Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Beata Nowosielska
Piekielna sztuka
Nie sztuką jest tworzyć… Sztuką jest – stworzyć.
Rok temu
Jesień w Atlancie jest magiczna, temperatura spada, ale słońce wciąż mocno grzeje, drzewa w tym czasie stroją się w najwytworniejsze szaty, aby godnie pożegnać świat gasnący wraz z nadejściem mrozów. Liście mienią się złociście w promieniach popołudniowego słońca, od pomarańczowych, przez żółte, a nawet czerwone czy brązowe, i figlarnie wirują w powietrzu, bawią się z porywistym, zakręconym wiatrem, aby ostatecznie opaść na jeszcze zieloną trawę lub jedną z parkowych ławek. Ich lot porównywalny może być z lotem ptaków, gdyż robią to z niezwykłą wdzięcznością i gracją, jakby były dumne, że mogą oderwać się od rodzinnego drzewa i choć przez chwilę wieść spokojne, własne życie, czekając na pierwsze opady puszystego śniegu. Ścielą się pod nogami na trawie, chodnikach i alejkach, dając przechodniom wrażenie, jak gdyby chodzili po usłanym specjalnie dla nich puszystym dywanie.
Majestatyczności jesieni dodaje poranna mgła, która snuje się wszędzie, tworząc tło dla budzącego się dnia. Niebo opanowują kłębiaste chmury, toczące walkę ze słońcem, przegrywające chwilami, by wpuścić promyki światła, które ostatnią mocą próbują przezwyciężyć na nieboskłonie jesienną szarość.
Atlanta. Cudowna stolica – od lat znana jako centrum afroamerykańskiej kultury, polityki i biznesu. To miasto, które równoważy południowe tradycje z eleganckim modernizmem oraz południową gościnność z trzema liniami horyzontu i najbardziej ruchliwym lotniskiem na świecie. Połączenie dzielnic pełnych wysokich drapaczy chmur z rejonami, w których dumnie stoją piękne domy otoczone magiczną zielenią.
To właśnie Atlantę Spencer wybrał na swój eksperyment, ponieważ jego dusza (o ile ją ma) jest bardzo wrażliwa na piękno i brzydotę, na połączenie nowoczesności z historią, na majestatyczne budowle i parki, na muzea i galerie, kolorowe domy i eleganckie wille, na morze zieleni ścielącej się u stóp drapaczy chmur. Spencer był już zmęczony tą wędrówką, ale uparcie szukał swojego celu, wiedział, że wkrótce go odnajdzie, każdym kawałkiem ciała czuł, że jest już blisko. Przechadzał się jej uliczkami od kilku dni, zatrzymywał przy różnych obiektach, przyglądał się, podziwiał i odchodził. Dłużej zatrzymał się w Piedmont Park (mniejszej wersji nowojorskiego Central Park), zielonych płucach Atlanty, z którego podziwiał linię horyzontu Midtown. Tam zafascynował go Atlanta Botanical Garden, mający wszystko, czego po przyzwoitym ogrodzie botanicznym można oczekiwać – ogródek japoński, las tropikalny, pustynię, ogród różany, wielką kolekcję orchidei, ogródek z roślinkami do jedzenia i tym podobne. Zapach róż i orchidei jeszcze długo unosił się w powietrzu, przynajmniej tak się Spencerowi wydawało. Majestatycznie przeszedł przez cmentarz Oakland, który już dawno został uznany jako narodowy zabytek historyczny z pięknymi rzeźbami i dziką przyrodą. Często zatrzymywał się przy mogiłach, by oddać się zadumie nad kruchością losu człowieka oraz odwagą żołnierzy zamordowanych na polu bitwy.
Któregoś dnia niespodziewanie znalazł się w Little Five Points – hippisowskiej dzielnicy, pełnej wszelkiej maści artystów i twórców, w której królowały kolorowe, wręcz surrealistyczne budynki, oldschoolowe kawiarnie, sklepy vintage i – uliczni grajkowie. Jakby nagle przeniósł się na inną planetę, bez zmartwień i kłopotów, za to z wolnością bez granic. Większość wolnych przestrzeni, murów i ścian pokrywało graffiti, były też inne projekty – prawdziwe dzieła sztuki, które mogłyby znaleźć swoje miejsce w niejednej galerii. To było bardzo ciekawe i fascynujące miejsce, ale on szukał czegoś innego, czegoś, co do niego przemówi.
Miał czas, morze czasu, więc spokojnie, dzień po dniu przemierzał miasto wzdłuż i wszerz, tak jakby uczył się go na pamięć. Jego nogi w końcu zaprowadziły go pod adres 1280 Peachtree Street NE. Tu zatrzymał się i z niedowierzaniem, a jednocześnie ze zdziwieniem patrzył na „High Museum of Art” – kompleks przeszklonych budynków ze śnieżnobiałą emaliowaną fasadą, z chromowanymi lśniącymi barierkami, z olbrzymim atrium pośrodku wyciętego sześcianu budynku. Jego opływowe kształty wyróżniały go pod względem architektonicznym, a idealnie przystrzyżone, zielone, okalające go trawniki nadawały mu majestatu.
Serce omal nie wyskoczyło Spencerowi z piersi, trzepotało jak u malutkiego ptaka. Muzeum pozwalało mu się podziwiać, mrugało do niego oknami, oślepiało bielą fasady, kusiło całym swoim ideałem. Tego właśnie szukał od lat – po to przybył do Atlanty, by w piękny, słoneczny jesienny dzień stanąć przed budowlą, która zwieńczy jego wędrówkę. Nareszcie może odpocząć, odnalazł cel swojej podróży. Oto jego Galeria, dom sztuki, w którym pokaże światu dzieła, jakich jeszcze nikt nie widział. Zorganizuje tu wystawę, od której nikt nie będzie mógł oderwać oczu, a dzieła, które zawisną na tych ścianach, będą przenikać ludzkie umysły. Dopiero ON przedstawi ludziom SZTUKĘ w prawdziwym wydaniu. Uśmiechnął się na tę myśl.
Zmęczenie zniknęło, pojawiło się za to nowe uczucie – głodu sztuki, połączone z ogromną ekscytacją, podnieceniem i wywołującym dreszcze oczekiwaniem. Stalowoszare, kłębiaste chmury zasłoniły słońce, wiatr zawiał mocniej, poderwał do tańca kolorowe liście, które po szaleńczych piruetach opadły na Spencera i utworzyły u jego stóp kolorowy, puchaty dywan, wytyczający drogę do Galerii…
– Chodź z nami – zapraszały. – Chodź do Galerii – kusiły.
– Chodź do mnie – szeptała sama Galeria.
A on wciąż się uśmiechał i patrzył na nią jak zahipnotyzowany.
– „Przyjdę, oczywiście, że przyjdę. Po to jestem, by za wami iść” – odpowiedział w myślach. A jednak wciąż stał i podziwiał budynek, dosłownie nie mógł oderwać od niego oczu.
Zmierzch powoli ścielił się nad Atlantą, okrywał swoim czarnym płaszczem jej tajemnice, osłaniał przed widokiem ciekawskich, mrok nadciągał leniwie, by wkrótce z siłą huraganu opanować całe miasto. Spencer odczuwał radość i wszechogarniające poczucie spełnienia. Spotkanie z tą majestatyczną budowlą było jak grom z jasnego nieba, jak powrót do domu po latach.
– „Przyszłość… – powtarzał w myślach – tu jest moja i wasza przyszłość, tu otworzę przed wami Nowy Świat, tu zaspokoicie swoje pragnienia, tu rozwiniecie skrzydła kultury. Otworzę wam oczy na prawdziwe piękno, uwrażliwię każdy zmysł, zaspokoję potrzebę obcowania ze sztuką przez duże „S”. Dam wam to, o czym marzycie, a boicie się o tym głośno mówić, dam wam spełnienie. Dam wam wszystko to, co czai się w zakamarkach waszych umysłów, od miłości po nienawiść, od radości po łzy, wymieszam wasze wszystkie uczucia”.
Oświetlony budynek wyglądał jeszcze piękniej, teraz już po zmroku królował w całej okolicy, ciesząc oczy Spencera.
– Wkrótce będziesz mój. – Tym razem powiedział na głos. – MÓJ na zawsze. Wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe, czekaj na mnie, kochany. Czeka cię wielkie zadanie. O, przepraszam – zaśmiał się – NAS czeka wielkie zadanie. – I odszedł w ciemną noc, a z każdym jego krokiem lampy przygasały i zapalały się ponownie. Liście wciąż subtelnie tańczyły, a Galeria czekała.
Jesień w Atlancie jest piękna, majestatyczna, złota i tajemnicza, tak jak Spencer… TAJEMNICA…
Nie mów nikomu, że tu jestem, jeszcze nie pora, jeszcze nie czas… Cicho sza!
Rok temu
Dwa tygodnie do wyborów
– Przed paroma minutami zakończyła się ostatnia debata kandydatów na gubernatora stanu Georgia – relacjonowała stacja CNN. – Wzięli w niej udział godni siebie przeciwnicy: republikanin, jednocześnie dotychczasowy ulubieniec publiczności, Davis Pearson oraz demokrata John McLain. Debata trwała około godziny i przebiegała w dość spokojnej i swobodnej atmosferze. Obaj kandydaci przedstawiali podobne zdania w głównych kwestiach, w tym sprzeciwili się aborcji oraz poparli zwiększenie dofinansowania organów ścigania. Głównymi tematami jednak były szybko rosnąca inflacja, niedoskonały stanowy wymiar sprawiedliwości oraz wzrost przestępczości w Georgii. W tych sprawach jednak zgody już nie było i każdy z kandydatów bronił swoich pomysłów. Następnie odpowiedzieli na szereg pytań dotyczących stanu gospodarki, służby zdrowia i energetyki. Na początku wydawało się, że sześćdziesięcioletni Pearson cieszy się większym uznaniem i poparciem, praktycznie przez całą kampanię był faworytem, jednak po niefortunnej wypowiedzi na temat opieki społecznej – cytuję: „Moim zdaniem wszelkie świadczenia pieniężne wypłacane bezrobotnym przynoszą więcej strat niż korzyści i rozleniwiają społeczeństwo. Należy zmienić ten system, dać im kij, a nie marchewkę, wypłacane zasiłki niewiele zmieniają w życiu bezrobotnych, natomiast obciążają kieszenie podatników” – jego akcje znacznie spadły, zwłaszcza że kontrkandydat, czterdziestopięcioletni McLain, miał na ten temat zupełnie inne zdanie i wydaje się, że od tego momentu wyszedł na prowadzenie. Doszło między nimi do dość ostrej wymiany zdań. Pearson pogubił się w wypowiedziach i nie odzyskał już zaufania, McLainowi dodało to skrzydeł i poszybował zgodnie z oczekiwaniami wyborców. Wybory na gubernatora stanu Georgia odbędą się dokładnie za dwa tygodnie. Całą debatę można ponownie obejrzeć na naszym kanale internetowym. Dziękuję za uwagę. Michael Bishop, stacja CNN.
Rodzina Johna od pokoleń mieszkała na przedmieściach, w urokliwym kolonialnym domu. Pradziadek, syn irlandzkiego kapitana, pod koniec wojny secesyjnej, w 1865 roku założył małą firmę zajmującą się magazynowaniem zbóż oraz przechowywaniem plonów. Dorobił się majątku pod koniec wieku, gdy rozwinęła się infrastruktura kolejowa na zachodzie kraju. To umożliwiło mu otworzenie się na kolejne, często odległe tereny. Firma rozkwitła i prowadziła szeroką działalność produkcyjno-handlową, czyniąc klan McLainów jednym z najbogatszych w okolicy. Po śmierci pradziadka dobrze prosperujący biznes prowadzili jego synowie Gregory i Michael, którzy wciąż go modernizowali i rozwijali. Michael nigdy nie założył własnej rodziny, przez co po jego śmierci wszystkie udziały przypadły rodzicom Johna, którzy nadzorowali firmę aż do roku 2010, kiedy to Linda, żona Gregoryego, zachorowała na białaczkę i zmarła po kilku miesiącach. Nie mógł się pozbierać, długo był w żałobie, aż w końcu John namówił go na udział w wyborach – to miała być jego terapia i powrót do życia.
Gregory McLain wygrał i objął fotel gubernatora stanu Georgia. Przekazał firmę Johnowi, a sobie zostawił dwadzieścia procent zysku wypracowanego w olbrzymim biznesie. Od tej pory ich życie diametralnie się zmieniło, stali się osobami publicznymi i oddanymi do dyspozycji wyborców. Cel został osiągnięty. Gregory odzyskał sens i radość życia, był cenionym i lubianym politykiem, dlatego bez żadnych problemów został ponownie wybrany na drugą kadencję, niestety ciężka choroba i śmierć nie pozwoliły mu dotrwać do jej końca. I tak w 2020 roku John McLain postanowił uhonorować pamięć ojca i wystartował we wcześniejszych wyborach.
John McLain urodził się w 1975 roku i dorastał w swoim rodzinnym mieście – Atlancie. Pomimo tego, że rodzinie McLainów niczego w życiu nie brakowało, a szczególnie pieniędzy, John od dziecka był uczony do nich szacunku. Już jako nastolatka ojciec często zabierał go ze sobą do pracy i powoli wprowadzał w rodzinne biznesy. John ukończył jedną z najbardziej znanych i elitarnych szkół w całych Stanach Zjednoczonych, która gwarantowała należyte przygotowanie do studiów wyższych. Uczęszczali do niej synowie najstarszych i najznakomitszych amerykańskich rodzin. Następnie ukończył Uniwersytet Georgii z siedzibą w Athens, studiował na Wydziale Zarządzania w Biznesie. Od tego czasu nierozerwalnie połączył się z rodzinną firmą, którą intensywnie rozwijał, by w końcu przejąć ją po ojcu. Ożenił się z piękną Elisabeth, córką byłego burmistrza Atlanty. Doczekali się syna Marcusa, który wyłamał się z tradycji rodzinnych i nie poszedł śladami dziadka i ojca. Świeżo upieczony prawnik postawił na własną kancelarię prawną.
John był przystojnym mężczyzną. Był dość wysoki, miał ciemne, elegancko przystrzyżone włosy, bystre spojrzenie i szarmancki uśmiech. Nosił garnitury skrojone na miarę i zawsze nienagannie wyczyszczone buty. Był dobrze wychowany i potrafił odnaleźć się w każdej sytuacji oraz w każdym towarzystwie. Gdy zdecydował się na kandydowanie w wyborach, wiedział, że szczególnie te cechy przydadzą mu się najbardziej.
Kampania przebiegała spokojnie, John zainwestował w nią mnóstwo czasu i pieniędzy, jeździł po wszystkich hrabstwach, spotykał się z tysiącami wyborców, znanymi politykami i celebrytami, którzy jawnie wyrażali swoje poparcie wobec jego kandydatury. To wszystko jednak nie dawało mu żadnej przewagi nad rywalem, wciąż albo był na równi, albo nawet jego noty spadały i był tuż za Pearsonem. Sztab wyborczy, którym kierował Marcus (John postawił na młode i świeże spojrzenie), dwoił się i troił, żeby pokonać rywala, jednak nie miało to pozytywnych skutków – aż do czasu debaty. To był Marcusa pomysł, aby sprowokować Pearsona do wypowiedzi na temat bezrobocia, gdy ten do tej pory skutecznie unikał wypowiedzi na temat opieki społecznej. Marcus swoimi kanałami dowiedział się, jakie Pearson ma na ten temat zdanie, i sprytnie to wykorzystał. John na początku był przeciwny takim zagrywkom, ale syn długo nalegał i w końcu wytłumaczył ojcu, że albo teraz, albo przegrają.
Emocje, które towarzyszyły Johnowi podczas debaty, jeszcze go nie opuściły. Wraz z całym sztabem wyborczym, rodziną i przyjaciółmi świętował swoje małe zwycięstwo i obserwował, jak rosną słupki zaufania. Wieczór był pełen wrażeń, alkoholu i zabawy. Odbył mnóstwo rozmów, dziękował za komplementy, kłaniał się swoim wyborcom. Zmęczeni, ale szczęśliwi wrócili nad ranem do domu. Liz zasnęła natychmiast, John jeszcze długo walczył z adrenaliną, ale sen w końcu przyszedł i zabrał go w swoje objęcia. Po kilku godzinach obudził się z krzykiem, usiadł na łóżku i głęboko oddychał. Liz usiadła przy nim przestraszona i próbowała go uspokoić.
– Co się stało? – zapytała.
Rozejrzał się dookoła, chciał mieć pewność, że jest we własnym domu, w łóżku z żoną.
– Miałem zły sen – odpowiedział. – Nawet nie zły, tylko straszny. Przyszedł w nim do mnie elegancki mężczyzna. To było w parku, było już ciemno, siedziałem smutny na ławce, on usiadł przy mnie i powiedział, że wkrótce się spotkamy, bo ja będę potrzebować jego pomocy i tylko on będzie w stanie mi jej udzielić. Miał na imię Spencer, nie powiedział mi tego, ale ja to wiedziałem. Zerwałem się z ławki i uciekałem ile sił w nogach, nie gonił mnie, ale ja tak strasznie się go bałem, że nie potrafiłem się zatrzymać.
– Co w tym złego, strasznego? – zapytała zdziwiona Liz.
– On był zły, ten cały Spencer, pomimo tego jak wyglądał. Był zły, ja to czułem każdą komórką swojego ciała, to było jak spotkanie z diabłem!
– Ale to był tylko sen, wczoraj miałeś za dużo emocji i twój umysł jeszcze nie odpoczął, chodź, zrobię śniadanie – powiedziała Liz, po czym wzięła męża za rękę i zaprowadziła do kuchni.
Tam, wśród zapachów smażonego bekonu, jajek i świeżego pieczywa, sen Johna powoli rozpływał się w powietrzu. Po śniadaniu i solidnej kawie nie było już po nim śladu. Wróciły energia i siła, powoli wracał wczorajszy nastrój.
– Dziękuję kochanie – powiedział do żony. – Jesteś moim wsparciem, moją opoką, sprawiasz, że nawet najstraszniejsze sny stają się tylko snami. Kocham cię.
– Ooo, John, to bardzo miłe, że tak mówisz. Ja ciebie też – powiedziała Liz i uśmiechnęła się przy tym najserdeczniej, jak tylko potrafiła.
Wstała od stołu, odniosła talerze do zlewu, a John na nią patrzył. Pomimo upływu lat wciąż wyglądała olśniewająco, jej uroda nie przeminęła. Szczupła, wysoka, zgrabna. Ciemne długie włosy niedbale zaplątywała na czubku głowy, co dawało jej wygląd nastolatki. Ale John najpierw zakochał się w jej orzechowych, uśmiechniętych oczach, które przenikały go na wskroś. Do dziś są w nich te zabawne chochliki. Jego piękna Liz. Mógłby tak patrzeć na nią godzinami, ale niestety obowiązki wzywały go do dalszej pracy.
Kampania ruszyła do przodu pełną parą, teraz nie wolno im było odpuścić nawet na minutę, liczył się każdy wyborca. John cały tydzień spotykał się z ludźmi, wygłaszał przemówienia, sypał obietnicami, a Marcus wszystko relacjonował w sieci. Poparcie wciąż rosło, entuzjazm Johna również. Na weekend wyjechał do ostatniego na liście miasta – Roswell. Ani Marcus, ani Liz z nim nie pojechali, zostali na miejscu, by intensywnie go promować. Liz udzieliła kilku wywiadów, a Marcus montował nowe filmiki, by publikować je na stronie „John McLain – gubernatorem”, która osiągała coraz wyższe noty. Wszystko szło dobrze, za dobrze.
John wrócił w niedzielę późnym wieczorem, Liz już spała. Usiadł w fotelu naprzeciw łóżka i na nią patrzył. Łzy spływały mu po policzkach, tak jakby próbowały zmyć jego winy. Pieprzone Roswell! Jak mógł być taki głupi, dlaczego dał się ponieść emocjom? Czyżby zbliżające się zwycięstwo już uderzyło mu do głowy? Jak mógł to zrobić Liz? Wciąż na nią patrzył, a gdy się delikatnie poruszyła, wstał z fotela i po cichu wyszedł z sypialni, nie miał odwagi położyć się obok niej.
Tydzień do wyborów
Wszystko szło dobrze, aż do środy. John zdążył już ochłonąć po ostatnim weekendzie, siedział w swoim biurze i przeglądał przedwyborcze raporty, czytał listy popierające jego kandydaturę, których przybywało coraz więcej. Rozkręcona kampania nareszcie przynosiła efekty ciężkiej pracy. Zostały cztery dni, pełne oczekiwania, a potem, gdy obejmie już fotel gubernatora, odpocznie. Postanowił zabrać Liz na weekend w jakieś romantyczne miejsce. Myśli galopowały: może tam, gdzie przeżywali swój miesiąc miodowy, może do Paryża, a może do Wenecji? W każdym razie musi wynagrodzić żonie te trudne, pełne nieobecności miesiące i zapewnić ją o swoich uczuciach.
– Zejdź na ziemię, John, i zabieraj się do pracy – powiedział na głos, lekko się przy tym uśmiechając.
Otworzył skrzynkę mailową, po kolei czytał listy i odpowiadał na nie, a nazbierało się ich dużo. Około południa sekretarka przyniosła mu kawę i zamierzał zrobić sobie przerwę. Przeleciał wzrokiem po pozostałych do przeczytania wiadomościach. Jego bystry wzrok zatrzymał się na jednej z nich, gdyż była wysłana z prywatnego adresu Pearsona. Przeszedł go zimny dreszcz. To raczej nie zwiastowało nic dobrego.
Drogi Kolego,
chciałbym Ci pogratulować przyszłego zwycięstwa, ale to niemożliwe, ponieważ nigdy nie wygrasz tych wyborów, mało tego, nie staniesz ze mną do ostatecznego starcia. Dzisiaj wycofasz się z kampanii i nigdy więcej nie będziesz kandydował. Wymyśl jakąś bajkę, może coś o zdrowiu? To już zostawiam Tobie. W załączniku przesyłam Ci całą sesję fotograficzną z Roswell. Gdybyś czegoś nie pamiętał, to te zdjęcia odświeżą Ci pamięć. Masz czas do północy, a jeśli tego nie zrobisz, jutro rano twoje zdjęcia z zabawy w Roswell obiegną świat. Możesz już zacząć mówić mi: Gubernatorze…
John spocił się jak mysz, oddech miał płytki i przyspieszony, serce waliło jak szalone. Przejrzał już wszystkie zdjęcia, enty raz czytał wiadomość i wciąż nie mógł w to uwierzyć. Odwrócił fotel do okna i wrócił myślami do Roswell – świetne wystąpienie, chyba najlepsze ze wszystkich, głośne owacje na stojąco, okrzyki radości, wszechogarniająca euforia, poklepywania i gratulacje. Potem były wywiady i zdjęcia, uściski rąk wyborców i na koniec bankiet, w którym brało udział kilkadziesiąt osób, od tych najważniejszych po zwykłych, szarych ludzi. Udzielił mu się ten nastrój, atmosfera była coraz luźniejsza, a wypity alkohol szumiał w głowie. Po kolacji rozpoczęły się rozmowy w drobnych grupach i tańce. John brylował jak król, starał się nikogo nie lekceważyć, z każdym porozmawiać. Nie bardzo pamięta, jak znalazł się w hotelowym pokoju z trzema prostytutkami. Był kompletnie pijany, a one – śliczne i kuszące. Nie był w stanie oprzeć się ich wdziękom – zabawiał się z nimi do rana. Zdarzyło mu się to po raz pierwszy. Potem miał ogromnego kaca, fizycznego i moralnego. Wiedział, że zrobił Liz coś strasznego, ale wyrzuty sumienia musiał odłożyć na bok i z uśmiechem na twarzy dotrwać do końca kampanii. Nie dotrwał. Dopiero teraz zrozumiał, że to wszystko było ukartowane, a dziewczyny podstawione i opłacone przez Pearsona. Jak mógł dać się tak zmanipulować?! Kiedy stracił czujność i wpadł w zasadzkę? Jak?! Kurwa!!! Był załamany. Co teraz powie żonie? Co powie swojemu komitetowi wyborczemu, synowi, wyborcom, wszystkim, którzy go wspierali? Miesiące ciężkiej pracy, pełne poświęcenie, zwycięstwo w zasięgu ręki i… Wszystko to spieprzył na ostatnim zakręcie. Nie wiedział, co ma robić, nie mógł nikomu o tym powiedzieć. Szach-mat! Zawiódł wszystkich, którzy mu zaufali. Zwycięstwem miał uczcić pamięć ojca, no to uczcił…
Zapłakał nad sobą, a potem wstał, zamknął pocztę, odłożył telefon, wyjął z sejfu pistolet i wyszedł z biura. Chodził bez celu uliczkami miasta przez kilka godzin, nie wiedział co począć, aż w końcu doszedł do parku i usiadł na ławce. Zaczynało się już lekko ściemniać. Latarnie mrugały do niego żółtawym światłem, ludzie spacerowali, biegali – życie toczyło się dalej. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie znalazł rozwiązania, które pomogłoby mu wyjść z twarzą z tej afery. Nie miał innego wyjścia – postanowił skończyć ze sobą. W tym momencie uznał, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Wyciągnął pistolet z kieszeni i trzymał go w dłoniach, czuł zimno jego metalowej rękojeści. I wtedy go zobaczył.
Spencer szedł w jego stronę. Był dokładnie taki jak w jego śnie: wysoki, nienagannie ubrany, przystojny i uśmiechnięty, jednocześnie otaczała go aureola zła. Gdy szedł, to latarnie gasły i się zapalały, a naelektryzowane powietrze skrzyło się złotymi drobinkami. John patrzył na niego jak zahipnotyzowany, dosłownie nie mógł oderwać od niego oczu, nawet wówczas, gdy ten usiadł przy nim na ławce.
– Witaj ponownie, John – powiedział. – Mówiłem ci, że wkrótce się spotkamy. Nie sądziłem, że tak szybko. Zastanawiasz się zapewne, kim jestem? Otóż jestem tym, kogo potrzebujesz, jestem twoim wybawieniem, twoją przyszłością. Jestem, bo mnie potrzebujesz. Myślałeś, że już jest po wszystkim, że to koniec? Myliłeś się, a raczej nie zaufałeś mi przy naszym pierwszym spotkaniu we śnie i uciekłeś! Wtedy jeszcze myślałeś, że masz wybór, dziś już wiesz, że nie. Tym razem nie masz dokąd uciec.
Do Johna powoli docierało, że to dzieje się naprawdę, że tym razem to nie jest sen, że siedzi na ławce w parku z kimś, z kim nie powinien. Jednak sytuacja, w której się znalazł, była tak abstrakcyjna, że nie miał innego wyjścia, jak go wysłuchać.
– Spencer. Tak się nazywasz, prawda? – powiedział John.
– Dokładnie. Możesz tak się do mnie zwracać.
– Dlaczego wybrałeś mnie?
– Bo jesteś mi potrzebny, John. Bardzo potrzebny.
– Ja? Chyba niewiele mogę ci zaoferować…
– Mylisz się, możesz wszystko.
– Mogłem wszystko, ale to spieprzyłem…
Spencer spojrzał na niego swoim lodowatym spojrzeniem, patrzył tak przenikliwie, że Johnowi aż zakręciło się w głowie. I w tym momencie zrozumiał.
– Ty wszystko wiesz, prawda? – zapytał. – Wiesz, kim jestem i co zrobiłem? Wiesz też, co zamierzam zrobić?
Spencer w końcu oderwał wzrok od Johna, rozsiadł się wygodniej na ławce, wyjął z kieszeni papierosa, zapalił i spokojnie zaczął mówić:
– Oczywiście, że wiem wszystko, wiedziałem, zanim to się wydarzyło. Spaprałeś sprawę na samym końcu, zrobiłeś coś, czego się wstydzisz, teraz widzisz tylko jedno rozwiązanie, i słusznie, jesteś tylko człowiekiem, którym rządzą emocje i uczucia. Ale jak odłożysz je na bok, to może spojrzysz na to wszystko inaczej. Cóż takiego się stało? Zdradziłeś żonę, zabawiłeś się – czy to jest powód, żeby się zabić? Żeby przekreślić tak dobrze rokującą karierę? Chcesz pozwolić, by ten dupek, Pearson, tańczył na twoim grobie? – Kiedy to powiedział, zgasił papierosa i rzucił niedopałek na alejkę.
– Oczywiście, że nie chcę! – odpowiedział mu podniesionym tonem John. – Ale co mam zrobić?
– Ty? Ty nie masz takiej mocy, za to ja mam. Możemy się dogadać. Ja sprawię, że Pearson zniknie z twojego życia, zresztą nie tylko on, ale wszyscy, którzy chcieli ci zaszkodzić. Będziesz miał czystą kartotekę i zostaniesz gubernatorem, a wtedy wyświadczysz mi przysługę i to będzie twoja wdzięczność.
– Jaką? – zapytał wystraszony John.
– „High Museum of Art” – odpowiedział Spencer. – Dasz mi ten budynek.
– Nie rozumiem…
– Nie musisz. Jeszcze nie na tym etapie. Zrozumiesz, jak przyjdzie na to czas.
John miał mętlik w głowie, jeszcze przed kilkunastoma minutami chciał popełnić samobójstwo, a teraz siedzi na ławce z obcym człowiekiem i negocjuje swoją przyszłość. Życie za budynek! Absurd! Nawet nie jest jego właścicielem. Wszystko w środku mówiło mu, żeby się nie zgadzał, żeby pociągnął za spust i zakończył swój żywot, ale John był tchórzem, ponadto bardzo chciał żyć, kochał Liz i chciał z nią spędzić jeszcze wiele lat. Myśli w jego głowie mieszały się ze sobą. Spencer cierpliwie czekał na decyzję, którą zresztą znał, zanim zapytał.
– I na pewno nikt nigdy się nie dowie, co zrobiłem?
– Nikt. Nigdy. Przecież o tym wiesz
– I naprawdę chcesz tylko ten budynek? Nie jest nawet mój… Jak mam ci go dać?
Spencer przechylił lekko głowę, uśmiechnął się i powiedział:
– To nie jest „tylko” budynek, ale o tym cicho sza! – Mówiąc to, przyłożył palec do ust. – Będziesz wiedział, jak mi go dać, zaufaj mi. To jak, wchodzisz w to?
– Wchodzę – odpowiedział spocony John, zdziwiony i wystraszony swoimi słowami. – Nie wiem dlaczego, ale wchodzę. Co dalej?
– Dalej? – Tu Spencer zrobił chwilę przerwy, jakby się zastanawiał nad doborem słów. – Schowasz pistolet do kieszeni, wrócisz do biura i zadzwonisz do bliskich, żeby się nie martwili, bo wydaje mi się, że szukają cię od kilku godzin. Pewnie postawili całe miasto na nogi, w końcu jesteś już prawie gubernatorem. Powiesz im, że miałeś chwilowe załamanie i musiałeś pobyć sam, a potem straciłeś rachubę czasu. Wrócisz do domu, do żony. Wymażesz z pamięci aferę z Roswell i wygrasz wybory. O Pearsona się nie martw, już ci nie zagrozi.
– Kiedy przyjdziesz po to muzeum? – zapytał John.
– Jak przyjdzie na to czas. Spokojnie, mamy go dużo – odpowiedział mu Spencer, po czym wstał i odszedł w ciemną noc.
Latarnie znów gasły i zapalały się z każdym jego majestatycznym krokiem. John jeszcze chwilę siedział sam na ławce. Nie wierzył, że to wszystko dzieje się naprawdę. Właśnie zawarł pakt z diabłem, i nie było już od tego odwrotu.
Raz, dwa, trzy – Spencer jest zły. Spencer – to ty…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Piekielna sztuka
ISBN: 978-83-8313-886-2
© Beata Nowosielska i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Katarzyna Darkiewicz
KOREKTA: Angelika Kotowska
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek