Piekło anioła - Subzda Kamila - ebook + książka

Piekło anioła ebook

Subzda Kamila

4,4

Opis

W Półświeciu, czterdziestotysięcznej miejscowości zlokalizowanej na wschodzie Polski, grasuje seryjny morderca zwany Bestią. Jego ofiarami są młode i piękne kobiety. W tym mieście żyją także Emma i Robert Lewińscy – małżeństwo, które spodziewa się dziecka. Niestety, ich córka Lara rodzi się martwa, a po jej śmierci Emma zaczyna doświadczać niepokojących wizji, w których nieznajoma dziewczyna prosi ją o pomoc. Jedynym sposobem na znalezienie spokoju i odcięcie się od bolesnych wspomnień jest zmiana otoczenia. Lewińscy postanawiają kupić dom, który ma stać się dla nich upragnionym azylem i lekarstwem na ból po utracie małej Lary.

 

Czy kupno domu okaże się dobrą decyzją, która zmieni ich życie na lepsze? Czy Emmę przestaną dręczyć koszmary i upora się z bólem po śmierci dziecka? A może niespodziewanie jej los splecie się z losem Bestii…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (25 ocen)
16
4
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KsiazkiUwielbiam

Całkiem niezła

"Ten uśmiech nie zwalił mnie już z nóg, nie sprawiał, że kręciło mi się w głowie, a ręce zaczynały drżeć - czułem tylko nienawiść." Tak szybko człowiek niezrównoważony psychicznie może, znienawidzić kobietę, która nie odwzajemniła jego uczuć... Temu człowiekowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie by się zakochać, jedno spotkanie by uroić sobie odwzajemnienie uczucia... "Gdy po raz pierwszy cię zobaczyłem, od razu wiedziałem, że będziesz moja (...) spojrzałem jej głęboko w oczy. Blask szafirowa, który dotąd w nich był, znikł, a zamiast niego pojawiła się przygaszona łzami mętność. Po pełnej radości i beztroski dziewczynie nie został nawet ślad." Czytając "Piekło Anioła" początkowo byłam mocno zainteresowana, wątek paranormalny wprowadzał przyjemne napięcie, wątek seryjnego mordercy obiecywał ciekawą fabułę. Niestety fabuła okazała się dość przewidywalna. Nic mnie w tej książce nie zaskoczyło, z jednej strony czytało się dobrze, ze względu na dynamikę, natomiast emocje opadały z każdym...
10
zabulka1988

Nie oderwiesz się od lektury

Bestia to seryjny morderca, który grasuje w Półświeciu. Porywa, przetrzymuje i zabija młode i piękne kobiety. Emma i Robert to małżeństwo, które przeżywa śmierć swojej córeczki. W starym mieszkaniu wszystko przypomina im o bolesnych przeżyciach, dlatego postanawiają zmienić otoczenie i kupują dom. W nowym domu Emma doświadcza niepokojących wizji, w których główną rolę gra nieznajoma dziewczyna. Wie jedno - musi jej pomóc. I tutaj akcja nabiera rozpędu, bo Emma znajduje drogę do domku, który ukazuje się jej we snach. Co zrobi z tą wiedzą? Czy spojrzy Bestii prosto w oczy? Czy dziewczyna ze snów naprawdę istnieje? Świetny debiut z zaskakującym zakończeniem. Bo powiem Wam jedno - jeśli będziecie myśleć, że akcja już się skończyła to pamiętajcie, że ona dopiero się zaczyna!
10
Farbo

Z braku laku…

Taka sobie
00

Popularność




Copyright © by Kamila Subzda, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: dejankrsmanovic/iStock (ulica)

Zdjęcie na okładce: PavelP/iStock (kobieta)

Ilustracje wewnątrz książki: Clker-Free-Vector-Images z Pixabay

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-534-2

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

2020

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ IV

ROZDZIAŁ V

2020

– W piątek, około godziny osiemnastej Komenda Policji w Półświeciu dostała anonim informujący, że w dawnej fabryce niedaleko obrzeży miasta odnaleziono martwą kobietę. Rzecznik Prokuratury Okręgowej w Półświeciu, prokurator Inga Wyszyńska, potwierdziła, że znalezione zwłoki należą do Sary Borkowskiej, dwudziestoośmioletniej kobiety, która dwudziestego czwartego lipca dwa tysiące siedemnastego roku wracając z dyskoteki, zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Policja, na podstawie zebranych dotychczas dowodów, łączy sprawę Sary Borkowskiej ze sprawami trzech innych kobiet, których ciała w ciągu ostatniego roku odnaleziono w pobliżu niedziałającej fabryki, oraz szuka związku ze sprawą dwóch zaginionych, których od pięciu lat nie udało się…

– Wyłącz to, nie powinnaś tego słuchać – powiedział Robert, wyrywając mi pilota z ręki, żeby odciąć mnie od tych makabrycznych wydarzeń, którymi od pięciu lat żyło całe nasze miasto.

– Boże… Robert, daj posłuchać! – sprzeciwiłam się po chwili, próbując odebrać mężowi pilota.

Ten jednak nie dał za wygraną, delikatnie zmuszając mnie do przyjęcia pozycji siedzącej.

– Nie dam… – oznajmił uniesionym głosem – siadaj i odpoczywaj. Miałaś się nie denerwować, a ten temat budzi w tobie…

– Złe emocje? – zapytałam, wchodząc mu w słowo, czego jak sam często podkreślał, bardzo nie lubił.

– Tak, złe emocje. Zresztą jak w każdym, kto mieszka w Półświeciu. Po ulicach naszego miasta chodzi zwyrodnialec, bestia i ja nie chcę…

– Nie chcesz, żebym o tym słuchała? – przerwałam mu ponownie, co wywołało na jego twarzy wyraźny niesmak.

– Tak – oświadczył, mimo iż wiedział, że jest to niemożliwe i że choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, nie jest w stanie całkowicie odsunąć mnie od tego, czym żyło całe miasto, a nawet kraj.

Temat seryjnego mordercy zbierającego żniwo w czterdziestotysięcznej miejscowości położonej na wschodzie Polski budził strach i sprawiał, że każdemu włos jeżył się na głowie, a najbardziej tym, którzy znajdowali się w centrum makabrycznych wydarzeń. Czyli również nam, ponieważ byliśmy mieszkańcami terytorium, na którym Bestia urządzał polowanie na młode kobiety.

Początkowo ludzie nazywali tego człowieka po prostu mordercą.

Z czasem jednak, kiedy po przeprowadzeniu przez patomorfologów sekcji zwłok na światło dzienne zaczęły wychodzić szczegóły – przydomek ten zmienili na Bestia. Tylko ktoś taki był w stanie wyrządzić tyle krzywd niewinnym osobom.

Ja na dobrą sprawę zaczęłam interesować się tym tematem trzy lata temu. Wcześniej znałam go tylko ze słyszenia, bo telewizji nie oglądałam wcale i historii dziewczyn, które zaginęły przed Sarą, nie znałam – chyba jako jedyna w mieście. Tak naprawdę to historia tej dziewczyny interesowała mnie najbardziej, bo była to kuzynka mojej najlepszej przyjaciółki Laury i znałyśmy się osobiście.

– Włącz mi to – powiedziałam, przechwytując pilota z rąk troskliwego męża.

– Chciałbym powiedzieć, że sytuację mamy pod kontrolą…

Usłyszeliśmy głos burmistrza naszego miasta, Ernesta Kopaczkowskiego, który jako jedyny wydawał się szczery wobec mieszkańców.

Policja i rzecznik prokuratury okręgowej cały czas tylko mydlili nam oczy i przekonywali, że sytuację mają pod kontrolą, podczas gdy znikały kolejne kobiety.

– Ale nie wybraliście mnie na urząd, który sprawuję, po to, żebym was okłamywał. Dzisiaj jednak nie mówię do was jako burmistrz, tylko jako jeden z mieszkańców Półświecia, który ma dwie córki i drży o ich bezpieczeństwo każdego dnia. W naszym mieście od pięciu lat grasuje Bestia, któremu udało się porwać sześć młodych kobiet, z czego ciała czterech zostały odnalezione i zidentyfikowane. Policja nie ma cienia wątpliwości, że ofiary te łączy jedno. Morderca. Dwóch kobiet, czyli Dagmary Rybaszewskiej, która zaginęła czternastego lutego dwa tysiące piętnastego roku, i Elizy Bielawskiej, która ostatni raz była widziana w bibliotece publicznej przy ulicy Reja, piętnastego października dwa tysiące szesnastego roku, nie udało się jeszcze odnaleźć i mimo tego, że policja odsuwa sprawę pani Elizy od żniw Bestii, to ja czuję, że to wszystko ma wspólny mianownik. Głęboko wierzę, że te kobiety żyją i…

Burmistrz spuścił wzrok, oderwawszy go od obiektywu kamery, chwilę nad czymś myślał, po czym ponownie sztywno spojrzał przed siebie, mówiąc:

– Uważajcie na siebie, nie chodźcie same wieczorami, nie kuście losu. Wierzę, że uda nam się dorwać tego… Tego zwyrodnialca i w naszym mieście znowu zapanuje spokój.

Z jego ostatnim słowem postanowiłam wyłączyć telewizor.

– Wydaje się szczery i najnormalniejszy z tego całego towarzystwa – mruknęłam cicho do Roberta.

– Burmistrz? – zapytał ze zdziwieniem.

– No tak…

– Oj, Emmo… Myślę, że ma swoje za uszami – powiedział, po czym podszedł do mnie i usiadł obok na kanapie. – Sama wiesz, że nie możesz się teraz denerwować, kochanie. Wolałbym, żebyś odcięła się od tego tematu na tyle, na ile jest to oczywiście możliwe – oznajmił Robi już bardziej spokojnym tonem, który miał wpłynąć na mnie niczym tabletka wyciszająca.

– Wiem. Dziecko jest najważniejsze. Za pięć miesięcy będzie już z nami i ta myśl sprawia, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, ale jak pomyślę, że mogłam być na miejscu Sary, to… – Przerwałam, bo głos zaczął mi się łamać do tego stopnia, że nie byłam w stanie nic więcej wydusić.

– Nawet tak nie mów, nie chcę tego słyszeć… – oznajmił Robert, przytulając mnie do siebie, a ja targana tak wielkimi emocjami rozpłakałam się jak dziecko.

– On ją przetrzymywał… To trwało tyle czasu. Cholera wie co tam się działo, a gdy przestała być mu potrzebna, zamordował ją… Wyrzucił jak zwykłego śmiecia. Kurwa, ja na to nie pozwalam! – wykrzyczałam, patrząc przez łzy w oczy męża.

– Nikt na to nie pozwala, kochanie, nikt…

ROZDZIAŁ I

CZTERY MIESIĄCE PÓŹNIEJ

– Połknęłaś tabletki? – zapytał Robert cichym i spokojnym głosem, wchodząc do pokoju, w którym leżałam na łóżku zwinięta w kłębek.

Bolała mnie każda część mojego zmęczonego ciała, ale tak naprawdę to najbardziej bolało mnie złamane na pół, krwawiące serce. Nie rozumiałam, dlaczego akurat ja musiałam doświadczyć tak ogromnej tragedii i dlaczego los sprawił, że w jednej chwili stałam się najbardziej skrzywdzonym człowiekiem na świecie. Wtedy tak właśnie myślałam i nic, nawet prochy, które brałam w dość dużych dawkach, nie było w stanie mi pomóc. Moje szczupłe ciało przeszywały nieustanny lęk i uczucie ogromnego niepokoju, strachu oraz niezrozumienia dla otaczającego mnie świata, a w moich piwnych oczach zagościł smutek wylewający się ze mnie przy każdym spojrzeniu. Chciałam zniknąć, zapaść się pod ziemię i zapomnieć – już nie myśleć i nie czuć.

– Tak – odpowiedziałam – ale mam wrażenie, że czuję się po nich dużo gorzej – dodałam ze smutkiem i powoli skierowałam spojrzenie w jego stronę.

– Gorzej? Czyli jak? – dopytywał się mąż.

Tak naprawdę nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że i tak nie uwierzy w nic, co ode mnie usłyszy.

Halucynacje, których doświadczałam, zaczęły się, kiedy mój lekarz przepisał mi psychotropy, tak zwane „wyciszacze”, które rzekomo miały mi pomóc. Wcześniej zdarzało mi się mieć dziwne sny oraz koszmary, ale nasilenie tego zjawiska łączyłam właśnie z tym momentem.

– Mam wrażenie, że czasem ktoś mnie obserwuje, słyszę dziwne odgłosy, widzę rzeczy, których nie ma – zaczęłam niepewnie wyjaśniać Robertowi.

– Kochanie, myślę że jesteś przemęczona. Musisz odpocząć.

– Odpocząć? Powiedz mi, jak mam odpocząć w miejscu, w którym wszystko przypomina mi o tym, co nas spotkało? – Rozpłakałam się.

Robert podszedł i mocno mnie przytulił. Wierzył, że chociaż na chwilę ulży mi tym w cierpieniu.

– Musimy żyć dalej – powiedział. – Wiem, że jest ci trudno. Ja też ledwo sobie radzę, ale nie mamy wyjścia i uwierz mi… Przejdziemy przez to – zapewniał mąż.

Utrata dziecka była dla nas bolesnym przeżyciem, bo staraliśmy się o nie bardzo długo, a ono nie zdążyło nawet zaczerpnąć pierwszego oddechu. Poroniłam, będąc w siódmym miesiącu ciąży, bo serce Lary przestało bić. Lekarze mówili, że tak się zdarza, że czasem tak jest, tylko dlaczego akurat nas to spotkało? Dlaczego nie zdążyłam nawet usłyszeć jej płaczu? Codziennie budziłam się z pytaniem, na które nikt nie potrafił mi odpowiedzieć…

Dzień był ciepły, ale pochmurny. Nie miałam siły na nic, więc leżałam na łóżku jak kłoda – bez ruchu. Od momentu kiedy straciłam dziecko, przestałam być aktywna zawodowo, w związku z czym miałam bardzo dużo czasu i nie wiedziałam, jak go dobrze wykorzystać. Robert był w pracy, a ja czekałam. Czekałam tak naprawdę nie wiadomo na co – na niego, na spokój, na sen. Godziny mijały, a ja dalej leżałam w nadziei, że mój ukochany pojawi się w progu i rozgoni moje czarne, beznadziejne myśli. Robert był wspaniałym człowiekiem, cudownym mężem i na pewno byłby dobrym ojcem, ale niestety, nie dane mu było tego doświadczyć.

Historia naszego związku była całkiem zwyczajna i myślę, że mało ciekawa. Poznaliśmy się siedem lat temu na wakacjach w Turcji, gdzie byłam razem z moją najlepszą przyjaciółką Laurą, a on z kilkoma kolegami. Od razu bardzo mi się spodobał. Nic w tym dziwnego, gdyż Robert to przystojny mężczyzna – wysoki, opalony blondyn o jasnoniebieskich oczach i lekkim zaroście. W jego spojrzeniu widziałam coś, czego nie spotkałam nigdy wcześniej. Nie wiedziałam, jak mogę to określić, ale chyba widziałam w nich po prostu dobroć, która urzekła mnie najbardziej.

Po dwóch miesiącach od powrotu z wakacji zamieszkaliśmy ze sobą w wynajętym mieszkaniu – dogadywaliśmy się naprawdę dobrze. Wiadomo, jak w każdym związku były ciche dni, ale mimo to mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że nasza relacja należała do udanych.

Ślub wzięliśmy pięć lat temu – była to mała uroczystość, która odbyła się w pięknej kaplicy pod miastem, gdzie towarzyszyła nam tylko najbliższa rodzina i paru przyjaciół. Zaraz potem przeprowadziliśmy się do mieszkania, w którym mieszkaliśmy do dziś. Było niewielkie, ale przytulne i zawsze czułam w nim spokój oraz dobrą energię. Niestety, po utracie Lary to miejsce stało się dla mnie emocjonalnym więzieniem i moim marzeniem było, żeby jak najszybciej je opuścić.

Odruchowo spojrzałam na wyświetlacz telefonu, który od paru dni miałam wyciszony, i zobaczyłam, że po raz piąty w ciągu godziny próbuje dodzwonić się do mnie moja mama. Podniosłam komórkę, palcem przesunęłam zieloną słuchawkę po ekranie, po czym przyłożyłam aparat do ucha i obojętnym głosem, którego ton miał utwierdzić ją w przekonaniu, że nie jest ze mną aż tak źle, wymamrotałam:

– Halo?

– Cześć, kochanie.

Usłyszałam głos, który zawsze, nawet w najgorszych momentach, działał na mnie jak najskuteczniejsze lekarstwo podczas męczącej, ciężkiej choroby. Tym razem okazało się jednak inaczej.

– Jak się dzisiaj masz? – zapytała z troską w głosie.

– Leżę – wyszeptałam, po czym dodałam już bardziej ożywionym tonem. – Leżę i czekam na Roberta, nie jest źle – skłamałam.

– Przepraszam, kochanie, po raz setny, że nie przyjechałam do ciebie, ale nie doszłam do siebie po operacji. Wiesz, że…

– Mamo, przestań, nie tłumacz się, przecież ja wszystko rozumiem – przerwałam jej.

Nie miałam ochoty znowu wysłuchiwać tego, jak jest jej źle, że w tak tragicznym momencie nie ma jej przy mnie i że nie może sobie tego wybaczyć.

Przecież dobrze rozumiałam, że operacja kręgosłupa, którą przeszła miesiąc temu, nie była wycięciem wyrostka robaczkowego i że podróż z Italii do Polski mogłaby być dla niej tragiczna w skutkach.

Gabriela to cudowna matka i wiedziałam, że gdyby tylko zdrowie jej na to pozwoliło, to byłaby przy mnie cały czas, nie odstępując choćby na krok.

– A jak się ma mój zięć? – zapytała, gdy uznała, że mam rację i kolejne tłumaczenia z nieobecności mijają się z celem.

– Dobrze, jest dla mnie największym wsparciem – oznajmiłam ze wzruszeniem w głosie.

– To cudowny człowiek. Robert to anioł… Twój stróż. Bóg, stawiając go na twojej drodze, chciał wynagrodzić ci to, że…

– Daj spokój… – przerwałam jej, wiedząc, do czego zmierza. – Tego nic nie jest w stanie mi wynagrodzić, nawet Robert – skwitowałam.

– Hm… – Mama westchnęła ciężko, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Mogę cię o coś zapytać? – wydusiłam po chwili milczenia.

– Oczywiście – odpowiedziała bez zastanowienia.

– Dlaczego jest tak, że ktoś, kto bardzo pragnie dziecka i wie, że byłby dla niego najlepszym rodzicem na świecie, je traci, podczas gdy ktoś, kto ma już dziecko, które uważa go za najwspanialszą osobę na świecie, po prostu z niego rezygnuje…? Porzuca jak śmiecia, niepotrzebną rzecz, balast… – Rozpłakałam się.

Nie byłam w stanie już dłużej dusić w sobie emocji, które zakotwiczyły się we mnie tak bardzo, że tylko płacz mógł mnie od nich uwolnić.

– Kochanie… – zaczęła Gabriela – nie wytłumaczę ci tego w żaden sposób. Nie mam też zamiaru bronić twojego ojca.

– Wiem – oznajmiłam, ciągle płacząc. – Nigdy go nie broniłaś.

– A dlaczego miałabym to robić? – zapytała ze zdziwieniem.

– Nie mam pojęcia… Tak tylko powiedziałam. Przecież zdaję sobie sprawę z tego, że to, co zrobił, nie zasługuje na jakiekolwiek rozgrzeszenie z naszej strony.

Spojrzałam na zegarek, który wisiał na ścianie tuż obok telewizora, i zobaczyłam, że zbliża się szesnasta, czyli godzina powrotu Roberta do domu. Nie mogłam się już go doczekać. Chciałam subtelnie i delikatnie zakończyć rozmowę z Gabrielą, która zamiast podnieść mnie na duchu, jeszcze bardziej zdołowała.

Wzięłam więc głęboki oddech, żeby się z nią pożegnać.

– Krystian to kawał drania – ciągnęła. – Porzucając nas, złamał nasz świat. Pamiętam jak dzisiaj obraz ciebie, czteroletniej dziewczynki stojącej w oknie i czekającej na tatusia, który wyszedł na chwilę do sklepu…

– Mamuś… – przerwałam jej, ale ona zdawała się tego nie słyszeć.

– Stałaś tak do wieczora, a on nie wracał… – kontynuowała. – Najgorsze dla mnie było to, że ja o tym wiedziałam. Wiedziałam, że on nas zostawił, ale nie potrafiłam i nie chciałam niszczyć tej nadziei, którą miałaś w oczach. Serce mi pękało – wydusiła, z trudem powstrzymując płacz.

Zdałam sobie sprawę z tego, że te wspomnienia również u niej spowodowały znaczny spadek nastroju, dlatego nie potrafiłam już ot tak zakończyć tej rozmowy. Zamknęłam oczy i z wielkim wysiłkiem oraz niesmakiem na twarzy zapytałam:

– Masz z nim jakiś kontakt?

– Nie… Wydaje mi się, że on nie żyje – oznajmiła.

Ja tak nie uważałam. W głębi duszy cały czas czułam, że nie odszedł jeszcze na tamten świat i ma się całkiem nieźle.

– Tak myślisz? – wyszeptałam. – Mnie się wydaję, że żyje…

– Raczej nie – powiedziała Gabriela, po czym głośno przełknęła ślinę.

– Dlaczego tak uważasz, mamo?

– Bo ślad po nim zaginął, nikt nic nie wie. Nikt z rodziny ani znajomych nie ma z nim kontaktu – zaczęła. – Przecież minęło już tyle lat… Odezwałby się do kogoś.

– Ja myślę, że po tym, co nam zrobił, po prostu nie ma odwagi – powiedziałam i podniosłam się z łóżka. – Jest mu wstyd…

– Wiesz, że on nie należał do osób, którymi targają jakiekolwiek wyrzuty sumienia.

– Nie bardzo. Słabo go pamiętam – odpowiedziałam cicho.

– Ale wiesz o wielu rzeczach z moich opowiadań, kochanie.

– No tak… – przyznałam jej rację, ciężko wzdychając.

– Ale Emmo… – wtrąciła już bardziej ożywionym tonem. – Ja dzwonię, żeby poprawić ci humor, a nie wywoływać smutne i traumatyczne wspomnienia. Przetrwałyśmy, jesteśmy silne babki.

– No… jesteśmy – przytaknęłam cicho.

– I pamiętaj, nic nas nie złamie, a słońce jeszcze dla nas zaświeci. Wspomnisz moje słowa – dodała z ogromnym przekonaniem w głosie.

– Chcę w to wierzyć – wyszeptałam.

– To uwierz, bo tak właśnie będzie – oznajmiła.

– Postaram się, mamuś…

– Musisz być silna, Emmo – powiedziała zdecydowanym tonem. – Nie będę cię dłużej męczyć. Odpocznij sobie, kocham cię, córeczko.

– Ja ciebie też. Do usłyszenia…

Odsunęłam telefon od ucha i nacisnęłam czerwoną, rozmazaną kropkę, na której wygląd w dużej mierze miały wpływ łzy zalewające moje oczy.

Wiedziałam, że mama miała ochotę zapytać mnie o to, jak się czuje Laura, czy są jakieś postępy w sprawie Sary, ale nieprzewidzianie nasza rozmowa zeszła na tory, z których zboczyć się już nie dało.

Odłożyłam komórkę na stół, po czym stanęłam przy oknie i przez chwilę wpatrywałam się w pochmurne niebo, z którego zaraz miał zacząć padać deszcz. Moje oczy w tym momencie bardzo przypominały to niebo… Zresztą… Nie tylko w tym momencie. Tak naprawdę to od kiedy straciłam córkę, każdego dnia nadchodziła chwila, w której były one smutne, zachmurzone i widać było, jak zbiera się w nich na ulewę.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że ten stan szybko nie minie, dlatego modliłam się o to, żeby mieć możliwość zająć czymś myśli i całą uwagę skupić na zupełnie innych rzeczach.

– Emmo, już jestem!

Usłyszałam głos Roberta, który brzmiał inaczej niż zazwyczaj. Postanowiłam więc zobaczyć, co się stało. Otarłam łzy, wzięłam dwa głębokie oddechy i powoli poszłam do przedpokoju.

– Cześć, dlaczego jesteś taki wesoły? – zapytałam z ogromną ciekawością w głosie, podejrzliwie spoglądając na jego uśmiechniętą twarz.

– Kochanie, wpadłem na genialny pomysł – oznajmił. – Kupimy dom, wyprowadzimy się stąd. Zaczniemy życie na nowo, gdzieś daleko na wsi, wśród przyrody, lasów. Będziesz miała swój ogród, o którym tak zawsze marzyłaś. Będzie pięknie!

– Słucham?

Nie wierzyłam w to, co do mnie mówił.

Od zawsze chciałam mieszkać na wsi, bo w mieście żyliśmy tylko ze względu na wygodę, gdyż wszędzie blisko, zimą nie trzeba odśnieżać własnego podwórka, a latem kosić trawy. Ale teraz, kiedy oboje byliśmy już tak zmęczeni tym miejscem, pomyślałam, że jest to najlepszy czas na to, by coś zmienić.

– Tak! Zgadzam się! – krzyknęłam i pierwszy raz od dłuższego czasu poczułam radość, która była dla mnie zapomnianym uczuciem, ale tak przyjemnym, że chciałam zostać z nim na zawsze.

*

Nowy dzień rozpoczął się dla nas wyjątkowo szczęśliwie. Oboje czuliśmy ogromne podniecenie i radość na myśl o przeprowadzce – to ona była teraz tematem numer jeden. Robert obiecał, że pójdzie dzisiaj do biura nieruchomości, zobaczyć, co mają do zaoferowania, a ja postanowiłam zostać w domu i przygotować coś dobrego na obiad. Dawno nie gotowałam i prawdę mówiąc, nie wiedziałam, od czego zacząć.

Zrobię kurczaka, surówkę i pieczone ziemniaki – pomyślałam.

Nic specjalnego, ale kosztowało mnie to wiele wysiłku – bardziej psychicznego niż fizycznego. Nożyczkami rozcięłam paczkę ziemniaków, a do srebrnego garnka nalałam zimnej wody. Wzięłam do ręki mały, srebrny nożyk z czarną rękojeścią i usiadłam na niskim krzesełku, tuż przy rondlu, który wcześniej postawiłam na podłodze. Chwyciłam do ręki pierwszego ziemniaka i bardzo dokładnie zaczęłam obierać go z brązowej skórki. Szło mi nawet szybko, co mnie ucieszyło, bo przede mną było dużo pracy, a czasu miałam niewiele.

Ile mam ich obrać? – myślałam, skrobiąc starannie każdego ziemniaka po kolei.

Było ich już trochę w garnku, ale nie miałam pojęcia, czy to wystarczy, żebyśmy porządnie się najedli. Koniec końców stanęło na tym, że obrałam wszystko, co miałam w worku, czyli całe dwa kilogramy.

Szykuje się syty obiad dla dwóch osób – pomyślałam, uśmiechając się subtelnie pod nosem.

Gdy skończyłam, przyszedł czas na surówkę. Z lodówki wyjęłam trzy wcześniej obrane marchewki, po czym położyłam je na blacie, tuż obok srebrnej tarki. Wzięłam do ręki pierwszą z brzegu i powoli przesuwałam po najmniejszych oczkach. Odruchowo spojrzałam przez okno. Spostrzegłam, że zza drzewa ktoś mnie obserwuje. Była to młoda dziewczyna w niebieskiej sukience o długich blond włosach – jej twarzy nie widziałam, bo stała zbyt daleko.

Wpatrywałam się w nią bez mrugnięcia okiem, gdy nagle poczułam ogromny ból, który spowodował, że przeniosłam wzrok na dół – na swoje dłonie. Zamiast marchewki, po tarce przeciągnęłam palcem, zdzierając skórę do krwi.

Kurwa – pomyślałam, idąc w stronę apteczki po wodę utlenioną i kawałek plastra.

– Tylko mnie może się coś takiego przytrafić – szeptałam wyraźnie zdenerwowana.

Stanęłam nad zlewem i zaczęłam polewać dłoń środkiem odkażającym, gdy zobaczyłam przez okno, że dziewczyna dalej tkwi w tym samym miejscu co przedtem i patrzy w moją stronę.

– Kto to jest? – zapytałam, przyklejając opatrunek na krwawiący palec.

Gdy podeszłam bliżej okna, ona się schowała, a ja stałam tak chwilę w nadziei, że znowu wyjdzie i przyjrzę jej się uważniej, ale niestety – nie pojawiała się.

To przez te tabletki – pomyślałam.

– Chyba muszę je odstawić, wariuję – szepnęłam zaniepokojona.

Nalałam zimnej wody do szklanki, żeby się trochę orzeźwić, po czym jednym haustem wypiłam całą zawartość. Poczułam się odrobinę lepiej – chłodna woda oczyściła mi umysł i wygoniła z głowy przygnębiające myśli.

– Czas tu trochę posprzątać – wymamrotałam, odstawiając pusty kubek na stół, na którym przez ogromny bałagan nie było zbyt wiele miejsca.

Podniosłam z blatu srebrny, duży nóż, gdy nagle znowu ją zobaczyłam. Stała nieruchomo i patrzyła na mnie. Oblał mnie strach, mój oddech przyśpieszył, a czoło zrobiło się mokre – byłam jak zahipnotyzowana, co sprawiło, że nie mogłam się ruszyć.

Nagle nóż z wielkim hukiem spadł na ziemię, a ja ocknęłam się i zobaczyłam wyraźnie, że dziewczyna dalej stoi nieruchomo jak posąg, wbijając we mnie sztywny, hipnotyzujący wzrok.

Muszę się dowiedzieć, kto to jest – pomyślałam.

Szybko otworzyłam drzwi wejściowe i wybiegłam na schody. Na korytarzu było chłodniej niż w domu. Poczułam, jak na moich spoconych plecach pojawia się gęsia skórka, która potęgowała przechodzące mnie ciarki. Najszybciej, jak tylko mogłam, pokonywałam każdy stopień, wiedząc, że prawda jest na wyciągnięcie ręki – wystarczy tylko stanąć z nią twarzą w twarz. Czułam, jak oblewa mnie fala gorąca, na przemian z zimnym, przeszywającym dreszczem, ale tak bardzo chciałam się dowiedzieć, kim jest ta dziewczyna i dlaczego mnie obserwuje – gdyż nie był to pierwszy raz, jak ją widziałam – że zepchnęłam to uczucie na drugi plan. Nie miałam już pojęcia, czy to zwidy, czy prawda. Nic nie wiedziałam…

Gdy wybiegłam na ulicę, niestety jej już nie było. Obeszłam drzewo dookoła, pokręciłam się chwilę po okolicy, ale nie znalazłam dziewczyny.

Rozpłynęła się w powietrzu.

– Co robisz, kochanie? – Usłyszałam z oddali głos Roberta, który szedł w stronę naszego bloku. – Dlaczego jesteś taka blada? – spytał, podchodząc do mnie szybkim krokiem.

Widziałam, że był wyraźnie zaniepokojony, patrząc na mój wyraz twarzy, który na tamtą chwilę był mieszanką strachu i trwogi.

Jeszcze raz spokojnie rozejrzałam się dookoła, po czym łamiącym się i drżącym głosem wydusiłam:

– Blada?

– Tak, kochanie, co się stało? Cała się trzęsiesz.

– Sama nie wiem… Zdawało mi się …

– Co ci się zdawało, Emmo? – dopytywał się, wchodząc mi w zdanie.

Zdarzało mu się to dosyć często, mimo że sam bardzo nie lubił, jak ktoś to robił.

– Wiesz… – szepnęłam – jestem tu, bo…

Na chwilę zabrakło mi tchu. Musiałam wziąć kilka głębokich oddechów, żeby się odrobinę wyciszyć.

– Powiedz – nalegał, widząc, jak nieudolnie próbuję się uspokoić.

Spojrzałam na niego.

Nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć, dlatego wymyśliłam, że zdawało mi się, iż widzę Laurę, i szybko wybiegłam za nią z domu, a przez to zrobiło mi się słabo, bo jak sam dobrze wiedział, od dawna nie uprawiałam żadnego sportu i moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia.

Nie chciałam mówić mu prawdy, bo wiedziałam, że znowu będzie się martwił, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam, było popsucie mu humoru.

Gdy weszliśmy do domu, Robert podał mi szklankę wody i kazał się położyć, a sam dokończył obiad i nakrył do stołu.

Kiedy wszystko było już gotowe, usiadł na łóżku i spojrzał na mnie wymownie, mówiąc:

– Byłem w biurze. Myślę, że znalazłem coś dla nas…

Czułam, jak uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Popatrzyłam na męża z ciekawością i niecierpliwie czekałam na kolejne informacje.

– Duży dom, daleko za miastem, dookoła tylko lasy… Najbliższy sąsiad kilometr dalej. Piękna lokalizacja.

– Jedziemy zobaczyć jeszcze dzisiaj? – zapytałam niepewnie.

– Oczywiście, że tak – odpowiedział z radością, po czym mocno mnie przytulił.

Nadzieja na lepsze jutro, którą budziła perspektywa zmiany mieszkania, sprawiła, że obiad smakował mi bardziej niż zwykle. Niby przeciętne danie, a ja czułam, jakbym stołowała się w jednej z najdroższych restauracji świata, zajadając się najdroższą serwowaną tam potrawą. Chwilowo zniknęła też myśl o dziewczynie, którą miałam cały czas z tyłu głowy.

Posprzątałam po obiedzie i po paru minutach siedzieliśmy już w aucie, jadąc przed siebie po nasze marzenia i spokój. Podróż wydawała się długa. Zajęła nam około godziny – droga ciągnęła się w nieskończoność, pewnie dlatego, że tak strasznie chciałam być już na miejscu.

Wyobrażałam sobie ten dom i naszą szczęśliwą przyszłość w nim. Widziałam jeżdżące na różowych rowerkach dwie śliczne dziewczynki – bliźniaczki. Były blondynkami o dużych, niebieskich oczkach i zadartych, małych noskach. Wyglądały tak cudownie i rozkosznie. Robert biegał za nimi, bo dopiero co uczyły się jeździć, i wychodziło im to bardzo nieudolnie. Słyszałam też szczekanie naszego małego, białego psa, który wabił się Irys, tak jak ten mój, którego miałam w dzieciństwie, i czułam zapach drożdżowego ciasta, dochodzącego w piekarniku.

To była jesień.

Na podwórku leżały kolorowe liście, a powietrze było rześkie i chłodne. Śmiech dziewczynek wybrzmiewał w moich uszach niczym najpiękniejsza melodia świata, a smak ciasta błogo pieścił moje podniebienie. Było cudownie – tak jak zawsze chciałam, żeby było.

Poczułam, jak moje oczy zaszkliły się na myśl o tych wszystkich marzeniach, modlitwach – bo była to modlitwa, gdyż właśnie tego najbardziej pragnęłam. Chciałam mieć zdrową, szczęśliwą rodzinę i cudowne miejsce do życia z nią.

– Jesteśmy – szepnął Robert, przerywając mój sen na jawie.

Powoli wysiadłam z auta i poczułam, jak widok zapiera mi dech w piersiach. Moim oczom ukazał się piękny, naprawdę duży dom, dookoła którego rosło kilka ogromnych drzew – stare dęby i parę sosen. Posesja otoczona była wysokim, drewnianym płotem w kolorze ciemnego brązu, który wznosił się na marmurowym, szarym murku, zza którego wystawały zielone liście krzewów. Zasłaniały one widok z zewnątrz, co sprawiało, że nuta tajemniczości owiewała każdego, kto stał przed ogrodzeniem.

Furtka zamykana była na zasuwkę. Brak domofonu i innych bardziej nowoczesnych rozwiązań nie zdziwił mnie wcale, gdyż posesja wyglądała tak, jakby zatrzymała się w latach osiemdziesiątych i z nowinkami technicznymi nie miała w ogóle do czynienia. Przywodziła na myśl raczej starodawny dom, zamieszkały przez osobę w podeszłym wieku, która bała się zmian i za wszelką cenę chciała zatrzymać w nim lata swojej młodości, nie zmieniając niczego od czterdziestu lat.

Ogród znajdujący się po prawej stronie budynku tak naprawdę z ogrodem nie miał już wiele wspólnego. Chwasty, pokrzywy, mlecze i jaskółcze ziele to tylko część samosiejek, które w nim zobaczyliśmy. Nie zmartwiło mnie to zbytnio, gdyż lubiłam wyzwania i jeśli zdecydowalibyśmy się na zakup, to doprowadzenie tego miejsca do porządku dałoby mi ogromną satysfakcję i radość. Uwielbiałam grzebać w ziemi – plewić, nawozić, sadzić rośliny, więc traktowałam to bardziej jako plus przemawiający za kupnem tego magicznego miejsca.

Wokół poukładane były płaskie, szare kamienie o różnych kształtach, które tworzyły ścieżkę wiodącą do bramy garażowej, umiejscowionej pod jednym z balkonów z brązową balustradą. Drzwi bramy garażowej składały się z dwóch części, zamykanych na kłódkę, które po otwarciu rozwierały się niczym wrota. Wykonane były z drewna obitego równymi deskami oczywiście w brązie i swoim wyglądem kojarzyły mi się z boazerią, tak modną w latach osiemdziesiątych.

Sam dom był piękny. Czerwona dachówka, która mimo upływu lat zachowała się w naprawdę dobrym stanie, odbijała blask promieni słonecznych, tworząc wokół budynku aurę tajemniczości i cudowną poświatę. Całą ścianę od strony ogrodu pokrywał bluszcz, zasłaniający dwa dość spore okna, których na budynku było naprawdę dużo. Wszystkie w brązowych ramach, tak jak drzwi wejściowe, co pięknie kontrastowało z jasnożółtą elewacją.

Mimo tego, że dom miał już swoje lata, to z zewnątrz wyglądał dobrze, co jak wiadomo było kolejnym plusem i sprawiało, że coraz bardziej byłam na tak.

Do drzwi wejściowych prowadziły schody – zaledwie trzy stopnie wylane z betonu, w którym odbity został ślad sporego, męskiego buta. Najprawdopodobniej ktoś się zapomniał i z rozpędu wdepnął w świeżo wylaną zaprawę, zostawiając swój odcisk na pamiątkę. Nad drzwiami widniał jasnobrązowy napis, wykonany z drewnianych liter, który brzmiał: „Gość w dom, Bóg w dom”. Spoglądałam na niego dłuższą chwilę, czytając kilkukrotnie.

– Co jest, Emmo? – zapytał Robert, widząc, jak bez mrugnięcia okiem wpatruję się w cytat.

– Czyżby mieszkał tu jakiś fanatyk religijny? – wymamrotałam pod nosem.

– Nie wiem… Ale możemy się przekonać. Podoba ci się tu, kochanie? – dopytywał się z wyraźną ekscytacją w głosie.

Dom wymagał remontu i sporego nakładu finansowego, ale było w nim coś magicznego – coś, co mnie do niego przyciągało, i nie potrafiłam tego w żaden sposób logicznie wytłumaczyć.

– Masz numer do właścicieli? – zapytałam, czując, że to może być właściwe miejsce dla nas.

– Tak – odpowiedział Robert.

– To na co czekasz? Dzwoń! – ponagliłam go z euforią w głosie.

– Masz rację. Nie ma na co zwlekać… – odpowiedział, wyciągając komórkę z kieszeni.

Po paru sygnałach usłyszałam męski, gruby głos, ponieważ Robi przełączył na tryb głośnomówiący.

– Słucham?

– Dzień dobry. Z tej strony Robert Lewiński. Dzwonię w sprawie ogłoszenia. Chodzi mi o sprzedaż domu.

– Domu? – zapytał ze zdziwieniem w głosie mężczyzna.

– Tak… Coś się nie zgadza?

– Chodzi o Rumin pięćdziesiąt siedem?

– Właśnie – odpowiedział, po czym spojrzał na mnie i dodał z uśmiechem. – Musi mieć pan sporo tych domów…

– Mam tylko ten jeden – oznajmił właściciel.

– To skąd to zdziwienie?

Zapadła głucha cisza.

– Znalazłem je w biurze nieruchomości LOOK i jestem zainteresowany jego kupnem – poinformował Robert.

Mężczyzna głośno przełknął ślinę.

– Wie pan… – zaczął niepewnie.

W jego głosie słyszeliśmy wyraźne zdziwienie. Miałam wrażenie, że on się poczuł tak, jakby rozmawiał z duchem, jakąś istotą pozaziemską – to było bardzo dziwne i niepokojące doznanie.

– Jeszcze raz… Proszę powtórzyć, z jakiego biura ma pan mój numer? – zapytał, wziąwszy głęboki oddech.

– LOOK – odpowiedział Robert.

– Dziwna sprawa… – skwitował właściciel, po czym ponownie zamilkł.

– Dlaczego?

– Bo… bo ja sobie nie przypominam… Chwila…

Oboje staliśmy nad telefonem i nie bardzo wiedzieliśmy, co się właściwie dzieje.

Gdyby nie fakt, że głos mężczyzny brzmiał młodo, to pomyślałabym, że rozmawiamy ze staruszkiem, u którego alzheimer jest już na bardzo zaawansowanym poziomie i zrobił gęste sito z pamięci.

– Mam dom – powiedział – ale nie przypominam sobie, żebym go wystawiał.

Ponownie spojrzałam na Roberta, który powoli nabrał powietrza w płuca.

– Jak mam to rozumieć? – zapytał. – Czy dom jest na sprzedaż?

– Ja państwa bardzo przepraszam. Po prostu jestem zaskoczony tym telefonem – oznajmił. – Jeszcze nie wiem, czy na sprzedaż. Wie pan… Ja nawet nie dawałem żadnego ogłoszenia…

– W takim razie jak…? – zaczął Robert, ale właściciel wszedł mu w zdanie.

– Nie znam biura LOOK.

Robert zamilkł. Przez dłuższą chwilę nie wiedział, co powiedzieć.

– Halo, jest pan tam? – zapytał właściciel.

– Tak, jestem… – odpowiedział zdezorientowany mąż.

– Wie pan… – ciągnął. – Ja nie dawałem żadnego ogłoszenia, dlatego jestem zaskoczony tym telefonem, ale może moja żona to zrobiła i nic mi o tym nie powiedziała…

– Czy w takim razie dom jest na sprzedaż? – zapytał po raz wtóry, wziąwszy głęboki oddech.

– Sam nie wiem – oznajmił mężczyzna.

– To może niech pan to na spokojnie przemyśli – zaproponował mąż.

Spojrzałam na niego, kręcąc głową.

– Nie… – wyszeptałam. – Namów go, żeby nam go pokazał.

Miałam nadzieję, że z ruchu moich ust Robi będzie w stanie odczytać chociaż jedno słowo. Bardzo zależało mi na tym, żeby zobaczyć ten dom, i nie chciałam odpuścić.

– To może… – zaczął, ale właściciel ponownie wszedł mu w zdanie.

– Wie pan… Tak sobie teraz myślę, że skoro już pan dzwoni, to pokażę go panu. Właściwie to i tak planowałem go wystawić – oznajmił.

Poczułam, jak na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Nie potrafiłam zrozumieć tego, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym miejscu – intuicja podpowiadała mi, że to jest właśnie to… Że to jest miejsce, które czekało na nas od bardzo dawna.

– Da pan radę być na miejscu za pół godziny? – zapytał właściciel.

– Ja już tu jestem – oznajmił.

– W takim razie ja też niedługo dojadę – powiedział, po czym się rozłączył.

Robert spojrzał na mnie wyraźnie zmieszany.

– To na pewno jego żona – zaczęłam, nie czekając na jakikolwiek komentarz z jego strony.

– No raczej – oznajmił. – Przecież nie ma innej możliwości…

– Wiadomo… – powiedziałam i uśmiechnęłam się do niego.

Myśl, że nie ma innej możliwości niż ta, że ogłoszenie zamieściła jego żona, sprawiła, iż nie przejęłam się tym zbytnio i dalej – z ogromnym podziwem w oczach – cieszyłam się widokiem tego pięknego budynku i otaczającego go terenu.

Po chwili właściciel był już na miejscu. Musiał znajdować się gdzieś niedaleko, bo minęło zaledwie dziesięć minut od zakończenia rozmowy, jak się zjawił. Przedstawił się jako Klemens Malicki. Wyglądał dość staro jak na swoje czterdzieści dwa lata. Wiedziałam, że tyle miał, bo zaczął nam o sobie opowiadać.

Co prawda nie chcieliśmy słuchać historii jego życia, ale nasz wrodzony takt oraz dobre wychowanie nie pozwalały na przerwanie tego nudnego monologu. Powiedział nam wtedy, że pracuje jako sekretarz w ratuszu, a jego żona jest pielęgniarką w szpitalu wojewódzkim i jeszcze kilka innych faktów, które były nam całkowicie obojętne i bez znaczenia.

Miał bardzo przeszywający wzrok – patrzył na mnie, a ja wiedziałam, że prześwietla mnie na wylot, co sprawiało, że czułam się przy nim naga, obdarta ze wszystkich tajemnic i sekretów. Był jak rentgen, który nie prześwietlał ciała, ale umysł oraz myśli. Nie zadawał nam żadnych pytań. Nie wrócił też do historii z ogłoszeniem, więc uznaliśmy, że została już przez niego wyjaśniona, i też nie poruszaliśmy tego tematu.

Ubrany był w koszulę w dużą czerwoną kratę i obszerne spodnie z wieloma kieszeniami – z jednej z nich wyjął pęk kluczy, który zaczął nerwowo przeglądać, po czym stwierdził, że to jednak nie te.

– Muszę wrócić do samochodu – oznajmił, patrząc na Roberta.

– A co się stało?

– Nie mam kluczy… Chyba tam je zostawiłem – powiedział, odchodząc spokojnym krokiem.

Gdy mężczyzna zniknął za płotem, zza którego nie było zupełnie nic widać, wzięłam głęboki oddech i szepnęłam do męża:

– Dziwny jest.

– Ty w każdym widzisz coś dziwnego.

– Nie w każdym… – zaoponowałam, ale Robi wszedł mi w słowo.

– Cicho bądź, bo on zaraz wróci. Usłyszy, co mówisz.

– Widziałeś jego oczy? – kontynuowałam, nie zwracając uwagi na upomnienia męża.

– Cicho bądź…

– Są takie przeszywające…

– Emmo, przestań…

– Jego wzrok jest jak… Sama nie wiem, jak to określić…

W tym momencie usłyszeliśmy głos właściciela za naszymi plecami. Zakradł się tak cicho i niespodziewanie. Tak, że aż się przestraszyłam.

– Jestem. Mam klucze – powiedział zdecydowanym głosem, którego ton oznajmił mi: „słyszałem”.

Nic więcej nie mówił, a ja czułam, jak oblewa mnie zimny pot.

Modliłam się, żeby w końcu otworzył drzwi i wpuścił nas do środka. Jego działania do tego zmierzały, ale wszystko robił tak wolno, że myślałam, iż specjalnie wydłuża tę chwilę po to, bym czuła się jeszcze bardziej niezręcznie.

Włożył klucz do zamka, przekręcił go dwa razy, po czym powoli otworzył skrzypiące drzwi, a moim oczom ukazał się ogromny, piękny hol. Jego ściany były bladoróżowe, a na podłodze leżał stary, drewniany, skrzypiący parkiet.

Przy drzwiach po prawej stronie ustawiony był sztuczny fikus. Sięgał prawie sufitu, a cień, jaki rzucał na przeciwległą ścianę, przypominał mi postać garbatego staruszka.

Nie zatrzymaliśmy się jednak tutaj i po chwili z holu przeszliśmy do wielkiego salonu, który miał cztery duże okna, z czego jedno było wyjściem na taras. Ściany pokryte były zieloną tapetą w różowe kwiaty, na podłodze leżała stara, brudna wykładzina, a sufit był pomalowany białą farbą, która z upływem lat zmieniła się w żółtą, popękaną emalię. Na samym środku salonu stał drewniany fortepian. Podeszłam do niego i nacisnęłam jeden z białych klawiszy. Widziałam, jak unosi się kurz, co sprawiło, iż poczułam, że mój nos zaraz eksploduje.

– A psik! – Nie mogłam się powstrzymać.

– Na zdrowie – powiedział pan Klemens. – Dawno nikt tutaj nie sprzątał, dom stoi pusty od ponad trzech lat.

– To rzeczywiście długo – oznajmiłam.

– Wyprowadziliśmy się stąd z żoną, gdy dostałem pracę w ratuszu.

– Pewnie trudno było państwu opuścić tak piękne miejsce? – zapytałam, podchodząc do okna.

– Mnie było łatwiej – skwitował Malicki.

– Czyli…

– Czyli żona nie chciała – wszedł mi w zdanie – ale nie mieliśmy wyboru.

– Nie dziwię się, że nie chciała.

– Tak bardzo się tu pani podoba? – zapytał mężczyzna, krzyżując ręce na piersiach.

– Tak… Dom jest piękny, mimo że wymaga dużo pracy – powiedziałam, po czym z ciekawością zaczęłam rozglądać się dalej.

Z salonu na poddasze wiodły kręcone schody, były już stare i dosyć mocno skrzypiały – szczerze mówiąc, bałam się po nich wejść, ale bardzo mnie ciekawiło, co znajduje się na piętrze, i to wzięło górę nad strachem.

Widok, który tam zastałam, zaparł mi dech w piersiach.

Jasny, długi korytarz, z którego można było wejść do czterech pokoi, ciągnął się przez całe piętro. Same pomieszczenia były jasne i dobrze oświetlone, gdyż przez ogromne szyby wpadało do nich sporo światła dziennego. W pokojach, gdzie okna wychodziły na zachód, leżał stary, drewniany parkiet, który przy każdym kroku skrzypiał irytująco. Może i było w tym coś urokliwego, ale na dłuższą metę ten dźwięk byłby nie do wytrzymania.

W pozostałych pomieszczeniach na podłodze leżała brązowa wykładzina. Była już bardzo brudna i poprzecierana w niektórych miejscach, ale za to cicha, czym zdecydowanie wygrywała ze starym parkietem.

– Tutaj będzie nasza sypialnia! – Uśmiechnęłam się i pokazałam na pokój z ogromnym balkonem, w którym nie słyszałam żadnych denerwujących dźwięków podczas chodzenia.

– Czy państwo już podjęli decyzję? – zapytał ze zdziwieniem w głosie pan Klemens.

Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że musimy to przemyśleć, ale dom naprawdę nam się podoba i jesteśmy mocno zainteresowani. W duchu czułam, że Rumin pięćdziesiąt siedem – bo właśnie pod takim adresem znajdowała się posesja – stanie się naszym nowym, wymarzonym miejscem na ziemi. Azyl, do którego tak bardzo tęskniliśmy, był już dla nas na wyciągnięcie ręki i po minie Roberta wnosiłam, że on myśli i czuje to samo, co ja.

Zeszliśmy na dół i ponownie znaleźliśmy się w tym ogromnym, przestronnym salonie. Zauważyłam, że na jego końcu są jeszcze jedne, duże, drewniane drzwi, które wcześniej umknęły mojej uwadze. Patrzyłam na nie dłuższą chwilę, bo przyciągały mój wzrok jak magnes, co sprawiło, że nie mogłam się poruszyć. Czułam, że zawiesiłam się w czasie – nie wiedziałam, jak to racjonalnie wyjaśnić…

– Emmo. Emmo! – Usłyszałam, jak przez mgłę głos Roberta, który zauważył, że odpłynęłam gdzieś myślami.

– Tak…? – wymamrotałam.

– Jesteś z nami?

– Tak, jestem – odpowiedziałam cicho, wbijając w nie zahipnotyzowany wzrok. – Co tam jest? – zapytałam właściciela, pokazując palcem wejście.

– To drzwi do piwnicy – powiedział.

– Możemy zobaczyć?

– Niestety, nie możemy tam teraz wejść, bo nie zabrałem do niej kluczy.

Szkoda… – skwitowałam w duchu.

– Ale tam nie ma nic ciekawego… – oznajmił Malicki, jakby słyszał moje myśli. – Piwnica jak piwnica…

Nie nalegałam, żeby sprawdził, bo skoro stwierdził, że nie ma klucza, to chyba wiedział, co mówi, ale ciekawość i chęć zobaczenia, co jest za drzwiami, nie dawały mi spokoju przez długi czas.

Umówiliśmy się z panem Klemensem, że po weekendzie damy mu odpowiedź. Oboje jednak wiedzieliśmy, że kupimy ten dom, bo byliśmy w nim zakochani i przekonani, że zamieszkanie tam będzie początkiem naszego nowego, szczęśliwego życia. W najgorszej wizji i koszmarze nie przypuszczałabym, jak bardzo się myliliśmy…

*

– To chyba już wszystko. Ostatni karton – powiedział Robert, podnosząc duże brązowe pudło.

– Tak, to już wszystko. Ten karton jest symboliczny – oznajmiłam mu.

– W końcu opuszczamy to miejsce… – stwierdził Robi.

– Wiesz, że razem z tym pudłem wynosimy z naszego życia cały smutek? – zapytałam ze wzruszeniem w głosie.

– Wiem, kochanie…

– Zamykamy rozdział, do którego już nigdy nie wrócimy, Robert.

– Wiem…

– Teraz będzie już tylko dobrze – powiedziałam, po czym bardzo mocno przytuliłam męża.

– Musi być dobrze. Nie ma innej możliwości – skwitował.

– Żegnaj, mieszkanko! Do zobaczenia nigdy! – wykrzyczałam z radością w głosie, ostatni raz spoglądając na puste, białe ściany lokalu.

Wsiedliśmy do naszego auta i ruszyliśmy w drogę. Za nami jechał samochód z firmy, która remontowała nasz nowy dom i pomagała też w przeprowadzce. Byłam zadowolona, bo przez cały czas remontu nie miałam żadnych zwidów i maksymalnie odcięłam się od tematu Bestii. Nie widziałam też dziewczyny, którą wcześniej widywałam prawie codziennie – w związku z czym byłam wolna.

Mimo tego, że wiedziałam, iż zmiana otoczenia, o której tak bardzo marzyłam, wyjdzie mi na dobre, bo jest zamknięciem okropnego rozdziału w naszym życiu, to zdawałam sobie sprawę, że nawet ona nie jest w stanie odciąć mnie od wszystkiego.

Nieustannie i bardzo destrukcyjnie sen z powiek spędzała mi tęsknota za moją córeczką. Często myślałam o tym, jak by wyglądała. Czy byłaby blondynką jak Robert, czy może odziedziczyłaby włosy po mnie – ciemne, kręcone… Istniało też duże prawdopodobieństwo, że mogłaby być ruda, bo ponoć dzieci ze związków szatyn plus blondyn często rodzą się rude. Zastanawiały mnie również kolor jej oczu oraz to, czy miałaby piegi i przerwę między górnymi jedynkami, tak jak ja.

Najbardziej jednak interesowało mnie to, jakim byłaby człowiekiem… Niestety, nigdy się tego nie dowiedziałam.

Wiedziałam, że ta tęsknota będzie ze mną już do końca życia, ale bardzo modliłam się o jej złagodzenie.

Przeprowadzka miała mi w tym pomóc i przynieść upragniony spokój. Tak naprawdę to z każdym dniem radziłam sobie coraz lepiej, ale mimo to wspomnienie Lary bolało.

Bardzo tęskniłam za moim aniołkiem, którego tak naprawdę tylko raz trzymałam w swoich ramionach – wtedy, kiedy urodziłam ją martwą. Wyglądała, jakby spała. Pamiętałam, że patrzyłam na nią i czekałam, aż zacznie oddychać i wyda z siebie pierwszy krzyk. Nie wierzyłam lekarzom, że ona nie żyje, nie dopuszczałam do siebie takiej myśli. Najgorszy był moment, kiedy mi ją odebrali. Na zawsze… I kiedy opuszczałam szpital z pustym, dziecięcym fotelikiem.

Wniosłam go wtedy do tego przeklętego mieszkania i zobaczyłam łóżeczko, nad którym wisiała biała karuzela z różowymi misiami. Włączyłam ją, a kołysanka sprawiła, że serce pękło mi na milion kawałków. Właśnie dlatego tak bardzo chciałam opuścić to mieszkanie. Nie potrafiłabym w nim dłużej funkcjonować i gdybym w nim została, tobym umarła…

Gdy zajechaliśmy na miejsce, czułam się dobrze. Wiedziałam, że jest przed nami jeszcze trochę pracy – bo dom nie był do końca gotowy, ale mimo tego humor mi dopisywał i nastrój miałam znakomity. Było już dość późno i oboje byliśmy zmęczeni, więc postanowiliśmy zjeść kolację i jak najszybciej położyć się spać. Robert nakrył do stołu, a ja przygotowałam przepyszne tosty z żółtym serem.

– Może napijemy się po lampce wina? – zapytał, trzymając w ręku butelkę trunku.

– Nie wiem, czy powinnam…

– Myślę, że za nowy dom powinnaś.

– Wiesz… Przy moich tabletkach… – odpowiedziałam niepewnie.

– Wydaje mi się, że jedna lampka ci nie zaszkodzi – oznajmił Robert, otwierając prosecco, po czym rozlał do dużych, białych kieliszków.

– Trzymaj. To za nasz nowy azyl.

– Dzięki – powiedziałam, wyciągając rękę po wino.

– Żeby było nam tu dobrze – oświadczył, potem jednym haustem wypił wszystko, co miał w kieliszku.

Ja przez chwilę wpatrywałam się w niego bez słowa, po czym zaczęłam niepewnie.

– Wiesz, Robert…

– Co jest, kochanie? – zapytał.

– Nie mówiłam ci o tym wcześniej, ale jest coś, co mnie niepokoi – wyszeptałam.

– Jest coś, co cię niepokoi?

– Tak…

– Co się stało? – spytał wyraźnie zaciekawiony.

– Pamiętasz, jak byliśmy tu po raz pierwszy?

– Pamiętam – oświadczył – nawet bardzo dobrze.

– Zdarzyło się wtedy coś dziwnego… – powiedziałam, spuszczając wzrok.

– Pamiętam, jak byliśmy tu pierwszy raz, ale nie kojarzę żadnej dziwnej sytuacji. – Nalał sobie kolejny kieliszek.

– Te drzwi… – wyszeptałam, wskazując ręką na wejście do piwnicy.

– Co z nimi?

– Czułam, że… – Przerwałam na chwilę i głośno przełknęłam ślinę.

– Co czułaś, Emmo?

– Czułam, że coś się za nimi kryje…

– Nie rozumiem…

– Czułam, że one chcą mi coś powiedzieć, że przyciągają mnie do siebie jak magnes – oznajmiłam niepewnym tonem.

Robert wybuchnął śmiechem.

– Czułaś, że drzwi chcą ci coś powiedzieć? – Śmiał się, dalej popijając wino.

– Przestań, to nie jest śmieszne! – oburzyłam się, po czym zamilkłam, odstawiając kieliszek na stół.

– Przepraszam… – powiedział, chcąc mnie przytulić.

– Daj spokój… – odrzekłam, odsuwając go od siebie.

Nie lubiłam, kiedy traktował mnie jak dziecko i nie brał na poważne tego, co mówię. Takie sytuacje często miały miejsce, bo ja należałam do osób bujających w obłokach, a on do twardo stąpających po ziemi. Różnica w postrzeganiu świata była między nami ogromna, dlatego takie sytuacje zdarzały się dosyć często.

– Nie obrażaj się, kochanie. Po prostu dziwne jest to, co mówisz – skwitował.

– Dlaczego? – zapytałam, wstając z kanapy.

– Skoro coś cię tu niepokoiło, dlaczego nie wspomniałaś o tym wcześniej?

– To się stało tylko raz, ale…

– Ale…? – wszedł mi w zdanie.

– Ale to uczucie cały czas jest w mojej pamięci – wyznałam. – Byłam w tej piwnicy i nie widziałam tam niczego niepokojącego, ale mimo to czuję, że coś nie gra…

– Nie przesadzaj – powiedział z uśmiechem, a następnie dodał:

– Chodźmy już spać, przed nami długi dzień. – Wypił wszystko, co miał do wypicia, po czym dał mi całusa na dobranoc.

– Super – mruknęłam.

– O co ci chodzi? – zapytał z irytacją w głosie.

– Już nieważne, idź… – Ponownie usiadłam na kanapie, biorąc w dłoń moją lampkę wina. Upiłam łyk, a potem przeniosłam wzrok na Roberta.

– Pierwsza noc w naszym nowym, pięknym domu, a ty masz na mnie focha?

– Nie mam, ale…

– Wyluzuj, słonko – mruknął, ponownie całując mnie w czoło.

– Wyluzuję… – odparłam łagodniejszym tonem, po czym dodałam: – Idź spać, a ja to dokończę. – Uniosłam wypełniony po brzegi kieliszek.

– Dobrze, kochanie, ale nie siedź za długo… – Puścił do mnie oczko, tanecznym krokiem wskoczył na schody i zniknął mi z oczu.

Ja postanowiłam w spokoju i ciszy dokończyć lampkę mojego wina. Od dawna nie piłam alkoholu i pewnie dlatego z każdym kolejnym łykiem czułam się coraz bardziej pijana. Lekki szum i delikatne zawroty głowy sprawiły, że było mi dobrze.

Uważnie rozglądałam się po salonie i planowałam, gdzie postawię mojego ulubionego, sięgającego prawie do sufitu fikusa, gdzie zawiśnie mój Zachód słońca nad Saharą, jaki kupię żyrandol i…

Mogłabym tak bez końca.

Po prostu siedziałam i planowałam wykończenie naszego pięknego salonu, co po lampce wina było dużo łatwiejsze niż na trzeźwo. Procenty uwolniły moją kreatywność, która w tamtym momencie wskoczyła na piąty bieg i trudno mi było ją zatrzymać.

Gdy opróżniłam lampkę, przez moment chciałam nalać sobie drugą, ale zrezygnowałam po tym, jak spojrzałam na zegarek. Była dwudziesta trzecia. Odstawiłam więc kieliszek na stół, podniosłam się z kanapy i pomyślałam, że fajnie by było wziąć odprężającą kąpiel z pianą.

Lekko chwiejnym krokiem poszłam na górę. Zobaczyłam, że Robert już śpi, więc starałam się zachowywać bardzo cicho, żeby go przypadkiem nie obudzić. Odkręciłam ciepłą wodę, wlałam do wanny płyn do kąpieli i zapaliłam kilka świec zapachowych.

Moje spa – pomyślałam, uśmiechając się w duchu do siebie.

Wyłączyłam światło, a w łazience zapanował półmrok. Weszłam do wanny i położyłam się w niej, marząc o chwili relaksu, gdy nagle poczułam, że robi mi się zimno. Odkręciłam więc kurek z gorącą wodą, a pomieszczenie zaczęła wypełniać gęsta para. Utrudniało to widzenie, ale pomyślałam, że wcale mi to nie przeszkadza, dlatego dalej cieszyłam się kąpielą.

Po paru minutach zakręciłam wodę i jedynym dźwiękiem, który wtedy słyszałam, były krople spadające do wanny.

Nagle zobaczyłam, że ogień w jednej ze świec zaczyna się dziwnie poruszać. Wyglądało to tak, jakby ktoś próbował ją zgasić, nieudolnie dmuchając w jej płomień.

– Robert, jesteś tu? – zapytałam, bo byłam pewna, że się obudził i chce do mnie dołączyć, ale nie usłyszałam żadnej odpowiedzi.

Ogień dalej dziwnie się poruszał, a ja czułam, że moje serce zaczyna bić szybciej.

Siedziałam w wannie bez ruchu jak sparaliżowana, gdy nagle usłyszałam jakiś dźwięk. Na początku nie potrafiłam określić, co to, ale po chwili wiedziałam, że jest to czyjś oddech, taki głęboki, ciężki, przypominający sapanie. Był coraz bliżej i otaczał mnie z każdej strony. Czułam, że moja głowa zaraz wybuchnie.

– Robert, nie rób sobie żartów! Boję się… – powiedziałam drżącym, łamiącym się głosem.

Płomienie świec tańczyły w różne strony, poruszały się coraz szybciej i przybierały czerwone barwy.

Chciałam wyjść z wanny, gdy nagle poczułam, jak coś ciągnie mnie za nogę, sprawiając, że nie mogłam nią ruszyć i wydostać się na zewnątrz.

– Pomocy! – krzyczałam tak głośno, jak tylko byłam w stanie. – Muszę stąd wyjść! Pomocy!

Szarpnęłam nogą, próbując wyrwać się z tego uścisku, ale on był na tyle mocny, że mi się to nie udało. Miałam wrażenie, że to coś zaczyna mnie wciągać, że zaraz zanurzy mnie w wodzie i nie będę mogła oddychać. Nie pamiętam, kiedy tak bardzo się bałam.

– Pomocy! Ratunku!

Obróciłam się w prawą stronę i rękoma złapałam za brzeg wanny. Jedna ześliznęła się, sprawiając, że ledwo mogłam się utrzymać.

− Błagam…! – krzyknęłam.

Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy nie śnię. Może wino, które wypiłam paręnaście minut temu, znużyło mnie na tyle, że przymknęłam oczy, przywołując ten koszmar.

– Jeśli to sen, błagam, niech mnie ktoś obudzi! – krzyczałam przerażona.

Jeszcze chwila i moja twarz zanurzy się w wodzie, zabierając mi możliwość zaczerpnięcia oddechu. Czułam, że jestem o krok od śmierci, że zaraz zginę.

– Co się dzieje?! – Robert wbiegł do łazienki i w tym momencie wszystko zniknęło.

Świece się uspokoiły, ich płomienie na powrót stały się pomarańczowe, przerażające dźwięki ustały, a coś, co wciągało mnie pod wodę, puściło moje nogi i znowu byłam wolna.

– Kochanie, co ci jest?! – dopytywał się przerażony.

Nie reagowałam na żadne z jego słów. Byłam w szoku.

– Jesteś cała roztrzęsiona. Co się tutaj stało? – spytał z przerażeniem w głosie.

Po chwili spojrzał na moje dłonie, które zrobiły się całe sine.

− Emmo, co ci się stało? Powiedz.

Milczałam.

Powoli pomógł mi wyjść z wanny, po czym wziął ręcznik i zaczął mnie wycierać, a ja nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa.

– Emmo, słyszysz mnie? – dopytywał się, spoglądając na mnie ze strachem w oczach, które najlepiej odzwierciedlały jego przerażenie.

– Nie powinnaś była pić tego wina… Niepotrzebnie otwierałem tę butelkę… – mówił z wyrzutem w głosie, jakby miał nadzieję, że cofnie czas i odbierze mi lampkę wypitą przed dwoma kwadransami.

Wiedziałam, że miał ogromne wyrzuty sumienia, bo wino było jego pomysłem, ale nie mógł już cofnąć czasu.

– Jak tu ciemno. Włączę światło – stwierdził.

Gdy w łazience zrobiło się jaśniej, Robi stanął przed lustrem i milczał przez dłuższą chwilę. Zastanawiałam się, co tam widzi, ale niemoc, którą czułam w całym ciele, nie pozwoliła mi na obrócenie głowy i spojrzenie w jego stronę. Mój oddech był nierówny, taki płytki i wołający o pomoc, a pot oblewający moje czoło zmieszał się z wodą, którą Robert nie do końca wytarł z mojej twarzy, i powoli wpływał do oczu. Czułam, że zwymiotuję, było mi bardzo niedobrze i zimno.

– Emmo, ty to zrobiłaś? – zapytał cicho.

– Co? – wydusiłam ledwo.

Ściśnięte gardło nie pozwoliło mi na powiedzenie niczego więcej.

Podszedł do mnie szybkim krokiem.

– Patrz – powiedział, kierując moją głowę w stronę ogromnego, zaparowanego lustra, które wisiało nad półką z kosmetykami.

Widniał na nim napis „RATUJ”.

Robert, podtrzymując mnie za ramię, zaprowadził na środek łazienki. Każdy kolejny krok powoli zbliżał nas w stronę miejsca, które wywołało w moim mężu tak ogromne zmieszanie. W końcu stanęłam przed nim i wpatrywałam się dłuższą chwilę. Nie wiedziałam, co się tu wydarzyło, i nie potrafiłam ułożyć sobie tego w głowie, gdyż byłam przestraszona jak nigdy dotąd. Napis na lustrze zaczynał powoli znikać, a ja stałam i patrzyłam na nie z niedowierzaniem.

Czyżbym ja to napisała? – myślałam.

Nie wiedziałam, co jest prawdą, a co nie, co się wydarzyło, a co sobie wymyśliłam. Marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się już w łóżku i zasnąć.

– Robert – mruknęłam przez zaciśnięte zęby. – Ja nie mam pojęcia, skąd to się tu wzięło, ale ja raczej tego nie zrobiłam…

Spojrzał na mnie, lekko mrużąc oczy. Widziałam w nich zwątpienie. Przecież kto mógłby to zrobić, jeśli nie ja? Nikogo więcej nie było w łazience.

– A zatem…? – zapytał, ale ja weszłam mu w zdanie.

– Nie wiem…

– Kochanie – zaczął, ale zamilkł.

Tego wieczoru nie powiedział już nic więcej na temat tego, co się wydarzyło.

Pomógł mi się ubrać, po czym zaprowadził do sypialni. Położyłam się do łóżka, a on najczulej, jak tylko potrafił, nakrył mnie kołdrą i pocałował w czoło.

– Już dobrze, kochanie. Zaśnij – mówił, gładząc mnie po policzku.

Czułam, jak moje powieki stają się ciężkie i powoli opadają, przenosząc mnie w błogi, upragniony sen. Nawet nie wiedziałam, kiedy odpłynęłam. Spałam jak dziecko. Tak bardzo potrzebowałam odpoczynku i bezpieczeństwa, które znalazłam w ramionach mojego męża.

*

Następnego dnia obudziłam się dość wcześnie. Promienie słońca przebijające się przez nie do końca zasłoniętą żaluzję otulały moją twarz ciepłym i przyjemnym kompresem. Leżałam w łóżku i wpatrywałam się w plamę na suficie, która była wynikiem przeciekającego dachu.

– Co się wczoraj wydarzyło? Co się ze mną działo? – zadawałam sobie te pytania, tak jakby miało mi to pomóc w poznaniu prawdy.

– Śpisz? – Usłyszałam nagle cichy głos Roberta, delikatnie obracającego się w moją stronę.

– Nie, już nie śpię – odpowiedziałam szeptem.

– Kochanie, myślę, że to przez alkohol – zaczął bez zbędnego wstępu.

– Tak, na pewno – przytaknęłam mu.

– Po prostu nie możesz pić… – ciągnął.

– Wiem…

– Przepraszam cię, kochanie, nie pomyślałem – kontynuował z ogromnym wyrzutem w głosie.

– Jestem dorosła, a ty nie wlewałeś mi tego wina do gardła na siłę – oznajmiłam. – Nie przepraszaj mnie już. Nie będę więcej piła.

– A jak się czujesz? – zapytał, gładząc mnie po policzku.

– Normalnie… Koniec tematu, Robert – powiedziałam, przecierając oczy.

– Ale… – wtrącił niepewnie.

– Żadne „ale”… – przerwałam mu. – Zamykamy ten temat… – Spojrzałam na niego wzrokiem, który miał utwierdzić go w przekonaniu, że nie chcę już o tym dłużej rozmawiać.

Chyba zrozumiał, bo po dłuższej chwili milczenia oświadczył:

– W takim razie chodź… Zjedzmy śniadanie i zabierajmy się do pracy. – Wstał z łóżka i poszedł wziąć prysznic.

Ja leżałam dalej i wpatrywałam się w moją plamę, w której jak zwykle dopatrzyłam się czegoś niezwykłego. Nie był to już zaciek, ale postać kobiety w dużym kapeluszu. Tak już miałam od dziecka – we wszystkim, co dla innych było tylko cieniem, kałużą, plamą czy chmurą, ja widziałam coś więcej i zawsze przypisywałam temu większe znaczenie, a czasem nawet traktowałam to jako znak lub przestrogę.

Tak też było tym razem. Na suficie w mojej sypialni była kobieta.

Pytanie tylko, czy była znakiem, czy przestrogą?

Gdy Robert wyszedł z łazienki, postanowiłam wstać i się ogarnąć.

Szybki prysznic, śniadanie i do roboty! – pomyślałam i po chwili byłam już gotowa.

Nie malowałam się dzisiaj, bo wiedziałam, że i tak nikt oprócz Roberta mnie nie zobaczy. Przykładałam bardzo dużą uwagę do wyglądu, zawsze musiał być perfekcyjny – dokładnie ułożone włosy, pełny makijaż, dobre, markowe ubrania.

Ale nie dzisiaj, dzisiaj odpuszczam – pomyślałam i zeszłam na dół, gdzie Robert już rozpakowywał pierwsze pudła.

Były to albumy ze zdjęciami z dzieciństwa, ze ślubu, z wakacji. Większość z nich była mojego autorstwa – fotografia była moją pasją. Skończyłam nawet kilka kursów, po których dorabiałam sobie najczęściej na weselach, cykając fotki młodej parze. Robert układał albumy na regale chronologicznie, bo mieliśmy na tym punkcie niezłego bzika.

– Porządek musi być – oznajmiłam z uśmiechem na ustach.

On odwrócił się zdziwiony, bo nie słyszał, jak zeszłam na dół, i myślał, że jeszcze śpię.

– Obecna… – powiedziałam, po czym patrząc na przygotowane śniadanie, dodałam zrezygnowanym głosem – nie jestem zbytnio głodna.

Na moim talerzu leżały kanapki, ale zjadłam tylko jedną.

Rozejrzałam się po pokoju. Pudeł było dużo, więc wybór miałam spory, ale postanowiłam zabrać się do kartonu, który stał najbliżej mnie. Był duży, dlatego pomyślałam, że jest w nim coś ciężkiego, lecz gdy zobaczyłam napis „ANIOŁY”, odetchnęłam z ulgą.

– Idę do sypialni – powiedziałam do Roberta, podnosząc duży, brązowy karton.

– Okej, idź – odpowiedział, dalej układając albumy na regale.

Pierwszego anioła przywiozłam z Watykanu, gdzie byliśmy z Robertem cztery lata temu. On musiał załatwić sprawy służbowe, a ja zabrałam się z nim, żeby pozwiedzać. Pracowałam wtedy jako kelnerka w pobliskiej pizzerii, a że nie była to praca moich marzeń, nie miałam skrupułów, by ją rzucić i jechać z ukochanym na wycieczkę.

Anioła kupiłam w sklepie z pamiątkami. Z każdej wycieczki coś przywoziłam i najczęściej były to magnesy na lodówkę, ale w Watykanie mój wybór padł na anioła. Nieduży, biały, odlany z gipsu. Pomyślałam, że pięknie będzie się prezentował na półce jako ozdoba.

Kolejnego dostałam od Roberta na pierwszą rocznicę ślubu i pamiętałam, że dając mi go, powiedział: „Żeby Michał nie był samotny”. I tak się zaczęło. Z każdą kolejną okazją, a nawet i bez kupowaliśmy małe, białe figurki i w taki właśnie sposób powstało, jak ja to nazywałam, moje miasto aniołów.

Weszłam do sypialni i postawiłam karton przy ścianie, blisko półek. Nożyczkami rozcięłam taśmę zabezpieczającą i zaczęłam wyciągać z ogromnego pudła figurki, starannie zawinięte w biały papier.

Ale tu duszno – pomyślałam po chwili.

Był środek lata, a upały nie odpuszczały, więc otworzyłam okno, żeby zrobić lekki przeciąg z nadzieją, że wydmucha z pomieszczenia ten zaduch i skwar. Na próżno. W pokoju było chyba z pięćdziesiąt stopni, co nie zachęcało mnie do pracy, więc motywacji szukałam w sobie, gdyż wiedziałam, ile satysfakcji da mi dokończenie układania tego mojego miasta. Aniołów z pudła ubywało, a ja coraz bardziej zachwycałam się tym, jak pięknie wyglądają na półce, powieszonej tuż nad naszym łóżkiem.

– Ostatni – wyszeptałam z dumą, gdy usłyszałam, jak drogą biegnącą obok naszego domu coś przejeżdża.

Zdziwiło mnie to bardzo, bo wiedziałam, że za naszym domem oprócz lasów nic nie ma. Szybko zerwałam się na nogi, żeby podejść do okna i zobaczyć, kto to, lecz nie zdążyłam. Na drodze były już tylko kłęby unoszącego się kurzu, który zostawił po sobie dość prędko przejeżdżający samochód.

– Słyszałaś? – zapytał Robert, wchodząc do pokoju.

– Tak – odpowiedziałam, patrząc przez okno.

– Dziwne, nie? – wyszeptał.

– No… Chciałam zobaczyć, kto to, ale oprócz kurzu nie widzę nic więcej.

Mąż wzruszył ramionami.

– W takim razie do roboty, nie obijaj się!

– Przecież się nie obijam – oznajmiłam. – Patrz na półkę.

Z podziwem w oczach spojrzał na moje miasto.

– Pięknie. Miałaś rację, że sypialnia będzie dla nich odpowiednim miejscem.

– Przecież ja często mam rację. Nie, poczekaj… Nie często… Zawsze – skwitowałam z uśmiechem na ustach.

– No tak… W takim razie zapraszam panią nieomylną na dół. Tam czekają kolejne paczuszki!

Podniósł pusty już karton po moich aniołach, złapał mnie za rękę i razem zeszliśmy na parter.

Dzień mijał szybko, a z każdym rozpakowanym pudłem ubywało nam energii i zapału do dalszej pracy. Robert miał jej jednak zdecydowanie więcej niż ja, co było zauważalne gołym okiem.

– Dajmy już sobie spokój. Przecież nie musimy dzisiaj zrobić wszystkiego – powiedziałam, siadając na kanapę.

Widziałam, że ten pomysł nie przypadł mu do gustu, ale szczerze mówiąc, miałam to gdzieś. Byłam już tak wyczerpana, że nie czułam najmniejszej chęci na dalszą walkę z tymi pudłami.

Cały czas miałam w myślach wczorajsze wydarzenie. Nie mówiłam o tym Robertowi, ale ta sytuacja bardzo mnie stresowała i budziła ogromny lęk. Utrata sił dawała mi nadzieję na szybki sen i niemyślenie o tym, bo czasem miewałam problemy ze snem – zwłaszcza wtedy, kiedy coś mnie trapiło lub czymś się martwiłam.

– Siadaj w końcu, odpocznij trochę – zwróciłam się do męża, gdy nagle usłyszeliśmy dzwonek do drzwi.

Spojrzałam wyczerpanym, a zarazem zadziwionym wzrokiem na Roberta, bo nikogo się o tej porze nie spodziewaliśmy, ale ciekawość wzięła górę nad zmęczeniem i oboje poszliśmy otworzyć.

– Niespodzianka!

Tym okrzykiem powitali nas Laura ze swoim mężem Oskarem i nasz wspólny przyjaciel, samotny wilk Iwo.

Mieli ze sobą cztery ogromne kartony z pizzą i parę butelek dobrego wina.

– Możemy? – zapytali chórem.

– Pewnie, wchodźcie – odpowiedział Robert, a ja uśmiechem potwierdziłam jego zaproszenie.

Byli to nasi najlepsi przyjaciele. Z Laurą znałam się od dzieciaka i już w przedszkolu połączyła nas przyjaźń, która przetrwała ponad trzydzieści lat. Chodziłyśmy wtedy do jednej grupy, byłyśmy mróweczkami i podobał nam się nawet ten sam pan mrówka, do którego zalecałyśmy się na przemian. On nie wybrał żadnej z nas, bo podobała mu się Julka z pszczółek, która nosiła długie warkocze, czym mu bardzo imponowała. My natomiast zawsze nosiłyśmy krótkie fryzurki, z których nic nie dało się zapleść, a grzywki spinałyśmy kolorowymi spinkami, co Kubie – panu mrówce – nie bardzo się podobało.

W podstawówce i ogólniaku również byłyśmy w jednej klasie. Spędzałyśmy ze sobą bardzo dużo czasu, bo popołudniami spotykałyśmy się raz u mnie, raz u niej w domu. Rodzicom mówiłyśmy, że się uczymy, ale tak naprawdę to oglądałyśmy telewizję, słuchałyśmy muzyki, ćwiczyłyśmy makijaże i wymyślałyśmy wszystko, byleby tylko nie brać do rąk książek. Miałyśmy dobre oceny, więc się nas nie czepiali.

Na dwa lata rozłączyły nas studia. Ja zostałam w mieście i uczyłam się zaocznie, a Laura wyjechała do Warszawy. Jej marzeniem było zostać lekarzem – niestety, studia te ją przerosły i po czterech semestrach wróciła do Półświecia z poczuciem zmarnowanego czasu.

Podjęła wtedy pracę jako sekretarka w firmie farmaceutycznej i tam poznała Oskara. Polubiłam go od razu, i to do tego stopnia, że wiadomość o ich ślubie wywołała u mnie tak ogromną radość, jakbym sama miała wychodzić za mąż.

Wtedy spotykałam się z Arkiem. Nasz związek trwał dosyć długo, bo około trzech lat. Niestety, a raczej stety Arek okazał się dupkiem, który zdradził mnie kilkukrotnie. Rozstałam się z nim i wtedy dla poprawy nastroju Laura zabrała mnie na wakacje, gdzie poznałam miłość mojego życia, dlatego jestem wdzięczna losowi za to, że w porę odkryłam machloje mojego byłego.

Na dobrą sprawę zgraną grupę przyjaciół stworzyliśmy dopiero cztery lata temu, gdy na dobre dołączył do nas samotny wilk.

Staliśmy się wtedy dla siebie oparciem w najgorszych momentach i radością, gdy los okazywał się bardziej łaskawy.

Oskar i Iwo pracowali razem jako przedstawiciele medyczni w jednej z największych firm w kraju, a Laura po ślubie zwolniła się z pracy i zajmowała się domem. Nie musiała zarabiać pieniędzy, bo parę lat wcześniej odziedziczyła spory spadek po zmarłej ciotce, a i wypłata jej męża do najniższych nie należała.

– Cieszę się, że jesteście – powiedziałam, czując, że zmęczenie, które przed chwilą odbierało mi chęci do życia, gdzieś przepadło.

Laura wyciągnęła z reklamówki pięć plastikowych kieliszków, po czym postawiła je na stół obok butelek z winem.

– Jedną schowaj. – Wskazałam palcem na przezroczystą szampanówkę.

– Dlaczego? – zapytała ze zdziwieniem.

– Ja nie piję, wiesz… – zaczęłam niepewnie.

– Bo…? – dopytywała się, widząc, że nie bardzo mam ochotę się tłumaczyć.

– Moje tabletki plus alko równa się gówno w głowie – skwitowałam, a mina, jaką miałam, nie wymagała więcej wyjaśnień.

Po chwili podszedł do nas Iwo i nie zważając na to, że jesteśmy w trakcie rozmowy, zapytał:

– Jak się czujesz, Emmo?

– Hm, co mam ci powiedzieć, samotny wilku…? – Popatrzyłam mu w oczy.

– Prawdę. Tylko ona mnie interesuje – odpowiedział, lustrując mnie spojrzeniem.

– Nie jest źle – mruknęłam wymijająco.

– Ale dobrze też nie?

– Przyznam szczerze, że rzeczywiście, mogłoby być lepiej – burknęłam, po czym sięgnęłam do kartonu po kawałek mojej ulubionej margherity, który nawiasem mówiąc, smakował wyjątkowo obłędnie.

Zauważyłam, że Laura badawczo rozglądała się po salonie, dokładnie analizując każdy szczegół jego wystroju. Ona miała na tym punkcie niezłego bzika. Lubiła oryginalne ozdoby i pięknie urządzone wnętrza.

– Przestań tak analizować, bo jak sama widzisz, dom jeszcze nie jest gotowy – burknęłam.

Wiedziałam, że zaraz zacznie wytykać mi błędy w aranżacji i doradzać coś, co zupełnie nie jest w moim guście.

– A od czego mnie masz? – zapytała z ironią. – Przecież wiesz, że zawsze służę radą. Wystarczy poprosić.

– Jeśli uznam, że twoja rada będzie mi niezbędna, to poproszę o pomoc, ale na razie daj sobie spokój i nie lustruj tak tego salonu – powiedziałam z uśmiechem.

– Postaram się, kochana, ale wiesz, jaka jestem… Będzie trudno i… – Urwała, widząc, że przy stole pojawił się Oskar.

Jego mina była dosyć poważna i już na pierwszy rzut oka było widać, że coś go trapi.

– Co ci jest? – zapytała, taksując go wzrokiem.

On spojrzał jej w oczy, po czym zapytał grubym, zachrypniętym głosem.

– Myślicie, że Dagmara i Eliza żyją?

Tak diametralna zmiana tematu na chwilę wybiła mnie z rytmu i spowodowała, że ugięły się pode mną kolana. Nie spodziewałam się takiego pytania i po minie Laury wnioskowałam, że ona też nie.

– Nie wiem – odpowiedziała smutno, wbijając wzrok w podłogę, po czym dodała: – Ten chuj zabił Sarę, to wiem na pewno. Jest coś jeszcze, co wiem…

Spojrzałam na Oskara, po czym wzrok skierowałam z powrotem na nią.

Jej oczy zaszkliły się i mimowolnie wypuściły kilka łez. Choć nie chciałam o tym rozmawiać, nie potrafiłam ukryć ciekawości, którą wzbudziła we mnie wypowiedź mojej najlepszej przyjaciółki.

Zmrużyłam oczy, podrapałam się po karku i wzięłam głęboki wdech.

– Co? – zapytaliśmy w jednym czasie.

– To, że jeśli Bestia stanąłby na mojej drodze, to zaklinam się na Boga, zabiłabym go gołymi rękoma.

Na chwilę w pomieszczeniu zapanowała cisza. Nikt z nas nie miał śmiałości się odezwać i przerwać milczenia, które w moim odczuciu było pewnego rodzaju hołdem oddanym jej zmarłej kuzynce. Laura wytarła łzy, rozejrzała się dookoła tak, jakby szukała mnie wzrokiem, a potem zapytała:

– A ty?

– Co ja? – wydusiłam niepewnie.

– Co ty myślisz w sprawie Elizy i Dagmary? – Przetarła twarz chusteczką.

– Nic nie myślę – wymamrotałam.

– Nie masz zdania w tym temacie? – dopytywał się Iwo.

– Nie chcę żyć czyjąś tragedią, podczas gdy ledwo jestem w stanie uporać się z własną – zaczęłam. – Od początku tych wydarzeń nic na ten temat nie wiem. Nie czytam, nie oglądam, nie słucham i myślę, że to jeszcze długo się nie zmieni…

– Co się tu dzieje? Co macie takie grobowe miny? – zapytał Robert, wchodząc do salonu po dłuższej nieobecności.

Nie miałam pojęcia, gdzie był. Wszedł do pokoju, tak jakby zniknął tylko na moment, a w rzeczywistości nie było go ponad pół godziny. Nie wyjaśnił nam, co robił, a i żadne z nas nie miało ochoty go o to zapytać.

– Nic… Tak sobie rozmawiamy… – odpowiedział Oskar, widząc, że ani ja, ani Laura nie chcemy tłumaczyć się z naszych na wskroś przygnębiających wyrazów twarzy.

– Koniec z tym, uśmiech, proszę! – powiedział donośnym głosem Robi, po czym włączył jakiś szybki kawałek z YouTube i starając się przegonić złe myśli z naszych głów, rozlał wino do czterech kieliszków.

Ja z oczywistych względów nie piłam, ale mimo to humor mi dopisywał.

Reszta wieczoru upłynęła nam na świętowaniu w naprawdę cudownej atmosferze, którą tworzyły żarty, śmiechy i wygłupy – szczególnie w wykonaniu chłopaków. Oni w trójkę zawsze robili jakieś jaja i trzeba było mieć dużą siłę przebicia, żeby wyjść przed szereg.

Około północy wszyscy poczuliśmy zmęczenie i postanowiliśmy zamówić taksówkę dla naszej trójcy.

– Było cudownie, dziękuję wam za ten wieczór – powiedziałam, gdy stali już w progu.

– To my dziękujemy – odezwała się Laura – i przepraszamy, że tak bez zapowiedzi…

– Daj spokój. Wy nigdy nie musicie się zapowiadać. – Oparłam się o futrynę.

Laura dała mi całusa na pożegnanie i ruszyła za chłopakami. Gdy była już na schodach, obróciła się gwałtownie, rzucając mi ironiczny uśmiech.

– A jeśli chodzi o ten wystrój – zaczęła – to naprawdę… Pomogę ci. – Wybuchła śmiechem.

– Nie trzeba! Spadaj już! – krzyknęłam z uśmiechem na ustach, po czym mocno trzasnęłam drzwiami.

Chwilę jeszcze staliśmy w oknie, czekając, aż odjadą. Gdy tak się stało, rozejrzałam się po tym nieudolnie – zdaniem mojej przyjaciółki – urządzonym salonie i zastanawiałam się, czy sprzątać teraz, czy może jutro rano.

Robert wyraźnie widział, o czym tak gorączkowo rozmyślam, dlatego bez słowa zabrał się do robienia porządków, mówiąc:

– Idź spać. Ja to ogarnę.

Spojrzałam na niego z ogromną wdzięcznością w oczach, ale po chwili uznałam, że nie zostawię go samego z tym bałaganem. Zakasałam więc rękawy i wzięłam się do pracy.

– Mogę cię o coś zapytać? – Po chwili usłyszałam głos Roberta, który oparty o blat w kuchni kończył swoje wino.

– Pewnie.

– O czym rozmawialiście wtedy… jak wszedłem do salonu…?

– Dlaczego pytasz? – Spojrzałam na niego, po czym odłożyłam na stół duże, niebieskie, plastikowe worki na śmieci.

– Bo miałyście wtedy takie miny… – podsumował.

– Niezbyt wesołe?

– No… Niezbyt.

– O Bestii.

– Mhm… A o czym konkretnie? – dopytywał.

– Laura stwierdziła, że jest w stanie zabić go gołymi rękoma…

– Chyba jak każdy… – skwitował, podnosząc worek wypełniony kartonami po pizzy.