54,00 zł
Fabułę swojej nowej powieści Wojciech Popkiewicz częściowo oparł na faktach i motywach autobiograficznych. Główny bohater, Tadeusz z pokolenia Kolumbów, żołnierz AK, po wojnie wraca do swojej pasji – fortepianu. Znakomicie zapowiadający się pianista zostaje zakwalifikowany do udziału w pierwszym powojennym (odbywającym się jeszcze w Teatrze Roma) Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina. Niemal prosto z sali koncertowej trafia na przesłuchanie, w czasie którego funkcjonariusze bezpieki łamią mu palce. Z więzienia wychodzi w czasie odwilży w 1956 roku i w ślad za swoją rodziną wyjeżdża do Wrocławia. Pracuje tam jako portier w Wyższej Szkole Muzycznej i komponuje. Powieść kończy się w trakcie strajków w 1980 roku.
Bohater, podobnie jak autor książki, spotyka znane postaci historyczne, m.in. profesora Jana Ekiera, profesora Jerzego Lefelda, Jerzego Waldorffa, Annę German, Czesława Niemiena, Irenę Rowecką-Mielczarska, córkę generała Stefana Grota-Roweckiego, Rafała Wojaczka. Przywołane są również autentyczne wydarzenia, m.in. przedstawiona w tragikomiczny sposób historia problemów kierownika Klubu Muzyki i Literatury we Wrocławiu po zasłabnięciu Wandy Wiłkomirskiej w trakcie występu czy organizowane w willi Pan Twardowski w Karkonoszach pojedynki na dwa fortepiany Ludomira Różyckiego i Władysława Kędry, których dźwięki niosły się daleko po górach.
Akcja „Pianisty bez palców” toczy się wartko, Popkiewicza cechuje prosty, ascetyczny styl. Lirykę odnajdziemy w piosenkach, balladach i tekstach pisanych do utworów Fryderyka Chopina – Tadeusz cały czas marzy o zrealizowaniu musicalu chopinowskiego. Na końcu książki czytelnik znajdzie kody QR prowadzące do przywołanych w powieści utworów muzycznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 214
redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
opieka redakcyjna i korekta: Aleksandra Zoń
korekta: Filip Matwiejczuk
projekt okładki i stron tytułowych: Poziomka Studio Emilia Piechowicz
© Copyright by Wojciech Rohatyn Popkiewicz
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN: 978-83-8196-872-0
Wbiegał po dwa, po trzy schody, podciągając się poręczą. Słyszał wyraźnie chopinowskie akordy. Zadyszany przystanął na trzecim piętrze. Ktoś zdzierać musiał mosiężną wizytówkę na drzwiach. „Dyże…” Muzyka zamilkła nagle. Tylko serce rozrywało mu pierś. Więcej niż sto uderzeń na minutę – pomyślał… – Szesnastka, przedłużona ósemka, szesnastka i półnuta. Przewodni motyw Etiudy rewolucyjnej. W takim rytmie zapukał do drzwi. To był ich sygnał. Jego i Basi.
– Jesteś – Barbara wyszeptała w półmroku przedpokoju, w uchylonych drzwiach. Przywarł do jej szczupłego ciała.
W salonie rozbłysło światło i rozbrzmiały głosy.
– A Janek?
– Żyje. Żyje – uspokoił. – Muszą odebrać w nocy zrzuty… Ja też tylko na chwilę…
– Chodźcie do stołu! Czekaliśmy. Postawiłam dwa puste talerze. Dla ciebie, Tadziu, i dla Janka. Nie wiem, czy tak można… – Mama Basi wskazała gestem – siadaj tu, mój drogi...
Ojciec Basi przeżegnał się i wziął do ręki opłatek. Drugą ręką objął żonę…
– Kochani. Po pierwsze, życzmy sobie i Boga prośmy, by skończyła się okupacja, wojna… Byśmy wszyscy przeżyli… Basiu, chodź, kochanie. Życzę ci…
Basia odsunęła się.
– Muszę wam to wyjawić teraz… – podniosła i zaraz ściszyła głos: – Chyba jestem w ciąży!
Tadeusz zauważył, że była wpatrzona tylko w niego. Wytrzymał jej wzrok. Przez myśli przemknęło mu ich ostatnie, krótkie i szalone spotkanie. Bielański Las. Pierwszy listopadowy śnieg… Miała wtedy nasuniętą na czoło wełnianą czapeczkę z pomponem. Taką śmieszną. Dopiero gdy ją zerwał, rozsypały się aż do ramion ciemne włosy. Tam była mała stajenka dla saren. Pełna pachnącego siana. Do tej pory pamięta jego zapach.
– Słuchaj, Basiu… Ta dziecina, która narodzi się… Oby żyła w wolnej Polsce – powiedział ojciec, przerywając milczenie wszystkich.
Tadeusz wpatrywał się w twarz Basi. Przymknęła powieki jakby zażenowana. Mama rozpłakała się bezgłośnie.
Chcąc ukryć zmieszanie, Tadeusz zapytał:
– Czy była już kolęda?
– Słyszysz, Basiu? Siadaj do pianina! – ojciec był prawie stanowczy.
– Może ty, tato… Albo Tadzio… Gdyby był Janek, zagrałby Scherzo h-moll. Tam jest kolęda. Najpiękniejsza z polskich kolęd…
– Basiu. Ty też to grasz – odezwała się mama. – W naszej rodzinie tylko ja na niczym nie gram.
Basia obruszyła się.
– Przecież świetnie malujesz… No dobrze… Niech wam będzie… Póki mi brzuszek nie będzie wadził…
Tadeusz podwyższył stołek. Dawno nie grała – pomyślał. – Czyli to ojciec grał przed chwilą…
Szczupłe, długie palce Basi rozpętały zawieruchę dźwięków. Trafiały precyzyjnie w pożółkłą klawiaturę z kości słoniowej. Było już za późno, by przymknąć klapę. Po burzliwym intro przyszło uspokojenie. Równolegle z motywem kolędy zabrzmiał głos Basi. Świeczka na stole dopalała się, skwiercząc. Obok leżały na sianku nietknięte opłatki.
…Nie płacz, maleńki, szkoda twej łezki
Ojciec niebieski niech martwi się o świat…
Czy wszystkim starczy okruszków chleba?
Śpij, sił ci trzeba, byś mógł ocalić nas…
Lulajże, zmruż oczka, by nie widziały
Jak licha ta szopka, żłóbek zbyt mały
Lulajże, skiń rączką teraz pasterzom
Tyś dla nich nadzieją, daj znak, niech wierzą… (zob. s. 263)
– To Basi słowa czy twoje, Tadeuszu? – wyszeptała mama.
– Nasze… Wybaczcie, kochani. Ja nie mogę tu dłużej być z wami. Wyrwałem się tylko na krótko, a zaraz będzie godzina policyjna. Nie mogę Janka zostawić samego. Przyrzekłem mu, że wrócę. Po północy ma być zrzut… Basiu. Tak się cieszę… To najlepsza wiadomość, jaką w życiu usłyszałem. Błagam… Graj dalej…
…Zaśnij, maleńki, niech ci się przyśni
Że nienawiści nie ma na ziemi tej…
Niech ci się przyśni kraj twój w zieleni
Dom bez płomieni – uśmiechnij się przez sen…
Tadeusz myślał teraz o swoich rodzicach, którzy zginęli w pierwszych dniach wojny w zbombardowanej Warszawie. Wzruszone twarze słuchających zamarły. Na korytarzu rozległy się kroki. Było ich wiele. Przeniosły się wyżej, jakby na czwarte piętro. Trzasnęły drzwi.
Podniesione głosy, jak szczekanie sfory psów, ucichły. Barbara w transie nie przestała grać i śpiewać.
Czy słyszysz Chopina, moja perełko
To twoja kolęda, me pieścidełko
Śpij, niech cię utuli to kołysanie
Śpij, niech cię nie zbudzi ludzi wołanie…
Pukanie do drzwi było bezładne, choć niezbyt natarczywe.
Mama zdjęła łańcuch i otworzyła. W świetle korytarza rysowała się sylwetka w zadaszonej czapce i długim, czarnym płaszczu.
– Verzeihung…
Dostojnym krokiem oficer wszedł do salonu.
– Spiel weiter… – zwrócił się grzecznie do Barbary wstającej od klawiatury.
Basia usiadła z powrotem. Finałowa część scherzo zabrzmiała forte. Ostatnie akordy cody zbiegły się z wkraczającymi do pokoju dwoma żołnierzami.
– Was ist das? – oficer usztywnił się i podniósł głos.
– Scherzo h-moll… – odpowiedział ojciec.
– Chopin? Ja?
Ciszę przerwał ryk oficera:
– Das ist verboten!
Odsunął gwałtownym ruchem Basię i sam usiadł do fortepianu. Zaczął grać Cichą noc… Samą melodię.
Naraz przerwał i zaintonował barytonem:
– O Tannenbaum, o Tannenbaum… Wie grün sind deine Blätter…
Jedną ręką walił teraz w klawiaturę, a drugą dyrygował. Żołnierze podchwycili melodię. Nawet nie fałszowali. Darli się coraz głośniej, podchodząc bliżej instrumentu.
Tadeusz puścił dłoń Basi. Zdecydował się.
Broń, którą miał przy sobie, pistolet VIS 35, mogłaby kosztować więcej niż muzyka Fryderyka. Boże… i to wszystkich. Wiedział, że z pokoju można było przez kuchnię wyjść na korytarz. Drzwi na klatkę schodową były otwarte. Zbiegł po schodach. Mroźne powietrze uświadomiło mu, że płaszcz tam został. Zdawało mu się, że został tam cały. Ulica była pusta.
– Mamo!
– Spokojnie, Basiu. To tak jest. Masz jeszcze co najmniej miesiąc. Co mówił doktor?
– Mówił, że połowa sierpnia… Tylko wiesz… On tego dnia operował dwóch naszych chłopaków z lasu. Oglądał mnie w pośpiechu. Bał się, że go nakryją.
– To świetny lekarz. Zresztą przyjaciel ojca.
– Właśnie. Pytał o tatę. Powiedziałaś mu?
– Nie.
– Dlaczego?
– Mamo. Ja o tacie myślę ciągle, ale wmawiam sobie, że to nieprawda, zły sen…
– Zresztą ten ostatni list z obozu… Tato nas uspokaja. Jak jest naprawdę, nie wiemy.
– Po co miałam jeszcze denerwować lekarza. On miał dość…
– Tak, wiem… Jego syn… Basiu. Zrobię ci herbatkę. Mam taką dobrą… uspokajającą.
Znowu te głośniki ryczą. Przymknę okno, bo wytrzymać nie można…
– Od kilku dni naganiają do kopania rowów. Obrona przed bolszewikami. Potrzebują stu tysięcy mężczyzn. Grożą…
– Czy ktoś poszedł, mamo?
– Nie słyszałam. Chyba nikt. Będą się mścić… Znowu rozstrzeliwać. Albo…
– Albo co?
– Boże! A to co za wybuch?
– Basiu. Schodzimy do piwnicy. Weź świeczkę, bańkę z wodą… Nie. Ja wezmę. Ty nic nie noś. Konserwy tam mamy.
Za oknem słychać było pojedyncze wystrzały. W bramie, przy zejściu do piwnicy było już kilka osób. Pies ujadał. Chyba bał się najbardziej. Zamilkł nagle. W świetle bramy, ulicą, przemknął jeździec na koniu. To stało się tak szybko, że tylko tętent oddalających się kopyt świadczył, że to nie był sen. Ile informacji jednak zawierał ten grottgerowski obraz: koń był biały. Jeździec wyglądałby jak Chrystus, gdyby nie furażerka na głowie. Siedział na oklep. W jednej ręce ściskał długą, biało-czerwoną flagę bez drzewca, która plątała się z końskim ogonem. Wykrzyczał tylko jedno słowo:
– Powstanie!
…Tętent, tętent, wołanie
Czy on tylko jest zjawą
Jeździec na koniu białym
Woła… Powstań, Warszawo…
Barbarze wydało się, że słyszy te słowa, które natychmiast kojarzyły jej się z tętniącym, choć rwanym, początkiem Poloneza fis-moll opus 44. Może było odwrotnie i to muzyka tkwiąca w jej podświadomości przywołała strzępy zdań… To było ich ulubione zajęcie z Tadeuszem. Słowa do motywów Chopina. Gdy on grał, ona zapisywała je spontanicznie na karteluszkach. Potem wspólnie przepisywali strofki do notesu w twardej, drewnianej oprawce, na której wierzchu był wytłoczony klucz wiolinowy. Niekiedy też podpisywali nuty linii melodycznej. Czy to była poezja? Jeśli tak, kto był jej autorem?
W piwnicy, a właściwie w kilku połączonych niskim korytarzem piwnicach, było już chyba kilkadziesiąt osób z tej i sąsiedniej kamienicy, która zapaliła się od wybuchającego pocisku. Okienko z korytarza wychodziło na ulicę, a przez większe, ale okratowane okno można było wyglądać na podwórko z oficyną, gdzie mieszkańcy ustawili ławkę, a sąsiadka z parteru pielęgnowała róże w pełni rozkwitające w sierpniowym słońcu. Dzień wydawał się niemiłosiernie długi i przynosił coraz to nowe wieści z miasta, gorączkowo wykrzykiwane przez mężczyzn lub szeptane przez kobiety. Znoszono z góry materace, koce i koszyki z prowiantem. Napełniano wiadra wodą. Nagle ze ścian posypał się tynk. Potężny huk i podmuch powietrza spowodował, że rodziny, i tak skupione bliżej siebie, skłębiły się w uściskach. Kazio, pijaczek z suteryny, rozpłaszczył się na podłodze, kryjąc pod brzuchem butelkę. Ktoś zaniósł się histerycznym śmiechem. Gdy kurz na podwórzu opadł, przez kraty okienka widać było postać kobiety leżącą na trawniku, z twarzą skierowaną do nieba, jakby opalała się w promieniach popołudniowego słońca. Nie poruszała się. Z rozdzierającym krzykiem wbiegła na podwórko dziewczynka. Mogła mieć z dziesięć lat. Przywarła do kobiety. Seria wystrzałów od strony ulicy sparaliżowała stłoczonych w piwnicy mieszkańców. Na podwórku pojawiła się jeszcze jedna postać. Przygarbiony, jakby chciał uniknąć kul, wbiegł młody mężczyzna. Objął dziewczynkę i już czołgając się z powrotem, ciągnął ją po ziemi. Kłęby dymu przesłoniły ich oboje.
– Mamo! To Tadeusz – krzyknęła Basia. Poczuła dreszcze, które przeniknęły jej ciało. Nie. Jeszcze nie teraz – pomyślała.
– Zaopiekujcie się nią! – Tadeusz rozkazującym tonem krzyknął na rozmodlone kobiety, przekazał im rozpłakaną dziewczynkę i dobiegł do Basi.
– Kochanie! – Zdarł z siebie zieloną panterkę, zarzucił jej na plecy i próbował dopiąć guziki.
– Tadziu, przestań. Przecież widzisz, jaka jestem gruba, a poza tym jest gorąco.
– Mamo, daj mu się napić wody. Tadziu… Jaki ty jesteś zgrzany. Gdzie chłopcy? Gdzie Janek?
– Janek na Stawkach, w niemieckich magazynach. Zdobyli je. Tam broń… A nawet ta panterka stamtąd… Da się poluzować. Poczta na Świętokrzyskiej też zdobyta. Wszędzie wywieszają polskie flagi…
– Pali się dach! – Sąsiadka z trzeciego piętra wbiegła do piwnicy.
– Tadziu. Mamo! Biegnijcie do mieszkania. Tam jest tyle rzeczy. Mogą wszystkie spłonąć… W fortepianie jest nasz album i dokumenty… Fortepian! Zostawcie mnie tu. Nic mi się nie stanie.
Basia rzuciła się na stary materac, z którego wzbił się tuman kurzu. Mama została przy niej. Za Tadeuszem wybiegło kilka osób, sąsiadów z wyższych pięter.
– Jak fortepian spłonie… Na czym będę grała? – To było centrum jej egzystencji.
Fortepian.
– Spokojnie, Basiu. Niejeden instrument jest na świecie. W domku u Dehnelów jest nawet koncertowy fortepian i to na parterze. To blisko, a oni tacy gościnni. Tam często domowe koncerty… Chociaż, czy teraz jest czas na granie, Basieńko? Nie czas.
Szlochająca dziewczynka wyrwała się kobietom i znowu wybiegła na podwórze.
Wycie syren zagłuszyło krzyki ludzi.
– Nikt nie wychodzi! – zawołał starszy mężczyzna, wbiegając do piwnicy. – To wyją na Bielanach. Nasi próbują odbić Niemcom lotnisko. Te ciężarówki ze szwabami tam jadą.
Od ulicy słychać było także zgrzyt gąsienic.
– A ruscy? Właśnie, co z nimi? – pojawiły się pytania.
– Walą z armat na wiwat… Jakby w kierunku Radzymina.
– To może i dobrze. W trzydziestym dziewiątym, jak nam pomogli, skończyła się Polska.
– Bzdura! Żyjesz?
– …Kiedy my żyjemy… – zaintonował staruszek. Głosy wypełniły piwnicę. Naraz powiało chłodną wilgocią. Basia schowała dłonie w obszerne kieszenie panterki. W prawej kieszeni był jakiś twardy przedmiot.
Czemu oni nie wracają? Co tam się dzieje? – pomyślała i poczuła, że ścierpły jej nogi. – Nie wypada mi tak grzebać…
Ciekawość zwyciężyła. Był to oprawiony w drewniane okładki notatnik. Poznała go natychmiast. Tadeusz częściej, ale i ona niekiedy, zapisywali oprócz poezji także złote myśli i wyznania. Żadnych adresów i telefonów. To byłoby niebezpieczne. Była przekonana, że notatnik został w mieszkaniu. Zasuszony kwiatek wypadł na jej kolana. Przysunęła świeczkę, by przeczytać ostatni zapis. Tak. Tych strofek nie mogła znać. Kiedy on to zapisał? Dziś?
– Mamo! Co tam się dzieje?
…Żoliborz walczy, na barykady
Musimy bronić skrawka wolności
Choć skrzydłem zamiótł anioł zagłady
Polska ma przeżyć, jeszcze w nas dość sił!
– Pani Nowakowa! Widziała pani moich? Jak pani ich zobaczy… Uciekłem z Woli. Z piekła…
– Co tam się dzieje? Niech pan mówi! – Wokół osmalonego mężczyzny skupiło się parę osób.
– Palą zwłoki. Setki… Tysiące… Wypędzili z domów. Rozstrzelali i polali benzyną. Niemcy, Ukraińcy, jakieś skośnookie diabły… Ja też paliłem…
– Panie, jak to?
– Pod karabinem. Kto nie palił, strzelali. Szwaby boją się epidemii… Tych co palili, też zastrzelili. We mnie nie trafił, ale padłem… Myślałem, że nie przeżyję… Zwymiotowałem, jak na mnie sikał, ale nie zorientował się. Ten jego śmiech mnie uratował. Rżał jak koń. Jeszcze go słyszę…
– Pani Nowakowa, a gdzie Tadek?
– Biegnij na strych. Oni tam gaszą ogień.
– Tylko nie to… Tylko nie to…
W przejściu ukazał się Tadeusz. Był uradowany.
– Instrument cały. Mieszkanie też. Udało nam się ugasić strych i wasz przedpokój. Bez wody. Zdusiliśmy ogień dywanami.
– Jakie to szczęście… – roześmiała się Basia, zarzucając ręce na ramiona Tadeusza.
– Nie do końca… Rozstroił się od żaru. Próbowałem coś zagrać, ale…
– Liszt uwielbiał rozstrojone fortepiany – wtrąciła Basia. – Tadziu. Co ja tu plotę… Tragedia na Woli. Słuchaj, co mówi Edek... To się nie mieści w głowie.
– Dzieci rozdeptywali buciorami. Dzieci… Pojmujecie… Malutkie. Widziałem to! Mężczyzn rozstrzeliwali od razu. Kobiety wcześniej gwałcili… – Edek wyrzucił z siebie jednym tchem. – Tadeusz, zabierz mnie ze sobą. Gdzie wy teraz jesteście? Bóg mnie pokarze, jeśli się nie zemszczę. Widział, co robiłem. Paliłem ich zwłoki. To czemu mi pozwolił żyć?
– Edziu – Tadeusz ściszył głos. – Proszę… Niech Basia tego nie słucha…
Kończyła się woda, kończyły się zapasy żywności. Nie kończył się tylko ten upiorny czas. Czy to był jeszcze dzień, czy już noc? W ciemnej piwnicy gasły płomyki świec.
Tadeusz wychodził i powracał.
– Tadziu, kochanie! Chodź tu wreszcie do mnie. Znalazłam twój… Nasz notatnik. Kiedy ty to pisałeś? Powiedz prawdę…
…Och, czemu warkocz swój dziś obcięłaś
Był jak pszeniczny kłos
Cóż, on pod hełmem zmieścić się nie chciał
Wybacz, nie czas na złość…
– Basiu. Głuptasie! Dziewczyny dorwały się do sortu… Dawałem jej hełm. Chyba nie jesteś zazdrosna… Dobrze, że ten notatnik w twoich rękach. Pisz. Pisz także za mnie. Za nas oboje... Tylko teraz się nie pogniewaj. Dehnelowie pomagali mi gasić pożar. Oni tak bardzo pragną, żebym wpadł do nich zagrać. Wspaniały mają fortepian. Marki Pleyel. Chopin na takich grał… Tam się zebrało sporo osób. To blisko. Zagram jeden utwór i wrócę…
– Nie, nie… Tadziu… No dobrze, ale zaraz wracaj. Zagraj im Poloneza fis-moll i wracaj.
– Tak. Oczywiście… – Tadeusz prawie wyrwał jej notatnik.
– Daj mi na chwilę… Zobacz… To ten fragment poloneza… Tak mi się skojarzył.
A my zgarbieni jeszcze z kanałów
Wyprostujemy grzbiety cuchnące
Tam nie ogłuchliśmy od wystrzałów
Teraz oślepia sierpniowe słońce…
Jak oczy zmrużyć, dojrzymy przecież
Za taflą Wisły Praga spokojna
Czy oni żyją na innym świecie
Czy dla nich już się skończyła wojna?
W drzwiach Tadeusz minął się z Małgorzatą, narzeczoną Janka. Niekiedy zostawała ona na noc w mieszkaniu z Basią, a kiedy ogłaszano alarm, pomagała zejść do piwnicy. Od kilku dni jej nie było. Teraz nie potrafiła ukryć zdenerwowania.
– Basiu. Miałam zły sen. Tak się boję o twojego brata. Czy macie od chłopaków jakieś wieści? Nasz ślub miał być w pierwszą sobotę września. Były już zapowiedzi.
– Małgosiu. Zróbcie to jak najprędzej. Ksiądz Marian tu zagląda. Porozmawiam z nim.
– Ksiądz Marian bardzo zajęty. Spowiada gdzie popadnie, a komunii udzielał nawet przy barykadzie w Alejach Jerozolimskich.
– To i wam da ślub.
– Basiu. Gdzie? Nasz kościółek leży w gruzach. Marzyliśmy, że właśnie tam. Akurat wszyscy byśmy się pomieścili. Tadeusz miał zagrać na organach.
– Małgosiu. On jest. Tu blisko. Właśnie gra, ale na fortepianie u Dehnelów. Na waszym ślubie może zagrać marsza Mendelssohna. Obejdzie się bez kościółka. Zróbcie to, póki co…
– O czym ty mówisz, Basiu? A wy? Przecież będziecie mieć dziecko. Najwyższy czas zalegalizować wasz związek przed Panem Bogiem.
– Wiesz dobrze, Małgosiu, że jak urodzę, nie będę mogła być na waszym ślubie, a na nasz teraz też już za późno. Zresztą jaki ksiądz nas pobłogosławi. Panna w ciąży i szalony powstaniec. Gdyby Tadeusz tak się nie angażował w walkę, byłoby dawno po naszym ślubie.
– Basiu. Spokojnie. Wam się wszystko ułoży… Co ty tam zapisujesz?
…Ach, miała jego być tej jesieni
Szły zapowiedzi już
Kościół legł w gruzach, los się odmienił…
– Siostro. Ten już bez tchu…
Weranda u Dehnelów była otwarta i fortepian wysunięty aż pod arkadę z winoroślami. Zgromadziła się grupka sąsiadów, ale chyba i goście z pobliskich uliczek.
Kilkadziesiąt osób. Oklaski zabrzmiały, gdy Tadeusz zbliżył się do fortepianu. Podniósł klapę. Od razu pomyślał, że to być może najważniejszy koncert w jego karierze. Może nawet w życiu… Pomyślał i zaraz odrzucił, przerwał tę myśl, jakby była niedorzeczna. Niedokonana. Fortepian miał ponad klawiaturą secesyjną intarsję i złote napisy z wystaw, na których zdobywał nagrody.
Instrument się doczekał. To może i ja kiedyś… – Tadeusz chciał, żeby ktoś inny zweryfikował wreszcie jego talent. Basia nie miała wątpliwości, ale wiadomo, sprzyjała mu bardzo.
Profesor Dyżewicz, ojciec Basi, jeszcze rok temu chciał przygotować go do najbliższego Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego. Sytuacja na frontach wojennych stwarzała pewną nadzieję.
– Będzie Polska… Będzie konkurs – mówił wtedy profesor.
Choć tamte miesiące nie sprzyjały lekcjom. Profesor nie czuł się najlepiej. Odwoływał w ostatniej chwili, ale Tadeusz i tak przychodził, by spotkać się z Basią. W mieszkaniu było jednak bezpieczniej niż na spacerach w Lesie Bielańskim. Ich ulubiona kawiarenka była nieczynna, odkąd Niemcy nakryli na jej zapleczu radio. Piękną właścicielkę przeniesiono podobno na aleję Szucha. Miała taką dobrą kawę i uśmiech, którym wszystkich witała od progu.
Do diabła – pomyślał Tadeusz. – Zacznę nieco wolniej… Tak jak grał Rubinstein. Potem będę nieznacznie przyspieszał. W końcu to nie konkurs, a publiczność nie zauważy, tylko emocje będą wzrastały. Moje muszę opanować.
Wahał się jeszcze przez moment, odliczając tempo na trzy czwarte w myśli. Przecież nie próbował wcześniej tego instrumentu. Jednak nie chciał wprowadzić przypadkowych dźwięków. Gwary przycichły. Nie zauważył na werandzie nikogo z gospodarzy. Były dwie koleżanki z jego liceum, z równoległej klasy. Obce, surowe twarze starszych mężczyzn. Z młodych nikt nie miał przy sobie broni. Grupka harcerzy Szarych Szeregów z biało-czerwonymi opaskami. Literat, którego ostatnia powieść zdążyła ukazać się przed wojną, wyniósł z mieszkania krzesło dla swojej małżonki. Reszta przysiadła na ławkach za winoroślą. Weszła pani Nowakowa…
Jednak zostawiła Basię z mamą. Tak jak i on sam. Gdyby Basia mogła tu być… Położył ręce na klawiaturze. Wyczekał, aż wybrzmiały dalekie wybuchy. Pierwsze, tętniące w prawej ręce tony Poloneza fis-moll rozdarły ciszę. Jednak po kilku taktach pomruki i wystrzały z centrum miasta powróciły i towarzyszyły Chopinowi jak instrumenty perkusyjne niewidzialnej orkiestry. Jeden strzał padł całkiem blisko. To było w momencie, gdy w rozedrganym polonezie pojawia się motyw mazurka:
Tam przy studni była woda
Snajper strzelił prosto w dzbanek
Wody tylko trochę szkoda…
Więcej łez ronisz przez mamę…
Tadeuszowi nieodparcie kojarzyło się to z widokiem dziewczynki przy studni.
Ty, dziecino, nie klęcz, nie klęcz
Razem z nami skryj się w bramie
Przy nas będzie ci bezpiecznie
Chociaż nie tak jak przy mamie…
Chodźże, my cię przytulimy
My tu wszyscy bracia, siostry
Popatrz, ile masz rodziny
Choć ból serce ściska ostry…
Słuchacze nie poruszyli się z miejsc, więc grał nadal. Po finale zapadła cisza. Kiedy wychodził, ściskano mu ręce. Na ulicy minęły go sanitariuszki z noszami.
– Tam w piwnicy rodzi kobieta! – Pośród przebiegających w obie strony postaci ten krzyk nie zrobił większego wrażenia.
– Błagam! Dziewczyny, pomóżcie nam! – To był czyjś rozpoznawalny głos.
– Mamy kilku rannych, brakuje prześcieradeł, wody, wszystkiego. Oni wyją z bólu. Jeden ma urwaną nogę, wykrwawia się – krzyknął zdesperowany harcerz.
– To gdzie ja mam biec? – Ruda sanitariuszka z torbą oznaczoną czerwonym krzyżem zawahała się.
– Do chłopaków! – rozkazał mężczyzna z granatem przy pasie. – Natychmiast! Jak ma urodzić, to urodzi…
Małgosia wybiegła naprzeciwko Tadeusza. Złapała go za rękę. Teraz dopiero pomyślał, że to chodzi o jego dziecko. Ulica wydała mu się nieskończenie długa.
– Tadziu. Szybciej. Biegnijmy.
– Ty wracaj, ja muszę tu jeszcze zostać.
W kamienicy słychać było krzyk Barbary.
– Mamo!
– Basiu. Spokojnie…
– Mamo! – Basia już nie krzyczała. Przez zaciśnięte usta powtarzała co chwilę: – Zawołaj Tadeusza!
– Basiu, zaraz będzie. Jest niedaleko. – Mama obróciła się do dziewczynek wtulonych w przewrócone sienniki. – Pilnujcie jej chwilę… Ona was tak lubi… Żeby nie była sama. Ja zaraz wrócę, tylko wodę przytargam. – Zniknęła w korytarzu.
Basia nawet nie zauważyła odejścia matki. Przymknęła oczy. Znajome dziewczynki trzymały ją za ręce, przestraszone chyba bardziej od niej.
– Mamo, a gdzie oni teraz są? Tadeusz, Janek, tatuś… Dobrze, że chociaż ty jesteś… Powiedz im, żeby tu nie wchodzili… Tylko Tadek. Powiedz im koniecznie… Mnie nic nie jest… Nic nie boli. Ojej…!
…Tętent, tętent, wołanie
Dudnią w kamień kopyta
Jeszcze, jeszcze powstanie
Jeździec, on to, już znika…
– Już nie wierzyłam, że kiedykolwiek cię zobaczę… Że ty nas zobaczysz. Jak zarosłeś. – Basia odsunęła twarz od brody Tadeusza.
Tadeusz zaczął wyciągać prowianty z plecaka.
– Nie, Tadziu… Mamy tu chleb. Wypieka Nowakowa. Jest i sok pomarańczowy… Taki syrop, chyba ze zrzutów. Nie wyciągaj. Wam się przyda… Jak ty zeszczuplałeś… A ja, widzisz… jestem grubsza… Jeszcze nie wróciłam do siebie. To cud, że mam ją czym karmić.
– Ją?
– Chyba nie myślałeś, że urodzę małego powstańca…
– Janek mówił…
– Odkąd nie ma już taty, Janka i ciebie widzę tak rzadko, przeklinam to powstanie, tę wojnę, to wszystko… Chcę tylko przeżyć… Dla niej… Tylko dla niej… Dla Kasi…
– Nie spytałaś nawet, jak dać mu… jej, na imię…
– Nie było cię… Nie ma cię…
– My… – Tadeusz chciał wygłosić to, co było tak ważne dla niego.
– Tak, wiem. Ja wszystko wiem… Tylko już nic nie rozumiem…
– Basiu! Ja będę musiał tam wrócić.
– Gdzie? Na miłość boską, gdzie?
– Kampinos. Dałem słowo Okoniowi, że wrócę…
– Tadziu! Nienawidzę cię!
– Basiu! Kocham was…
W korytarzu zlały się głosy wbiegających mężczyzn. Rozpoznawalny był tylko głos Janka.
– Tadeusz! Szukamy cię. Trzeba natychmiast wzmocnić barykadę. Pantera ostrzeliwuje ulicę obok. Pocisk wybuchł u Dehnelów. Nie było ich na szczęście.
– A fortepian?
– Właśnie. To jest dobry pomysł. Przez szafki, krawężniki i parkany oni przejadą jak po maśle. Jest jeszcze ciężarówka Nowaka, już przewrócona, i ten fortepian… Ma metalową ramę…
– Tadziu! Zaczekaj! Chcę ci coś ważnego powiedzieć. Zobacz, ona płacze…
– Zaraz. Czekajcie. We trzech go nie wyciągniecie. Basiu! Wrócę…
Basia wiedziała tylko, że musi zapisać jeszcze przed karmieniem dziecka. To, czego nie zapisze Tadeusz. Jakaś siła pchała ją do notowania tego, co współbrzmiało z głębokim żalem, a nawet wściekłością. No i z muzyką, muzyką rozpędzonego poloneza.
…Na barykady, ludu Warszawy
Rozkaz ostatni to rozkaz święty
Czasem ważniejsze od życia sprawy
Wyrwijmy bruki, wynieśmy sprzęty…
Dehnelowa wybiegła na werandę. Nie krzyczała, nie zastawiała drogi taszczącym instrument mężczyznom. Szmatką wycierała w biegu kurz, jakby udzielała sakramentu na ostatnią drogę. Płacząc bezgłośnie, wyrzucała z siebie półszeptem słowa i myśli:
Zostawcie, proszę, on tam w salonie
Stoi od wieków… Na nim Chopina
Dzieci i wnuki grały tu co dzień…
Cóż… Jeśli trzeba… Smutna to scena…
Tadeusz czuł, jak pulsuje mu serce, i to chyba nie z wysiłku. Fortepian znoszony po schodkach werandy, a potem ciągnięty po bruku wydawał dysonansowe dźwięki. Także jęki i stęknięcia, jakby się bronił. Wydawało się, że nikt nie przejmuje się jego losem. Najpierw oderwały się kółka, potem już kaleki, bez jednej nogi dopchnięty został na front barykady, jeszcze przed leżącą na boku ciężarówką.
Obraz ten kojarzył się Tadeuszowi jednoznacznie.
…Popatrz, wynieśli jak u Norwida
Czarny fortepian, on w dół nie runie
Na barykadę, teraz go widać
Już gra, rykoszet poszedł po strunie…
Ostatni raz Tadeusz zapragnął uderzyć w klawiaturę, ale chyba młoteczki zablokowały się i tylko poczuł wilgotną, słoniową kość pod palcami. Uderzył jeszcze raz, ale już pięścią.
Nie wydobył dźwięku, za to struny zarzęziły z całą mocą, dając dowód, że to jeszcze nie finał.
Ruda sanitariuszka podbiegła do fortepianu, otworzyła klapę i zawołała:
– Graj!
– Za późno. Zaraz tu będą fryce – krzyknął młody człowiek z koktajlem Mołotowa w ręce.
– Graj – rzuciła dziewczyna w stronę Tadeusza.
Tadeusz chwycił odłamek cegły i przejechał nim po strunach. Raz, potem jeszcze raz i zaczął szarpać je rytmicznie. Brzmiałoby to jak upiorne tango, gdyby nie przeszedł na trzy czwarte, jak w polonezie. Dziewczyna rozpięła biały kitel, ukazując czerwoną spódnicę opinającą uda. Zachwiała się jak biało-czerwona flaga na wietrze. Rozpostarła ręce, a jej oficerki zastukały po bruku. Na domiar złego… Tak, tak… To nie mogło się skończyć dobrze… Zaczęła podśpiewywać, a właściwie wyć niskim altem, jednak przejmującym, osadzonym mocno na wybranych tonach. Zresztą przy tej kakofonii fortepianu trudno byłoby jej zafałszować.
Tadeusz zaśpiewał sam, choć nikt go nie usłyszał. W myślach chyba.
…Nie tańcz, miła, na ulicy
To jest tylko chwilka ciszy
Nie śpiewaj, bo ktoś usłyszy
To jest tylko chwilka ciszy…