Piąty gość - Knight Jenny - ebook + książka

Piąty gość ebook

Knight Jenny

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po wielu latach siadają razem do stołu, by powspominać dawne czasy. Wytrawne martini leje się obfcie, wspomnienia płyną wartką strugą… Czy coś zdoła zepsuć tę szampańską atmosferę?

Piątka dawnych znajomych ze studiów spotyka się po dwudziestu latach w przepięknej willi nad brzegiem rzeki w przeddzień rocznicy upamiętniającej ich zmarłego w tajemniczych okolicznościach współlokatora.

Caro, perfekcyjna jak zawsze, czyni honory pani domu. Nieśmiała i nieporadna Lily okazuje się odnoszącą sukcesy autorką bestsellerowej książki. Utytułowany atleta George porzucił sport na rzecz spokojnego życia na przedmieściach, a Travis, oksfordzki bad boy, doświadcza obecnie nirwany wyłącznie dzięki medytacji. Elle, ich dawna przyjaciółka, zjawia się na przyjęciu bez zaproszenia i jest

gotowa nieźle namieszać…

Każdy ukrywa jakiś mroczny sekret ze starych, dobrych czasów.

Wszyscy mają coś na sumieniu, ale kto jest winny morderstwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 397

Oceny
4,1 (57 ocen)
25
18
8
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Z braku laku…

Nie ujęła mnie
00
moniqa88ns

Całkiem niezła

Bez szału ale w miarę dobrze się czyta
00
intermission4reading

Z braku laku…

☕ Liczyłam na trzymający w napięciu thriller i się przeliczyłam. Wszystko zapowiadało się świetnie. Spotkanie po latach kilkorga znajomych. Śmierć jednego z nich. Tajemnice skrywane przez każdego z przyjaciół. I ten piąty gość, który przyjechał, tylko po to, żeby namieszać. Był pomysł, był potencjał. "I wszystko to jak krew w piach." 📚 "Taa, krew od razu" ☕ No coś tam było tej krwi ale zdecydowana większość poszła faktycznie w piach. Liczyłam na to, że napięcie będzie sięgać zenitu. A finalnie okazało się, że dostałam nudnawą historyjkę z jeszcze dziwniejszym zakończeniem. 📚 Akcja dzieję się w dwóch płaszczyznach czasowych. Na spotkaniu przyjaciół "teraz" cofamy się do czasów "wtedy" kiedy byli paczką przyjaciół podczas studiów. Okazuje się, że każdy ma swoje tajemnice i co nieco za uszami. ☕ Nadal nie mogę uwierzyć w to jak ten potencjał został zmarnowany. To było po prostu nudne! W ogóle nie czułam napięcia, nie czułam zainteresowania. To było wszystko rozwleczone, przegadane. Prz...
00
Mgosia77

Dobrze spędzony czas

Chwytliwy motyw spotkania po latach i rozprawienia się ze starymi sekretami tu został bardzo dobrze wykorzystany. Na to spotkanie warto się udać;)
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Czworo znajomych spotyka się na wspólnej kolacji, piątym gościem okazuje się nieproszona koleżanka. Łączy ich uczelniana przeszłość, wspólne sekrety i śmierć kolegi. W retrospektywach powracamy do przeszłości, by dowiedzieć się, dlaczego stosunki między nimi są tak napięte, a ich więzi uległy rozkładowi. Pojawia się więc motyw dark academy. Gęsta od niedomówień i sekretów z przeszłości atmosfera powoduje, że cały czas czujemy lekki niepokój. By poznać prawdę, musimy krok po kroku prześledzić, jak wyglądały relacje w grupie przyjaciół, ich życie na uczelni i poza nią. Wszyscy mają coś na sumieniu, a któreś z nich jest mordercą. Zdecydowanie prym wiedzie tu kreacja psychologiczna postaci oraz intryga kryminalna. Wszystkie wydarzenia, te przeszłe, jak i bieżące śledzimy z perspektywy czwórki bohaterów. Akcja nie należy do najszybszych, napięcie narasta nieznośnie powoli, a atmosfera zagęszcza się z każdą przeczytaną stroną. "Piąty gość" Jenny Knight to thriller psychologiczny w najczys...
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe Fi­fth Gu­est
Pro­jekt okładki Ca­ro­line La­ke­man at HQ © Har­per­Col­lin­sPu­bli­shers Ltd 2022
Ilu­stra­cja na okładce© Getty Ima­ges
Pol­ska wer­sja okładkiKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2022 by Jenny Kni­ght Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6717-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla Shell, dzię­kuję Ci

Wy­ci­nek z „Lon­don Ga­zette”

KLASA ŚRED­NIA ZNÓW BOI SIĘ O ŻY­CIE

Do­piero co sły­sze­li­śmy o le­ka­rzach na­wo­łu­ją­cych do ostroż­no­ści przy kro­je­niu awo­kado, a już sen z po­wiek klasy śred­niej na przed­mie­ściach spę­dza nowe za­gro­że­nie dla zdro­wia: jest nim nie­po­zorna de­ska se­rów.

Pod­czas ko­la­cji w zie­lo­nym Bar­nes, na po­łu­dniowo-wschod­nich przed­mie­ściach Lon­dynu, je­den z go­ści zo­stał rze­komo dźgnięty w brzuch kunsz­tow­nym no­żem do sera – nie­szko­dli­wym prze­cież na­rzę­dziem, uży­wa­nym co naj­wy­żej do za­da­wa­nia ran kłu­tych ched­da­rowi...

Roz­dział 1

CARO

Za­pro­sze­nie na­de­szło, gdy Caro była w dro­dze na si­łow­nię. Li­sto­nosz wrę­czył jej ko­pertę wraz z ra­chun­kiem i ka­ta­lo­giem odzie­żo­wym. Wy­mie­nili kilka zwy­kłych uprzej­mo­ści na te­mat wspa­nia­łej po­gody i gło­śnego re­montu trzy domy da­lej. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Caro wsia­dłaby do le­xusa, wy­po­ciła się na body pum­pie, a na­stęp­nie spę­dziła go­dzinkę w ka­wiarni, la­wi­ru­jąc po­śród za­wi­łej hie­rar­chii grupki zbie­ra­ją­cej się na kawę po za­ję­ciach i sta­ran­nie do­bie­ra­jąc te­maty do swo­ich roz­mów­czyń.

Te­raz jed­nak nie ru­szyła się z domu. Usia­dła na scho­dach – do­kład­nie na trze­cim stop­niu od dołu – trzy­ma­jąc w dło­niach kosz­towną ko­pertę i wpa­tru­jąc się w ro­dowy herb wy­tło­czony na pa­pe­te­rii o gra­ma­tu­rze sto czter­dzie­ści.

Pot zbie­rał jej się nad górną wargą.

Ner­wowo ob­ra­cała ko­pertę w rę­kach. Prze­szło jej przez myśl, żeby po­rzu­cić ją na bla­cie, wyjść z domu i spę­dzić dzień zgod­nie z pla­nem, ale cho­ro­bliwa cie­ka­wość zja­dała ją od środka i wie­działa, że i tak nie zdo­ła­łaby zro­bić nic pro­duk­tyw­nego. Otwo­rzyła ko­pertę szybko i bez zbęd­nych ce­re­gieli, nie­sta­ran­nie i od nie­chce­nia roz­dzie­ra­jąc gruby pa­pier.

Lady Bel­lin­ger pra­gnie za­pro­sić

Pań­stwa Ca­ro­line i Briana Car­mi­cha­elów

na ce­re­mo­nię od­sło­nię­cia po­mnika upa­mięt­nia­ją­cego sir Char­lesa i Henry’ego Bel­lin­ge­rów,

która od­bę­dzie się w nie­dzielę, 15 lipca,

w re­zy­den­cji Ri­ver­side Gar­dens 6, Chi­swick.

Wstęp tylko za oka­za­niem za­pro­sze­nia

Caro wle­piała wzrok w fi­ku­śną czarną czcionkę przez nie­skoń­cze­nie długą chwilę; mo­gło mi­nąć kilka se­kund albo i pół po­ranka – li­tery raz po raz wy­ostrzały się i roz­ma­zy­wały.

Od­sło­nię­cie po­mnika. Nie mo­gła so­bie wy­obra­zić ni­czego gor­szego niż prze­stę­po­wa­nie z nogi na nogę na wy­pie­lę­gno­wa­nym traw­niku Bel­lin­ge­rów, słu­cha­nie prze­mó­wień i ocze­ki­wa­nie na chwilę, kiedy to na­tu­ral­nej wiel­ko­ści po­do­bi­zna Henry’ego spoj­rzy na nią z góry jak Je­zus.

Caro wstała. Po­woli wy­pu­ściła z sie­bie po­wie­trze. Henry Bel­lin­ger od dawna nie od­stę­po­wał jej na krok – gdzie­kol­wiek by po­szła, za­wsze czaił się gdzieś na mar­gi­ne­sie jej pola wi­dze­nia. Wi­działa go w twa­rzach lu­dzi mi­ja­nych w au­to­bu­sie czy na lot­ni­sku. Ni stąd, ni zo­wąd ką­tem oka do­strze­gała jego sze­ro­kie ra­miona, ro­ze­śmiane oczy i do­łeczki. Ale wtedy so­bo­wtór wsta­wał z miej­sca i nie do­rów­ny­wał mu wzro­stem albo się uśmie­chał i nie zga­dzały się zęby – i z Henry’ego na po­wrót zmie­niał się w nie­zna­jo­mego w dro­dze do sa­mo­lotu.

Caro oparła się o ba­lu­stradę, czu­jąc, jak rzeź­biona po­ręcz wbija jej się w plecy. Po­now­nie prze­czy­tała treść za­pro­sze­nia. Ri­ver­side Gar­dens – cał­kiem nie­da­leko. Za­sta­na­wiała się, kogo jesz­cze za­pro­siła lady Bel­lin­ger. Skoro ona zna­la­zła się na li­ście, to z pew­no­ścią byli na niej i po­zo­stali; ta stara wiedźma nie miała prze­cież po­wo­dów, by po­trak­to­wać Caro w wy­jąt­kowy spo­sób. Przy­pusz­czała, że pry­watny se­kre­tarz Bel­lin­ge­rów miał ręce pełne ro­boty, by ich wszyst­kich na­mie­rzyć.

Przez mo­ment opie­rała się po­ku­sie, by grzecz­nie od­mó­wić, wy­krę­cić się wcze­śniej­szymi zo­bo­wią­za­niami, i po­czuła chwi­lową ulgę. Nie za­mie­rzała jed­nak da­wać lady Bel­lin­ger ta­kiej sa­tys­fak­cji.

Drzwi wej­ściowe otwo­rzyły się i sta­nęła w nich Mary-Anne, sprzą­taczka Caro.

– Nie spo­dzie­wa­łam się tu pani za­stać, pani Car­mi­chael – bąk­nęła zdu­miona wi­do­kiem Caro w hallu.

– Nie, wła­śnie wy­cho­dzi­łam. Prze­pra­szam, Mary-Anne. – Caro była wy­raź­nie spe­szona. Obec­ność sprzą­taczki ją za­sko­czyła, jakby szef przy­ła­pał ją na drzemce w pracy, i te­raz po­spiesz­nie się­gnęła po swoją torbę na si­łow­nię i klu­cze, od­kła­da­jąc za­pro­sze­nie.

– Wszystko w po­rządku, pani Car­mi­chael? – za­py­tała Mary-Anne, ru­sza­jąc na­przód, jak gdyby chciała jej po­móc.

– Tak, jak naj­bar­dziej w po­rządku. – Caro zgar­nęła swoje rze­czy. Ką­tem oka zer­k­nęła na sie­bie w lu­strze wi­szą­cym w hallu. Wy­glą­dała cał­ko­wi­cie nor­mal­nie; może nieco bled­sza niż zwy­kle, ale na jej twa­rzy nie było ani krzty po­ru­sze­nia. – Nie będę ci się plą­tać pod no­gami, Mary-Anne. Mo­żesz dzia­łać. – I wy­mknęła się na dwór.

Na ze­wnątrz po­wie­trze znad rzeki i spa­liny sa­mo­cho­dów przy­wró­ciły ją do rze­czy­wi­sto­ści. Nie za­mie­rzała stchó­rzyć, my­ślała, idąc do sa­mo­chodu. Stawi temu czoła, jak na­leży. Ca­ro­line, wy­star­czy zła­pać dy­stans – to pro­ste. Wy­obraź so­bie, że sto­isz na de­skach te­atru, że od­gry­wasz rolę sa­mej sie­bie. Tech­nika prze­ka­zana jej przez matkę, spo­sób na ode­rwa­nie się od wła­snych emo­cji. Jedna z wielu po­rad na zna­le­zie­nie so­bie bo­ga­tego męża. W tym jed­nak przy­padku Caro czuła, że po­trzebna jest jej grub­sza zbroja, coś, co ochroni ją przed ukrad­ko­wymi spoj­rze­niami in­nych go­ści, mam­ro­ta­nymi pod no­sem kon­do­len­cjami, smut­kiem nie­zre­ali­zo­wa­nych pla­nów – a przy­naj­mniej przed wy­nio­słym lek­ce­wa­że­niem lady Bel­lin­ger.

Otwie­ra­jąc pi­lo­tem sa­mo­chód, po­my­ślała, że mo­głaby zor­ga­ni­zo­wać ko­la­cję w przed­dzień uro­czy­sto­ści. Za­pew­nić so­bie po­siłki, zwer­bo­wać do swo­jej dru­żyny kilku klu­czo­wych gra­czy. Mo­głaby za­pro­sić ich do sie­bie na noc; jej dom znaj­do­wał się prze­cież naj­bli­żej re­zy­den­cji Bel­lin­ge­rów – cała grupa mo­gła się u niej za­trzy­mać. Zer­k­nęła do ka­len­da­rza. So­bota, 14 lipca; jej mąż Brian i ich naj­star­sza córka Be­thany spę­dzali wie­czór na ko­la­cji w Bar­nes Rugby Club. Ide­al­nie.

Wsia­dła do le­xusa i usa­do­wiła się w obi­tym kre­mową skórą wnę­trzu, za­do­wo­lona, że jej plan za­czął na­bie­rać kształ­tów. Na­wet nie było tak źle – wy­stawna ko­la­cja z przy­ja­ciółmi jak za sta­rych, do­brych cza­sów mło­do­ści. Przy­po­mniały jej się cięż­kie od wil­goci po­po­łu­dnia na łód­kach – wy­rzeź­bione smu­kłe ciała, słod­kie lep­kie drinki i ocie­ka­jące od potu stu­denc­kie po­tań­cówki. Mi­ło­sne pod­boje. Ro­ze­śmiane bez­tro­skie twa­rze, pełne na­dziei i ide­ałów. Noce, w któ­rych się nie bu­dziła, wpa­tru­jąc tępo w su­fit. Obiet­nice, ja­kie nio­sło ze sobą ży­cie.

Stuk­nęła kilka razy w ekran te­le­fonu i wy­szu­kała nu­mer do Geo­rge’a King­sleya. Ostat­nie, co o nim sły­szała, to to, że wy­pro­wa­dził się do Hen­ley-on-Tha­mes, jego żona Au­drey spo­dzie­wała się dziecka, a on pra­co­wał w lon­dyń­skim City w nud­nej fir­mie zaj­mu­ją­cej się za­rzą­dza­niem ak­ty­wami. Miał w zwy­czaju mó­wić rze­czy w stylu: „ka­pi­tal­nie” i „spek­ta­ku­lar­nie”. Był do­kład­nie tym, na kogo jej zda­niem za­wsze się za­po­wia­dał. Poza tym Geo­rge był ty­pem osoby, która ze wszyst­kimi utrzy­my­wała kon­takt.

Caro pi­sała i ka­so­wała wia­do­mość na What­sAp­pie pię­cio­krot­nie, aż wresz­cie wy­dała jej się od­po­wied­nio swo­bodna i bez­ce­re­mo­nialna:

Geo­rge, dawno się nie wi­dzie­li­śmy. Po­my­śla­łam, że zor­ga­ni­zuję ko­la­cję przed me­mo­ria­łem – może mi wtedy pod­po­wiesz, czego się na nim spo­dzie­wać. Ni­gdy w czymś ta­kim nie bra­łam udziału. Daj znać, miesz­kam w Bar­nes, więc mo­żesz u mnie zo­stać na noc, je­śli chcesz. Caro

Od razu po­czuła się le­piej. Zer­k­nęła na ze­ga­rek; na body pump było już za późno, ale wciąż miała czas, by zdą­żyć na kawkę po ćwi­cze­niach. Albo i na kie­li­szek wina. Caro sta­rała się nie pić w ty­go­dniu. Ale, jak za­żar­to­wała jedna z ma­tek przy szkol­nej bra­mie dziś rano, czwar­tek to w końcu mały pią­tek.

Le­xus su­nął drogą z ci­chym po­mru­kiem. Od­po­wiedź od Geo­rge’a na­de­szła w ciągu kilku mi­nut. Od­czy­tał ją ro­bo­tyczny głos sa­mo­cho­do­wego asy­stenta:

Caro! Sły­sza­łem, że wró­ci­łaś ze Szwaj­ca­rii. Ko­la­cja to świetny po­mysł. To smutna oka­zja, ale prze­cież ważna – ja­koś to ogar­niemy. By­łem umó­wiony na wie­czór przed me­mo­ria­łem z Tra­vi­sem, może mogę go ze sobą przy­pro­wa­dzić? Faj­nie bę­dzie po­ga­dać i wy­pić ra­zem drinka – i to bez obaw, że dziecko się obu­dzi. G.

Caro skrę­ciła na par­king si­łowni Vir­gin Ac­tive i po­my­ślała nad li­stą go­ści. Może i nie wpa­dłaby na to, by umie­ścić na niej Tra­visa Law­rence’a-Di­xona, ale w po­rządku, mo­gła prze­cież go wci­snąć.

Otwo­rzyła drzwi sa­mo­chodu. Świe­ciło słońce. Na­ło­żyła oku­lary, wy­cią­gnęła port­fel z torby na si­łow­nię i za­uwa­żyła, że wy­cho­dząc w po­śpie­chu, za­brała ze sobą za­pro­sze­nie. Nie­ocze­ki­wa­nie po­czuła w sa­mo­cho­dzie obec­ność Henry’ego Bel­lin­gera. Jego mig­da­łowe uśmiech­nięte oczy wpa­try­wały się w nią z mięk­kiego skó­rza­nego sie­dze­nia obok.

Po­czuła, jak ści­ska ją w gar­dle, a całe ciało za­czyna ją mro­wić. Wcale nie chciała dać się wcią­gnąć w prze­szłość. Te­raz prze­cież żyła no­wym ży­ciem. Ży­ciem, w które we­pchnęła się siłą. Skóra za­czy­nała ją swę­dzieć, pa­lić; miała ochotę ze­rwać z szyi złoty łań­cu­szek, ze­drzeć ob­ci­słą ko­szulkę z ly­cry. Nie mo­gła znieść my­śli o tym, co by było, gdyby... Czer­wona i ocie­ka­jąca po­tem, czuła, że jesz­cze chwila i prze­sta­nie pa­no­wać nad od­de­chem – i wtedy za­trą­bił klak­son.

Zna­joma z siłki, Fliss We­schler, po­ma­chała jej, ma­new­ru­jąc swoim audi, a Caro zdo­łała się wy­rwać z ataku pa­niki.

Unio­sła trzę­sącą się dłoń. Dud­nie­nie jej serca zwol­niło. Po­czuła, jak fala prze­ra­że­nia ustę­puje. Łyk wina – o tak, wła­śnie to było jej te­raz po­trzebne. Na szczę­ście Fliss lu­biła się na­pić i nie od­mó­wi­łaby kie­liszka schło­dzo­nego cha­blis.

Caro się­gnęła za sie­bie i z głu­pią ostroż­no­ścią chwy­ciła za­pro­sze­nie. Ob­ró­ciła je w dłoni i prze­czy­tała raz jesz­cze. Kartka pa­pieru – nic wię­cej. Nie mo­gła jej skrzyw­dzić. Słowa to tylko słowa.

Kiedy wsu­wała ją w boczną kie­szeń to­rebki, jej oczy ze­śli­zgnęły się na li­tery ukła­da­jące się w na­pis „Bel­lin­ger” wy­tło­czony na wierz­chu – a wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu, żeby przy­wi­tać Fliss, od­no­to­wała w pa­mięci, że i ona, i Brian po­winni za­mó­wić sper­so­na­li­zo­waną pa­pe­te­rię.

Roz­dział 2

LILY

Kiedy Lily En­field otrzy­mała za­pro­sze­nie na od­sło­nię­cie po­mnika upa­mięt­nia­ją­cego Henry’ego Bel­lin­gera, na­tych­miast po­pro­siła swoją te­ra­peutkę o kry­zy­sową wi­zytę.

– Nie chcę tam iść – po­wie­działa bez ogró­dek. – Je­dyny po­wód, dla któ­rego zo­sta­łam za­pro­szona, to moja książka. – Na­zwi­sko Lily nie­dawno tra­fiło na li­stę be­st­sel­le­rów „Sun­day Ti­mesa” z thril­le­rem o nie­ustra­szo­nej łow­czyni ska­mie­lin zmu­szo­nej do roz­wią­za­nia de­tek­ty­wi­stycz­nej za­gadki, gdy jej part­ner zo­staje za­mor­do­wany na nie­go­ścin­nej an­tark­tycz­nej ziemi. Czę­sto miała wra­że­nie, że jej obec­ność pod­czas wy­da­rzeń li­te­rac­kich i bran­żo­wych im­pre­zek była roz­cza­ro­wa­niem – po­do­bień­stwa po­mię­dzy nią samą a jej główną bo­ha­terką koń­czyły się na tym, że Lily zaj­mo­wała się an­tark­tycz­nymi ska­mie­li­nami w ra­mach swo­jego dok­to­ratu. – A te­raz jesz­cze ta ko­la­cja u Caro – do­dała, czu­jąc, jak na­ra­sta w niej pa­nika. – Nie zniosę tego wszyst­kiego.

Te­ra­peutka zer­k­nęła znad za­pro­sze­nia na Lily. Za­cze­kała, by ci­sza wy­brzmiała na­le­ży­cie.

Lily sie­działa nie­ru­chomo, opie­ra­jąc się jej uważ­nemu spoj­rze­niu. Trudno było unik­nąć kon­taktu wzro­ko­wego, po­nie­waż w ga­bi­ne­cie na­prawdę nie było na co pa­trzeć. Pew­nie do­kład­nie o to cho­dziło. Czę­sto sku­piała wzrok na pu­dełku chu­s­te­czek sto­ją­cym na sto­liku. My­ślała o wszyst­kich tych klien­tach, któ­rzy wy­cią­gali je gar­ściami, żeby osu­szyć oczy, pod­czas gdy te­ra­peutka cier­pli­wie cze­kała. Sama myśl o tym, by wy­buch­nąć w tym miej­scu pła­czem, była dla niej cał­ko­wi­cie nie­po­jęta – rów­nie do­brze mo­głaby wstać z fo­tela i ro­ze­brać się do ro­sołu. Pod­łogę po­miesz­cze­nia po­kry­wał dy­wan w geo­me­tryczne kształty. Lily tak in­ten­syw­nie wpa­try­wała się we wzór, że cza­sem po­ja­wiał się w jej snach.

– Przy­po­mnij mi, pro­szę, która to Caro? – Te­ra­peutka zdjęła z nosa oku­lary. Bez ra­mek. Lily mie­rzyła po­dobny mo­del w sa­lo­nie Vi­sion Express, ale jej twarz wy­da­wała się w nich prze­sad­nie naga.

– Księż­niczka – po­wie­działa Lily, a na­stęp­nie do­dała: – To zna­czy, nie praw­dziwa księż­niczka. To z nią spo­tka­łam się w Zu­ry­chu. – Lily po­le­ciała tam na fe­sti­wal li­te­racki. Caro za­brała ją do ul­tra­mod­nej re­stau­ra­cji na da­chu, ozna­czo­nej wy­łącz­nie trzema krop­kami na szyl­dzie, bo, jak to ujęła – któż mógłby oprzeć się miej­scu zbyt cool, żeby mieć na­zwę z praw­dzi­wego zda­rze­nia? Lily En­field mo­głaby, nikt inny. Lily cier­piała na lęk wy­so­ko­ści i mu­siała za­mknąć oczy, kiedy kel­ner pro­wa­dził je do sto­lika. Caro zdu­siła par­sk­nię­cie i prze­rzu­ciła wspa­niałą bu­rzę swo­ich ru­dych wło­sów na drugą stronę, kiedy się ob­ra­cała, by jej po­wie­dzieć: „Nie zmie­ni­łaś się ani tro­chę”. A Lily in­stynk­tow­nie zro­zu­miała, że nie był to wcale kom­ple­ment.

Te­ra­peutka zer­k­nęła do swo­ich no­ta­tek.

– No tak, tam­ten fe­sti­wal li­te­racki. Swoją drogą to wła­śnie wtedy za­częły się twoje ataki pa­niki.

Lily wpa­try­wała się w oku­lary w szczu­płych pal­cach te­ra­peutki – ko­ły­szące się z boku na bok z każ­dym jej sło­wem. Za­sta­na­wiała się, czy fak­tycz­nie za­glą­dała do no­ta­tek, czy była to wy­łącz­nie część jej stra­te­gii.

– Ja­kiś czas temu za­sta­na­wia­ły­śmy się, czy coś, co wy­da­rzyło się pod­czas tam­tej po­dróży, mo­gło za­dzia­łać jak za­pal­nik.

– A póź­niej jed­nak zde­cy­do­wa­ły­śmy, że to mu­siał być zbieg oko­licz­no­ści – od­parła Lily, wier­cąc się nie­spo­koj­nie na swoim miej­scu. Spodnie uwie­rały ją w ta­lii. Szary swe­ter z de­kol­tem w szpic nie­zno­śnie grzał.

– To ty tak stwier­dzi­łaś – po­pra­wiła ją te­ra­peutka. – Nie ja tu po­dej­muję de­cy­zje, Lily. Wska­zuję tylko drogę, którą można się udać.

Lily sta­rała się z ca­łych sił usie­dzieć w miej­scu, scho­wać się przed tymi wszech­wi­dzą­cymi oczyma, ale już to – samo w so­bie – mó­wiło coś na jej te­mat.

– Czyli Caro or­ga­ni­zuje ko­la­cję w przed­dzień me­mo­riału? – upew­niła się te­ra­peutka.

– Tak – od­parła Lily. – Po pro­stu chciała mieć wię­cej dziew­czyn przy stole. Caro nie jest osobą, która ma praw­dziwe przy­ja­ciółki. Po­wie­dzia­łam przed chwilą „dziew­czyny”, bo brzmiało mi to mniej ofi­cjal­nie, niż gdy­bym po­wie­działa „ko­biety” – ale nie chcę, że­byś my­ślała, że ja na­dal mam się za dziew­czynkę. – Lily cza­sem nie mo­gła oprzeć się wra­że­niu, że ser­wuje te­ra­peutce swoje za­bu­rze­nia na ta­le­rzu.

– My­śla­łam, że za­pro­siła cię wy­łącz­nie ze względu na książkę?

– Nie, przez książkę do­sta­łam za­pro­sze­nie na me­mo­riał. Ko­la­cja to co in­nego. – Na szyi Lily za­częły wy­stę­po­wać czer­wone plamy; z go­rąca i ze stresu. – A może to jedno i to samo. Nie wiem.

Te­ra­peutka wy­gła­dziła swoje pa­piery.

– Mam wra­że­nie, że od­da­lamy się od sedna sprawy. Co ty chcesz zro­bić, Lily?

– Nie wiem. – Tak na­prawdę Lily wie­działa. Chciała za­mieść to wszystko pod dy­wan i jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć o spra­wie. Chciała żyć w ci­szy i pry­wat­no­ści, którą za­wsze się cie­szyła. Kiedy wy­świe­tliła jej się wia­do­mość od Caro z za­pro­sze­niem na ko­la­cję, po­my­ślała, że za mo­ment do­sta­nie ataku serca, i zwi­nęła się w kłę­bek na pod­ło­dze, cze­ka­jąc na śmierć lub choćby na to, że prze­sta­nie dzwo­nić jej w uszach.

Naj­życz­liw­szym z życz­li­wych to­nów te­ra­peutka po­wtó­rzyła:

– A jak są­dzisz, dla­czego moim zda­niem po­win­naś tam pójść, Lily?

Ten sce­na­riusz po­wtó­rzył się już w ze­szłym ty­go­dniu. Lily pra­wie pod­nio­sła rękę w górę.

– Bo uwa­żasz, że po­win­nam upo­mnieć się o swoją hi­sto­rię.

– Wró­cić tam, gdzie się to wszystko za­częło. – Te­ra­peutka usia­dła głę­biej w swoim fo­telu i wsu­nęła na nos oku­lary. – Przyj­rzeć się temu miej­scu z prze­szło­ści z bli­ska. Do­świad­czyć uczuć, ja­kimi cię na­peł­nia. Spraw­dzić, ja­kie oni wzbu­dzają w to­bie uczu­cia.

Nie do znie­sie­nia. Sama myśl o sie­dze­niu z nimi przy jed­nym stole wy­dała się Lily nie do znie­sie­nia.

Te­ra­peutka nie spusz­czała z niej wzroku, cze­ka­jąc na zgodę, któ­rej Lily nie chciała wy­ra­zić. Ci­sza prze­cią­gała się nie­zno­śnie. Cza­sem, kiedy na se­sji ro­biło się zbyt in­ten­syw­nie, Lily wy­obra­żała so­bie, że te­ra­peutka na­gle pod­ska­kuje i robi coś sza­lo­nego. Od­twa­rza cho­re­ogra­fię z Gan­gnam Style albo zmie­nia się w czarny cha­rak­ter z ko­miksu. Wznosi ręce do nieba po­śród pło­mieni i skrze­czy: „Lily, do­sta­łaś szansę! Idź tam, na­mie­szaj tro­chę, od­najdź prawdę! Niech spło­nie w ogniu pie­kiel­nym!”.

W chwi­lach ta­kich jak ta Lily mu­siała uwa­żać, by na jej twa­rzy nie po­ja­wił się gry­mas roz­ba­wie­nia. Pu­stym wzro­kiem wpa­try­wała się w te­ra­peutkę rzu­ca­jącą fra­zesy typu:

– Je­steś znacz­nie sil­niej­sza, niż ci się wy­daje, Lily.

A Lily od­po­wia­dała:

– Nie by­ła­bym wcale taka pewna.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki