Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli „w stuleciu kłamstwa prawda niekiedy podnosiła głowę i wybuchała śmiechem”, to właśnie za sprawą osób takich jak Simon Leys. Posługujący się tym pseudonimem belgijski sinolog Pierre Ryckmans był jednym z najwybitniejszych współczesnych myślicieli – pisarzem, tłumaczem, krytykiem literackim, historykiem sztuki, miłośnikiem kaligrafii, żeglarstwa i małych rybek. Oddał nieocenione zasługi dla sinologii – nie tylko jako wybitny tłumacz chińskiej klasyki, ale też ten, który jako pierwszy odważnie opisał horror rewolucji kulturalnej. Jego prace o Chinach – dziś już klasyczne – opierając się na rzetelnej analizie źródeł, sprzeciwiały się dominującym nastrojom oraz lansowanym narracjom, bo tak postrzegał zadanie historyka: „rzucać światło, krystalizować pamięć, demaskować kłamstwo i rozpraszać ignorancję”.
Książka Pierre’a Boncenne’a to wnikliwy portret Simona Leysa – błyskotliwego intelektualisty i przyjaciela – ale też dużo więcej. To obraz elit zaczadzonych maoizmem, pełen budzących niedowierzanie cytatów z dzieł i wystąpień „autorytetów” sławiących dokonania Mao. To w końcu gorzka lekcja historii, wciąż nieodrobiona do końca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Le parapluie de Simon Leys
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja
Anna Witek
Korekta
Aleksandra Marczuk-Radoszek
Projekt okładki i stron tytułowych
Wiktor Dyndo
© Copyright by Éditions Philippe Rey, 2015
This edition is published by arrangement with Éditions Philippe Rey in conjunction with its duly appointed agents Books And More Agency #BAM, Paris, France and Renata de La Chapelle Agency.
All rights reserved.
© Copyright for the Polish translation by Grażyna Majcher
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Kompleksowy projekt typograficzny
Kamil Gorlicki
ISBN 978-83-8196-624-5
Pewnego wieczoru odwiedził mnie Pierre Ryckmans, a wychodząc, zapomniał wziąć parasol. Nazajutrz oświadczył mi przez telefon, że to bez znaczenia: „Proszę nie tracić czasu, jest tyle świetnych książek do przeczytania! Poza tym parasol przyda się bardziej panu w Paryżu niż mnie w Australii”. Wiele lat później przypomniałem sobie to drobne zdarzenie, gdy na bibliotecznej półce znalazłem zapomniany niebieski, składany parasol. Strasznie zakurzony, ale wciąż sprawny. Zachowałem go jak jeden z tych drobiazgów, które służą nam za talizmany, a jakiś czas później pobawiłem się w odnajdywanie „parasoli” w książkach Ryckmansa czy innych jego publikacjach.
Pierre Ryckmans zmarł 11 sierpnia 2014 roku. Od tego czasu nie znajduję już w mojej skrzynce pocztowej kopert ze zgrabnie wykaligrafowanym adresem, które za każdym razem obiecywały wyborną lekturę; oczywiście na zawsze zniknęła możliwość zapalczywych dyskusji, toczonych tam na antypodach albo tutaj we Francji. Skoro ta wyzbyta znaczenia parasolka wciąż u mnie jest, można powiedzieć, że przez ponad trzydzieści lat przyjaźń Pierre’a chroniła mnie przed różnymi negatywnymi zjawiskami atmosfery intelektualnej – przed kłamstwami ideologii, nadętą powagą, ważnymi osobistościami itd. – by potem poprowadzić ku nieoczekiwanym horyzontom… Choć doskonale rozumiał orwellowski „wstręt do polityki”, Pierre Ryckmans zrezygnował z właściwej mu rezerwy i zaangażował się w walkę z maoistowską rewolucją kulturalną, obnażając karygodną głupotę, jaką liczni intelektualiści wykazywali się w obliczu tego horroru. Tymczasem z natury skłonny był raczej zajmować się jedynie literaturą albo malarstwem, tłumaczeniem Konfucjusza albo żeglowaniem, dziwnymi anegdotami albo małymi rybkami.
Pierre Ryckmans odkrył Chiny w maju 1955 roku – nie miał jeszcze dwudziestu lat – przy okazji podróży zorganizowanej przez młodą Republikę Ludową (belgijska delegacja składała się z katolików, komunistów i socjalistów, dobranych wedle dobrze wyważonych proporcji, nie zapomniano także o protestanckim pastorze i niezależnym marksiście). Podróż była dla niego objawieniem. Chcąc to wyjaśnić, zawsze cytował słowa wielkiego uczonego Josepha Needhama: „Cywilizacja chińska wywołuje nieodpartą fascynację swoją całkowitą »innością«, a tylko to, co jest całkowicie »inne«, może wzbudzić najgłębszą miłość i jednocześnie potężne pragnienie jego poznania”. Pierre Ryckmans postanowił poświęcić życie badaniu liczącej sobie kilka tysięcy lat cywilizacji, równocześnie zachowując silne osobiste więzi z kulturą europejską, szczególnie z jej judeochrześcijańską tradycją. Nigdy nie krył ani nie wypierał się swej początkowej sympatii dla systemu politycznego, który powstał w 1949 roku, kiedy komuniści zdobyli władzę: to uczucie stanowiło naturalną konsekwencję oczarowania i entuzjazmu, jaki wzbudziły w nim Chiny1. Jednak dość szybko uświadomił sobie, że w kraju dokonuje się totalitarna katastrofa.
Kilka miesięcy przed śmiercią Pierre’a Ryckmansa studenci z Hongkongu zaczęli się mobilizować: „ruch parasolek” (parasolki służyły ochronie przed gazem łzawiącym używanym przez policję) miał bronić pewnej koncepcji demokracji, zagrożonej przez działania władz. W innym kontekście, ale w tym samym miejscu – w Hongkongu – na początku lat siedemdziesiątych XX wieku Pierre Ryckmans zdecydował, że opuści na pewien czas świat sztuki i literatury, by zostać Simonem Leysem. Aby dać świadectwo i protestować.
Był to nagły wybuch oburzenia, któremu siły przydawały osobiste przeżycia, ostrość osądu i satyryczna werwa, płomienny protest przeciwko spustoszeniu sianemu przez propagandę, w tym przez kłamstwa głoszone przez wiele światłych umysłów, które zaprzeczały temu, co było oczywistym horrorem, by wręcz z uniesieniem mu przyklaskiwać. Ponad trzydzieści lat później warto przypomnieć ten epizod, bo jak głosi mądra zasada Samuela Johnsona: „Ludzie znacznie bardziej potrzebują przypomnień niż nowych informacji”.
Telewidzowie, którzy wieczorem 27 maja 1983 roku postanowili obejrzeć program „Apostrophes”2, w ten akurat piątek zatytułowany „Postawa intelektualistów wobec historii komunizmu”, w pierwszej kolejności mieli możność poznania dziwnej postaci imieniem Jean Jérôme. Gospodarz programu, Bernard Pivot, podjął kilka prób uzyskania wyjaśnień dotyczących autobiografii gościa (La Part des hommes3), mimo to do końca rozmowy ta szara eminencja Francuskiej Partii Komunistycznej, niepiastująca żadnej oficjalnej funkcji, pozostała owiana mgłą tajemnicy. Na czym polegała działalność Jeana Jérôme’a w łonie Międzynarodówki Komunistycznej? Jaką rolę finansową odgrywał? Co wiązało go z Moskwą? Szybko stało się oczywiste, że te i inne sprawy pozostaną niewiadome. Przenikliwa politolog Jeannine Verdès-Leroux, poproszona o wyrażenie opinii, oświadczyła, że lektura książki Jeana Jérôme’a, składającej się z elementów „ani całkiem prawdziwych, ani całkiem fałszywych”, wprawiła ją „w stan osłupienia” – co zresztą najwyraźniej spodobało się bezpośrednio zainteresowanemu. Przypomnienie dość niepokojącego incydentu, który miał miejsce podczas II wojny światowej, potwierdziło, że nieprzenikniony aparatczyk nie odstąpi od używania mowy-trawy, doskonale chroniącej go przed próbami destabilizacji.
Wraz z następnym gościem, Marią-Antoniettą Macciocchi, zaszła radykalna zmiana: sekrety cienia zastąpiło jawne i żywiołowe zaangażowanie polityczne. Włoska dziennikarka i eseistka, która miała przedstawić swoją autobiografię zatytułowaną Deux mille ans de bonheur [‘Dwa tysiące lat szczęścia’]4, wyjaśniła, że jej kariera kobiety zaangażowanej politycznie nie skrywa „żadnych tajemnic”. Natomiast początki jej kariery bojowniczki miały pewien aspekt mistyczny, opisuje je bowiem tak: „Moje życie było bardzo czyste, całe było poświęceniem. Święte łączą się seksualnie z Bogiem, ja łączyłam się z ludem, działając na rzecz jego odkupienia, w dzień i w nocy składałam siebie w ofierze”. W przedłużeniu tego aktu wiary „Macciocchi” – czasem pisze o sobie w trzeciej osobie – wspomina między innymi swoją pracę w łonie komunistycznej prasy, okres, kiedy była deputowaną z Neapolu, odkrycie Chin właśnie przeżywających rewolucję kulturalną, skłócenie z partią, wybór do Parlamentu Europejskiego czy też kontakty z paryskimi kręgami inteligenckimi. Była nieustraszonym piewcą maoizmu, a swemu podziwowi dała wyraz w wiekopomnym reportażu De la Chine [‘O Chinach’]5. Pytania zadawane na ten temat nie popsuły jej dobrego humoru. Nie miała skłonności do analizowania błędów i wypaczeń, wciąż chroniła się pod opiekuńczymi skrzydłami Wielkiego Sternika: kiedy spotkała się z Mao, podobno życzył on włoskim kobietom „dwóch tysięcy lat szczęścia” – stąd właśnie tytuł jej autobiografii. Wskazawszy, że ten tytuł nawiązuje też do Dantego (ciekawe jak?) i do roku 2000 (jak?), Macciocchi stwierdziła, że jej „chińską przygodę” należy rozumieć jako „formę rozpaczy w obliczu napaści na Czechosłowację” i „sowieckiej biurokracji”, krótko mówiąc, jako zdecydowaną reakcję „antystalinowską”. Ponadto oświadczyła – z dialektyczną pewnością, pozwalającą odeprzeć wszelkie obiekcje – że jest przede wszystkim „antyfaszystką”.
Potem przyszła kolej na Simona Leysa, który został zaproszony do „Apostrophes” jako autor zbioru esejów o kulturze i polityce chińskiej La Forêt en feu [‘Las w ogniu’] oraz wstępu do anonimowego reportażu Enquête sur la mort de Lin-Biao [‘Śledztwo w sprawie śmierci Lin Biao’]. Błyskotliwy sinolog, który po raz pierwszy pojawił się na małym ekranie, zawdzięczał renomę opublikowanemu w 1971 roku ciętemu esejowi Les Habits neufs du président Mao [‘Nowe szaty przewodniczącego Mao’], przeciwstawiającemu się opiniom ogólnie przyjętym w tym czasie na Zachodzie. Już na początku tekstu autor stwierdzał: „»Rewolucja kulturalna«, która jest rewolucyjna tylko z nazwy i kulturalna tylko z uwagi na początkowy pretekst taktyczny, była walką o władzę prowadzoną na szczycie między garstką ludzi, za zasłoną dymną fikcyjnego ruchu masowego (w późniejszym czasie w kontekście bałaganu wytworzonego przez tę walkę narodził się i rozwinął autentycznie rewolucyjny ruch masowy, wyrażający się w buntach żołnierzy i dużych strajkach robotniczych; takie zjawiska nie były przewidziane w planach i zostały bezlitośnie zdławione)”. Dodał, w satyrycznym tonie, że prozaiczny charakter takiej analizy może zasmucić piękne umysły, przekonane, iż w Chinach mamy do czynienia z „rewolucją cywilizacji”: „W temacie tak podniosłym i podniecającym dla refleksji każda próba zredukowania zjawiska do trywialnej i odrażającej »walki o władzę« brzmi obraźliwie, wręcz obelżywie w uszach europejskich maoistów”. Istotnie, najznakomitsze gazety francuskie w pierwszym odruchu postanowiły potraktować Simona Leysa pogardą i kalumnią, nie wzdragając się przed propagowaniem insynuacji o rzekomych związkach autora ze służbami bliskimi CIA. Potem stopniowo zaczęto przyznawać, że jego szczegółowa i rzetelna kronika, spisana w Hongkongu na podstawie osobistych obserwacji, świadectw przyjaciół i masy informacji w języku chińskim, odpowiadała bez wątpienia rzeczywistości: za parawanem „rewolucji kulturalnej” ukryło się mordercze szaleństwo, które doprowadziło do masakr i straszliwych aktów przemocy. Niemniej uświadomienie sobie tego faktu wymagało czasu i dla licznych intelektualistów płomień maoizmu długo jeszcze jaśniał nostalgicznie, nim w końcu cała sprawa została spisana na straty. Dlatego kiedy Simon Leys wystąpił w „Apostrophes” po Marii-Antonietcie Macciocchi, usprawiedliwił swoje polityczne wystąpienia po prostu „oburzeniem” – przecież właściwą domeną jego działalności była sztuka i literatura klasyczna:
W zakresie polityki jestem analfabetą […]. Lecz wydarzyła się sytuacja, której sam byłem świadkiem. Miałem przed oczyma okrutną, straszliwą rzeczywistość maoistowskiego terroru. Trupy płynęły rzeką i osiadały na brzegu w Hongkongu, kiedy tam byłem. Pewien człowiek został zamordowany na progu mojego domu, bo zażartował z Mao w radiu. I tak dalej, itd.
(W Les Habits neufs du président Mao Simon Leys odnotował, że od połowy czerwca 1968 roku na plażach Hongkongu i okolic znajdowano okaleczone zwłoki: „Większość ciał była związana na sposób zwany »pięć kwiatów« (wu hua da bang), to znaczy sznur krępował kolejno stopy, ręce i szyję, co wskazywało, że ludzie ci zostali zamęczeni, prawdopodobnie padli ofiarą tej samej masowej egzekucji”. Wyłowione ciała stanowiły tylko znikomą część ludzi wrzuconych do wody w górze Rzeki Perłowej. W Images brisées [‘Roztrzaskane obrazy’]Leys dodał, że w rzece unosiło się tyle trupów, iż „w trosce o swoją międzynarodową reputację władze wszelkimi sposobami starały się je wyławiać. Kto wyłowił jedne zwłoki, dostawał królewską nagrodę ośmiu juanów…” . W tej samej książcepisał o dokonanym w sierpniu 1967 roku zabójstwie, którego ofiarą padł Lin Bin, artysta kabaretowy prowadzący cieszący się ogromną popularnością program satyryczny: „Lin Bin w towarzystwie kuzyna został spalony żywcem we własnym samochodzie za pomocą bomby zapalającej (zamach miał miejsce przed moimi drzwiami, gdy akurat wychodziłem z domu). Nazajutrz »Dagong bao« (komunistyczna gazeta z Hongkongu) odniosła się do tego zabójstwa, publikując »biuletyn zwycięstwa« ogłoszony przez »komando mające karać zdrajców«. Była to moja pierwsza w życiu prawdziwa lekcja polityki, i nieprędko ją zapomnę”).
Simon Leys: Codziennie spotykało się czerwonogwardzistów, którzy zdołali uniknąć wojskowych represji, a których towarzysze zostali zabici albo zamknięci w klatkach i żywi wrzuceni do rzeki, i temu podobne. Słowem, mieliśmy przed oczyma ogrom i oczywistość tego straszliwego terroru, jakim był maoizm dla Chin, a co widzieliśmy obok? Widzieliśmy w Europie takich ludzi jak pani Macciocchi i szacowną prasę, opisujących jakiś świat wyobrażony bez żadnego związku z tym, co mieliśmy przed oczami.
Simon Leys powtórzył w tym miejscu, że jego teksty polityczne nie były dziełem specjalisty, że nie zawarł w nich „ani jednej nowej idei, ani jednej oryginalnej myśli”, że były w nich jedynie „rzeczy banalne, zdroworozsądkowe oczywistości dobrze znane wszystkim Chińczykom” oraz fakty, które nawet ludzie Zachodu mogliby znać, gdyby tylko zwrócili na nie uwagę. Tytuł jego pierwszej książki, Les Habits neufs du président Mao, należy więc odnieść bezpośrednio do słynnej baśni Andersena, w której oszuści obiecują cesarzowi (wielkiemu księciu w jednym z wariantów tekstu), że przygotują dla niego wspaniały strój, widoczny tylko dla inteligentnych poddanych. Oczywiście tkają materiał istniejący tylko w wyobraźni. Wszyscy dworzanie, ministrowie, urzędnicy i szambelani obawiający się, że zostaną uznani za niekompetentnych, nie zdradzają, że w miejscu wspaniałej szaty nie ma nic; dopiero jakieś dziecko zakrzykuje naiwnie: „Ależ tato, cesarz jest nagi!” (Stąd wyrażenie „Król jest nagi!” weszło do języka potocznego). Podobnie można było dostrzec, nawet nie będąc ekspertem, że zmanipulowana przez Mao rewolucja kulturalna okazała się ewidentną katastrofą. Pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego szczegółowe dowody podane w Les Habits neufs du président Mao na początku lat siedemdziesiątych zostały potraktowane z najwyższą pogardą? Simon Leys odpowiedział, nie przebierając w słowach.
Simon Leys: Sądzę, że idioci mówią idiotyzmy, tak jak jabłonie rodzą jabłka. To naturalna kolej rzeczy, to normalne. Kłopot w tym, że są czytelnicy, którzy biorą ich poważnie. To właśnie jest problemem, który zasługuje na analizę. Weźmy na przykład przypadek pani Macciocchi. Osobiście nie mam nic przeciwko pani Macciocchi. Nie miałem przyjemności jej poznać. Kiedy mówię o pani Macciocchi, mówię o pewnym wyobrażeniu Chin, mówię o jej dziele, nie o osobie. O jej książce De la Chine najbardziej litościwie jest powiedzieć, że cechuje ją kompletna głupota; bo gdyby nie oskarżyć jej o głupotę, powiedziałbym, że to oszustwo. De la Chine opiera się zasadniczo na dwóch fundamentalnych hipotezach, które zostają przedstawiane nie jako hipotezy, lecz jako niepodważalne fakty. Jedna, cytuję z pamięci, głosi, że naród chiński, naród Mao, jest ludzkością bezgrzeszną. Kto uratował go od grzechu? Kto wyzwolił go z ludzkiej kondycji, uwolnił od naszego wspólnego losu? Nie wiadomo do końca, czy to Mao. Chyba on.
Maria-Antonietta Macciocchi napisała: „Lud chiński jest fascynujący z uwagi na jego czystość, bezgrzeszność”. Dodała jeszcze, że po dwudziestu dniach spędzonych w tym kraju człowiek jest „po szyję zanurzony” w „oceanie czystości”.
S.L.: Z tego, że chodzi o ludzkość bezgrzeszną, wynikają całkiem naturalnie fakty, które pani Macciocchi zauważa ze zdumieniem: w Chinach robotnicy odmawiają podwyżek płac i uważają, że związki zawodowe są zbędne; chłopi parają się filozofią, a myśl Mao sprawia, że rosną orzeszki ziemne.
M.A.M.: Nic takiego nie mówię, proszę pana!
S.L.: Owszem! To właśnie pani pisze.
M.A.M.: Proszę mi zaraz podać stronę. Powinien pan być poważny. Musi mi pan podać numer strony.
S.L.: Tłumaczy pani, że maoistyczna dialektyka przyczynia się do wzrostu produkcji na wsi.
M.A.M.: Niech pan tylko poda stronę i wiersz, gdzie to mówię.
Mniejsza o te rozkoszne orzeszki ziemne. Bo w istocie skrót, jakim posłużył się Simon Leys, wiernie odzwierciedlał rolnicze obserwacje poczynione w Chinach przez Marię-Antoniettę Macciocchi. Ze zdumieniem i zachwytem przytoczyła ona na przykład wypowiedź kierowniczki chłopskiej komuny, gdzie pewnego roku wszystkie uprawy zniszczył grad. Dzięki pomocy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i uważnej lekturzeczerwonej książeczki „pola – zapewniała światła działaczka – ponownie się zazieleniły. Nasza walka o przeobrażenie przyrody, kierowana przez myśl Mao, który zachęca nas do pełnej determinacji w działaniu, zakończyła się zwycięstwem”. W innym miejscu czytelnik dowiadywał się, że nasiona wysiane w rewolucyjnym warzywniku skorzystały na badaniach na temat nawadniania przeprowadzonych przez samego Mao. Maria-Antonietta Macciocchi zapisała też takie oto oświadczenie towarzysza z rolniczego komitetu rewolucyjnego: „Obecnie mamy rozwijać uprawę zbóż i hodowlę świń. Mao powiedział: »Świnia jest jak fabryka sztucznych nawozów«. Zatem między świniami i zbożami zachodzi stosunek dialektyczny, im więcej jest świń, tym więcej jest zbóż i vice versa”. Co ważne: towarzysz uśmiał się, widząc, że jego definicja ubawiła Włoszkę, i zaofiarował jej orzechy laskowe wyprodukowane w jego komunie oraz banany, które rosną na „żyznej i nasłonecznionej kantońskiej ziemi”. Można więc zrozumieć, dlaczego Simon Leys powiedział: „Trzeba oddać maoizmowi sprawiedliwość w tym, że choć we własnym kraju nie zawsze udawało mu się zapewnić wysokie plony, to zdołał wyhodować pod naszym niebem wspaniałe pola kwiecistej retoryki”. Jeśli jednak chodzi o bzdury, nic nie przebije rzekomego antystalinizmu, którym Maria-Antonietta Macciocchi usprawiedliwiała swoją wiernopoddańczą sympatię dla Mao.
S.L.: Drugą kwestią, jeszcze bardziej fundamentalną, jest oczywiście mit, jakoby w gruncie rzeczy maoizm stanowił zerwanie ze stalinizmem. Kłóci się to z powszechnie znanymi faktami historycznymi. Gdyby zadała sobie pani trud i po prostu przeczytała dzieła Mao, znalazłaby tam pani obalenie tej tezy. Przytoczę tylko mały fragment, który mogłaby pani przeczytać: „Jedynie podążając drogą wskazaną przez Stalina, akceptując pomoc Stalina, ludzkość będzie mogła nareszcie wyzwolić się od nieszczęścia. Stalin jest wiernym i niezawodnym przyjacielem wyzwolenia ludu chińskiego itd., itd.” To cytat zaczerpnięty z Œuvres complètes [‘Dzieła wszystkie’] Mao, z wydania z 1958 roku. Ostateczny zaś werdykt w sprawie Stalina został wydany przez Chińczyków w 1963 roku. Już wcześniej pojawiły się wątpliwości. Toczyły się dyskusje: czy Stalin nie popełnił pewnych błędów? Proszę zwrócić uwagę, że jednym z najważniejszych powodów, które skłoniły Mao do zerwania z Chruszczowem, była destalinizacja, którą ten zamierzał przeprowadzić. Mao nie będzie potrafił wybaczyć Chruszczowowi, że zachwiał posągiem Stalina. Poza tym jednak wierność Mao wobec Stalina musi wzbudzać podziw, gdy pomyśleć o wszystkich świńskich numerach, jakie ów wcześniej mu wykręcił. Oto ostateczny werdykt, jaki zapadł w 1963 roku w niepokojącej kwestii błędów Stalina: „Dokonania Stalina są znaczne, jego błędy – drobne. Całe życie Stalina było życiem wielkiego marksisty-leninisty, życiem wielkiego proletariackiego rewolucjonisty. Pisma Stalina są nieśmiertelnymi dziełami marksistowsko-leninowskimi i stanowią ostateczny wkład do międzynarodowego ruchu komunistycznego” .
W Ombres chinoises [‘Chińskie cienie’]Simon Leys zwrócił uwagę na wszechobecność dzieł Stalina w pekińskich księgarniach i dodał: „W gruncie rzeczy, wyjąwszy Koreę Północną, nie widzę innego kraju na świecie, który mógłby szczycić się tym, że pozostaje bardziej wierny zarówno literze, jak i duchowi stalinizmu niż Chiny”. Zresztą podczas zorganizowanych spacerów w Chinach Maria-Antonietta Macciocchi stykała się z niezliczonymi portretami Stalina właśnie, zamieszczonymi na ulicach lub budynkach. Przyznając, że zjawisko to może „sprowadzać myśli na manowce”, sformułowała dialektyczne wyjaśnienie ad hoc, zainspirowane pojęciem wypracowanym jej zdaniem przez filozofa Louisa Althussera. W rzeczywistości twierdziła, że: a) Chińczycy są bardzo surowi w stosunku do Stalina, b) w ich przypadku chodzi o krytykę lewicową, podczas gdy c) krytyka Stalina przeprowadzana przez Chruszczowa była prawicowa. Chińczycy musieli ostro zwalczać w imię marksizmu tę prawicową krytykę Stalina, choćby nawet oznaczało to ostrożność w formułowaniu krytyki lewicowej. Co właśnie należało udowodnić. Na tej podstawie Maria-Antonietta Macciocchi konkluduje: „Komunistyczna Partia Chin nigdy nie była stalinowska, w żadnym okresie swej historii”. W programie „Apostrophes” Simon Leys wykazał, że to brednia, tym razem przechodząc od teorii na grunt praktyki.
S.L.: Jak się ma praktyka maoistowska do praktyki stalinowskiej? Jeśli odniesie się pani do zapisów rozmów Mao, przekona się pani, że prywatnie Mao formułuje pewne zastrzeżenia wobec Stalina. Uważa, że Stalin zabijał zbyt wielu ludzi. Zabijał w prostacki i w gruncie rzeczy mało skuteczny sposób. Najlepsi specjaliści szacują, bazując na ekstrapolacjach opartych na dokumentach samej Komunistycznej Partii Chin, że w latach 1950–1952 wykonano w Chinach 5 milionów egzekucji politycznych. Ta informacja jest łatwo dostępna. Mogła pani do niej dotrzeć, nim pojechała pani do Chin. Wydaje mi się, że to jeden z podstawowych faktów. Mao działał w sposób znacznie bardziej skuteczny niż Stalin. Tam, gdzie Stalin działał w sposób prymitywny, barbarzyński i chaotyczny, Mao działał w sposób wykalkulowany. Na przykład przed wielkimi czystkami lat pięćdziesiątych zaplanował liczbę egzekucji: potrzeba 0,6% egzekucji na wsi i 0,8% egzekucji w miastach. To bardzo skuteczna metoda. Żeby dostrzec różnicę między praktykami stalinowskimi a chińskimi, wystarczy porównać sowiecki gułag z gułagiem chińskim. Proszę porównać Pasqualiniego i Sołżenicyna. Zauważy pani różnice wynikłe z odmienności kultur, różnice metod. Lecz w samej istocie natura systemu pozostaje ta sama.
Wyjaśniwszy, jak iluzoryczny jest antystalinizm Mao, Simon Leys przeszedł do następnej bujdy…
S.L.: Na marginesie, odnośnie do pani ostatniej książki, Mao nie mógł pani życzyć „dwóch tysięcy lat szczęścia” […] bo w Chinach nie ma takiego wyrażenia. Nie ma go też w dialekcie prowincji Hunan. Może pani wątpić w moje kompetencje, bo mam duży nos. Lecz proszę zapytać pierwszego lepszego Chińczyka, jak mówi się po chińsku „dwa tysiące lat szczęścia” – takie wyrażenie nie istnieje. A to najdrobniejsza z pani konfabulacji w porównaniu z tym, co znajdujemy na pozostałych stronach pani dzieła.
Śmiechu warta wpadka nie powinna przesłaniać rzeczy groźniejszej: kompletny brak odpowiedzialności, umożliwiający opowiadanie najgorszych dyrdymałów na temat jakiegoś narodu, by potem spokojnie przejść do innego tematu.
S.L.: Rozdział o Chinach w Deux mille ans de bonheur omawia paryskie życie światowe. Tu seksualne igraszki, tam przygody miłosne. Mowa tam o paryskich salonach. Chiny znikają za horyzontem. Po prostu widać, że Chiny były dla pani jedynie pretekstem do prowadzenia modnych konwersacji na paryskich salonach. Wystarczy, że moda się zmieni, i Chiny przestają istnieć. Miliard ludzi raptem zapada się po drugiej stronie horyzontu. Już ich nie widać, już się o nich nie mówi6.
Poza bredniami powtarzanymi do znudzenia przez zachodnich maoistów trzeba zachować w pamięci przede wszystkim tę pogardę dla chińskiej ludności. Zaczęto od nakładania na dalekie wydarzenia apologetycznej wizji, która nie pozwalała dostrzec rzeczywistości i skali rozgrywających się tam dramatów, przez co stawało się praktycznie wspólnikiem zbrodni. Potem, by chronić się przed bezbożnością, hojnie obsypywano obelgami każdego, kto zagrażał artykułom katechizmu. Wreszcie kiedy fakty przestały odpowiadać ustalonej doktrynie, szybko i ze spokojnym sumieniem zmieniono temat7.
Fascynacja, jaką maoistowskie Chiny wzbudzały na Zachodzie, karmiła się ślepą wiarą w pewną ideologię przyprawioną dawką wątpliwej egzotyki. Simon Leys natychmiast dostrzegł w tym modę „zaskakująco podobną we wszystkich mechanizmach do osiemnastowiecznej mody na chinoiseries – przejawiającej się w ogrodowych pagodach i chińskich porcelanowych figurkach zdobiących kominki. To nowe upodobanie do egzotyki opiera się, tak jak to dawne, na ignorancji oraz wyobraźni, i choć towarzyszą mu jak najlepsze intencje, świadczy ono o nieuświadomionej bezgranicznej pogardzie dla Chińczyków, ich człowieczeństwa, realiów ich życia, ich języka, kultury, przeszłości i teraźniejszości” (Ombres chinoises). Bardzo niewielu francuskich intelektualistów, takich jak Étiemble czy Claude Roy, widziało w Chinach „przede wszystkim pewną historię, poezję, cywilizację, będącą wyrazem bratniego człowieczeństwa” i w efekcie odmawiało sprowadzania tego kraju do rewolucji kulturalnej. „I odwrotnie – utrzymywał Leys – uważam, że aby opowiedzieć się za maoistyczną aberracją, trzeba cechować się ogromną pogardą dla Chińczyków, totalną ignorancją i zupełną obojętnością w zakresie ich kultury” (La Forêt en feu). Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku modę na maoizm można było również tłumaczyć lękową reakcją na zyskującą na znaczeniu technologię: zachodnia inteligencja widziała w Chinach „nie tyle inną wizję przyszłości, ile nostalgiczną ucieczkę w przeszłość: świat sprzed industrializacji, ostatnią utopię »retro«…” (Images brisées). Odrzucenie wzbudzającej niepewność nowoczesności wyrażało się w wymyśleniu rajskiego miejsca, skąpanego w rewolucyjnej czystości. Przez kilka sezonów wybitne umysły, zapewne znużone sowiecką siermiężnością intelektualną, zapraszały nas do udziału w nowej komunistycznej komunii, tym razem w wersji orientalnej. Jedni zadowalali się nabożnym recytowaniem wybitnie durnego katechizmu; inni stawiali na świetlaną przyszłość potrójnej unii robotników, chłopów i żołnierzy zjednoczonych przeciwko czterem reliktom przeszłości – ideom, kulturze, obyczajom i nawykom – zachowując się przy tym, jakby nie dostrzegali prostactwa frazeologii i sloganów. Czerwona książeczka – zawsze trzeba ją trzymać mocno w dłoni, a następnie nią machać – oferowała masom ludowym tysiące budujących maksym w rodzaju: „Człowiek robi postępy wtedy, kiedy jest skromny” (sic); albo „Prawdziwą trudnością jest czynić dobrze przez całe życie” (sic). Z kolei eksperci w zakresie akrobatyki filozoficznej mogli z niej czerpać subtelne rozważania na temat „aktywnego skoku” wiedzy, która zaczyna się od percepcji, przechodzi etap racjonalny, by w końcu dotrzeć do najwyższego stadium rewolucyjnej praktyki.
W Chinach, jak Simon Leys będzie miał okazję przypomnieć (por. L’Humeur, l’Honneur, l’Horreur [‘Humor, Honor, Horror’]), pełne mocy Myśli Wielkiego Sternika były „rozpowszechniane na ulicach i na polach, w pociągach i szkołach, w biurach i fabrykach; komponowano do nich muzykę, przerabiano na piosenki i tańce; wszędzie je zapisywano – na klifach i na wachlarzach, na mostach, medalach, popielniczkach, tamach, imbrykach, lokomotywach; drukowano je na pierwszych stronach gazet (co zresztą mogło stwarzać problemy natury praktycznej: […] zawsze trzeba było bardzo uważać przy pakowaniu artykułów spożywczych albo przy podcieraniu się, by przypadkiem nie użyć do tego celu wszechobecnych Myśli Mao, co oczywiście stanowiłoby ciężką zbrodnię)”. Leys nigdy nie przepuścił okazji, by uwidocznić obłędny i komiczny charakter tego kultu: „Cytaty Mao są wplatane w audycje radiowe, poprzedzają seanse filmowe, przedstawienia teatralne, koncerty i spektakle music-hallu, codziennie figurują w nagłówkach gazet; pierwsza strona każdego czasopisma, choćby z zakresu archeologii, lingwistyki czy pedagogiki, musi obowiązkowo być w całości poświęcona myślom przewodniczącego, wydrukowanym tłustą czcionką, tak samo jak wszystkie książki wydane od czasu rewolucji kulturalnej, nawet te traktujące o filozofii czy elektronice, zaczynają się nieodmiennie od tej rytualnej, przebłagalnej strony” (Ombres chinoises). Organizowano konkursy szybkości, w ramach których niektórym mistrzom udawało się wyrecytować myśli Mao… wspak; co więcej, wymyślono zestaw ćwiczeń gimnastycznych wykonywanych w rytmie recytacji wybranych ustępów autorstwa Mao.
Po przeprowadzeniu dogłębnej weryfikacji na miejscu Maria-Antonietta Macciocchi uspokoiła ewentualnych zachodnich sceptyków, których niepokoił ten zalew myśli Mao. Oczywiście człowiek, który dopiero co przybył do Chin, mógł być zbity z tropu, widząc, jak tłumy wszędzie wymachują na powitanie czerwoną książeczką. Włoszka przyznała nawet, że podczas różnorakich zebrań można było odczuwać nudę (aż do ziewania) z powodu ciągłego przytaczania cytatów Mao. „Jednak – uprzedzała – w miarę jak wzrasta wasza wrażliwość, szybko rozumiecie, że słowa, które oni wypowiadają, ich czytanie czerwonej książeczki nie są płytką recytacją, mechanicznie powtarzanym katechizmem napisanym przez demiurga imieniem Mao. Wręcz przeciwnie, chodzi o punkt startu, o zbliżenie się do procesu dialektycznego. […] To czytanie czerwonej książeczki jest antydogmatyczne par excellence”. Zapraszano zatem prostaczków do medytowania na temat tych myśli, których pozorna prostota pobudzała w rzeczywistości niesamowitą „kreatywność mas”. Maria-Antonietta Macciocchi przywiozła w swoich walizkach liczne inne skarby, które z zapałem zaprezentowała po powrocie. Na przykład zapoznała czytelnika z historią uroczej dziewczynki, która oświadczyła, a było to doprawdy rozczulające: „Zgubiłam moją odznakę z przewodniczącym Mao, najładniejszą, jaką miałam, i płakałam w domu ze smutku. Ojciec chciał mi dać pieniądze, kupić mi zabawki i ciasteczka, by mnie pocieszyć. Ja jednak powiedziałam: »Nie, tato, płaczę, bo mam idealny powód, a ty chcesz mi dać podniety ekonomiczne, jak Liu Shaoqi, żeby mnie skorumpować«”. Czytelnik odkrył też istnienie w porcie morskim Tiencinu potężnego „dźwigu filozoficznego” (!), zdolnego unieść ciężar 150 ton zamiast 80, jak wcześniej. Zdaniem włoskiej dziennikarki ten niesamowity skokowy postęp umożliwiła najwyższa filozofia materialistyczna: „Analizując dzieła Mao na temat sprzeczności i praktyki, na temat przyczyny wewnętrznej i przyczyny zewnętrznej, robotnicy z warsztatu, w którym naprawiano urządzenia portowe, znaleźli rozwiązanie”. Z kolei podczas zebrania w jednej z fabryk Szanghaju miała możliwość zadać fundamentalne pytania w rodzaju: „W jaki sposób centralizm demokratyczny współgra z linią mas?”. Uzyskała natychmiastową odpowiedź: „Poprzez zaprowadzenie jak najszerszej demokracji, aby scentralizować idee mas”. Jaśniej nie można! Na licznych stronach Maria-Antonietta Macciocchi relacjonuje również swoje sympatyczne spotkania z byłymi kadrami partii albo dawnymi profesorami uniwersytetu (niekiedy renomowanymi naukowcami): wszyscy byli dumni, że zostali reedukowani, wszyscy zrozumieli korzyści płynące z samokrytyki i byli bardzo zadowoleni z odkrycia uroków pracy rąk, na przykład zbierania ulicznych śmieci. Krótko mówiąc, zachodnia intelektualistka wychwalała, powołując się na żywe dowody i bez najmniejszych skrupułów, dobrodziejstwa reedukacji w stylu maoistycznym. Nie wszyscy dali się przekonać tej fascynującej panoramie. Stąd zdecydowane słowa Philippe’a Sollersa, który wspierał włoską koleżankę i przywoływał do porządku reakcyjnych sceptyków: „Ta książka (De la Chine) będzie również sławna ze względu na groteskowe przyjęcie, jakie zgotowała mu na Zachodzie burżuazyjna i rewizjonistyczna prasa […]. Burżuazja i rewizjoniści za żadną cenę nie chcą słyszeć o fakcie, że »lewicowa krytyka Stalina« stała się możliwa dzięki Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej. Odwaga i przenikliwość Macciocchi pośród quasi-powszechnego zaślepienia”.
Najwyraźniej jednak Paryż doznał w końcu oświecenia, gdyż wkrótce potem Maria-Antonietta Macciocchi zrobiła na Sorbonie doktorat w oparciu o opublikowane prace. W czasie obrony wykorzystała sytuację, by powiedzieć dobre słowo o „jasnej, głębokiej, wywrotowej, bezustannie żonglującej sprzecznościami myśli” Mao8. Prawdę mówiąc, niesłuszne jest pastwienie się nad jedną włoską dziennikarką, gdyż wyrażała ona opinie światłych kręgów tych czasów. Aby się o tym przekonać, sięgnijmy do ośmiotomowej Histoire de la philosophie [‘Historia filozofii’]9 wydanej pod kierunkiem François Châteleta we współpracy z cenionymi autorami. Na końcu ostatniego tomu, który ukazał się w 1973 roku, zamieszczono Chronologiczną listę głównych dwudziestowiecznych tekstów o dużym znaczeniu dla filozofii. Nic dziwnego, że znalazły się w tym miejscu dzieła Bergsona, Wittgensteina, Heideggera, Freuda, Saussure’a, Poppera i Sartre’a. Lecz pośród książek „o dużym znaczeniu dla filozofii” pojawiły się również bardzo liczne dzieła Stalina i Mao, a także Liu Shaoqi i nawet Fidela Castro… Na firmamencie konceptualnym Stalin zajmował pierwsze miejsce, szczególnie za sprawą książki Rewolucja proletariacka a renegat Kautsky [napisanej przez Lenina – przyp. tłum.]; lecz także Mao był wielokrotnie wychwalany jako jeden z największych filozofów XX wieku, głównie z tego powodu, że napisał artykuł Ruch chłopski w prowincji Hunan. Można sobie wyobrazić głębię i zasięg ówczesnej debaty intelektualnej.
Odkrycie nieoczekiwanych pereł w filozoficznej interpretacji maoizmu za każdym razem zadziwia. Błyskotliwe umysły wykorzystywały bowiem rewolucję kulturalną jako trampolinę dla teoretycznych odlotów, miast usiłować dojrzeć z minimum krytycyzmu dokładną naturę tych wydarzeń. Na przykład w 1971 roku podczas rozmowy z holenderskim filozofem Fonsem Eldersem, której nagranie wideo zostało niedawno odnalezione10, nawet Michel Foucault zastanawiał się, czy maoizm nie stawia pytania o znacznej „doniosłości historycznej”: „Od momentu gdy człowiek zostanie faktycznie wyzwolony z systemu przymusu, nie tylko przymusu ekonomicznego, lecz także politycznego, moralnego i kulturowego, którym kapitalizm zniewalał go od stuleci, od chwili gdy to wyzwolenie się dokona, jaka wiedza będzie wtedy możliwa?”. To ważki problem, istotnie, lecz spoza zwyczajnej dla Foucaulta węższej problematyki, jak więziennictwo czy psychiatria. Nieco wcześniej Roland Barthes wychwalał decydujący postęp, jaki dokonał się za sprawą Mao, pragnącego położyć kres rozdziałowi pracy fizycznej i pracy umysłowej: „W nowych Chinach to sam lud jest na swój sposób, w każdej chwili, własnym teoretykiem”11. Kinematografia, jako sztuka masowa par excellence, też musiała brać udział w tym pokazie fajerwerków i w czołówce filmu o maoizmie pojawiły się takie nazwiska jak Jean-Luc Godard, Michelangelo Antonioni, Joris Evens oraz aktorka Shirley MacLaine. Kilku piosenkarzy też śpiewało na tę nutę. Wreszcie jeśli chodzi o ubiór, tak zwany „kołnierzyk Mao” został zadekretowany obowiązkowym elementem postępowej mody, bez zważania na drobny fakt, że już na początku XX wieku Sun Jat-sen nosił takie marynarki. Lecz w gorących promieniach Czerwonego Słońca wszystko zyskiwało na świeżości, włącznie z ubiorem. Ogólnie rzecz biorąc, w łonie społeczeństw kapitalistycznych trzeba było być człowiekiem pod każdym względem nieskazitelnym, żeby ośmielić się sformułować jakiekolwiek obiekcje w kwestii „niepokalanej rewolucji”.
Niemniej po pewnym czasie pełna blasku utopia zderzyła się z trywialnymi realiami, które nawet najwierniejszym z wiernych trudno było usprawiedliwić. Zażądano od nich wówczas przełknięcia ogromnej liczby gorzkich pigułek. Niesamowity spisek uknuty przez marszałka Lin Biao, wyznaczonego na następcę Mao, pozostał pod tym względem nieprześcignionym wzorem: wedle oficjalnej wersji wysokiej rangi wojskowy usiłował zamordować nieśmiertelnego Mistrza, a kiedy próba się nie powiodła, spanikowany próbował uciec do ZSRR na pokładzie samolotu, który rozbił się w Mongolii (zdaniem Leysa to absurdalna bajka, mająca ukryć, że Lin Biao został z zimną krwią zlikwidowany na rozkaz Mao, dokładnie tak samo, choć z zastosowaniem innych metod, jak pozbyto się poprzedniego potencjalnego następcy Wielkiego Sternika, Liu Shaoqi. Wstęp do reportażu Enquête sur la mort de Lin Biao autorstwa Yao Ming-Le zawierał szczegółowe informacje, które były już znane z Ombres chinoises: „Rosjanie, którzy mieli bezpośredni dostęp do miejsca katastrofy, ustalili, że Lin Biao nie znajdował się na pokładzie samolotu”. Istotnie, Rosjanie przez długi czas leczyli Lin Biao, posiadali więc jego pełną dokumentację medyczną, która „pozwoliłaby im zidentyfikować jego ciało z całkowitą pewnością, gdyby tylko Lin Biao był jednym z pasażerów”). Także przy tej okazji Mao wykazał się taktyczną przebiegłością: jakiś czas potem przekonywał, że kult, jakim otaczano jego osobę, był częścią spisku uknutego przez Lin Biao. Simon Leys zauważył pewną zbieżność historyczną: Stalin swego czasu „wyznał cudzoziemskiemu gościowi, że kult oddawany jego osobie wzbudza w nim zmieszanie i smutek, i bez wahania przypisał jego pojawienie się sabotażystom nasłanym przez Trockiego” (Wstęp do La Mauvaise Herbe Lu Xuna).
Podobnie jak „najbliższy towarzysz broni” Mao Zedonga, niektórzy czołowi przywódcy z dnia na dzień przeobrażali się w złowieszczych zdrajców; i odwrotnie, taki a taki dygnitarz, wczoraj piętnowany jako kontrrewolucjonista „gorączkowo zaangażowany w zbrodniczy spisek mający na celu przywrócenie kapitalizmu”, dziś był rehabilitowany, by następnego dnia, być może, załapać się na nową czystkę. Jak Simon Leys zauważył w Les Habits neufs du président Mao, używane przy takich okazjach słownictwo nie odnosiło się do realiów społeczno-gospodarczych ani do treści politycznych, lecz do cech moralnych i postawy względem władzy: „Tak więc Iksiński jest »kapitalistą«, bo jest przestępcą, a »rewolucjonistą«, bo trzyma z silniejszym, nie na odwrót – co przywodzi na myśl sardoniczny aforyzm Lu Xuna: »Jednostka, która została skazana, jest winna, bo została skazana, nie zaś została skazana, bo jest winna«”. W całej tej gmatwaninie „linia mas” z trudem maskowała bezwzględną walkę klanów; w zależności od sezonowych fluktuacji politycznych tępiono prawicowych rewizjonistów albo lewicowe frakcje, albo działaczy posługujących się językiem pozornie radykalnie lewicowym, w rzeczywistości zaś prawicowym. Każdy mógł zostać obiektywnym wspólnikiem człowieka, który wcześniej wydawał się jego zaprzysiężonym wrogiem. Stanowisko partii nieustannie się zmieniało i każdy człowiek na kierowniczym stanowisku mógł zostać skazany za dochowywanie wierności starej, zdezaktualizowanej doktrynie. Slogany bezustannie ewoluowały, same sobie przecząc, w rytmie strącania w niełaskę i rehabilitacji – taki Deng Xiaoping był „kolejno przestępcą, potem bohaterem, potem znowu przestępcą, i potem znowu bohaterem” (La Forêt en feu). To następowanie kolejnych czystek zainspirowało historyjkę, która krążyła między więźniami, a została podobno zaimportowana z krajów Europy Wschodniej:
– Za co siedzisz?
– Bo byłem przeciwko Deng Xiaopingowi – odpowiada pierwszy więzień.
– Bo byłem zwolennikiem Deng Xiaopinga – mówi drugi.
– A ty? – pytają dwaj więźniowie trzeciego, który siedzi cicho.
– Och, ja to co innego. Ja jestem Deng Xiaopingiem…
We Francji te niesamowite zawirowania w niczym nie umniejszyły łatwowierności dewotów, skłonnych przełknąć każdy absurd, tyle że czasem nie nadążali za zmianami w chińskiej hierarchii władzy: podczas gdy Lin Biao był traktowany w Pekinie jak spiskująca hiena, w Paryżu nadal przez pewien czas święcił triumfy.
Co gorsza, pomimo rygorystycznej cenzury mnożyły się zgodne doniesienia o aresztowaniach, torturach, linczach, obozach reedukacji i obozach pracy, morderstwach i masakrach na wielką skalę, które miały miejsce podczas rewolucji kulturalnej. Zgodnie ze sprawdzonym schematem nasi żarliwi krzyżowcy głośno protestowali przeciwko rzekomym kalumniom (których źródłem najczęściej mieli być Amerykanie), by potem, gdy oficjalna polityka wykonała woltę, oddawać się „nauce ściśle retrospektywnej”, której modus operandi Leys objaśnił w Ombres chinoises: „Zdolność chwalców maoizmu do dostrzegania post facto kłujących w oczy zjawisk, które w momencie ich występowania były dla nich niewidoczne, jest godna podziwu […]. Krwawa przemoc towarzysząca rewolucji kulturalnej była rzeczą powszechnie znaną; można by pomyśleć, że w obliczu tak brutalnych oczywistych faktów nasi maoiści przynajmniej zachowają milczenie. Otóż nie! Raz jeszcze zarzucili wszystkim świadkom kłamstwo. Aż do dnia, kiedy… sam Mao wyznał podczas słynnego wywiadu udzielonego Edgarowi Snowowi: »Zagraniczni dziennikarze mówili o gwałtach, jakie miały miejsce podczas rewolucji kulturalnej, w rzeczywistości jednak nie docenili skali zjawiska«. […] [Mao] był zmuszony obarczyć odpowiedzialnością za jak najliczniejsze zbrodnie »skrajną lewicę«, ta bowiem przestała być użyteczna i zaczynała utrudniać odbudowę militarno-biurokratycznego aparatu, który jako jedyny mógł przywrócić porządek w kraju. Zachodni rzecznicy maoizmu posłusznie zaczęli opisywać okropieństwa, jakich dopuściła się »skrajna lewica« podczas rewolucji kulturalnej, wygodnie zapominając o obelgach, którymi obsypywali kilka miesięcy wcześniej obserwatorów sceny chińskiej opisujących dokładnie te same fakty…”.
Zaślepieni wiarą w jedną tylko oficjalną narrację, nasi wierni wykazywali się natomiast absolutną niemożnością dostrzeżenia autentycznych ruchów kontestacyjnych, niemających nic wspólnego z defiladami organizowanymi przez dzierżących władzę biurokratów. W 1974 roku gazetka wielkich znaków (dazibao) rozklejana na murach Kantonu, wkrótce znana w całym kraju, wyrażała niepokój w związku z możliwym powstaniem „socjalfaszystowskiego systemu rządów o charakterze feudalnym”, potępiała religijny kult Przywódcy i z mocą domagała się wolności słowa. Li Zhengtian, główny autor tego manifestu (jego tłumaczenie francuskie ukazało się w zbiorze Chinois, si vous saviez… [‘Chińczycy, gdybyście wiedzieli’]12) miał drogo zapłacić za to, co wydział propagandy nazwał, między innymi, „nadzwyczaj perwersyjnym systemowym atakiem wymierzonym w naszego wielkiego przywódcę Przewodniczącego Mao, Komitet Centralny Partii, socjalistyczny ustrój i dyktaturę proletariatu […]”; ponadto owa dazibao „o reakcyjnym charakterze” zachęcała „z całą mocą do burżuazyjnej demokracji, wolności i legalności” i usiłowała „bezczelnie zgromadzić wszystkie szkodliwe potwory, podjudzać masy, wzniecać niepokoje” itd. W kwietniu 1976 roku, zaledwie kilka miesięcy przed śmiercią genialnego Przywódcy, w Pekinie doszło do antymaoistycznych wystąpień, które zostały krwawo stłumione.
Kiedy już naprędce złożono despotę w jego mauzoleum, banda czworga pod przywództwem Jiang Qing została odsunięta na margines, a Deng Xiaoping powrócił do sfer władzy, wtedy z odrazą pożegnano się z bezsensownym chaosem rewolucji kulturalnej, starając się jednocześnie przestawić gospodarkę na tory nowoczesności. Pomijając kilka pustych sloganów powtarzanych dla zachowania pozorów, skończono z teorią marksistowską, robiąc miejsce dla prawdy praktycznej, to znaczy przepisów kapitalizmu! Był to powód do rozpaczy dla „ostatnich bastionów maoistów na Zachodzie”, jak nazwał ich Simon Leys („Gdzie poza Zachodem można by ich jeszcze znaleźć?”, pytał w La Forêt en feu, by zaraz potem rzucić szyderczo: „Wydaje się, że schronili się we francuskim MSZ na Quai d’Orsay. To zadziwiające, że w chwili gdy sami Chińczycy usiłują pozbyć się kłopotliwego wspomnienia o Mao, każdy francuski dygnitarz czy mąż stanu odwiedzający Pekin nalega, by uwzględnić w programie wizyty nabożną pielgrzymkę do mauzoleum Mao, co za każdym razem wzbudza zakłopotanie i dezorientację ekipy Deng Xiaopinga, zastanawiającej się, z jakiego to tajemniczego powodu Francja chce jej okazać wrogość!”. Prawdą jest, że Deng niewątpliwie nie zdawał sobie sprawy, iż hołd oddany postaci Mao był dla francuskich polityków okazją do wyróżnienia się: najbardziej inteligentny z tego grona, Valéry Giscard d’Estaing, jak wszyscy wiedzą, po śmierci Wielkiego Sternika żegnał go jako „latarnię światowej myśli”… Lecz nasz dziarski prezydent – miał wówczas zaledwie pięćdziesiąt lat – nie był jedynym, który uderzył w ton ekstatycznej emfazy. Przy okazji tej planetarnej żałoby Philippe Meyer opublikował dosyć zabawny przegląd pochwał, jakimi okadzano w prasie świętą postać Mao13. Palmę pierwszeństwa należy bez wątpienia przyznać Alainowi Peyrefitte’owi, który przypomniał zwykłym śmiertelnikom, że „cechą właściwą bogom i półbogom jest nieśmiertelność”, i sarkastycznie wypowiadał się o „zachodnich tęgich głowach”, które miały ironicznie odnosić się do kultu, jakim wdzięczny lud otaczał tę boską postać. Han Suyin też się wyróżniła, jako autorka swoistej nabożnej ilustracji do katechizmu: nie omieszkała zaznaczyć, że Mao zaliczył swój pierwszy „udany” strajk w wieku siedmiu lat, jako uczeń. Nie można też nie wspomnieć o wiekopomnym sporze François Mitterranda z Edgarem Faure’em: panowie kłócili się o to, kto dostąpił zaszczytu bycia „jednym z pierwszych polityków”, jak twierdził o sobie jeden, czy też „jednym z pierwszych zachodnich mężów stanu”, jak utrzymywał drugi, który został przyjęty przez człowieka określonego przez Jeana d’Ormessona mianem „nowego Prometeusza”).
Wysiłki mające na celu transformację Chin, podejmowane pod kierunkiem Deng Xiaopinga, były adekwatną reakcją na pilną potrzebę reform w kraju, który w wyniku rewolucji kulturalnej znalazł się na krawędzi przepaści. Ten niezbędny trend modernizacyjny wzbudził tak wielkie nadzieje, że w 1979 roku zaczęły rozbrzmiewać głosy wyrażające pragnienie wolności. W Pekinie pragnienie to symbolizował „mur Demokracji”, na którym lud zamieszczał hasła przeciwne władzom i partii. Deng uznał, że priorytetem dla Chin były „cztery modernizacje”, to znaczy dogłębne zmiany w sektorze rolnictwa, przemysłu, technologii naukowych i obrony. Wei Jingsheng, elektryk z zawodu i były dowódca czerwonogwardzistów, zdawszy sobie sprawę z tego, jaką katastrofą okazał się maoizm, domagał się w manifeście, który stał się słynny, „piątej modernizacji”, a mianowicie demokracji14. Lecz „wiosna pekińska” trwała tylko jedną nomen omen wiosnę: w systemie komunistycznym nie do pomyślenia było, by dzierżący władzę zrezygnowali z monopolu politycznego i pozwolili na przekroczenie niektórych wyraźnie nakreślonych czerwonych linii. Simon Leys przypomniał o tym w tekście z 1979 roku, zamieszczonym później w La Forêt en feu: „Deng jest stalinistą do szpiku kości, dla niego »demokracja« i »prawa człowieka« to słowa o przykrym brzmieniu; uznał on, że został zelżony, kiedy zachodni komentator określił jego politykę mianem »liberalizacji«” (niestety, był to proroczy osąd, jeśli pomyśleć o cynizmie, z jakim dekadę później ten sam Deng bez wahania kazał strzelać do demonstrantów na placu Tian’anmen). W każdym razie na początku lat osiemdziesiątych z jednej strony pragmatyzm ekonomiczny stwarzał Chinom niezaprzeczalne możliwości rozwoju i otwarcia na świat zewnętrzny, z drugiej zaś kasta u władzy czym prędzej umocniła swoje prerogatywy za pomocą represji. Dla dzielnych animatorów „pekińskiej wiosny”, którzy domagali się demokracji – a w pierwszym szeregu był Wei Jingsheng – oznaczało to aresztowanie i długie kary więzienia (połączone z torturami). W tym samym czasie, powie Leys, „dla zachodnich maoistów, i to właśnie najbardziej mnie oburza, w chwili gdy Chiny przestały odpowiadać prefabrykowanemu mitowi, kraj ten przestał istnieć”*15. Zresztą obecnie większość tych dawnych bojowników nie dość, że nie rumieni się ze wstydu, to jeszcze poczytuje sobie własne zaślepienie za powód do dumy: maoizm, który w rzeczywistości oznaczał masowy terror i miliony ofiar, dla nich jest związany z sympatycznym folklorem ich młodzieńczych lat. W Studiu nieużyteczności Simon Leys w pewnym momencie przywołuje fakt, że Francja dała światu Rabelais’go i Hugo, Montaigne’a i Pascala, Stendhala i Baudelaire’a. Lecz jak nie zastanawiać się wraz z nim, jakim cudem „w kwestii maoizmu niektórzy przedstawiciele francuskiej elity intelektualnej […] pobili światowy rekord głupoty”16?
Ponad czterdzieści lat po fakcie trudno wyobrazić sobie obelgi i pogardę, jakimi w 1971 roku paryska inteligencja powitała Les Habits neufs du président Mao. Powiedzieć, że ta próba demistyfikacji stała w opozycji do dominujących interpretacji zjawiska rewolucji kulturalnej, to powiedzieć mało. W rzeczywistości wielu potraktowało tę książkę jako oszustwo, jeśli nie wręcz żałosną manipulację amerykańskich służb (albo brytyjskich, jak utrzymywali niektórzy). Dowodem może być pogardliwa reakcja Jeana Daubiera, którego poprosiło o opinię czasopismo „Tel Quel” Philippe’a Sollersa17. Daubier uchodził bowiem za specjalistę od spraw chińskich: przebywał w Chinach w latach 1966–1968, napisał książkę pod tytułem Histoire de la révolution culturelle prolétarienne en Chine [‘Historia proletariackiej rewolucji kulturalnej w Chinach’]18 i często wypowiadał się na łamach miesięcznika „Le Monde diplomatique”. Wkrótce po ukazaniu się eseju Leysa Daubier tak go podsumował: „To antologia plotek krążących od lat po Hongkongu, a pochodzących z dobrze określonego amerykańskiego źródła. Znaczące jest to, że autor nie śmie podać swoich źródeł. To konglomerat niesprawdzalnych twierdzeń przedstawianych jako »prawdy« ustalone na podstawie prac eksperta sinologa, o którym nikt nie słyszał. To ociera się o szarlatanerię”. Wyrok był jasny i stanowczy. Przypomnijmy, na wszelki wypadek, że słowniki definiują szarlatana jako oszusta wykorzystującego ludzką łatwowierność: na szczęście słuszna proletariacka nauka ludzi takich jak Daubier pozwoliła tak szybko zdemaskować oszusta! (Inna wybitna postać francuskiego maoizmu, Régis Bergeron, mówił o „jadzie”19 Leysa).
W 1972 roku, przy okazji wznowienia Les Habits neufs du président Mao, Simon Leys poda szczegółową listę swoich źródeł, w większości w języku chińskim, a będzie dominowała wśród nich oficjalna prasa Chińskiej Republiki Ludowej i Czerwonej Gwardii (wiele pozycji zostało już wskazanych w pierwszym wydaniu książki). Głupia uwaga, która podała w wątpliwość wiarygodność informacji pochodzących z Hongkongu, zdradza po prostu nieznajomość faktu, że właśnie Hongkong był najlepszym punktem obserwacyjnym, by uzyskać – czasem z wyprzedzeniem – dokumenty dotyczące władz komunistycznych i by zbierać niezliczone indywidualne świadectwa. Dzięki podróżnikom regularnie odwiedzającym Chiny, nielegalnym imigrantom, dawnym czerwonogwardzistom, którzy zdołali uciec przed represjami, dzięki mieszkańcom utrzymującym kontakty z rodziną, dziennikarzom i badaczom takim jak ojciec Ladany, jezuita posiadający nadzwyczaj rozległą wiedzę, który wydawał czasopismo „China News Analysis” – dzięki nim wszystkim w Hongkongu miało się dostęp do dokładnych i obszernych informacji na temat chińskich realiów. Ponadto bywało nawet, że same pekińskie kadry kierownicze rozmaitych szczebli korzystały z tej enklawy, by rozpowszechniać swoje przekazy. Jednak Jean Daubier uznał, że sinolog szarlatan czerpał stamtąd wydumane wieści sfabrykowane przez Jankesów. Dziesięć lat później, niedługo po „pekińskiej wiośnie”, Simon Leys nie odmówi sobie przyjemności wysunięcia propozycji zbudowanej wedle schematu „dowodu przez Sartre’a”, teologicznego sylogizmu, tak oto sformułowanego przez Bernarda Franka: Sartre przeczy istnieniu Boga; wydarzenia zawsze przeczyły twierdzeniom Sartre’a; ergo… „W dziedzinie spraw chińskich – pisał Leys – istnieje odpowiednik tej odwróconej nieomylności. Można by ją nazwać »dowodem przez Daubiera«. Istotnie, od dekady pan Jean Daubier myli się w swoich analizach chińskiej polityki z godną podziwu stałością, ścisłością i pewnością siebie […]. Znaczna część dobrej opinii, jaką słusznie cieszy się »Le Monde Diplomatique«, bierze się właśnie z tej stabilności trwania w błędzie, jaką zapewnia pismu pan Daubier, nie zważając na żadne przeciwności”. Na przykład Daubier potępiał zbrodnie, jakie popełnili Liu Shaoqi oraz Deng Xiaoping, by przez kontrast skuteczniej zachwalać panią Mao i Lin Biao. Sama narzuca się złota zasada: „Zawsze wystarczyło przeczytać go na odwrót, by mieć pewność, że rozumie się rzeczy właściwie” (La Forêt en feu).