poprawiwszy swój wygląd, zlustrowałem wzrokiem swoje odbicie, usiłując nie zatrzymywać wzroku na mężczyźnie, którego (prawdopodobnie) zabiłem. Raczej niczego nie zostawiłem. Omijając rozlewającą się kałużę krwi, ostrożnie prześlizgnąłem się do kabiny i pośpiesznie ją obejrzałem. Tak jak myślałem – paczka papierosów leżała na spłuczce. Chwyciłem swoją własność, po czym tak samo ostrożnie przeszedłem do drzwi i zamarłem.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie ogromne prawdopodobieństwo tego, że ktoś zaraz wejdzie do toalety. Przedtem byłem niezbyt pochłonięty oceną tego scenariusza, ale teraz setki możliwości rozwoju sytuacji kłębiły się w mojej głowie. A co, jeśli mężczyzna przyszedł z towarzystwem po grze w koszykówkę i oni już ugasili pragnienie sokiem pomarańczowym, a teraz ustawili się w kolejce do toalety? Albo przywiózł tu swoich starych rodziców, którzy zrobili przystanek w Seattle, by zobaczyć się z jedynym, ukochanym synem i przekąsić coś po drodze do Vancouver. Albo… O Boże, a co, jeśli wpadł tu zafundować swojej małej córeczce koktajl mleczny, odwożąc ją do szkoły?
Od tych myśli ścisnęło mnie w gardle, a oczy zdradliwie zaszły wilgocią. W głowie zakręciło się, jak gdyby ktoś z całej siły rąbnął mnie nogą w brzuch. Rozpaczliwie apelowałem do pierwotnego instynktu samozachowawczego, który gdzieś się podział, nieudolnie usiłując znaleźć chociaż jeden powód dla ratowania swego życia, które zostało w jednej chwili pozbawione wartości przez grzech śmiertelny. Im dłużej szukałem, tym większe stawało się pragnienie wciśnięcia się w kąt, objęcia kolan i szlochania, dopóki stal kajdanek nie dotknie skóry na moich nadgarstkach.
I tylko jedna nieśmiała myśl zmusiła mnie do ruchu. Nikogo nie zabiłem, dopóki tego nie udowodniono. Wszystko inne to tylko fatalny, bezsensowny zbieg nieprawdopodobnych okoliczności. Gwałtownie otworzyłem drzwi, wciąż oczekując, że kogoś za nimi spotkam: czy świętego Mikołaja, czy samego Lucyfera – nikt by mnie nie zdziwił.
Za drzwiami nikogo nie było. Korytarz prowadzący do sali obiadowej był słabo oświetlony przez światło dzienne, na ścianie beztrosko wisiał obrazek z kotkiem, który wymachiwał łapką, życząc dobrego dnia i powodzenia. No tak, powodzenie – właśnie to jest dla mnie teraz życiowo niezbędne. Z sali słychać było cichy śpiew Dolly Parton i przygłuszone odgłosy rozmowy.
Kilka razy zrobiłem wdech, wydech i ruszyłem naprzód.
Stolik, który zajmowałem, był naprzeciwko okna, na wprost kasy. Po przyjściu rzuciłem kurtkę sportową z portfelem w kieszeni na siedzenie, telefon i okulary przeciwsłoneczne położyłem na stoliku. Właśnie tam były, obok talerza z resztkami omletu oraz świeżej filiżanki kawy, zamówionej tuż przed feralnym pójściem do toalety.
Najpewniej jak mogłem skierowałem się do swojego miejsca, rzucając spojrzenie w stronę lady. Tam spokojnie rozmawiali ze sobą Randall, dyżurny kucharz posiadający przytłaczającą umiejętność przypalania wszystkich rodzajów potraw z jajek, i jakaś nieznajoma kobieta. Upiła łyk kawy z filiżanki i wstydliwie się zaśmiała. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, tylko Randall łypnął w moją stronę. Cóż, byłem stałym klientem już od dwóch lat, czymś w rodzaju elementu wystroju wnętrza. To nic, od dziś wszystko się zmieni.
Podszedłem do stolika, niezgrabnie chwyciłem kurtkę i spróbowałem szybko ją naciągnąć. To, rzecz jasna, się nie udało. W szamotaninie usiłowałem trafić ręką do rękawa i nie poddać się panice, która zmierzała ku mnie jak fala tsunami, przyśpieszana przez nieudolność moich prób. Dolly skończyła śpiewać, zagrał John Denver. Country Roads.
– O, przecież to moja ulubiona piosenka, pogłośnij trochę! – Kobieta zaśmiała się figlarnie i zaczęła cichutko podśpiewywać, kołysząc biodrami i rytmicznie poruszając rękami w takt.
Randall ruszył do szafy grającej, jeszcze raz na mnie zerknął. Gdy nareszcie poradziłem sobie z kurtką, wyjąłem z portfela dwudziestkę, pokazałem mu i rzuciłem na stół. On skinął głową.
Skierowałem się do wyjścia, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na stolik. Denver ciągle błagał wiejskie drogi, by zabrały go do domu. To pragnienie rezonowało w mojej duszy jak nigdy dotąd. Lecz coś mi podpowiadało, że do domu trafię nieprędko. I z grona stałych gości U Ebbie, zdaje się, także wypadłem.
Drzwi się otworzyły i ogarnął mnie mdlący upał miejskiego lata.
Jeffrey Russel stał na ulicy. Upalne letnie popołudnie wyżerało oczy lepkimi strużkami potu, natrętnie spływającymi z czoła. Walczył z kuszącym pragnieniem powrotu do pomieszczenia, pod rześkie strumienie zimnego powietrza, przynoszące ulgę, ale też roznoszące niewyrażalny zapach miejsca, gdzie dokonano zabójstwa. To ostatnie powstrzymało go przed otwarciem szeroko drzwi i oddaniem swojego zmęczonego ciała owiniętego szarym, oficjalnym garniturem we władzę czarującego chłodu.
Lubił garnitury, traktował je z szacunkiem i uważał za szczyt męskiej mody, choć w takie dni chciało się zamienić cały ten pietyzm na lekką hawajską koszulę i płócienne szorty. W dodatku marynarka dokładnie ukrywała pistolet i zapasową amunicję przymocowaną do kabury. Wielu z jego kolegów nie wstydziło się wystawiać broni służbowej na pokaz – ktoś z wygody, ktoś dla popisu, ale dla Jeffa to było nie do przyjęcia. Nie lubił pozerstwa, a swój sposób noszenia broni już dawno określił jako optymalny. Dlatego też płacił swoistą cenę za swoje przyzwyczajenia i przekonania, szczególnie w takie piekielnie upalne dni.
Przyglądając się przechodniom i samochodom, Jeff gryzł wykałaczkę (kolejne przyzwyczajenie z czasów rozstania z papierosami), zastanawiając się, kiedy dzisiaj będzie mógł trafić do domu, do rodziny. Coś za długo trwała ta jego zmiana.
Praktycznie ruszał już do samochodu, już zatelefonował do Amandy, która szybko podyktowała mu listę zakupów, kiedy dogoniła go Emily z radosną wieścią o pilnym wezwaniu.
Właściwie jego praca tu została już wykonana. Obejrzeli miejsce przestępstwa, ciało także. Teraz tylko opinia lekarza medycyny sądowej. Nie trzeba być specjalistą, aby określić, że chłopaka po prostu pobito na śmierć, a do tego napadnięto go od tyłu. Tymczasem przyjechał Frank, który był świetnym fachowcem. Możliwe, że chociaż on powie coś odkrywczego o narzędziu zbrodni, gdyż wnioski, do których doszli z Emily, były nieco… nierealne.
Z tego, co zobaczyli, wynikało, że ofiarę zabito praktycznie gołymi rękami – tak można by to wytłumaczyć, gdyby w mieście grasował Hulk, ale przeciętnemu człowiekowi dla osiągnięcia podobnego wyniku potrzebne byłoby określone połączenie siły, zwinności i umiejętności. I jeszcze odwagi – zabity nie był drobnej postury, a sądząc po jego zdjęciu w legitymacji kierowcy, nie należał do przyjemniaczków.
Po przesłuchaniu świadków, których było aż dwoje, ustalono podejrzanego. Chociaż mężczyzna, na którego wskazywali przesłuchiwani, nie pasował zbytnio do obrazu ani budową, ani zachowaniem podczas ucieczki. Jeśli już, to świadkowie też musieliby przenieść się na tamten świat, gdyby znaleźli się w zasięgu wzroku tak okrutnego zabójcy. Ale to są tylko domysły. Najważniejsze to doczekać się wniosków ekspertów, a materiału nie zabraknie – „Hulk” zostawił po sobie sporo śladów.
Jeffrey zmrużył oczy, przyglądając się jaskrawożółtemu fordowi z wgniecionymi przednimi drzwiami, który zatrzymał się na światłach. To był thunderbird. Czy ktoś jeszcze jeździ takim gratem? Jeff zaśmiał się do siebie z sentymentem. Przecież były czasy, kiedy był gwiazdą, rozcinając podobnym autem przestrzenie rodzimego Arkansas. Uśmiechnął się na wspomnienie o szkole. Kto wie dokąd zaprowadziłyby go nostalgiczne wspomnienia minionych dni – które u rozgrywającego drużyny piłkarskiej były dość intensywne – gdyby głos zza ramienia nie przywrócił go do rzeczywistości:
– Jedziemy. Wygląda na to, że tu skończyliśmy.
Nie musiał się odwracać, by rozpoznać głos Emily. W ciągu czterech lat pracy z nią słyszał go chyba częściej niż głos własnej żony.
Emily podeszła i stanęła z lewej strony Jeffa, nadaremnie próbując uchwycić punkt, na którym uważnie skupił się jej partner. Thunderbird odjechał.
– Trzymaj, kupiłam dla ciebie. – Dziewczyna podała mu plastikowy kubek ze słomką, w którym skrzył się lód, schładzając napój koloru rażącego błękitu.
– Postanowiłaś podważyć mój autorytet? – uśmiechnął się Jeff, z rozkoszą wciągając lodowaty płyn. – Wyglądam z tym jak nastolatek.
– Nastolatki takimi rzeczami się nie bawią – odcięła się Em, rozkoszując się podobnym napojem, ale w kolorze neonowej zieleni, przypominającym paliwo jądrowe z komiksów.
Jeff wyczuł cierpki jałowcowy posmak w chemicznych nutkach cytrynowego koktajlu. Gin. Co za diabełek! Znacząco mrugnął do Emily. Jej oczy się śmiały.
„Gatorade mamusi” – tak nazywała gin, z którego flaszką nigdy się nie rozstawała. „Orzeźwia, inspiruje i troski likwiduje” – kiedyś wymyśliła to hasło dla zawartości swej butelki. Uważała także, że zaletą ginu jest zupełny brak nieprzyjemnego zapachu po jego spożyciu, ale Jeff, który codziennie jeździł z nią samochodem, mógł podważyć to stwierdzenie.
– Chodźmy do auta. Tam chociaż jest klimatyzacja. Ja prowadzę? – zapytał Jeffrey.
– To już trzeci – odparła i podniosła kubeczek Emily.
Działanie klimatyzacji stało się odczuwalne od razu po tym, jak Jeff wyprowadził samochód na Olive Way. Orzeźwiony przez chłód panujący wewnątrz auta i koktajl z sekretnym składnikiem, wyprostował się w fotelu i zapytał:
– Ciebie do domu?
– Tak – odpowiedziała Emily, nie wypuszczając słomki z zębów.
– Kiedy będą raporty?
– Zadzwonię do ciebie. Nie martw się. Dziś przecież jest twój wielki dzień.
W tym całym zamieszaniu Jeffrey prawie zapomniał, że Ben, jego syn, ma dziś urodziny. Teraz stało się zrozumiałe, dlaczego głos Amandy był taki zdenerwowany. Zdaje się, że jego przyjazd do domu znów będzie zwieńczony kazaniem o roli ojca w rodzinie ze stałą frazą: „Ty tak mało bywasz w domu”.
– Mam nadzieję, że się nie spóźnisz? – Jeff zerknął na Emily.
– Wybacz, nie dziś. – Emily pokręciła głową. – Znowu mama.
– Co tym razem?
– Sądząc po jej słowach… zespół Lamberta-Eatona.
Matka Emily mieszkała w Teckville i słynęła z umiejętności używania Internetu i podwyższonej wrażliwości. W połączeniu z nadmiarem wolnego czasu skutkowało to samodzielnym stawianiem sobie diagnoz wyłapanych w Internecie. Po zdiagnozowaniu u siebie kolejnych śmiertelnych objawów dzwoniła spanikowana do córki. Emily jechała do niej i usiłowała przekonać o tym, że jedyna jej choroba mieści się w sferze mentalnej. W każdym razie tak ich rozmowę wyobrażał sobie Jeff, który częściowo winił matkę Emily za niepoukładane życie osobiste córki oraz po cichu życzył starej raszpli, żeby chociaż raz miała rację.
– O, niemalże zapomniałam! – Emily postawiła kubek na podłokietniku i sięgnęła do torebki, z której wyciągnęła pleksiglasowy prostokąt i podała go Jeffowi. Ten, zerknąwszy nań, gwizdnął:
– Robinson Canó! Z autografem! Ben oszaleje.
Emily się zarumieniła.
– Drobiazg. Ktoś zwrócił mi niewielki dług.
– Wiesz co, podarujesz mu to sama. – Jeff oddał jej prostokąt z karteczką. – Będzie dodatkowy powód, żeby do nas wpaść.
Auto zatrzymało się na światłach. W środku zapadła zmęczona cisza, a każde z nich zamyśliło się nad czymś innym. Emily – czy będzie mogła poświęcić sobie więcej uwagi i wreszcie założyć prawdziwą, jak u Jeffa, rodzinę, kiedy zabraknie matki. Jeff zastanawiał się, po co Yakama Farmaceuticals farbują ciężarówki w tak jaskrawy, wyzywający kolor – jak ten samochód, który stał przed nimi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Panika
ISBN: 978-83-8373-029-5
© Andrzej Beleń i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Aleksandra Płotka
KOREKTA: Agnieszka Łoza
OKŁADKA: Michał Duława
FOTO: Midjourney
Valentin Salja | Unsplash.com
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek