Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Na bezludnej, pokrytej śniegiem i lodem wyspie położonej na morzu Arktycznym, niedaleko ziemskiego bieguna magnetycznego zostają odnalezione szczątki radzieckiego bombowca z czasów "zimnej wojny", wiernej kopii amerykańskiego B-29. Niewielu wie, że samolot przewoził broń biologiczną - dwie tony śmiercionośnej bakterii wąglika. Jakie było jej faktyczne przeznaczenie? Czy zabójczy ładunek nadal znajduje się na pokładzie? W celu zabezpieczenia znaleziska na miejsce katastrofy sprzed kilkudziesięciu lat wyrusza uzbrojona ekipa Tajnej Jedynki, zakonspirowanej komórki wywiadowczej podlegającej bezpośrednio prezydentowi USA. Dowodzi nią pułkownik Jon Smith, doktor medycyny, ekspert od broni biologicznej. Członków grupy czeka wiele szokujących niespodzianek. W jej szeregach działa zdrajca, a wrak kryje jeszcze jedną, nie mniej przerażającą tajemnicę. W rejonie wyspy czai się nieznany wróg.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 496
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROBERT
Rozdział 4
Rozdział 7
Rozdział 10
Rozdział 12
Rozdział 15
Rozdział 19
Rozdział 24
Rozdział 29
Rozdział 31
Rozdział 33
Rozdział 36
Rozdział 43
Rozdział 46
Rozdział 50
Rozdział 52
LUDLUM
JAMES COBB
PIEKŁO ARKTYKI
Z angielskiego przełożył RAFAŁ LISOWSKI
Tytuł oryginału:
ROBERT LUDLUM’S THE ARCTIC EVENT
Copyright © Myn Pyn LLC 2007 Ali rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright © Rafał Lisowski 2010
Redakcja: Barbara Nowak Konsultacja wojskowa: Tadeusz Nowak Ilustracja na okładce: Jacęk Kópąl^kl Projekt graficzny okładki i
Skład: Ifeguna 5^5 OZ
S i e m i 3 ‘ yc
ISBN 978-83-7359-762-4
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.meriin.pl www.gandalf.com.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I
Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Powieść dedykowana Donaldowi Hamiltonowi i stworzonej przez niego postaci, Mattowi Heimowi (prawdziwemu Mattowi Heimowi, a nie jego hollywoodzkiej wersji)
5 marca 1953
Archipelag Arktyczny
Nic nie żyło na tej wyspie. Nie byłoby w stanie.
Ostry grzebień surowej, targanej burzami skały przecinał lód i mroźne wody Morza Arktycznego nieopodal bieguna magnetycznego Ziemi. Wyspa, długa na dziewiętnaście kilometrów, przypominała kształtem wydłużony półksiężyc. W najszerszym punkcie miała trzy kilometry, na końcach zaś ledwie czterysta metrów. Na zachodnim krańcu znajdowała się swego rodzaju zatoczka. Z wąskiego, usłanego głazami płaskowyżu wyrastały dwa sterczące szczyty połączone oblodzonym siodłem przełęczy.
W skalnych szczelinach siłą woli trzymały się porosty oraz kępki karłowatej, zmrożonej trawy morskiej. Podczas bardzo krótkiego arktycznego lata na klifach gnieździły się nieliczne fulmary i mewy trójpalczaste. Od czasu do czasu na żwirowych plażach wylegiwały się jakaś foka czy mors. Z rzadka wśród mroźnych mgieł wyspy przechadzał się dostojnie niedźwiedź polarny.
Lecz tak naprawdę nic tam nie żyło.
Wyspa była jednym z niezliczonych skrawków lądu rozsianych pomiędzy północnym wybrzeżem Kanady a biegunem północnym. Wszystkie one nosiły wspólne miano Wysp Królowej Elżbiety. Każda wyspa była równie ponura jak pozostałe i na wszystkich bez wyjątku szalały śnieżyce.
Przez większość swego istnienia wyspa pozostawała nieznana i nienawiedzana przez cywilizację. Może kiedyś jakiś eskimoski myśliwy zapuścił się na tyle daleko, żeby na horyzoncie wśród morskiej mgły dojrzeć jej szczyty. Jeśli tak było, to instynkt przetrwania i troska o swoje plemię powstrzymały go przed zbadaniem tego miejsca.
A może jakiś odkrywca Arktyki z epoki wiktoriańskiej, opętany daremnym pragnieniem odnalezienia Przejścia Północno-Zachodniego, opatuloną dłonią niezdarnie naszkicował zarys wyspy na swej mapie. Jeśli tak, wówczas to do niego musiał należeć jeden z owych statków, które nigdy nie wróciły do domu.
Wyspa, podobnie jak wszystkie jej siostry, stała się częścią ludzkich spraw dopiero z nadejściem epoki trafnie nazwanej zimną wojną. Pod koniec lat czterdziestych dwudziestego wieku Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych sfotografowały Wyspy Królowej Elżbiety w ramach przygotowań do konstrukcji systemu radarów wczesnego ostrzegania. Wtedy to wyspie nadano nazwę. Znudzony wojskowy kartograf ochrzcił ją mianem Wyspy Środowej, bo przecież musiał ją jakoś nazwać, tak się zaś złożyło, że dokument na temat owego skrawka lądu wylądował na jego biurku w środku tygodnia.
Wkrótce potem Wyspę Środową odwiedzili pierwsi goście.
W pradawnym mroku arktycznej zimy od strony bieguna wiał przejmujący podmuch. Wiatr wył wokół szczytów. Ścierał śnieg z ich północnych ścian, pozostawiając tylko nagi, czarny bazalt.
Możliwe, że dlatego właśnie wyspa pozostała niezauważona aż do momentu, gdy było już za późno.
Odgłos potężnych silników samolotu niesiony wiatrem nadszedł z północy. Z początku cichy, prędko przybierał na sile.
Nie było jednak nikogo, kto by usłyszał ten ryk, kiedy samolot przelatywał nisko nad wybrzeżem wyspy. Zbyt nisko. Huk silników gwałtownie się natężył. Maszyna zajęczała rozpaczliwie.
Wycie ustało nagle, przerwane ostrym, rozrywającym łomotem metalu o lód. Przedwieczny wiatr wył triumfalnie.
Wyspa Środowa przestała interesować świat na kolejne pół wieku.
Obecnie
Archipelag Arktyczny
Trzy postacie ubrane we fluorescencyjne pomarańczowe kombinezony i powiązane liną wspierały się na Czekanach, z trudem pokonując ostatnie metry na drodze do celu. Ludzie wspinali się po południowej ścianie grzbietu, toteż góra osłaniała ich od wiatru. Jednakże teraz, kiedy wdrapali się na niewielki, skalny płaskowyż na szczycie, polarny wiatr katabatyczny przeszył ich z całą siłą. Mroźny powiew w mgnieniu oka obniżył odczuwalną temperaturę z kilku stopni poniżej zera do minus dwudziestu.
Tak wyglądało miłe jesienne popołudnie na Wyspie Środowej.
Blada, zimna kula słońca toczyła się wzdłuż południowego horyzontu, wypełniając świat dziwnym, szarawym blaskiem trwającego tygodniami arktycznego zmierzchu.
Kiedy patrzyło się w dół na otaczające wyspę morze, trudno było wyodrębnić ląd od wody. Wokół wyspy zacieśniał się pak lodowy. Świeży, żywy lód piętrzył się na plażach. Jedyne ślady ciemnej, niezamarzniętej wody dostrzegało się na horyzoncie, za dryfującymi górami lodowymi. Tylko tam wciąż coś się opierało mroźnej sile nadchodzącej zimy.
Na wschodzie porywiste wiatry wywołały śnieżycę na przeciwległym krańcu wyspy, przez co druga, wyższa góra stała
11 się tylko złowrogą, ciemną sylwetą, ledwie widoczną zza poszarpanej kotary mgły.
Całość przypominała piekło, w którym wyłączono piece, a jednak trójka oglądających rozkoszowała się tego typu widokami.
Przywódca grupy uniósł głowę i zawył dziko, jakby rzucał wyzwanie wiatrowi.
— Na mocy prawa podboju niniejszym biorę tę górę w posiadanie i nazywam ją... Właśnie, jak myją, u diabła, nazwiemy?
— łan, ty tu wszedłeś jako pierwszy — odezwała się najniższa z trzech postaci. Głos kobiety tłumiła maska chroniąca przed wiatrem. — Wobec tego zgodnie z zasadami powinieneś ją nazwać Mount Rutherford.
— Och nie! Tak nie może być! — zaprotestował trzeci uczestnik wyprawy. — Nasza urocza panna Brown zdobyła ten szczyt jako pierwsza kobieta, toteż powinniśmy go nazwać Mount Kayla.
— To miłe, Stefanie, ale kiedy wrócimy do bazy, nie licz na nic więcej niż uścisk ręki.
łan Rutherford, student biologii z Oksfordu, zachichotał.
— Chyba nie powinniśmy sobie tym zawracać głowy. Jakkolwiek byśmy tę górę ochrzcili, w końcu jak zawsze będziemy o niej mówić „Szczyt Zachodni”.
— Ty i twój nadmierny realizm. — Uśmiech Stefana Kro-podkina, uczestnika badawczego programu promieniowania kosmicznego z Uniwersytetu McGilla, przesłonił gruby, wełniany szal.
— Sądzę, że w tej chwili przydałaby się nam właśnie dawka realizmu. — Kayla Brown studiowała geofizykę na Uniwersytecie Purdue. — Mamy już godzinę spóźnienia, a doktorowi Crestonowi nie podobało się, że w ogóle tutaj przyszliśmy.
— Kolejny człowiek o nieromantycznej duszy — westchnął Kropodkin.
— Zdążymy jeszcze zrobić parę zdjęć — odrzekł Ruther-12 ford, zdejmując plecak. — Na to Cresty na pewno nie będzie narzekał.
Ostrożnie przystąpili do badań niewielkiego płaskowyżu i właśnie wtedy drobniutka pani geofizyk, in spe rodem z Indiany, obdarzona bystrym wzrokiem, dokonała odkrycia.
— Ej, patrzcie, co to takiego? Tam na dole, na lodowcu.
Rutherford opuścił wzrok w stronę siodła między dwoma szczytami. Tam rzeczywiście coś było, ledwie widoczne w śnieżnej mgle. Podniósł gogle i wyciągnął lornetkę z futerału. Spojrzał przez nią, dbając o to, aby lodowaty metal nie dotknął twarzy.
— Jasna cholera! Tam faktycznie coś jest! — Podał lornetkę koledze. — Stefan, co o tym myślisz?
Mężczyzna z Europy Wschodniej długo się przyglądał. W końcu opuścił lornetkę.
— To samolot — rzekł w zamyśleniu. — Samolot na lodzie.
Centrum szkoleniowe działań wojennych w terenach górskich, Huckleberry Ridge
Podpułkownik sił lądowych Stanów Zjednoczonych doktor Jonathan „Jon” Smith stał zwrócony plecami do krawędzi urwiska. Po raz ostatni rozejrzał się dokoła.
Pięknie tu. Z tego miejsca można było spojrzeć na południe, wzdłuż zachodniej ściany Gór Kaskadowych. Błękitnawoszary odcień gór łączył się z bielą śnieżnych czap oraz wieczną zielenią lasów iglastych. Strzępy mgły otulały niższe stoki, a w szczelinach górskiego pasma przeświecały złote promienie wschodzącego słońca. Kiedy Smith odwrócił głowę jeszcze bardziej, widział poszarpany, ścięty stożek Mount St Helens. W ziejącym kraterze unosiła się rzadka mgiełka pary.
Ten widok przywodził mężczyźnie na myśl dawno minione wakacje w Yellowstone. Przypominał o dziecięcej dumie i dreszczyku emocji, które towarzyszyły mu, gdy pakował się przed pierwszą wyprawą na odludzie wraz z ojcem i wujkiem łanem.
Zwłaszcza to powietrze — chłodne, słodkie, ożywcze. Odetchnął nim po raz ostatni, delektując się tym uczuciem, po czym zrobił krok w tył, przez krawędź urwiska.
Horyzont obrócił się o równe dziewięćdziesiąt stopni. Uprząż wspinaczkowa zacisnęła się wokół Smitha uspokajająco. Gruba lina z zielonego nylonu, przełożona przez karabińczyki, napięła 14 się pod ciężarem. Mężczyzna stał na pionowej ścianie urwiska podtrzymywany przez hak oraz wzmocnione podeszwy butów Fort Lewis firmy Danner, które opierał o upstrzony porostami bazalt. Wciąż było to dla niego nowe przeżycie, toteż z radości wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Na Boga, to lepsze niż siedzenie w laboratorium!
— Dobrze, pułkowniku — zniekształcony przez megafon głos instruktora niósł się echem z podnóża urwiska — proszę się odepchnąć i spokojnie schodzić.
Pozostali na górze kursanci, ubrani w taki sam leśny kamuflaż jak Smith, spoglądali znad krawędzi. To właśnie ta wielka przepaść. Pięćdziesiąt metrów w dół. Poniżej reszta liny zwisała luźno. Smith strząsnął ją po raz ostatni. Potem mocno wyprostował nogi, odpychając się od ściany i pozwalając, żeby lina przewinęła się przez przyrząd zjazdowy.
Mężczyzna wciąż usiłował równoważyć wszystkie niezwykle zróżnicowane aspekty swego życia: żołnierza, naukowca, lekarza i szpiega. W świetle tych starań należało przyznać, że kurs działań w środowisku górskim okazał się ogromnym sukcesem.
Przez ostatnie trzy tygodnie uczestniczył w tym wyzwaniu z rosnącym entuzjazmem. Hartował ciało wyczerpującym programem ćwiczeń leśnych. Oczyszczał umysł po zbyt wielu dniach spędzonych w czeluściach laboratoriów USAMRIID, Medycznego Instytutu Badawczego Chorób Zakaźnych Armii Amerykańskiej w Fort Detrick.
Odświeżył nieco zapomniane zdolności bojowe, a także pozyskał nowe: orientację w trudnym terenie, przetrwanie w niesprzyjającym klimacie, kamuflaż, umiejętność strzelania pod dużymi kątami. Poza tym zapoznano go ze sztuką wspinaczki. Smith nauczył się używać raków, haków oraz młotka skalnego, a co ważniejsze — nauczył się, jak ufać linie i uprzęży oraz jak pozbyć się ludzkiego strachu przed upadkiem z wysokości.
15
Lina sunęła ze świstem przez stalowe pierścienie, gruba rękawica się rozgrzewała, a buty uderzyły o skałę sześć metrów niżej. Wraz z przypływem adrenaliny mężczyzna zmrużył oczy i poczuł, jak napina mu się skóra twarzy. Zaraz potem znów odbił się od ściany i zjechał kolejne dwanaście metrów.
— Ostrożnie — rozległ się głos z dołu.
Smith odbił się po raz trzeci, jeszcze mocniej, i w kontrolowany sposób runął w dół. Lina jęczała, a przyrząd zjazdowy zaczął dymić.
— Ostrożnie, pułkowniku... Ostrożnie... Ostrożnie! Mówiłem: ostrożnie, do jasnej cholery!
Smith ostro zahamował, spowalniając upadek. Wyprostował się i w ten sposób pokonał ostatnie kilka metrów, by w końcu stanąć na pokrytej igliwiem ziemi u podnóża urwiska. Zrobił kilka kroków w tył, rozcierając o uda pulsujące dłonie.
Z tyłu podszedł do niego przysadzisty sierżant komandosów w piaskowym berecie.
— Za przeproszeniem pana pułkownika — rzekł kwaśno — mam nadzieję, że pan wie, iż oficer może sobie tutaj rozbić tyłek dokładnie tak samo jak poborowy albo podoficer.
— Wierzę ci na słowo, Top — odparł Smith z szerokim uśmiechem.
— A więc, do cholery, kiedy mówię: „ostrożnie, pułkowniku”, to nie żartuję!
Instruktor wspinaczki był weteranem 75. Pułku Rangersów oraz słynnej 10. Dywizji Górskiej, z dwudziestoletnim doświadczeniem, dzięki czemu na wiele mógł sobie pozwolić nawet wobec podpułkownika.
Ochłonąwszy, Smith rozpiął zapięcie kasku.
— Rozumiem, sierżancie. Trochę się zapędziłem. Kiepski pomysł. Następnym razem wszystko będzie zgodnie ze wskazówkami.
Udobruchany instruktor kiwnął głową.
16
— Dobrze, panie pułkowniku. Poza tym szaleństwem to było całkiem udane zejście.
— Dzięki, Top.
Instruktor zajął się kolejnym kursantem, podczas gdy Smith odsunął się na skraj polany u stóp urwiska. Odrzucił kask i uprząż, po czym z kieszeni bojówek wyciągnął oklapły kapelusz połowy, wyprostował go i nałożył na ciemne, krótko przycięte włosy.
Jon Smith był typem mężczyzny, któremu służy czterdziestka na karku: szeroki w ramionach, wąski w pasie, umięśniony — wpływ na to miały zarówno niedawne treningi, jak i aktywny tryb życia. Przystojny, bardzo męski; ogorzałe rysy były wyraziste, stanowcze i niezbyt mimiczne. Człowiek o takiej twarzy potrafi dochować tajemnic. Oczy o niezwykłej, ciemnoniebieskiej barwie wyrażały przeszywającą siłę.
Po raz kolejny głęboko odetchnąwszy czystym górskim powietrzem, Smith usiadł u stóp strzelistej jodły. To był właśnie świat, w którym niegdyś żył. We wcześniejszej fazie kariery, zanim rozpoczął prace badawcze w instytucie, zrobił rundę z siłami specjalnymi jako sanitariusz połowy na pierwszej linii z zespołem. To był dobry czas. Czas wyzwań i braterstwa, choć jednocześnie strachu i rozpaczy. Jednakże ogólnie rzecz biorąc — dobry okres.
Przez ostatnie kilka dni Smithowi chodziła po głowie pewna luźna myśl: A gdyby wrócić do jednostek taktycznych? Może jeszcze jedna runda w siłach specjalnych? Gdyby tak dla odmiany wrócić do prawdziwego wojska?
Wiedział, że to tylko przelotna fantazja. Za późno na działania połowę. W najlepszym razie trafiłby za biurko, na jakieś stanowisko kadrowe, pewnie z powrotem do Waszyngtonu.
Poza tym musiał przyznać, że dobrze mu na obecnej posadzie naukowej, która zresztą była niezwykle istotna. Medyczny Instytut Badawczy Chorób Zakaźnych stał na pierwszej linii obrony przed bioterroryzmem oraz szerzącymi się na świecie
17 chorobami, a Smith wyznaczał kierunki tej obrony. To ważna służba, bez dwóch zdań.
W końcu Smith miał również inną funkcję, która nie figurowała w jego ogólnodostępnym dossier. Zapoczątkowaną megalomańskim koszmarem o nazwie Projekt Hades oraz śmiercią doktor Sophii Russell — kobiety, którą kochał i którą zamierzał poślubić. Smith nie mógł zapominać o tej służbie, jeśli chciał zaznać wewnętrznego spokoju.
Oparł się o omszały pień jodły. Odprężył się, obserwując, jak kolejni kursanci zjeżdżają w dół urwiska. Mimo wszystko dziś był dobry dzień na bycie żołnierzem.
Prezydencki ośrodek wypoczynkowy w Camp David
Prezydencki ośrodek wypoczynkowy w Camp David znajdował się mniej więcej sto piętnaście kilometrów od Waszyngtonu, w starannie wydzielonej enklawie Parku Góry Catoctin.
Początki obiektu sięgały niespokojnych czasów drugiej wojny światowej, kiedy Secret Service, w trosce o bezpieczeństwo prezydenckiego jachtu Potomac, poprosiło Franklina Delano Roosevelta, żeby wybrał w okolicach Waszyngtonu nowe, pewniejsze miejsce wypoczynku.
Znaleziono je na zalesionych terenach stanu Maryland. W połowie lat trzydziestych, zgodnie z pilotażowym planem rekultywacji terenów niezagospodarowanych, w ramach programu robót publicznych wybudowano tam obóz letni dla pracowników federalnych.
Z czasów Potomacu pochodzi pielęgnowana po dziś dzień tradycja rekrutacji personelu ośrodka spośród członków marynarki wojennej oraz korpusu piechoty morskiej. Pierwotnie obóz nosił kodową nazwę „USS Shangri-La”. Nazwę „Camp David” nadano mu dopiero w latach pięćdziesiątych, kiedy prezydent Eisenhower postanowił uczcić w ten sposób wnuka.
W ośrodku sporządzono wiele przełomowych aktów dyplomatycznych, jak choćby historyczny traktat pokojowy między
19 Egiptem a Izraelem. Jednakże oprócz wszystkich spotkań i konferencji, o których donosiły media, w Camp David działo się wiele innych rzeczy, tyle że owianych najgłębszą tajemnicą.
Prezydent Samuel Adams Castilla, ubrany na sportowo w spodnie khaki, koszulę polo i sweter do gry w golfa, przyglądał się osiadającemu na lądowisku helikopterowi typu Merlin w granatowo-złotych barwach prezydenckiej eskadry. Strumień powietrza z wirnika strącał z okolicznych drzew purpurowe liście. Jeśli nie liczyć strażników z piechoty morskiej oraz agentów Secret Service, Castilla czekał sam. Nie przewidziano formalnego dyplomatycznego powitania. Żadnych werbli i fanfar. Żadnych obserwatorów z korpusu prasowego.
Wszystko to na życzenie prezydenckiego gościa.
Ów przybysz właśnie opuszczał pokład pracującego na jałowym biegu helikoptera. Był krępym mężczyzną o wydatnej szczęce oraz siwych, krótko przyciętych włosach. Miał na sobie niebieski prążkowany garnitur europejskiego kroju, który nosił tak, jakby niezbyt dobrze na nim leżał. Zupełnie jakby mężczyzna przyzwyczajony był do zgoła odmiennego stroju. Sposób, w jaki instynktownie zareagował na gest żołnierza piechoty morskiej pełniącego wartę u stóp schodków, mógł sugerować, o jakiego rodzaju strój chodziło.
Castilla — wysoki, szczupły pięćdziesięcioparolatek o szerokich ramionach, niegdyś gubernator stanu Nowy Meksyk — ruszył przed siebie z wyciągniętą dłonią.
— Witam w Camp David, panie generale — powiedział, przekrzykując wycie silników merlina.
Dimitrij Baranów, głównodowodzący 37. Armii Lotnictwa Bombowego Dalekiego Zasięgu Federacji Rosyjskiej, odwdzięczył się silnym uściskiem suchej dłoni.
— To dla mnie zaszczyt, panie prezydencie. W imieniu mojego rządu jeszcze raz dziękuję za to, że zechciał się pan ze mną spotkać w tak... wyjątkowych okolicznościach.
— Nie ma za co, panie generale. W dzisiejszych czasach 20 nasze państwa łączą wspólne interesy. Konsultacje między rządami są zawsze mile widziane.
A w każdym razie konieczne, dodał w myślach Castilla.
Nowa, postsowiecka Rosja była dla Stanów Zjednoczonych źródłem niemal tylu wyzwań, co dawny Związek Radziecki, chociaż w innym wymiarze. Niestabilna politycznie, nękana korupcją raczkująca rosyjska demokracja, której gospodarka wciąż z trudem podnosiła się z epoki komunizmu, stale groziła albo powrotem do totalitaryzmu, albo kompletnym rozpadem. Żaden z tych scenariuszy nie byłby korzystny dla Stanów Zjednoczonych, toteż Castilla poprzysiągł sobie, że nie dojdzie do tego dopóty, dopóki on sprawuje władzę w państwie.
Pomimo znacznego oporu ze strony twardogłowych weteranów zimnej wojny oraz zasiadających w Kongresie zwolenników cięć budżetowych Castilla przepchnął przez parlament szereg słabo zakamuflowanych ustaw przyznających pomoc zagraniczną. Wszystko po to, by wraz z prezydentem Potrenką zatkać najpoważniejsze dziury w okręcie państwa rosyjskiego. Obecnie toczyły się właśnie dyskusje nad kolejną tego typu ustawą, której losy wcale nie były przesądzone.
Administracja Castilli na pewno nie potrzebowała kolejnego rosyjskiego problemu. Jednak poprzedniego wieczoru w bazie sił powietrznych Andrews wylądował rosyjski samolot z Baranowem na pokładzie. Generał wiózł zapieczętowany list od Potrenki, w którym rosyjski prezydent mianował Baranowa swym osobistym przedstawicielem i upoważniał go do prowadzenia z prezydentem Castillą negocjacji „na niecierpiący zwłoki temat, leżący w sferze zainteresowań obu państw”.
Castilla bał się, że to musi oznaczać kłopoty. Baranów potwierdził jego obawy.
— Niestety, panie prezydencie, przynoszę niezbyt miłe wieści. Generał zerknął na zamkniętą aktówkę, którą niósł w dłoni.
— Rozumiem. Jeśli pozwoli pan ze mną, będziemy mogli przynajmniej omówić tę kwestię w wygodnych warunkach.
21
Agenci Secret Service niepostrzeżenie zmienili punkty obserwacyjne, kiedy Castilla prowadził swego gościa wokół otoczonego kamieniami stawu rybnego do Aspen Lodge, prezydenckiej rezydencji w Camp David.
Kilka minut później dwaj mężczyźni siedzieli przy drewnianym stole ogrodowym na szerokiej werandzie domku. Dyskretny steward marynarki wojennej podawał w srebrnych filigranowych filiżankach gorącą herbatę parzoną na sposób rosyjski.
Baranów z grzeczności, bez entuzjazmu wypił łyk napoju.
— Dziękuję za gościnność, panie prezydencie.
Castilla, który w ciepły jesienny dzień wołałby pewnie zimnego coorsa, przyjął to podziękowanie skinieniem głowy.
— Rozumiem, panie generale, że pańska sprawa jest z gatunku niecierpiących zwłoki. Jak możemy pomóc panu oraz Federacji?
Baranów wydobył z kieszeni kamizelki niewielki kluczyk. Położył aktówkę na stole, otworzył zamki, po czym wyjął ze środka teczkę. Niespiesznie rozłożył na blacie kilka fotografii.
— Wierzę, że rozpoznaje pan te zdjęcia, panie prezydencie.
Castilla wziął do ręki jedną z odbitek. Zmarszczył czoło, poprawił na nosie okulary w tytanowych oprawkach i zaczął się jej przyglądać.
Było to ziarniste, czarno-białe powiększenie klatki filmu, przedstawiające surowy, oblodzony krajobraz. Prawdopodobnie była to powierzchnia lodowca. W środkowej części zdjęcia znajdował się wrak ogromnego, czterosilnikowego samolotu. Maszyna wyglądała na nienaruszoną poza tym, że jedno ze skrzydeł wygięło się i odkształciło na skutek zderzenia z podłożem. Castilla wystarczająco dobrze znał się na lotnictwie, żeby rozpoznać, że to ciężki bombowiec Boeing B-29, ten sam model, którego używano do bombardowania cesarstwa japońskiego w ostatnich dniach drugiej wojny światowej i który zrzucił pierwsze bomby jądrowe na Hiroszimę i Nagasaki.
22
A w każdym razie prezydent takie miał wrażenie.
Część mediów mówiła o „tajemniczym samolocie”. Inne nazywały go „Polarną Lady-Be-Good”. Ekspedycja badawcza na odciętej od świata wyspie w Archipelagu Arktycznym natrafiła na wrak samolotu podczas wspinaczki powyżej swojej bazy. Zdjęcia wykonane teleobiektywem obiegły już cały świat za pośrednictwem Internetu oraz międzynarodowych agencji prasowych.
To był gorący temat dnia. Spekulacje dotyczące samolotu oraz jego załogi nie ustawały.
— Poznaję to zdjęcie — powiedział ostrożnie Castilla. — Ale ciekaw jestem, dlaczego odkrycie starego samolotu miałoby niepokoić nasze państwa.
Castilla wiedział już, że odkrycie tajemniczej maszyny zaniepokoiło Rosjan. Wspominały o tym raporty Agencji Bezpieczeństwa Narodowego.
Na przestrzeni ostatnich dni rosyjski rząd oszalał na punkcie odnalezionej jednostki. Sekcja odpowiedzialna w agencji za monitorowanie Internetu donosiła o wzmożonej aktywności kilku znanych rosyjskich komórek wywiadowczych, generujących setki wejść na międzynarodowe serwisy informacyjne donoszące o szczegółach katastrofy samolotu. Poza tym rejestrowano także setki wejść na strony dotyczące międzynarodowej ekspedycji naukowej, której uczestnicy odkryli wrak, oraz zawierające historyczne schematy organizacji Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych i listę operacji w rejonie Arktyki.
Castilla chciał, żeby Rosjanie sami wytłumaczyli swe zainteresowanie, choć zarówno on, jak i jego doradcy mieli już pewne podejrzenia.
Generał nie odrywał oczu od zdjęć pokrywających blat stołu.
— Zanim odpowiem, muszę panu zadać jedno pytanie.
Castilla podniósł filigranową filiżankę.
— Proszę się nie krępować.
Baranów postukał palcem w jedną z fotografii.
23
— Panie prezydencie, czego się dowiedział rząd Stanów Zjednoczonych o tym samolocie?
— Zaskakujące, ale dowiedzieliśmy się, że to nie była amerykańska superforteca — odparł Castilla i napił się herbaty. — Starannie przebadaliśmy archiwa sił powietrznych. Owszem, nad Arktyką rzeczywiście straciliśmy kilka B-dwa-dzieścia dziewięć i B-pięćdziesiąt, czyli ich nowszych wersji, ale wszystkie te samoloty zostały odnalezione. Znamy los każdego B-dwadzieścia dziewięć, który kiedykolwiek służył w siłach powietrznych. — Castilla odstawił szklankę. — W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku osiemdziesiąt siedem superfortec przekazaliśmy Wielkiej Brytanii. Królewskie Siły Powietrzne nadały im nazwę „Washington”. Porozumieliśmy się z brytyjskim Ministerstwem Lotnictwa. Okazało się, że żadna z tych maszyn nigdy nie zaginęła ani nawet nie latała nad Archipelagiem Arktycznym. Wszystkie bombowce w końcu zwrócono Stanom Zjednoczonym. — Castilla bez emocji spojrzał w poprzek stołu. — Czy odpowiedziałem na pańskie pytanie?
Baranów długo nie podnosił wzroku.
— Niestety tak. Z żalem muszę pana poinformować, że ten samolot mógł należeć do nas. Możliwe, że to rosyjski bombowiec. Jeśli tak, to może on stanowić poważne zagrożenie dla obu naszych krajów, a także dla całego świata.
— Jak to?
— To może być ciężki bombowiec Tupolew Tu-cztery, któremu NATO nadało nazwę kodową „Buli”. To samolot bardzo... podobny do waszego B-dwadzieścia dziewięć. We wczesnych latach zimnej wojny Tu-cztery były wykorzystywane przez nasze siły lotnicze dalekiego zasięgu, albo raczej przez siły lotnicze dalekiego zasięgu Związku Radzieckiego. Piątego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego jedna z tych maszyn, sygnał wywoławczy Misza sto dwadzieścia cztery, zaginęła podczas ćwiczeń nad biegunem północnym. Los tej 24 jednostki pozostał dla nas niewiadomą. Samolot zniknął z radarów, utracono łączność radiową, a wraku nigdy nie odnaleziono.
Castilla zmarszczył brwi.
— Czemu radziecki bombowiec, który zaginął podczas ćwiczeń pięćdziesiąt lat temu, miałby być czymś więcej niż tylko reliktem zimnej wojny?
— Bo Misza sto dwadzieścia cztery nie był zwykłym bombowcem. To strategiczna platforma broni biologicznej, a kiedy zaginął, był uzbrojony.
Pomimo popołudniowego ciepła oraz tego, że Castilla właśnie wypił gorącą herbatę, po plecach przebiegł mu zimny dreszcz.
— Jaki to był środek?
— Wąglik, panie prezydencie. Bojowy wąglik. Biorąc pod uwagę niedawne niepokoje w tej kwestii, z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że grozi to katastrofą.
— Aż za dobrze — odparł Castilla, krzywiąc twarz.
Megaloman z prostym laboratorium biologicznym i złudzeniem boskości. Zapach proszku wysypującego się z otwartej koperty — oto co nękało umysł prezydenta.
— Miszę wyposażono w suchy system rozpylania — ciągnął Baranów. — Środek przenoszony był w szczelnym zbiorniku z nierdzewnej stali umieszczonym w przedniej komorze bombowej. Standardowa procedura w razie wystąpienia podczas lotu sytuacji awaryjnej przewidywała opróżnienie zbiornika nad otwartym morzem lub, jak w tym wypadku, nad lodem polarnym. Jednak na podstawie dostępnych fotografii nie sposób stwierdzić, czy z powodzeniem przeprowadzono tę procedurę. Możliwe, że zbiornik w dalszym ciągu znajduje się we wraku.
— Czy środek wciąż jest niebezpieczny?
Baranów uniósł ręce, sfrustrowany.
— Prawdopodobnie. Biorąc pod uwagę, że w polarnym powietrzu temperatury utrzymują się poniżej punktu zamarzania, przetrwalniki wąglika mogą być dziś równie śmiercionośne jak w dniu, kiedy załadowano je na pokład samolotu.
25
— Wielki Boże.
— Panie prezydencie, pilnie potrzebujemy pomocy Stanów Zjednoczonych. Przede wszystkim po to, by ustalić, czy... problem faktycznie istnieje. Jeśli tak, to również po to, żeby stawić mu czoło. — Dłonie Rosjanina wędrowały pomiędzy fotografiami na stole. — Wierzę, iż rozumie pan, czemu rząd mojego kraju kładzie nacisk na całkowitą dyskrecję w tej sprawie. Gdyby wyszło na jaw, że na kontynencie północnoamerykańskim odkryto aktywny i wciąż niebezpieczny system broni biologicznej należącej do dawnego Związku Radzieckiego, stosunki między Federacją Rosyjską a Stanami Zjednoczonymi mogłyby w tym trudnym okresie ulec dalszemu pogorszeniu.
— To delikatnie powiedziane — odrzekł ponuro Castilla. — Moglibyśmy się pożegnać ze wspólną rosyjsko-amerykańską ustawą antyterrorystyczną. Poza tym każda grupa terrorystyczna i każde zbójeckie państwo, które dowiedziałyby się o katastrofie Miszy, chciałyby skorzystać z okazji pozyskania broni biologicznej, skoro wystarczy tam pójść i ją wziąć. Swoją drogą, panie generale, proszę mi zdradzić, o jak dużej ilości środka mówimy? Ile to funtów albo raczej kilogramów?
— Ton, panie prezydencie — odrzekł Rosjanin z kamienną miną. — Misza sto dwadzieścia cztery niósł dwie tony bojowego wąglika.
Warkot merlina oddalał się ponad czubkami drzew. Helikopter odwoził generała Baranowa do rosyjskiej ambasady, podczas gdy Samuel Adams Castilla wolnym krokiem wracał do Aspen Lodge. Ochroniarze Secret Service pilnowali go z daleka. Dla szefa zespołu nie ulegało wątpliwości, że prezydent chce przebywać wyłącznie w towarzystwie własnych myśli.
Przy stole na werandzie siedziała teraz nowa postać: drobny, przygarbiony, siwiejący mężczyzna po sześćdziesiątce. Na-26 thaniel Frederic Klein — typ anonimowego osobnika, który ciężko pracuje na tę anonimowość — w ogóle nie pasował do obiegowego wyobrażenia o szefie siatki szpiegowskiej. W najlepszym razie można by go wziąć za nauczyciela albo biznesmena na emeryturze. A jednak mężczyzna był zarówno doświadczonym weteranem CIA, jak i dyrektorem niejawnej komórki wywiadu i tajnych operacji. Na półkuli zachodniej nie było drugiej równie sekretnej organizacji rządowej.
Na początku pierwszej kadencji prezydent Castilla stanął wobec kryzysu, który przeszedł do historii jako Projekt Hades — okrutna kampania bioterrorystyczna, która spowodowała śmierć tysięcy ludzi, a o mały włos nie zabiła milionów. Analizując to wydarzenie po fakcie, Castilla doszedł do ponurych wniosków dotyczących zdolności Stanów Zjednoczonych do radzenia sobie z tego typu zagrożeniem.
Amerykańskie agencje wywiadowcze i kontrwywiadowcze, choćby ze względu na rozmiar i zakres obowiązków, stawały się niezdarne i przeciążone biurokracją. Najistotniejsze informacje „utykały” i nie docierały do celu. Małostkowa rywalizacja między wydziałami rodziła niepotrzebne tarcia, natomiast rosnąca w sferach politycznych liczba zawodowych dupokryjców dławiła inicjatywę operacyjną, w efekcie obniżając zdolność reakcji Stanów Zjednoczonych na zmieniającą się gwałtownie sytuację na świecie.
Administracja Castilli zawsze charakteryzowała się niekon-wencjonalnością, toteż reakcja na Projekt Hades również nie należała do typowych. Prezydent wybrał Freda Kleina, zaufanego przyjaciela rodziny, powierzając mu misję utworzenia całkiem nowej agencji złożonej z wąskiego grona starannie wybranych specjalistów — zarówno wojskowych, jak i cywilnych — spoza dotychczasowej międzynarodowej społeczności wywiadowczej.
Kryteria wyszukiwania „mobilnych agentów” uwzględniały ponadprzeciętne zdolności i niezwykłe umiejętności, a także
27 brak zobowiązań oraz życia osobistego. Agenci odpowiadali wyłącznie przed Kleinem i Castillą. Komórka sfinansowana z „czarnych” aktywów znajdujących się poza kontrolą budżetową Kongresu i znana jako „Tajna Jedynka” była organem operacyjnym prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Z tego powodu Castilla zadbał o to, by podczas rozmowy z rosyjskim generałem Klein był tuż obok.
Przy stoliku pojawił się wózek z napojami. Przed każdym z mężczyzn stały dwie szklaneczki, jedna wypełniona płynem o barwie bursztynu, a druga wodą.
— Burbon z wodą — odezwał się Klein, unosząc naczynie. — Trochę wcześnie, ale pomyślałem, że ci się przyda.
— Dzięki za troskę — odrzekł Castilla, opadając na krzesło. — Wszystko słyszałeś?
Klein skinął głową.
— Mikrofon kierunkowy dobrze zbierał.
— I co myślisz?
Klein uśmiechnął się ponuro.
— To nie ja jestem zwierzchnikiem sił zbrojnych, panie prezydencie. Ciekaw jestem twojej opinii.
Castilla skrzywił się i uniósł szklaneczkę.
— W tej chwili to niezłe bagno, a jeśli nie zachowamy ostrożności i zabraknie nam fartu, zrobi się jeszcze gorzej. Gdyby dowiedział się o tym senator Grenbower, moglibyśmy się pożegnać ze wspólną ustawą antyterrorystyczną. Do cholery, Fred, Rosjanie potrzebują naszej pomocy i my im jej udzielimy.
Klein uniósł brew.
— Krótko mówiąc, rozważamy pomoc wojskową Stanów Zjednoczonych dla dawnego Związku Radzieckiego, zarówno finansową, jak i doradczą. Wielu ludziom byłoby trudno się z tym pogodzić.
— Ze zbałkanizowaniem Rosji też trudno by się było pogodzić! Jeśli Federacja Rosyjska się rozpadnie, a wiele na to wskazuje, to będziemy mieli Jugosławię do kwadratu!
28
Klein napił się whisky.
— Sam, mnie tego nie musisz mówić. Lepszy rosyjski diabeł, którego znamy, niż kilkadziesiąt nieznanych. Znowu wracamy do pytania, co z tym zrobisz?
Castilla wzruszył ramionami.
— Wiem, co chciałbym zrobić: wysłać tam eskadrę F-pięt-naście z naprowadzanymi pociskami zapalającymi. Spalilibyśmy to cholerstwo na miejscu razem ze wszystkim, co mogło przewozić. Ale na to już za późno. Światowe media wiedzą o istnieniu samolotu. Gdybyśmy go tak po prostu zniszczyli bez wiarygodnego uzasadnienia, każdy dziennikarz zajmujący się sprawami zagranicznymi na kuli ziemskiej zacząłby węszyć. Zanim byśmy się obejrzeli, byłoby śledztwo w Kongresie, a tego nie chcemy ani my, ani Rosjanie.
Klein popił whisky wodą.
— Sądzę, że śledztwo rzeczywiście powinno być pierwszym krokiem. Ale nasze śledztwo. Możliwe, że wszyscy się rozpędzamy: i ty, i ja, i Rosjanie. Może problem w ogóle nie istnieje.
Castilla uniósł brew.
— Skąd ten pomysł?
— Procedura przewidywała, że w sytuacji awaryjnej radziecka załoga opróżni zbiornik. Równie dobrze cały ładunek wąglika od pół wieku może spoczywać na dnie Morza Arktycznego. Z odkryciem na arktycznej wyspie wraku pięćdziesięcioletniego sowieckiego bombowca, jeśli nawet kiedyś przenosił broń biologiczną, można sobie poradzić. Jak sam zauważyłeś, samolot byłby tylko ciekawostką z czasów zimnej wojny. Źródłem problemu, przyczyną, dla której ta sprawa może się okazać niestrawna politycznie, jest potencjalna obecność wąglika na pokładzie samolotu. Musimy sprawdzić, czy on tam rzeczywiście jest. I to szybko, żebyśmy dotarli na miejsce pierwsi, zanim jakiś entuzjasta militariów albo miłośnik turystyki ekstremalnej postanowi sobie obejrzeć wrak. Jeśli wąglika już tam nie ma,
29 wszyscy będą się mogli odprężyć i przekazać całą sprawę muzeum historii, nauki i technologii lotnictwa i lotów kosmicznych w Instytucie Smithsona.
— A więc co pan proponuje, dyrektorze?
Sam Castilla przestał być Samem Castillą. Był prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Klein otworzył cienką teczkę, która leżała obok niego na stole. Zawierała wydruki z bazy danych Tajnej Jedynki przygotowane kilka minut po odlocie Baranowa.
— Według informacji dostarczonych przez szefa ekspedycji naukowej, która odkryła samolot, nikt jeszcze nie dotarł do miejsca katastrofy. Fotografowali je z daleka. To się może okazać bardzo korzystne zarówno dla nich, jak i dla nas. Panie prezydencie, proponuję umieścić tam małą grupę operacyjną Tajnej Jedynki, wyszkoloną w akcjach w terenie górskim oraz arktycznym. W skład zespołu wejdzie ekspert w dziedzinie radzieckich systemów zbrojeniowych oraz personel pomocniczy. Ocenią sytuację i poinformują nas, z czym właściwie mamy do czynienia. Dysponując solidnymi informacjami wywiadowczymi, będziemy mogli opracować odpowiedni plan reakcji.
Castilla skinął głową.
— To ma sens. Kiedy zaangażujemy Ottawę? W końcu ta wyspa, Wyspa Środowa czy jak jej tam, znajduje się w Archipelagu Arktycznym. To terytorium Kanady. Mają prawo wiedzieć, co się dzieje.
Klein w zamyśleniu wydął wargi.
— Sam, znasz stare powiedzenie: „Dwoje ludzi potrafi dochować tajemnicy, jeśli jeden z nich nie żyje”. Jeżeli zależy nam na bezpieczeństwie, musimy ograniczyć rozpowszechnienie informacji.
— Nieźle, Fred, skoro tak chcemy traktować sąsiada. Mieliśmy w przeszłości różne nieporozumienia z panami z północy, ale wciąż pozostają sprawdzonym i wartościowym sojusznikiem. Nie chcę ryzykować dalszego pogorszenia stosunków.
30
— A więc spróbujmy następującego rozwiązania — zaproponował Klein. — Powiadomimy Ottawę, że zgłosili się do nas Rosjanie z informacją, iż odnaleziony samolot mógł należeć do Związku Radzieckiego. Powiemy, że nie jesteśmy pewni. Istnieje możliwość, że to jednak nasza maszyna, zatem chcemy tam wysłać amerykańsko-rosyjski zespół dochodzeniowy, który ustali pochodzenie bombowca. Będziemy ich na bieżąco informować o naszych odkryciach. — Klein wyjął z teczki kolejny wydruk. — Według tych materiałów międzynarodową ekspedycję na wyspie wspierają logistycznie Narodowy Urząd Oceanograficzny i Atmosferyczny oraz Straż Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Szef zespołu jest Kanadyjczykiem i już teraz pełni obowiązki przedstawiciela rządu kanadyjskiego. Możemy zaproponować, żeby został także koordynatorem naszej akcji. Poprosimy, żeby do czasu przybycia naszego zespołu szef ekspedycji trzymał swoich ludzi z dala od samolotu ze względu na... powiedzmy... możliwość naruszenia resztek historycznych i dowodów kryminologicznych.
— Tym sposobem moglibyśmy upiec kilka pieczeni na jednym ogniu — przyznał Castilla.
— Kanadyjczycy mają w Arktyce niedobór ludzi — ciągnął Klein. — Sądzę, że będą szczęśliwi, gdy wyjaśnimy za nich tę sprawę. Jeżeli w samolocie nie ma wąglika, wówczas to, czego nie wiedzą, nie będzie mogło nam zaszkodzić. A jeśli problem faktycznie istnieje, wtedy zaangażujemy kanadyjskiego premiera w prace nad rozwiązaniem sytuacji.
Castilla kiwnął głową.
— To chyba dopuszczalny kompromis. Wspomniałeś o mieszanym, rosyjsko-amerykańskim zespole. Myślisz, że to dobre rozwiązanie?
— Podejrzewam, że wręcz nieuniknione. Rosjanie będą chcieli trzymać rękę na pulsie, jeśli w grę wchodzi ich bezpieczeństwo: przeszłe, obecne i przyszłe. Kiedy tylko powiadomimy Baranowa o rozpoczęciu dochodzenia na miejscu
31 katastrofy, daję głowę, że będzie nalegał na włączenie do zespołu przedstawiciela Rosji.
Castilla przełknął ostatni łyk whisky i skrzywił się, gdy zapiekła go w język.
— W ten sposób dochodzimy do kolejnego istotnego pytania. Czy Rosjanie są z nami szczerzy? W przypadku bioaparatu na pewno nie byli.
Klein przez dłuższą chwilę milczał.
— Sam — rzekł w końcu — Rosjanin to Rosjanin, niezależnie od tego, czy odpowiada przed carem, sekretarzem generalnym, czy prezydentem. Nawet po upadku muru berlińskiego wciąż mamy do czynienia z państwem, w którym konspiracja jest rzeczą naturalną, a paranoja to element mechanizmu przetrwania. W tej chwili mogę się z tobą założyć o butelkę wyśmienitego burbona, że nie poznaliśmy całej prawdy.
Castilla zachichotał pod nosem.
— Niepotrzebny nam zakład. Przyjmiemy, że w grę wchodzą inne motywacje. Twoi ludzie muszą ustalić fakty.
— Przychodzi mi do głowy kilka osób, ale możliwe, że będę musiał ściągnąć z zewnątrz co najmniej jednego specjalistę, żeby im pomógł.
Prezydent kiwnął głową.
— Jak zwykle masz wolną rękę. Kompletuj zespół.
Rozdział 4
Rozdział 7
Rozdział 10
Rozdział 12
Rozdział 15
Rozdział 19
Rozdział 24
Rozdział 29
Rozdział 31
Rozdział 33
Rozdział 36
Rozdział 43
Rozdział 46
Rozdział 50
Rozdział 52
Centrum szkoleniowe działań wojennych w terenach górskich, Huckleberry Ridge
Przez cały poranek wśród łąk i zalesionych stoków Gór Kaskadowych toczyła się wojna z udziałem niewielkich grup. Poobcierani na skałach, poparzeni przez kolcosił, z farbą maskującą rozmazaną po twarzach, Jon Smith i trzej pozostali członkowie zespołu szkoleniowego padli na ziemię, wykorzystując zbutwiały pień jodły jako osłonę.
Grzbiet znajdował się może pięćdziesiąt metrów od ich pozycji na linii drzew. Prowadził ku niemu otwarty stok usiany trupio bladymi pniami i niewysokimi krzewami. Tuż za grzbietem musiał się znajdować kolejny otwarty stok, kolejna linia drzew oraz, prawdopodobnie, kolejny zespół bojowy taki jak ich. Jakaś grupa kolegów z kursu tego dnia stanowiąca część Czerwonych, czyli sił wroga.
Nic się nie poruszało, tylko kilka wyschniętych źdźbeł trawy pod wpływem leciutkiego wiatru. Nie odrywając wzroku od grzbietu góry, Smith zaczął zsuwać plecak.
— Kapralu, za chwilę wracam. Chcę sprawdzić, czy po drugiej stronie mamy towarzystwo.
— Co mamy robić? — spytał jego zastępca, młody, tyczkowaty spadochroniarz z 82. Dywizji Powietrznodesantowej.
33
On i dwaj pozostali członkowie grupy bojowej leżeli w równych odstępach pośród ściółki leśnej w pobliżu pnia jodły.
— Nie ruszajcie się stąd — odparł Smith w zamyśleniu. — Nie ma sensu, żeby ktoś poza mną wychodził z ukrycia.
— Jak pan rozkaże.
Smith prześlizgnął się przez kłodę. Przyciskając broń do klatki piersiowej, zaczął się czołgać po stoku w kierunku grzbietu góry. Już wcześniej obmyślił optymalną drogę przez otwarty teren. Krętą trasę, która w największym stopniu wykorzystywała najbardziej gęste krzaki oraz największe powalone pnie, co minimalizowało widoczność żołnierza.
Nie spieszył się, uprzednio analizując każdy swój ruch, włącznie z zachowaniem poszczególnych gałązek na jego drodze. Nawet polujący pyton bardziej zakłóciłby ciszę otoczenia.
Cel osiągnięty. Smith dotarł na szczyt. Poniżej rozciągała się przeciwległa strona wzgórza. Znowu gąszcz krzewów, znowu pnie drzew obalonych przez burze i znów linia wiecznie zielonego lasu. Pod nisko zwieszonymi gałęziami drzew zbierały się gęste cienie. Smith, przyciśnięty do ziemi, wysunął przed siebie karabin SR25. Zdjął osłonę z celownika optycznego i przeczołgał się ostatnie kilkadziesiąt centymetrów, czyszcząc przedpole.
Ta broń była dla niego czymś nowym. SR25, dzieło mistrza rusznikarstwa Eugene’a Stonera, określano mianem karabinu wyborowego. Samopowtarzalną broń wyposażono w celownik optyczny. Strzelała nabojami 7,62 mm NATO umieszczonymi w magazynku pudełkowym na dwadzieścia sztuk. Miała zasięg, precyzję oraz siłę rażenia większe niż konwencjonalny karabinek automatyczny, a przy tym była na tyle lekka i poręczna, by wykorzystywać ją jako broń główną, szczególnie gdy miało się posturę Jona Smitha.
Przez ostatnie kilka tygodni Smith nabrał sympatii do tej mocarnej bestii i gotów był radzić sobie w polu z większym ciężarem i dłuższą lufą. Wraz ze współkursantami omawiał 34 największe zalety karabinu. Teraz zamierzał wykorzystać je w praktyce.
Powoli przemierzał celownikiem linię drzew u stóp górskiego grzbietu. Musiał założyć, że każdy potencjalny cel dba o ukrycie tak samo jak on.
Dawno temu, w bardziej rycerskich czasach, uważano, że sanitariusze i lekarze wojskowi nie biorą udziału w walce. Nie wolno im było nosić broni i uczestniczyć w bezpośrednich działaniach. Służby medyczne miało chronić prawo wojenne, według którego uznawano je na polu bitwy za niedozwolone cele.
Jednakże wraz z nadejściem wojny asymetrycznej pojawił się również nowy typ wroga, dla którego jedyne zasady to zasady barbarzyństwa, a opaska Czerwonego Krzyża to znakomity cel. W takich warunkach dewiza marines: „Każdy jest strzelcem” stała się koniecznością dyktowaną zdrowym rozsądkiem.
Pierwsza próba nie przyniosła rezultatów. Smith zaklął pod nosem i powiódł celownikiem z powrotem. Te sukinsyny gdzieś tu przecież musiały być.
Tam! Minimalny ruch u podnóża cedru. Poruszyła się czyjaś głowa, być może po to, by strząsnąć jedną z endemicznych os. Smith widział teraz połowę zarysu twarzy w kamuflażu, wyzierającą zza pnia drzewa.
Kilka metrów dalej mózg Smitha zarejestrował zarys drugiej starannie zamaskowanej postaci rozciągniętej w gęstych zaroślach. Zespół liczył pewnie więcej ludzi, ale pułkownikowi musiało wystarczyć tych dwóch. I tak już za długo pozostawał w miejscu. Tamci polowali na niego tak samo jak on na nich. Trzeba strzelać i w nogi!
Ten za cedrem był trudniejszym celem. Smith chciał zacząć od niego. Krzyż celowniczy wrócił na czoło nieszczęsnego żołnierza, a Smith napiął palec na spuście. Stoner wystrzelił tylko raz, lecz w dół stoku pomknął jedynie niewidzialny
35 promień. Pod wpływem bodźca w postaci odgłosu ślepego naboju oraz odrzutu broni nadajnik umieszczony pod smukłą lufą karabinu wyemitował promień laserowy odebrany przez czujniki uprzęży MILES — celu Smitha.
MILES, czyli Multiple Integrated Laser Exercise System, umożliwiał prowadzenie punktacji w przerażająco realistycznych grach wojennych armii amerykańskiej. Pod cedrem zamigotało oślepiające niebieskie światło, oznajmiając światu, że właśnie ktoś „zginął”.
W pobliskich zaroślach nastąpił gorączkowy ruch. Smith zmienił cel i wystrzelił trzy naboje. Kolejne migoczące światło zasygnalizowało drugą „śmierć”.
Wycofał się z krawędzi grzbietu. Jak na robotę dla rządu — wystarczy. Teraz trzeba stąd zjeżdżać...
W lesie poniżej rozległ się huk karabinów maszynowych. Niebieskie światła MILES błyskały wśród drzew.
Za długo zwlekał! Ktoś zaszedł jego patrol od tyłu! Smith przykucnął i spróbował na powrót zorientować się w sytuacji. Wyglądało na to, że do wymiany ognia doszło w lesie dokładnie pod nim. Mógł ruszyć wzdłuż grzbietu i wyjść z walki... Nie, do cholery! Tam byli jego ludzie!
Wyszedł z ukrycia z uniesioną bronią i rzucił się biegiem w kierunku drzew, uskakując na prawo i lewo. Rozległa się długa seria z broni automatycznej i uprzęż MILES Smitha rozbłysła pulsującym światłem. Sygnał dźwiękowy oznajmił, że mężczyzna nie żyje.
Smith stanął w miejscu, kompletnie zdegustowany samym sobą.
Kanonada ustała. Spośród drzew wyłonił się sierżant — ten sam, który pracował z pułkownikiem przy zejściu ze skały. Był jednym z instruktorów-obserwatorów, którzy tego dnia sprawowali nadzór nad ćwiczeniami
— Wszyscy nie żyjecie, pułkowniku! — zawołał. — Przerwa na lunch.
36
To miał być prawdziwy lunch rangersów: batonik ener-getyzujący Hooah i duży łyk letniej wody z plecakowego zbiornika. W cieniu drzew zabójcy i zabici opadli na ziemię, żeby odpocząć.
Nie był to bynajmniej odpoczynek w czystej formie. W programie ćwiczeń takie pojęcie nie istniało. Należało wyczyścić broń i sprzęt, uzupełnić kieszenie z amunicją ślepymi nabojami, przestudiować mapy oraz wysłuchać krytyki porannych manewrów. Była to również okazja, aby zdjąć hełm i uprząż, usiąść w cieniu i przez kilka minut dać odpocząć płonącym płucom i obolałym mięśniom. Luksus, którego Smith jednak sobie odmówił.
Z ponurą miną rozłożył poncho na leśnym poszyciu — nie dla siebie, lecz dla SR25. Wyjąwszy zestaw do czyszczenia broni, zaczął rozkładać karabin i usuwać pozostałości prochu z poszczególnych elementów. Co prawda użył broni tylko dwa razy, lecz musiał się czymś zająć, podczas gdy wściekał się na siebie.
Instruktor podszedł do Smitha, który siedział na poncho ze skrzyżowanymi nogami. Przycupnął na pobliskim pniu.
— Panie pułkowniku, czy pan pułkownik raczy mi powiedzieć, dlaczego dał dupy?
Smith wepchnął wycior do lufy karabinu.
— Nie pilnowałem pleców. Podczas gdy skupiłem się na celu po drugiej stronie wzgórza, Czerwoni zaszli mnie od tyłu. Głupota. Czysta głupota.
Podoficer zmarszczył brwi i pokręcił głową.
— Nie, panie pułkowniku. Ucieka panu sedno. Chodzi o coś jeszcze głupszego. Nie pozwolił pan swoim ludziom kryć ani pana, ani samych siebie.
Smith podniósł wzrok.
— Jak to?
— Nie wykorzystał pan zespołu. Nie rozmieścił go pan w dogodnych pozycjach do obserwacji. Kazał im pan tylko
37 czekać. Z doświadczonym zastępcą mogłoby to panu ujść na sucho. Bez polecenia wyznaczyłby obszar obronny. Ale miał pan ze sobą żółtodzioba, który założył, że wszystko przemyśli jego przełożony. Nie wziął pan pod uwagę wartości swoich żołnierzy. To był drugi błąd.
Smith kiwnął głową.
— Coś jeszcze?
— Przydałaby się panu druga para oczu na szczycie. Szybciej odnalazłby pan cele i szybciej się stamtąd zmył.
Smith nie miał zamiaru dyskutować. Nie prowadzi się dyskusji, wiedząc, że popełniło się błąd.
— Masz rację, Top. Nawaliłem.
— Tak, panie pułkowniku. Nawalił pan. Chodzi jednak o to, jak pan nawalił... — Sierżant się zawahał. — Za pozwoleniem pana pułkownika, mogę coś powiedzieć nieoficjalnie?
W głosie instruktora pobrzmiewała pewna oficjalna nuta, częsta w sytuacjach, gdy niższy rangą żołnierz chce poruszyć potencjalnie niewygodny temat wobec przełożonego.
— Jestem tu po to, żeby się uczyć — odparł Smith.
Podoficer spojrzał w zamyślone, przymrużone oczy rozmówcy.
— Pan jest operacyjny, prawda, pułkowniku? Prawdziwy żołnierz, a nie żaden konował, co przyjechał zaliczyć kurs na papierek.
Smith milczał. Oliwił rygiel karabinu i rozmyślał nad odpowiedzią.
Tajna Jedynka nie istniała. Smith nie był członkiem takiej organizacji. To była prawda absolutna. Jednak siwowłosy ekspert w dziedzinie działań specjalnych po mistrzowsku rozpoznawał tego typu kit. Zresztą Smith rzeczywiście przyjechał tu, żeby się uczyć, zwłaszcza czegoś o samym sobie.
— Top, mówię ci, że nie jestem — odparł, starannie dobierając słowa.
Ranger pokiwał głową.
38
— Rozumiem, co pan mówi, pułkowniku.
Teraz z kolei to instruktor zamilkł na chwilę, zamyślony.
— Gdyby jednak pan był operacyjnym — powiedział w końcu — rzekłbym, że dużo pracował pan w pojedynkę.
— Skąd ta myśl? — spytał ostrożnie Smith.
Ranger wzruszył ramionami.
— To widać we wszystkim. Pod wieloma względami jest pan dobry. I to cholernie dobry. Wszystkie indywidualne posunięcia ma pan opanowane idealnie. Rzadko widuję lepsze. Ale to wyłącznie pańskie posunięcia. Próbował pan wszystko robić sam.
— Rozumiem — odparł powoli Smith, odtwarzając w myślach poranne ćwiczenia.
— Tak, panie pułkowniku. Zapomina pan o swoich ludziach i zapomina za nich myśleć — ciągnął sierżant. — Ten manewr na wzgórzu pewnie by panu wyszedł, gdyby pan był sam. Ale miał pan jeszcze zespół. Nie wiem, co dokładnie robi pan w armii, ale cokolwiek to jest, sprawia, że zapomina pan, jak się dowodzi.
Zapomina, jak się dowodzi? To surowa ocena dla każdego oficera — wręcz brutalna. Czy możliwe, że trafna?
Niepokojąca myśl, a jednak całkiem prawdopodobna, biorąc pod uwagę specyfikę kariery wojskowej Smitha.
USAMRIID nie był typową jednostką wojskową. Większość personelu stanowili cywile, tacy jak zmarła narzeczona Smitha, doktor Sophia Russell. Kierowanie projektem badawczym w Fort Detrick bardziej przypominało pracę na dużym uniwersytecie lub w korporacyjnym laboratorium niż w obiekcie wojskowym. W takim otoczeniu, gdzie wszyscy byli sobie równi, bardziej niż zdolności przywódcze przydawały się takt oraz talent do biurokracji.
Jeśli zaś chodzi o ten drugi, szczególny aspekt życia pułkownika, mobilni agenci zwykle pracowali w pojedynkę. Od czasu gdy w konsekwencji kryzysu związanego z Projektem
39 Hades Smith został zwerbowany do Tajnej Jedynki, pracował z różnymi osobami, lecz nigdy nie był za nich bezpośrednio odpowiedzialny.
Podjąć błędną decyzję i dać się zabić, to jedno. Jeśli jednak taka pomyłka skutkuje śmiercią kogoś innego, to już zupełnie inna sprawa. Smith rozumiał tę prawdę. Wiele lat temu, w Afryce, zanim jeszcze rozpoczął współpracę z Tajną Jedynką, zdarzyło mu się podjąć taką decyzję. Osobiste konsekwencje będące jej następstwem odczuwał po dziś dzień. Między innymi z tego powodu zagłębił się w sterylny świat badań medycznych.
Wsunął naoliwiony zamek z powrotem do komory karabinu. Czy tamto posunięcie było formą tchórzostwa? Możliwe. Musiał się nad tym dobrze zastanowić.
— Rozumiem, co masz na myśli — odrzekł. — Powiedzmy, że w ostatnich czasach nie miałem takiej potrzeby.
Instruktor kiwnął głową.
— Może i nie, ale wcześniej czy później potrzeba się pojawi. Może pan iść o zakład.
Zakład o głowę Smitha lub kogoś innego.
Pułkownik wciąż rozmyślał nad słowami instruktora, gdy leśną ciszę przerwał obcy dźwięk: potężny ryk dwusuwowego silnika. Między drzewami pojawił się zamaskowany quad. Nadjeżdżał od strony bazy Huckleberry Ridge.
Młoda żołnierka, która prowadziła pojazd, zatrzymała się w zagajniku nieopodal grupy kursantów. Zsiadła z quada i podbiegła w ich kierunku.
Widząc, jak się zbliża, Smith oraz sierżant rangersów wstali.
— Pułkownik Smith? — spytała kurierka, salutując.
— To ja, kapralu — odrzekł Smith i odsalutował.
— Dzwonił do pana oficer dyżurny z bazy głównej. — Kobieta wyjęła z kieszeni na piersi munduru bojowego białą kartkę. — Jak najprędzej ma pan zadzwonić pod ten numer. Rozmówca podkreślił, że to coś bardzo ważnego.
40
Smith wziął kartkę i zerknął na nią przelotnie. Tyle wystarczyło. Był tam numer, którego nauczył się na pamięć dawno temu. W gruncie rzeczy przestał już być numerem; stał się identyfikatorem i sygnałem do działania.
Pułkownik złożył kartkę i schował do kieszeni. Później ją spali.
— Muszę wracać do fortu — powiedział bezbarwnym głosem.
— Już o tym pomyślano — oznajmiła kurierka. — Proszę wziąć quada i pojechać nim do bazy. Będzie tam na pana czekał wóz.
— Zaopiekujemy się pańskim sprzętem, pułkowniku — wtrącił instruktor.
Smith skinął głową. Najprawdopodobniej już tu nie wróci.
— Dzięki, Top — rzekł, wyciągając rękę do sierżanta. — To był dobry program. Bardzo wiele się nauczyłem.
Mężczyzna odpowiedział solidnym uściskiem dłoni.
— Mam nadzieję, że ta wiedza się panu przyda... Gdzieś... Kiedyś. Powodzenia.
Szosa prowadząca do Fort Lewis wiła się między wzgórzami Gór Kaskadowych, mijając szereg małych miasteczek, które aby przetrwać, przechodziły transformację z ośrodków wycinki lasu w miejscowości turystyczne. Fort Lewis, szósta co do wielkości baza sił armii amerykańskiej, służyła jako ośrodek etapowy dla sił realizujących amerykańskie zobowiązania obronne w rejonie północnego Pacyfiku. Zlokalizowano tam również supernowoczesne brygady wozów bojowych Stryker. Widać było mnóstwo tych ośmiokołowych pojazdów w parkach maszyn oraz przemieszczających się z hukiem po drogach w stronę poligonów.
Fort stanowił także bazę dla 5. Grupy Sił Specjalnych, 2. Batalionu, 75. Pułku Rangersów i jednej z eskadr 160. Pułku
41 Lotniczego Operacji Specjalnych. Z tej przyczyny personel bazy był dobrze zorientowany w wymogach tajnych operacji.
Kiedy Smith stawił się w budynku kwatery głównej, oficer dyżurny nie zadawał pytań. Uprzedzono go, że ma oczekiwać ogorzałego, brodatego nieznajomego w rozmazanym kamuflażu. Co więcej, z samej góry przyszło polecenie, by zapewnić Jonowi Smithowi wszelką konieczną pomoc.
Wkrótce Smith siedział w gabinecie. Przed nim na biurku czekał bezpieczny panel komunikacyjny. Pułkownik wybrał numer, nie zaglądając do otrzymanej kartki. Na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, w budynku, który uchodził za prywatny jachtklub w Anacosta w stanie Maryland, zadzwonił telefon.
— Słucham. — Głos należał do kobiety. Był beznamiętny i profesjonalny.
— Mówi podpułkownik Jon Smith — powiedział mężczyzna wyraźnie, nie ze względu na osobę na drugim końcu linii, lecz na system rozpoznawania głosu, który monitorował tę rozmowę.
Urządzenie musiało wydać pozytywny werdykt, bo kiedy Maggie Templeton odezwała się ponownie, głos miała dużo cieplejszy i bardziej ożywiony.
— Witaj, Jon. Jak tam Waszyngton? Stan, ma się rozumieć.
— Cały zielony, przynajmniej ta połowa, którą odwiedziłem. Domyślam się, że ty i szefowie macie coś dla mnie.
— Mamy. — Profesjonalny ton powrócił. Margaret Templeton była kimś więcej niż tylko asystentką Freda Kleina. Szczupła, siwiejąca blondynka, wdowa po agencie CIA, która sama przepracowała wiele lat w centrali w Langley, była w praktyce drugą pod względem ważności osobą w Tajnej Jedynce. — Pan Klein chce cię o wszystkim powiadomić osobiście. Czy jesteś gotów do odbioru wydruku?
Smith spojrzał na drukarkę laserową podłączoną do bezpiecznego panelu komunikacyjnego. Światełka kontrolne świeciły się na zielono.
42
— Tak.
— Rozpoczynam transfer bazy danych misji. Teraz przełączę cię do pana Kleina. Trzymaj się.
— Zawsze się staram, Maggie.
Drukarka na biurku zaczęła syczeć i mruczeć, Smith zaś wyobraził sobie, jak połączenie przeskakuje ze zintegrowanego biura-stacji roboczej Maggie Templeton, pełnego komputerów i urządzeń komunikacyjnych, do drugiego, mniejszego i bardziej surowego pomieszczenia.
— Dzień dobry, Jon. — Głos Freda Kleina był cichy i jak zwykle opanowany. — Jak szkolenie?
— Świetnie, proszę pana. Zostały mi już tylko trzy dni.
— Nie, pułkowniku. Właśnie je zaliczyłeś. Natychmiast musimy wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Pojawił się problem, którym właśnie ty musisz się zająć.
Smith przygotowywał się na to, odkąd usłyszał o konieczności kontaktu. Znów się zaczynało. Po raz kolejny od śmierci Sophie gdzieś na świecie coś poszło bardzo nie tak.
— O co chodzi? — spytał.
— To twoja specjalność, broń biologiczna — odrzekł dyrektor Tajnej Jedynki. — Z tym, że teraz okoliczności są dość niecodzienne.
Smith zmarszczył brwi.
— Wojna biologiczna zawsze jest niecodzienna.
Odpowiedział mu pozbawiony humoru śmiech.
— Słuszna uwaga. W takim razie te okoliczności są wyjątkowo niecodzienne.
— A dlaczego?
— Po pierwsze, lokalizacja: Archipelag Arktyczny. Po drugie, nasi pracodawcy.
— Nasi pracodawcy?
— Tak jest, Jon. Długo by opowiadać, ale wygląda na to, że tym razem będziemy pracować dla Rosjan.
Pekin
Randi Russell siedziała w kantońskiej restauracji, która otwierała się na duży, nieco zaniedbany hol hotelu Beijing. Jadła śniadanie składające się z dim sum i zielonej herbaty.
W przeszłości już kilka razy wykonywała dla CIA zadania w komunistycznych Chinach. O dziwo, uważała to miejsce za dogodne środowisko operacyjne.
Gigantyczny chiński aparat bezpieczeństwa był wszechobecny. Działał gdzieś w tle, gdziekolwiek by się spojrzało. Jako idowai, obcokrajowiec, Randi miała świadomość, że każda jej podróż taksówką czy pociągiem zostanie odnotowana. Każda rozmowa zamiejscowa wysłuchana, każdy e-mail przeczytany. Każdy przewodnik, tłumacz i kierownik hotelu, z którym miała do czynienia, będzie musiał złożyć sprawozdanie swemu kontaktowi w Ludowej Policji Zbrojnej.
Wszechobecność agentów odniosła skutek odwrotny od zamierzonego — mechanizm zaczął działać przeciw sobie. Jako szpieg Randi nigdy nie czuła pokusy, by zmniejszyć czujność, czy też mniej dbać o pozory, ponieważ zawsze wiedziała, że znajduje się pod obserwacją.
Tego ranka jej opiekuni oglądali atrakcyjną amerykańską bizneswoman po trzydziestce, ubraną w schludi ą, beżową 44 sukienkę z dzianiny oraz drogie, niewysokie czółenka. Jej twarz o szczerych rysach dziewczyny z farmy okalały krótkie, zmierzwione blond włosy. Miała bardzo delikatny makijaż i lekko przypudrowane piegi u nasady nosa.
Wyłącznie inny reprezentant jej zawodu dostrzegłby jakąś niespójność, zresztą jedynie wówczas, gdyby spojrzał głęboko w jej ciemnobrązowe oczy. Dostrzegłby w nich coś posępnego, a także instynktowną nieufność wobec otaczającego świata — charakterystyczną dla kogoś, kto jest zarówno myśliwym, jak i celem polowania.
Dziś Randi polowała, a przynajmniej tropiła zwierzynę.
Starannie wybrała stolik, który zapewniał jej szerokie pole widzenia na cały hol, od wind aż do głównego wejścia. Jedząc i pijąc, pilnowała korytarza tylko kątem oka. Pozornie całą uwagę skupiała na otwartej przed nią na stoliku, kompletnie nieistotnej teczce z dokumentami.
Raz po raz spoglądała na zegarek, jakby odliczając czas do jakiegoś spotkania.
W rzeczywistości nie była z nikim umówiona. Ale ktoś inny — być może. Poprzedniego wieczoru nauczyła się na pamięć godzin wszystkich lotów Air Koryo, państwowych linii lotniczych Korei Północnej. Teraz zbliżał się potencjalny moment działania.
Pilnowała holu już od dwóch godzin. Gdyby przez następne piętnaście, dwadzieścia minut nic się nie wydarzyło, miał ją zastąpić inny członek komórki CIA. Randi mogłaby zejść z posterunku, zanim jej przedłużająca się obecność w restauracji wzbudzi czyjeś podejrzenia. Resztę dnia spędziłaby na zajęciach odpowiednich dla przedstawicielki młodszej kadry kierowniczej, równie nieistotnych jak raport, który właśnie czytała.
W tej chwili jednak była na służbie. Dostrzegła dwóch mężczyzn przechodzących holem.
Niższy, drobniejszy i bardziej nerwowy ubrany był w niebieskie dżinsjfcoraz nylonową wiatrówkę koloru khaki. W ręku
45 niósł sponiewieraną torbę komputerową, jakby zawierała coś niezwykle cennego.
Drugi z mężczyzn, starszy, wyższy, bardziej krzepki, miał na sobie czarny, źle skrojony garnitur. Był czujny i ponury. Ktoś zaznajomiony z azjatycką etnologią rozpoznałby w nich Koreańczyków. Randi wiedziała, że nimi są. Mężczyzna w garniturze to agent północnokoreańskiej Ludowej Służby Bezpieczeństwa. Ten w wiatrówce nazywał się Franklin Sun Chok. Był w trzecim pokoleniu Amerykaninem koreańskiego pochodzenia, absolwentem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, pracownikiem Lawrence Livermore Laboratories oraz zdrajcą.
To z jego powodu Randi i cała siatka agentów CIA została rozmieszczona wzdłuż Oceanu Spokojnego: żeby obserwować, jak dopuszcza się zdrady, i w razie potrzeby mu w tym pomóc.
Niespiesznie zamknąwszy teczkę, kobieta schowała ją do torby przewieszonej przez ramię. Wyjęła długopis i zapisała swój numer pokoju na rachunku. Wstała, wyszła do holu, po czym ruszyła w ślad za mężczyznami.
Przed hotelem porządkowy kierował długi rząd gości do kolejnych taksówek, które tłoczyły się na pełnej samochodów i smogu ulicy Dong Chang an Jie.
Sun Chok jako pierwszy szybko wsiadł do auta. Północno-koreański agent bezpieki, nim dołączył do młodszego towarzysza, przystanął, żeby po raz ostatni omieść wzrokiem wejście do hotelu. Randi poczuła, jak to chłodne spojrzenie przemyka obok niej.
Patrzyła w inną stronę, póki taksówka z Koreańczykami nie^ odjechała. Biorąc pod uwagę moment, w którym ruszyli w drogę, kobieta wiedziała, dokąd jadą. Nie martwiła się zbytnio o utrzymanie stałego kontaktu. Po jakiejś minucie, posługując się ułomnym językiem, kilka razy gorszym od jej faktycznej znajomości chińskiego, poleciła kierowcy swojej taksówki, żeby udał się na lotnisko.
46
Podczas gdy niewielki sedan marki Volkswagen przebijał się przez niewiarygodnie gęsty ruch w dzielnicy Zakazanego Miasta, Randi otworzyła klapkę trójpasmowego telefonu komórkowego i wybrała jeden z zakodowanych numerów.
— Pan Danforth? Dzień dobry, mówi Tanya Stewart. Jadę na lotnisko na spotkanie z panem Bellermanem.
— Świetnie, Tanya — odparł Robert Danforth, dyrektor pekińskiego biura Califomia Pacific Consortium. — Powinien przybyć lotem linii Cathay Pacific numer dziewiętnaście. Przynajmniej taką informację ostatnio otrzymaliśmy. Ale nie ma gwarancji. Sama wiesz, jak działa biuro w Los Angeles.
— Rozumiem, panie dyrektorze. Dam panu znać.
Dopełniwszy starannie zaplanowanego werbalnego tańca, Randi zamknęła telefon.
W rzeczywistości Robert Danforth był agentem kierującym placówką CIA w Pekinie. Califomia Pacific Consortium to przykrywka, która zapewniała ochronę przyjezdnym agentom działającym w północnych Chinach. Jeśli zaś chodzi o pana Bellermana, istniał on jedynie jako nazwisko, które na przestrzeni ostatnich kilku dni dla niepoznaki pojawiało się w rutynowych rozmowach biznesowych konsorcjum.
Rozmowa, którą właśnie odbyła Randi, służyła dwóm celom. Po pierwsze, w ten sposób agentka wyjaśniła swoje poczynania chińskiej służbie bezpieczeństwa, na wypadek gdyby wzbudziły jej ciekawość. Po drugie, kobieta dała znać swym zwierzchnikom, że dwa lata misternej roboty kontrwywiadowczej właśnie mają przynieść owoce.
Kiedy CIA po raz pierwszy zwróciła uwagę na Franklina Sun Choka, był studentem fizyki w Berkeley. Pracował w ogromnym kompleksie Lawrence Livermore Laboratories w rejonie San Francisco. Okazał się sumiennym, bardzo poważnym młodym człowiekiem, który w wolnym czasie interesował się globalnym rozbrojeniem oraz dziedzictwem kulturowym ojczyzny swoich przodków.
47
Ani jedno, ani drugie nie było szczególnie niezwykłe, jeśli chodzi o zainteresowania młodego amerykańskiego studenta, jednak biorąc pod uwagę tajność wielu projektów prowadzonych w Lawrence Livermore, czynniki te sprawiły, że Sun Chok został prześwietlony przez służby laboratorium. Zapaliły się czerwone światełka.
Odkryto, że student jest ściśle powiązany z niewielką grupą koreańskich nacjonalistów, działającą na uniwersytecie w Berkeley. Głosiła ona potrzebę zjednoczenia Korei i wycofania sił amerykańskich z półwyspu. Zidentyfikowano ją również jako przykrywkę północnokoreańskich szpiegów w Stanach Zjednoczonych.
Taksówka Randi zatrzymała się w długiej kolejce samochodów czekających przed rogatką wjazdową na autostradę prowadzącą na lotnisko. Z przodu, kilkanaście samochodów przed taksówką, Randi dostrzegła auto wiozące Sun Choka i jego opiekuna. Wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Sun Chok został objęty obserwacją. Śledzono go, przeszukano jego mieszkanie i założono tam podsłuch, monitorowano jego rozmowy telefoniczne oraz ruch w Internecie. Prędko potwierdziło się, że faktycznie szpiegował na rzecz rządu Korei Północnej.
Dowody wystarczyłyby do wydania nakazu aresztowania, jednakże wybrano inne rozwiązanie. Zdradę Franklina Sun Choka postanowiono wykorzystać.
Randi spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. Jeśli ten korek szybko się nie rozluźni, zarówno ona, jak i Koreańczycy będą mieli kłopoty. Po chwili pomyślała, że to niedorzeczna obawa. Samolot do Pjongjangu nigdzie nie odleci bez dwóch najważniejszych pasażerów.
Bez wątpienia ku uciesze północnokoreańskich mocodawców Franklin Sun Chok otrzymał w ośrodku Lawrence Livermore awans, który wiązał się ze znaczną podwyżką, własnym gabinetem, asystentem oraz lepszym dostępem do tajemnic la-48 boratorium. W rzeczywistości mężczyzna został zamknięty w stworzonej przez CIA krainie technologicznej fantazji.
Przez ponad rok Sun Choka karmiono starannie odmierzonymi porcjami prawdziwych, wiarygodnych, mało istotnych informacji: o przełomach badawczych, które w najbliższych miesiącach planowano opublikować w magazynach naukowych, oraz o pomniejszych tajemnicach wojskowych, które miały pozostać tajne jedynie do czasu najbliższej debaty budżetowej w Kongresie.
Gorliwie i niewinnie jak pisklę, które połyka podaną mu dżdżownicę, Sun Chok przekazywał te dane swoim mocodawcom, zyskując zaufanie jako wiarygodne źródło informacji.
Gdy amerykańskie jednostki wywiadowcze monitorujące programy badawczo-rozwojowe Korei Północnej odnotowały, że informacje podane Sun Chokowi zaczęto wykorzystywać w praktyce, potwierdziło się, że to zaufany kanał. Nadeszła pora na ostateczny cios.
Port lotniczy w Pekinie nie różnił się zbytnio od każdego nowoczesnego terminalu lotniczego na świecie. Taksówka Randi zajechała przed wejście do strefy odlotów i agentka ledwie zdążyła dostrzec, jak Koreańczycy wchodzą do środka. To wystarczyło. Skoro ona ich nie widziała, w takim razie oni również jej nie dostrzegli.
Nie licząc zwyczajowej obecności funkcjonariuszy Ludowej Policji Zbrojnej, port był słabiej strzeżony niż lotniska w Ameryce. Wystarczył jeden skan rentgenowski torby na ramię, żeby Randi wpuszczono do holu. Nie musiała się niczego obawiać. Nie miała przy sobie broni ani żadnych bondowskich gadżetów. Misja niczego podobnego nie wymagała.
Kiedy Koreańczycy ostatecznie połknęli haczyk, Franklina Sun Choka „dopuszczono” do jeszcze pilniej strzeżonych tajemnic. Mężczyzna został przydzielony do zespołu, który pracował nad ogólnokrajowym systemem obrony przeciwrakietowej. Przez biurko Sun Choka zaczęły przechodzić kuszące
49 informacje, sugerujące możliwości przeciwdziałania temu systemowi.
Tego wieczoru, gdy Sun Chok udawał się na doroczny urlop, dłużej pozostał w pracy, żeby „posprzątać biurko”. Obserwatorzy z CIA przyglądali się, jak mężczyzna pobiera z systemu komputerowego długą serię plików z informacjami na temat sieci obrony przeciwrakietowej.
Koreańczyk nie wiedział, że został przekierowany do starannie zmanipulowanego, alternatywnego zestawu informacji przygotowanego specjalnie w tym celu. Następnie, zamiast — jak powiedział kolegom z pracy — udać się do Las Vegas, Sun Chok ruszył na północ, w stronę granicy z Kanadą.
Jako optymalnego przewoźnika dla mitycznego pana Bel-lermana wybrano linie Cathay Pacific, ponieważ wejścia znajdowały się tuż obok wejść Air Koryo. Wszedłszy do poczekalni, Randi wybrała miejsce, z którego kątem oka mogła obserwować bramkę północnokoreańskich linii. Po raz kolejny wyjęła z torby fałszywe dokumenty i skupiła na nich pozorną uwagę.
Lot Sun Choka przez Pacyfik był długi i skomplikowany. Z Vancouver na Filipiny, z Filipin do Singapuru, z Singapuru do Hongkongu i wreszcie z Hongkongu do Pekinu. Pjongjang to miejsce, do którego trudno się dostać z każdego punktu na ziemi. W trakcie podróży dwukrotnie kontaktowali się z Sun Chokiem północnokoreańscy agenci, przekazując mu fałszywe paszporty, wizy i dowody osobiste. W Hongkongu mężczyzna spotkał się ze swym opiekunem z Ludowej Służby Bezpieczeństwa.
Na każdym przystanku czekał także „ogon” z CIA. Na trasie podróży przez ocean rozwinięto sieć amerykańskich agentów monitorujących przejazd zdrajcy. W Singapurze miejscowy dyrektor placówki musiał nawet pospiesznie interweniować u lokalnych władz, kiedy niedbale podrobiony dokument niemal nie spowodował aresztowania Sun Choka.
Randi Russell miała być ostatnim ogniwem tego łańcucha.
50 Jej zadanie polegało na dopilnowaniu, aby Franklin Sun Chok na zawsze wstąpił w ciemność.
Po kryjomu przyglądała się młodemu zdrajcy. Wciąż oglądał się za siebie, w stronę holu. Czyżby w ostatniej chwili obawiał się pościgu? A może wracał myślami do San Francisco, mieszkania, życia i rodziny, której nigdy więcej nie zobaczy? Opowiadanie się za jakąś wyidealizowaną koncepcją polityczną jest fajne w teorii, ale gdy przychodzi na własnej skórze zmierzyć się z rzeczywistością, to już zupełnie inna sprawa
Randi Russell doskonale wiedziała, jaka to rzeczywistość. Raz w swej karierze znalazła się wewnątrz ostatniego „robotniczego raju”. To doświadczenie wciąż sprawiało, że od czasu do czasu budziła się zlana potem.
Zastanawiała się, czy ten młody człowiek żałuje swej decyzji. Czy może modna wśród intelektualistów niechęć do Stanów Zjednoczonych zaczynała słabnąć? Czyżby czuł zbliżające się widmo tego, co wygnało jego rodziców na Zachód?
Jeśli tak, to na podobne refleksje było już za późno. Przy rękawie Air Koryo czekała delegacja Koreańczyków w czarnych garniturach — agentów służby bezpieczeństwa z pekińskiej ambasady Korei Północnej. Otoczyli Sun Choka, zamienili kilka słów, po czym poprowadzili mężczyznę do oczekującego samolotu. Minęli funkcjonariusza chińskiej Ludowej Policji Zbrojnej, który bardzo sumiennie zadbał o to, by nie zauważyć ani młodego człowieka, ani jego eskorty.
Randi dostrzegła spojrzenie Sun Choka, gdy po raz ostatni popatrzył za siebie. Po momencie już go nie było.
Agentka zaniknęła oczy i przez dłuższą chwilę siedziała bez ruchu. Misja wykonana.
Wiedziała, co się teraz stanie. Informacje zawarte w laptopie Franklina Sun Choka oraz w jego mózgu zostaną wykorzystane w północnokoreańskim systemie rakietowym. Dane te obiecywały opracowanie niezawodnych metod przeciwdziałania amerykańskim antyrakietom, metod, które sprawią, że miasta
51 na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych staną się bezbronne.
Jednakże obiecujące poszlaki jedna po drugiej zaprowadzą naukowców w technologiczną ślepą uliczkę, powodując zmarnowanie znacznego procentu północnokoreańskiego budżetu wojskowego oraz tysięcy cennych godzin pracy zespołów badawczo-rozwoj owych.
W końcu Koreańczycy zorientują się, że zostali wystrychnięci na dudka, a misja wywiadowcza była w istocie bombą zegarową umieszczoną przez Amerykanów w koreańskim programie zbrojeniowym.
Północnokoreańscy „Drodzy Przywódcy” będą niezadowoleni. W szczególności będą niezadowoleni z Franklina Sun Choka. A niezadowolenie „Drogich Przywódców” to nie jest błaha rzecz.
Randi gwałtownie otworzyła oczy. Jeśli nie zdoła powstrzymać tych wspomnień, nocne koszmary powrócą.
Przez okna terminalu obserwowała, jak leciwy iljuszyn odrywa się od ziemi, rozpoczynając końcowy etap ostatniej podróży Sun Choka. Wróciła na miejsce, by czekać na przylot następnego samolotu Cathay Pacific. Kiedy wylądował i wysiedli z niego wszyscy pasażerowie, znów wyjęła telefon.
— Pan Danforth? Mówi Tanya Stewart, jestem na lotnisku. Pan Bellerman nie przyleciał tym samolotem. Co mam teraz robić?
Tłumaczenie szpiegowskiego szyfru: przesyłka dostarczona.
Danforth westchnął teatralnie.
— Ach ci z Los Angeles! Dobrze, Tanya, zajmę się tym. Tymczasem powinnaś tu wrócić. Wyskoczyła pewna sprawa.
— O co chodzi?
— Musisz jak najszybciej wracać do Stanów. Do biura w Seattle.
Randi zmarszczyła brwi. Jak najszybciej wracać do Stanów? Zmiana planu, i to poważna. Po wykonaniu zadania miała 52 w dalszym ciągu odgrywać rolę bizneswoman i opuścić Chiny dopiero po kilku dniach. No i co, do cholery, jest w Seattle?
— Właśnie załatwiam ci podróż. Kiedy wrócisz do biura, omówimy zarysy nowego projektu. W Seattle spotka się z tobą pan Smith. Pracuje dla jednego z naszych wspólników. Będziecie współdziałać.
Randi zmarszczyła czoło. Pan Smith? Agencja nie użyłaby takiego pseudonimu. Nazwisko musiało być prawdziwe.
Zmarszczka na czole się pogłębiła. Znowu? Tylko nie to.
Zatoka San Francisco
Obłąkaniec znany w okolicach San Francisco jako „Gwałciciel z Zatoki” usiadł na swoim miejscu i pogrążył się w rozkosznych myślach o kolejnej kobiecie, którą zniszczy. Wielki prom pasażerski SuperCat, należący do Bay Transit Authority, odpływał z terminalu przy Market Street. Zanim dotrą do Vallejo, mężczyzna będzie miał całe pięćdziesiąt minut na kontemplację. Świadomość, że kobieta już należy do niego, chociaż jeszcze o tym nie wie, sprawiała mu przyjemność.
Komunikacja publiczna rejonu zatoki San Francisco stanowiła dla niego teren łowów. Tak jak w wypadku wszystkich poprzednich ofiar, i tym razem będzie to dzieło sztuki. Zarówno pod względem zamysłu oraz wykonania, jak i sposobu pozostania nieuchwytnym. Coś pięknego. Samo sponiewieranie kobiety stanie się jedynie wybornym lukrem na torcie, dziele cukierniczego mistrza.
Nigdy dwa razy nie wykorzystywał tego samego wizerunku. Tym razem będzie biznesmenem wracającym z pracy na drugą stronę zatoki. Niedawno wyprowadził się z miasta i przeniósł do krainy win na północnym brzegu. Fałszywy dowód osobisty potwierdzał tę wersję, podobnie jak wygląd mężczyzny: siwiejące skronie, okulary w drucianych oprawkach, sweter, spodnie, 54 kosztowna tweedowa marynarka z zamszowymi łatami na rękawach, sandały i ciemne skarpetki. Wszystko pasowało do stereotypu istniejącego w umyśle każdego głupiego policjanta, który mógłby go przesłuchiwać.
Nawet zawartość papierowej torby, którą mężczyzna trzymał sztywno na kolanach, nie wzbudziłaby podejrzeń przy rutynowej kontroli: dwie puszki farby emaliowej do wnętrz, kilka niewielkich pędzli, kilka kartonów śrub i haków — wszystko, co mógłby mieć urządzający się majsterkowicz. Był tam również rachunek z jednego ze śródmiejskich sklepów z materiałami wykończeniowymi.
W takim zestawie rolka taśmy samoprzylepnej oraz wysuwany nóż do kartonów nie zwróciłyby niczyjej uwagi.
Przy poprzednich napadach zachował podobną ostrożność. Ostatnio był umorusanym, niedorozwiniętym bezdomnym, wcześniej flejtuchowatym kierowcą ciężarówki i tak dalej. Policja nie miała zielonego pojęcia, kogo tak naprawdę szuka.
W pewnym sensie szkoda, że nikt nie będzie go podziwiał za artyzm i geniusz.
Z rykiem silników strugowodnych prom pruł przez zatokę na północny zachód. Dwa dzioby przecinały niskie fale niczym noże. Za oknami migotały nabrzeżne światła. Zapadał mglisty zmierzch. Rejs o dwudziestej jest ostatnim w ciągu dnia, toteż przestronna strefa pasażerska z wieloma rzędami foteli była w trzech czwartych pusta.
Kobieta, którą gwałciciel zaszczycił swą uwagą, siedziała z przodu, po lewej stronie. Z zadowoleniem chrupała kruche jabłko zakupione w barku na promie. Założyła nogę na nogę i całą uwagę skupiła na książce spoczywającej na jej kolanach. Była piękna jak wszystkie jego panie — bądź co bądź gwałciciel był koneserem. Wysoka brunetka, szczupła, lecz obdarzona pełnym biustem, o kruczoczarnych włosach średniej długości starannie upiętych w kok. Była po trzydziestce, a jej mleczna cera pozostała bez skazy. Kobieta miała lekką opaleniznę i tryskała zdrowiem.
55
Kiedy przekomarzała się ze sprzedawcą w barku, jej szare oczy skrzyły się radością. Była stałą pasażerką. Co wtorek i czwartek wypływała z Vallejo rejsem o dziesiątej rano, a wracała ostatnim.
Mężczyzna nie miał pewności, czym zajmowała się w mieście. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jest kobietą modną i majętną. Ubierała się zawsze ze smakiem w rzeczy najwyższej jakości. Tego wieczoru miała na sobie gustowne szare spodnium ze sztruksu, pasujące kolorem do jej oczu, oraz czarne, wysokie buty na szpilkach.
Może pozwoli jej zostać w tych butach, kiedy już zniszczy resztę ubrania. To powinno wzbogacić całe przeżycie.
Podróżując przez zatokę, kobieta zawsze czytała książkę wyjętą z teczki, którą stale nosiła przy sobie. Przez tygodnie obserwacji poprzedzającej atak mężczyzna postawił sobie za cel zajmowanie pozycji umożliwiającej odczytanie tytułów książek. W ten sposób mógł dotrzeć do jej umysłu, pogłębić swą przewagę.
Jednak to, co zobaczył, dało mu dużo do myślenia. Airborne Weapons of the West* Anthony’ego M. Thomborougha, The Greenville Military Manuał of Main Battle Tanks** i inne podobne tytuły. Dziś czytała rozsypujący się tom o pożółkłych kartkach napisany w jakimś germańskim języku. Sądząc po ilustracjach, publikacja opisywała działania wojenne z udziałem kawalerii. Podobna tematyka była trudna do wyjaśnienia, kiedy chodziło o tak wytworną, niezwykle kobiecą istotę. Kompletnie nie do przyjęcia. Mężczyzna miał zamiar ukarać ją za takie zainteresowania.
Wpłynąwszy w kanał Marę Island, prom zwolnił. Po prawej burcie błyskały miejskie światła Vallejo, po lewej zaś rozciągała się stara stocznia. Ogromne dieslowskie silniki z turbodoła-
* bojowe statki powietrzne państw Zachodu ** podręcznik wojskowy czołgów podstawowych
56 dowaniem z głuchym pomrukiem przeszły na jałowy bieg, gdy katamaran wyszedł ze ślizgu. Wpływali do doku. Przez przednią szybę mocno świeciły portowe reflektory.
Gwałciciel z Zatoki wstał. Pora rozpocząć ostatni akt.
Kiedy schodzili po rampie, a następnie przecinali ośmiokątny budynek terminalu, trzymał się z daleka, dbając zarazem o to, by nie stracić kobiety z zasięgu wzroku. Dokładnie wiedział, dokąd ona idzie. Wypożyczony minivan już stał obok jej szarego lincolna LS pozostawionego na oddalonym portowym parkingu. Gdy mężczyzna oddalił się od świateł terminalu, przełożył nóż i taśmę do kieszeni kurtki. Papierową torbę wraz z resztą zawartości wrzucił do kosza na śmieci. Rachunek zostawił w torbie. Niech policja szuka tego yuppie. Za kilka godzin przestanie istnieć.
Może następnym razem zostanie misjonarzem Adwentystów Dnia Siódmego.
Ofiara przechodziła właśnie w poprzek rozległej asfaltowej przestrzeni opustoszałego parkingu. Jedynie obecność niespodziewanego obserwatora mogła teraz opóźnić dopełnienie się jej losu. Ale nie, otoczenie było w pełni sprzyjające. Ulicami przejeżdżało co pewien czas jakieś auto, kierowcy nawet nie spoglądali w tę stronę. Przecznicę dalej, na przystanku, stała garstka znużonych robotników. Pewnie nawet nie zareagowaliby na krzyk.