Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Angelo Inferno od urodzenia mieszka we Florencji, jest kustoszem Galerii Uffizi i wciąż szuka dziewczyny ze znamieniem na ramieniu. Jego brat, Dante, to właściciel modnego florenckiego klubu, a także cichy boss organizacji mafijnej. Lecz tak naprawdę to tylko pozory, bo obaj mężczyźni sprytnie kamuflują swoje prawdziwe pochodzenie i obecność wśród… ludzi. Kiedy Polka, Joanna Medyńska, pojawia się w Uffizi i wpada na przystojnego ciemnowłosego Włocha, wprawia w ruch tryby przeznaczenia.
Joanna-Giovanna, Angelo i Dante ponownie się spotykają, a historia sprzed pięciu wieków zatacza koło.
Zakazane uczucie, miłosny trójkąt, mroczne, ale i piękne uliczki Florencji, legendy, historyczne wydarzenia, Medyceusze, demony i… diabły.
Agnieszka Lingas-Łoniewska w nowej mrocznej, seksownej i demonicznej odsłonie.
Dajcie się porwać diabelskiej intrydze. Inferno czeka!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stoję na samym brzegu Ponte Vecchio i widzę światła Florencji odbijające się w beżowej rzece Arno. Czuję się tak, jakbym zatoczył koło i wrócił w to samo miejsce, tylko w inny czas, dokładnie pół wieku temu. Wtedy też stałem na murowanym przęśle mostu, tylko nie było świateł, rzeka wydawała się bardziej przejrzysta, ale oczy trzymanej przeze mnie kobiety tak samo niebieskie. Teraz ona patrzy na mnie z przerażeniem i żalem. Ale i miłością, co jest dla mnie ogromnie trudne do zrozumienia, a jednocześnie sprawia, że wszystko pojmuję i jest mi z tym niespodziewanie dobrze. Lecz wiem także, że ona ma swoje pobudki i chce tylko chronić kogoś, kto i dla mnie jest najważniejszy. I wówczas słyszę jego głos:
– Wybierajcie. Decydujcie. Albo ja wybiorę.
Patrzę w nienaturalnie jasnoniebieskie oczy Dantego, mojego odwiecznego przyjaciela i brata, i doskonale wiem, co uczyni.
I wiem także, co uczyni ona.
Mam świadomość, że ponownie zostanę sam, a to sprawi, iż moje zimne serce znowu będzie płonąć z rozpaczy.
I zawitam do osobistego piekła, bo przecież to jest właśnie moje ulubione miejsce…
Nie rozumiem, co mówi do mnie ten mężczyzna o jasnoniebieskich oczach. Ale wiem, że mówi prawdę.
I wiem także, że mnie kocha.
I to jest dla mnie niczym cios w sam środek serca.
Maneskin, Zitti e Buoni
Skończyłem dokumentację dla dyrektora Santo Marconiego, z którym pozostawałem w przyjacielskich stosunkach. Stanąłem przy oknie wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec Galerii Uffizi. W bliskim sąsiedztwie wyrastała wieża Palazzo Vecchio. Kiedy oficjalnie zacząłem tu pracować, z pełną premedytacją poprosiłem kustosza o ten właśnie gabinet. Chciałem cały czas spoglądać na te kamienne rustykalne elewacje, których widok nieustannie drążył bolesną dziurę w moim sercu. A przynajmniej w miejscu, gdzie ludzie je mieli. Pod moimi oknami kłębił się tłum turystów, chociaż nie było ich aż tak wielu jak w sezonie. Teraz kończył się wrzesień, we Florencji nadal panowały wysokie temperatury, a przez galerię ciągle przewijały się niezliczone tłumy ludzi chcących na własne oczy zobaczyć dzieła Botticellego, Caravaggia, Giotta czy Santiego. Niektórzy robili to ze względów estetycznych, inni z pasji, jeszcze inni po to, aby udawać, że rozumieją sztukę. Albo po prostu chcieli się pochwalić, że odwiedzili najstarsze muzeum w Europie. Dla mnie to miejsce było domem, a jednocześnie więzieniem – lecz takim, z którego nie zamierzałem ani uciekać, ani wyjść dobrowolnie. Od dziesięciu lat pełniłem tu funkcję kustosza i doskonale czułem się w tej roli. Chociaż mój brat uważał zawód strażnika muzealnego, jak nazywano kustoszy, za „nudny i skłaniający do zabójczych myśli”, to dla mnie była to praca idealna. Znałem każdy obraz i eksponat wystawiony w Galerii Uffizi i czułem się tutaj jak w domu. Wróć. To dom, który sam sobie stworzyłem.
Do szarej teczki włożyłem papiery dotyczące ponownego wystawienia obrazu Śmierć Adonisa Sebastiana Del Piomba i rzucając szybkie spojrzenie na wchodzącą właśnie do galerii grupę ostatnich w tym dniu turystów, ruszyłem w stronę gabinetu dyrektora. Udałem się na drugie piętro i przeszedłem przez wysokie zdobione drzwi, prowadzące do sekretariatu muzeum. Tam, niczym mityczny Cerber, na straży stała, a właściwie siedziała Maria Camilla de Santos, ognista pięćdziesięcioletnia Hiszpanka – od dwudziestu lat szefowa sekretariatu zarządców galerią. Nie miała oczywiście pojęcia, że to ja ją zatrudniałem. Znała mnie od dekady jako kustosza, który wyglądał zbyt młodo jak na swoje trzydzieści trzy lata. Pewnie dostałaby zawału, gdyby się dowiedziała, ile naprawdę mam.
– Signor Marconi u siebie? – spytałem uprzejmie, uśmiechając się do niej. Lubiliśmy się, dobrze się nam współpracowało.
– Dla pana, signor Inferno, szef jest zawsze. – Maria oddała uśmiech, podniosła słuchawkę i powiedziała lekko zachrypniętym głosem: – Tak, przyszedł Angelo. Okej. Oczywiście. – Pokiwała głową i wskazała dłonią wysokie inkrustowane drzwi prowadzące bezpośrednio do gabinetu Marconiego.
Gdy wszedłem do środka, ujrzałem niskiego, krępego człowieka z siwą brodą. Układał zdjęcia obrazów na szerokim zdobionym stole i mamrotał coś pod nosem.
– Angelo, przyjacielu… czekam na nowe okazy z Muzeum Watykańskiego. Przysłali fotografie tego, co mogą nam wypożyczyć na rok.
– To świetnie. Mam już dokumentację i ekspertyzę dotyczącą Adonisa.
Siwowłosy mężczyzna spojrzał na mnie niebieskimi oczami.
– Możemy wystawiać?
– Tak. Wszystko przygotowane. – Pokiwałem głową.
Niedawno obraz został zniszczony wskutek zamachu bombowego dokonanego przez mafię1. Musieliśmy zlecić odrestaurowanie i przygotowanie do ponownej prezentacji.
– Dziękuję, że się tym zająłeś, Angelo. – Santo spojrzał na mnie z wdzięcznością. – Miałem tyle na głowie w związku z tym atakiem… – Machnął ręką z rezygnacją. – A to wszystko trzeba jeszcze załatwiać delikatnie. Lepiej nie ściągać na siebie ich gniewu.
Moje zdanie na ten temat było inne, ale nie mogłem go wyrazić przy Marconim.
– Na szczęście obraz nie ucierpiał na tyle, abyśmy nie mogli go odrestaurować. Sądzę, że po weekendzie możemy dołączyć go do kolekcji i wystawić dla zwiedzających.
– Świetnie, świetnie. Słuchaj, mam do ciebie prośbę. – Santo spojrzał na mnie z lekką niepewnością.
– Jaką?
– W ten piątek jest raut u burmistrza. Niestety nie mogę tam iść. Czy mógłbyś pojawić się zamiast mnie?
Potarłem w zamyśleniu twarz i pod palcami poczułem igiełki zarostu.
– Wiem, że nie jesteś entuzjastą takich przyjęć. Ale świetnie sobie radzisz, tak naprawdę. A ja muszę jechać do Ankony. Córka urodziła dziecko i chcemy z żoną pomóc, bo jej mąż wylatuje na tydzień służbowo do Stanów.
– Rozumiem. Dobrze, pójdę tam.
Marconi miał rację, nie przepadałem za takimi spędami, ale czasami musiałem się pokazać. W końcu byłem kustoszem sławnej florenckiej galerii. Sam sobie zgotowałem ten los, jakby nie patrzeć.
Wyszedłem od dyrektora, pożegnałem się z Marią i ruszyłem do siebie. Postanowiłem jednak jeszcze zajrzeć do Trybuny, ogrodzonej sali galerii, w której niegdyś byli zarządcy i właściciele, czyli Medyceusze, zbierali i wystawiali największe dzieła. Turystów wciąż kręciło się sporo, do obejrzenia Trybuny ustawiła się już długa kolejka. Miałem na szyi identyfikator, więc wzięto mnie za pracownika muzeum. Nieraz widziałem, jak ludzie mocno pilnowali kolejki i nie pozwalali nikomu zajrzeć, choćby gdzieś z boku. Każdy musiał odstać swoje. Już podchodziłem do bocznego wejścia, gdy nagle poczułem uderzenie w bark.
– Och! – Dobiegł mnie przestraszony głos. – I’m sorry!2
Złapałem kobietę za ramiona i lekko przytrzymałem. Zaraz też na nią spojrzałem. Była niższa ode mnie, miała jasne włosy do ramion, równo przystrzyżoną grzywkę, ładny uśmiech i oczy w kolorze lazuru. Coś w jej spojrzeniu zachwyciło mnie, zupełnie jakbym właśnie popatrzył na Wenus Botticellego stojącą wśród drzew w towarzystwie nimf i Zefira. Tylko raz w życiu miałem poczucie, że cała moja kontrola ulatuje w niebyt, a kierować mną zaczyna żądza i zachwyt. I teraz… po latach… znowu mi się to przytrafiło.
– Wszystko okej? – zapytałem po angielsku.
– Tak, tak, przepraszam. Po prostu… źle się poczułam. – Kobieta miała silny akcent. Na mój gust była ze wschodniej Europy.
– Może pani usiądzie? – Poprowadziłem ją w stronę korytarza.
– Chętnie… – Westchnęła.
– Ma pani wodę czy przynieść? – dopytałem, gdy opadła na ławkę.
– Tak, mam. – Wyjęła butelkę z przepastnej kolorowej torby i zaczęła pić. Pomachała też do jakiejś dziewczyny, która nadal stała w kolejce i teraz wystawiła kciuk skierowany ku górze. – To przyjaciółka, zwiedzamy razem.
– Skąd pani jest? – Chciałem wiedzieć, chociaż nie powinienem rozpoczynać tej rozmowy. Wciąż czułem to dziwne przyciąganie, choć myślałem, że zdołałem już o nim po części zapomnieć.
– Z Polski. Joanna Medyńska. – Kobieta podała mi rękę z lekkim uśmiechem.
Usiadłem obok niej, wiedząc, że robię bardzo, bardzo źle.
Uścisnąłem drobną dłoń. Była chłodna.
– Angelo Inferno.
– Jest pan Włochem?
Jestem wszystkim i każdym, pomyślałem.
Ale pokiwałem głową.
Joanna spojrzała na mój identyfikator. Jej oczy zrobiły się jeszcze większe.
– O mój Boże! Jest pan kustoszem Uffizi! – W jej głosie słyszałem zachwyt i zaskoczenie.
– Od jakiegoś czasu.
Bardzo długiego czasu, zaśmiałem się do siebie w duchu.
– To… naprawdę cudowne. Praca w takim miejscu. – Rozejrzała się po długim korytarzu i spojrzała w górę, na sufit ozdobiony niekończącymi się freskami.
– To prawda. Jest magia, taka na co dzień. – Pokiwałem głową, nie spuszczając wzroku z twarzy dziewczyny. – Lepiej już? – spytałem z lekkim uśmiechem.
– Och tak. Dziękuję za pomoc. – Upchnęła butelkę z niedopitą wodą z powrotem do torebki. – Chyba nasza kolej. – Wskazała na przyjaciółkę, która energicznie do niej machała.
– Miłego zwiedzania, Joanno – powiedziałem. Gdy wstała, lekko objąłem ją w pasie i pochyliłem się tak nisko, że kosmyk jej włosów połaskotał mnie w nos. – Pamiętaj, że obrazy też na ciebie patrzą.
Poczułem, jak zadrżała. Gdy na mnie spojrzała, w jej oczach dostrzegłem jakiś błysk.
– Dziękuję raz jeszcze. – Jej głos był odrobinę niepewny i przestraszony.
Kiedy podeszła do przyjaciółki, luźna bluzka w kwiaty, którą miała na sobie, opadła lekko, odsłaniając lewe ramię. I wówczas to zobaczyłem. Znamię.
Zacisnąłem dłonie w pięści i szybkim krokiem, prawie biegiem, podążyłem do mojego gabinetu.
Nie.
Joanna Medyńska
Giovanna Medici.
To… kurwa… niemożliwe!!!
*
Na tę wycieczkę wyciągnęła mnie Agata, moja przyjaciółka jeszcze z liceum. Oczywiście i tak miałam tu przyjechać, ale skoro Agatka to wszystko zorganizowała, zarezerwowała bilety do Bolonii, załatwiła pociąg do Florencji i zabukowała fajny hotel niedaleko sławnego Ponte Vecchio, nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko zjawić się tu razem z nią. Tak właśnie miało być.
Dzisiaj zwiedzałyśmy Galerię Uffizi. Nie znałam się zbytnio na sztuce, ale kojarzyłam obrazy Botticellego czy Caravaggia. Moja Agata za to była pasjonatką włoskiego renesansu, sama także malowała, więc czuła się tutaj na swoim miejscu. A ja miałam inne powody, aby się tu znaleźć. Niemniej ujrzenie na żywo niektórych obrazów czy rzeźb to swoiste metafizyczne doznanie. Ale gdy wpadłam na wysokiego ciemnowłosego mężczyznę o oczach czarnych jak węgiel… To było więcej niż doznanie. Czułam, że spotkało mnie coś nieokreślonego, zaskakującego, ale także niebezpiecznego. Jego oczy. Wydawały się dziwne, groźne, a jednocześnie bardzo, bardzo smutne. Te kilka słów, które z nim zamieniłam, siedząc w długim korytarzu galerii, sprawiło, iż nie mogłam przestać myśleć o tym człowieku. Zresztą naprawdę nie mogłam.
Kiedy skończyłyśmy zwiedzanie, Agata poszła pod Palazzo Vecchio, bo chciała porobić jeszcze kilka zdjęć. A ja stałam przed ostatnim obrazem3, który zrobił na mnie niepokojące wrażenie. Przedstawiał słynny florencki Ponte Vecchio, czyli po prostu Stary Most. Na samym jego środku można było dostrzec postać mężczyzny patrzącego w odmęty Arno. A w samej rzece tonącą postać. Na pewno była to kobieta, bo miała długie, jasne włosy. Z informacji umieszczonych obok obrazu dowiedziałam się, że dzieło to powstało w drugiej połowie szesnastego wieku, a autor pozostaje nieznany. Z malowidła aż biły rozpacz, smutek, strach i groza. Kiedy zbliżyłam twarz do obrazu, dojrzałam kolejną postać schowaną za jednym ze sklepów znajdujących się na moście. Pochłaniała ją ciemność, trudno było dojrzeć cokolwiek, ale wyglądała na mężczyznę. I wydawała się… przerażona tym, co zaszło.
Potarłam ramiona, bo nagle zrobiło mi się zimno. Rozejrzałam się po galerii, mając niejasne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Ruszyłam czym prędzej do wyjścia. Nie rozumiałam tego niespodziewanego odczucia, ale chciałam jak najszybciej opuścić budynek. Nie wierzyłam w żadną metafizykę, ale w tej galerii, która nosiła w sobie tak wiele symboli z przeszłości, niemalże czuło się złe i dobre chwile, potworne czyny, intrygi, upadki i zamachy. Mury nimi przesiąkły. Przeczytałam, że Uffizi została założona przez Kosmę I Medyceusza, który budowę jej zlecił architektowi i malarzowi Giorgiemu Vasariemu.
Teraz kustoszem tego miejsca był Angelo Inferno, którego poznałam. I o którym cały czas myślałam.
Następnego dnia spotkałam się ze starym przyjacielem, od dekady mieszkającym we Włoszech i zajmującym się promocją Toskanii. Był gejem i miał męża, który w tej chwili przebywał w interesach w Brazylii. Siedzieliśmy na kawie na placu przed katedrą i rozmawialiśmy.
– Jak u ciebie w pracy, Gio?
Andreo Consi zawsze tak się do mnie zwracał.
– Dobrze, kilku nowych klientów, w tym jeden priorytetowy.
– Dobrze działa ta agencja kreatywna? W Polsce jest popyt na takie usługi? – dopytał. Pił cappuccino i zajadał ciastko serowe – popularny toskański przysmak.
– Nie narzekam, ale wciąż trzeba być czujnym, konkurencja nie śpi.
– To jak wszędzie. – Dokończył kawę i osuszył usta serwetką. Utkwił we mnie wzrok. – Co robisz w piątek? – Wyszczerzył się w uśmiechu.
– Znaczy jutro? – Zamrugałam nieco zdezorientowana.
– Aha.
– Nie wiem. Pewnie pochodzimy po Florencji, a wieczorem kolacja, wino, jakaś knajpka. – Wzruszyłam ramionami.
– A masz ładną sukienkę?
– Co kombinujesz? – Zmrużyłam oczy.
– Zabieram cię na eleganckie przyjęcie w Palazzo Vecchio.
– Słucham?
– Mam zaproszenie na bal organizowany przez burmistrza. Niestety Tomasso wyjechał, a ja nie zamierzam iść sam. Więc zabieram tam ciebie!
– Ale… nie wiem, czy mój strój… – Zawahałam się.
– Masz małą czarną i szpilki? Na pewno! – Andreo rozłożył szeroko ramiona.
– No mam.
– Więc po problemie, kochanie. Poznasz florenckie szychy.
Uznałam, że to może być ciekawe i zarazem przydatne. Pokiwałam więc głową i się uśmiechnęłam.
– Niech będzie. Tylko nie zostawiaj mnie na pastwę florenckich szych.
– Bez obaw. Jestem pewien, że doskonale sobie poradzisz! Jesteś do tego stworzona, kochanie!
Wówczas
Dante stał przy drewnianych drzwiach do pracowni i zaglądał przez szparę pomiędzy nierówno skleconymi deskami. Zaszedłem go od tyłu.
– Co robisz? – spytałem cicho, ale nawet nie drgnął, wpatrzony w mały prześwit. Doskonale wiedział, że się do niego skradałem. Obaj mieliśmy tak zwany szósty zmysł.
– Patrz na tę niewiastę. Jakie ma…
Odepchnąłem go i zajrzałem przez dziurkę. Nasz mistrz i opiekun malował jakąś ładną młodą kobietę. Nagą. Odwróciłem się i spojrzałem surowo na brata.
– Już kilka razy dostałeś baty od wuja za takie podglądanie.
– Nie troskaj się. Dzisiaj wieczorem ta dama będzie grzała moje łoże.
– Nie wiem, czy wuj będzie z tego zadowolony.
Dante spojrzał na mnie niebieskimi psotnymi oczami, w których jednakże czaiło się coś niepokojącego.
– Niewiele mnie to obchodzi, Angelo. Przecież i tak nic nie może nam uczynić. Sandro Botticelli do końca swojego krótkiego życia będzie naszym dłużnikiem, braciszku!
1 Autentyczne wydarzenie, które miało miejsce we Florencji niedaleko Galerii Uffizi w 1993 roku (wszystkie przypisy pochodzą od autorki)
2 Przepraszam (ang.)
3 Pomysł autorki na potrzeby książki.
Enjoii, Skeler, Still Wasted
Z mojego gabinetu w domu usytuowanym na wzgórzach okalających Florencję rozpościerał się idealny widok na panoramę miasta. Po lewej stronie dostrzegałem szczyt budynku Palazzo Vecchio, a w tle olbrzymią kopułę katedry wraz z prostokątną wieżą, później Ponte Vecchio, Galerię Uffizi i gmach biblioteki. A wszystko to rozmieszczone wzdłuż wijącej się brązowej rzeki Arno. W jakiś nieokreślony sposób ten widok mnie uspokajał, ale jednocześnie przywodził na myśl wszystkie te chwile z mojego długiego życia, kiedy widziałem to miasto w różnych momentach jego istnienia. Lecz dzisiaj nie zwracałem uwagi na budzącą się do życia Florencję. Cały czas myślałem o tej blondynce, Joannie, którą ujrzałem w muzeum. Potem, po naszej krótkiej rozmowie, zobaczyłem ją po raz kolejny, kiedy oglądała obraz Piekło Florencji. Ten widok jeszcze bardziej mną wstrząsnął. Miałem w sobie chyba coś z masochisty, skoro zaproponowałem powieszenie go w galerii. Zdawało mi się, że ukryłem go dobrze, ale podczas renowacji Torre di Arnolfo, czyli wieży Palazzo Vecchio, został odnaleziony i wzbudził zachwyt dyrektora. Tak więc wylądował w zbiorach Uffizi, podpisany jako tajemnicze renesansowe dzieło nieznanego twórcy. Ale ja doskonale znałem jego autora.
Nagle poczułem, że nie jestem sam. Odwróciłem się i spojrzałem na wysokiego blondyna o nienaturalnie jasnych oczach w ciemnej oprawie. Miał śniadą twarz, wydatne usta, prosty nos, wysportowaną sylwetkę. Ubrany był zgodnie z włoską modą w lnianą koszulę i luźne ciemne spodnie. Na nogach miał skórzane buty robione na zamówienie, a pachniał obłędnie perfumami Bottega Veneta. Nawet gdybym nie wyczuł go zmysłami, mój nos na pewno od razu skonstatowałby, kto za mną stoi.
– Znowu wchodzisz jak do siebie… – westchnąłem.
– Braciszku, tu wszystko jest nasze. Moje i twoje. Tak tylko przypominam.
Mój brat, Dante Filipepi, zaśmiał się niskim głosem. Jak zawsze był w doskonałym humorze. Zazdrościłem mu tego, bo mnie notorycznie otaczała chmura nostalgii, pesymizmu i beznadziejności, za to Dante w hedonistyczny sposób korzystał z tego, co ofiarował nam nasz ojciec. Przynajmniej bardzo się starał.
– Dobrze, że jesteś. Muszę z tobą porozmawiać. – Odszedłem od okna zajmującego niemalże całą ścianę gabinetu i utkwiłem czarne oczy w jasnych tęczówkach brata. – Powiedz mi, co strzeliło wam do głowy, by podkładać bombę tak blisko galerii? – Zmarszczyłem brwi.
– To był nieprzewidziany skutek uboczny.
– Serio? Zniszczyliście część muzeum, uszkodziliście ważny obraz.
– Ale świetnie sobie z tym poradziłeś, braciszku! – Dante rozłożył szeroko ramiona i równie szeroko się uśmiechnął.
– Możesz inaczej załatwić swoje sprawy?
– Przyznaję, chłopaków trochę poniosło. Ładunek miał za dużą moc. Miał wywalić tylko samochód z tym zdrajcą, ale Riccardo trochę przesadził z C4. No bywa. Jak się ma ambitnych ludzi, to tak się dzieje.
– Powiedz mi, Dante… Nie boisz się, że ktoś skojarzy, że główny marchand Florencji, brat kustosza Uffizi, jest szefem mafii?
– Daj spokój. Nie ma już mafii. – Dante przewrócił oczami.
– To co jest? – Uniosłem brew.
– Zorganizowana grupa do zarządzania zasobami nieludzkimi.
– Widzę, że dobry humor cię nie opuszcza… – westchnąłem.
– A ty jak zwykle melancholijny i depresyjny. Czas się odciąć od przeszłości, braciszku.
– Odciąłem się – odparłem cicho.
Dante podszedł bliżej i zajrzał mi w oczy. Był tylko pięć centymetrów ode mnie niższy, czyli miał równo metr osiemdziesiąt wzrostu.
– Ona cię zdradziła. Broniłeś się.
– Kochałem ją. – Zapatrzyłem się na panoramę Florencji.
Poczułem dłoń brata na ramieniu, ścisnął je lekko.
– Miłość to słabość, na którą nie możemy sobie pozwolić.
Utkwiłem w nim wzrok i zaśmiałem się gorzko.
– Uważasz, że tylko dlatego? A może z innych powodów nigdy nie powinniśmy nikogo pokochać?
– Ze wszystkich powodów, Angelo. Jesteśmy władcami świata. Miłość jest nam niepotrzebna, po co nam coś tak ulotnego, skoro możemy mieć wszystko inne? – Jego jasne oczy zdawały się błyszczeć. Wiedziałem dlaczego. Dante kochał to, czym byliśmy.
Ja nienawidziłem. Z tym, że się z tym pogodziłem, z tą nieznośną rezygnacją, a mój brat ciągle się buntował.
– Nie zawsze to wszystko inne mi wystarcza.
– Oj, braciszku, romantyku mój! Zawsze byłeś zbyt mocno uduchowiony. Pamiętam, że gdy Sandro namalował Narodziny Wenus, potrafiłeś godzinami stać w jego pracowni i patrzeć na ten obraz.
Pokręciłem głową.
– A za to ty chciałeś wydrapać złoto z włosów Wenus i z drzewa, bo uznałeś, że szkoda tak cennego kruszcu na te bohomazy4. A teraz to dzieło to jedna z głównych atrakcji Uffizi.
– Co nie zmienia faktu, że to złoto wyrzucone w błoto. – Dante wyszczerzył się w uśmiechu. – O kurwa, zaczynam poezją lecieć!
– Czasami chyba cię trochę nienawidzę. – Przewróciłem oczami, ale nieznacznie uniosłem kącik ust.
– Musisz wyluzować, zaliczyć jakąś pannę, a najlepiej ze trzy naraz, niczym trzy gracje z Primavery, i przestać się dołować. Masz wszystko, Angelo. Mamy wszystko, czego zapragniemy. Czy to nie jest zajebista sprawa?
– Zajebista – odparłem, bo wiedziałem, że brat nigdy nie pojmie tego, co siedziało w mojej głowie.
– No widzisz, od razu lepiej! – Poklepał mnie po plecach, podszedł do barku i nalał sobie na dwa palce The Macallan M. Połknął wszystko na raz i lekko się skrzywił. – Ja pierdolę, jakie bagno! Paliwem rakietowym częstujesz gości?
Popatrzyłem na niego pobłażliwie.
– Ignorant. Kupiłem tę butelkę za sześćset trzydzieści tysięcy dolarów. Na całym świecie wyprodukowano tylko cztery takie whisky i właśnie ta jedna trafiła do mnie.
– Pewnie stwierdzili, że więcej tego gówna lepiej nie pędzić.
– Pozostań przy swoim aperolku. –Wyrwałem mu szklankę z rąk.
– Czasami potrafisz być słodki. – Dante poruszał znacząco brwiami.
– A ty głupi. Właściwie po co przyszedłeś?
– W piątek zabieram cię do mojego klubu. Musisz w końcu wyluzować, stary, życie jest krótkie! – parsknął z kpiną. Faktycznie w obrazie autorstwa Sandra Botticellego Narodziny Wenus znajdują się kawałki złota umieszczone we włosach Wenus, a także w gałęziach drzewa.
– Zajebiście zabawne. – Przewróciłem oczami. – W piątek idę na raut.
– Do burmistrza? Spotkamy się, braciszku.
No tak, mogłem przypuszczać, że Dante także otrzymał zaproszenie.
– Marzę o tym. Nienawidzę rautów – mruknąłem.
– Posiedzimy tam do dziesiątej wieczorem, a potem spadamy do Palazzo Dante.
– Bardzo głupia nazwa – prychnąłem.
Dante gruchnął śmiechem.
– Naprawdę cię kocham, braciszku!
– Przecież miłość nie jest dla nas, podobno? – Spojrzałem na niego.
Spoważniał błyskawicznie. Utkwił we mnie swoje niesamowite oczy, stanowiące całkowite przeciwieństwo moich.
– Tego, co nas łączy, żaden śmiertelnik w życiu by nie pojął swoim ograniczonym umysłem. Dobrze o tym wiesz.
Długo na niego patrzyłem. W końcu kiwnąłem głową.
– Wiem – odparłem cicho.
Wiedziałem.
I to także było moje przekleństwo.
*
Oświetlone wieczorem Palazzo Vecchio robiło oszałamiające wrażenie – jasnobrązowe mury przystrojone czerwonymi szarfami, a także powiewającymi białymi flagami Florencji, na których pysznił się czerwony herb. A to wszystko podkreślone jasnymi ledowymi pasmami nowoczesnego oświetlenia. Widziałam reporterów cykających zdjęcia gościom, mnóstwo ochroniarzy, wystrojone kobiety w długich kreacjach, mężczyzn w eleganckich frakach. Spojrzałam na mojego przyjaciela i przewróciłam oczami.
– Serio, Andreo? Przecież to wygląda jak bal u prezydenta. Co najmniej. Większość kobiet ma długie suknie! Od Valentino i nie tylko.
– Wyluzuj, kochanie. Przecież wyglądasz przepięknie!
Moja sukienka sięgała tuż przed kolano, była czarna, upstrzona srebrnymi diamencikami. Doczepiony miała woal, który kilka razy owinęłam luźno wokół szyi. Dwa długie końce zwisały aż do moich nagich prawie po pas pleców. Do tego dobrałam małą srebrną torebkę i czarne buty z malutkim srebrnym kryształkiem. Jasne włosy upięłam wysoko, a w uszy włożyłam diamentowe kolczyki. Nie wyglądałam źle, to prawda, jednakże bogactwo tego, co tu ujrzałam, nieco mnie przytłoczyło.
– Chodźmy, nasza kolej! – Limuzyna, którą Andreo wynajął specjalnie na tę okoliczność, podjechała przed wejście do Palazzo wyłożone czerwonym dywanem. Przyjaciel wysiadł pierwszy i podał mi rękę, uśmiechając się przy tym szeroko.
Gdy szliśmy po czerwonym dywanie, robiono nam zdjęcia, nagrywano komórkami.
– Jak się czujesz? – spytał Andreo, gdy wchodziliśmy do imponującego holu.
– Jak Beyoncé – mruknęłam, a wtedy zaśmiał się głośno.
Sprawdzono nasze zaproszenia i udaliśmy się do foyer, gdzie przywitali nas kelnerzy serwujący prosecco. Andreo zaraz spotkał jakichś znajomych. Przedstawił mnie, po czym udaliśmy się do Izby Pięciuset5, gdzie odbywał się raut. Wzdłuż ścian ozdobionych licznymi malowidłami i rzeźbami porozstawiano okrągłe stoliki, przy przeciwległej do wejścia ścianie ustawiona była mównica, a z boku grał jakiś smoothjazzowy band. Środek pozostawał wolny, bo przewidziano także tańce, jak na bal u burmistrza przystało.
– I co, podoba ci się?
– Imponujące. – Spoglądałam w górę, na zdobiony freskami sufit, który robił doprawdy imponujące wrażenie.
– Widzisz w centralnym punkcie ten okrągły obraz? – Andreo wskazał palcem postać mężczyzny z ciemnym zarostem, obok której widniał jakiś aniołek.
– Tak. – Pokiwałam głową, nie odrywając wzroku od dzieła.
– To Kosma I Medyceusz. Książę Florencji i Wielki Książę Toskanii. Rządził twardą ręką.
– Wygląda na takiego. Ale to jest naprawdę piękne. Ta sala.
– To prawda. Florencja to niekończąca się przygoda z historią. Ale o tym zapewne opowie nasz kustosz z Uffizi.
– Kustosz? – Coś we mnie drgnęło.
– Yhym. Czyż nie jest piękny? – Andreo westchnął, wskazując wysokiego czarnowłosego mężczyznę, który właśnie stał na mównicy tuż obok burmistrza. W czarnym garniturze i ciemnografitowej koszuli, z zaczesanymi do tyłu włosami wyglądał jak istny książę ciemności. Albo Lucyfer z popularnego serialu. Nie wiem, czemu do głowy przyszły mi takie diabelskie porównania, ale ten mężczyzna zdecydowanie wywoływał jakieś niepokojące skojarzenia. – Angelo Inferno6. Ech… do tego piekła chętnie bym się udał.
– Przypominam ci, że masz męża. I to bardzo przystojnego.
– Oj, wiem, wiem. Ale jestem koneserem sztuki, a ten gość to prawdziwe dzieło!
Zaśmiałam się i mocniej przytuliłam do ramienia przyjaciela. Właśnie rozpoczynała się część oficjalna. Burmistrz przywitał wszystkich gości, opowiedział krótko o planach dotyczących rozbudowy miasta, planowanych remontach i podał dane odnośnie do liczby turystów, którzy odwiedzili Florencję w ubiegłym roku. Potem spojrzał na siedzącego z boku kustosza Uffizi i się uśmiechnął.
– A teraz poproszę o zabranie głosu prawdziwego czarodzieja sztuki, kustosza naszej dumy, czyli Galerii Uffizi, Angela Inferno! To dzięki niemu szybko uporaliśmy się ze skutkami zamachu i możemy na nowo pokazywać dzieła sztuki, które zostały zniszczone. Angelo! – Burmistrz spojrzał na ciemnowłosego mężczyznę i wskazał mu mównicę.
A ja patrzyłam, jak kustosz wchodzi na nią, podnosi mikrofon – bo sam był o wiele wyższy od burmistrza – i spogląda… prosto na mnie. Nie mógł mnie widzieć, bo światła skierowane były w jego stronę, więc widownia pozostawała dla niego niewidoczna. To musiał być zbieg okoliczności. Ale jednak czułam na sobie jego wzrok – jakby te czarne oczy dotykały mojej skóry i wypalały na niej znamię. Wzdrygnęłam się, ogarnął mnie chłód. Nagle po plecach przebiegł mi dziwny dreszcz i zrobiło się jeszcze zimniej. Odwróciłam się i spojrzałam w najdziwniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Wyglądały jak dwa sople lodu w ciemnej oprawie, a należały do wysokiego i jasnowłosego mężczyzny, który mimo to miał ciemny zarost. Ubrany był w granatowy garnitur, na stopach miał skórzane czerwone buty, kosztujące pewnie tyle co moja roczna pensja. Wpatrywał się w rozpoczynającego przemowę Angela, ale w pewnym momencie zerknął na mnie i… puścił mi oczko. Szybko się odwróciłam i skupiłam na tym, co mówił ten niesamowity mężczyzna, którego poznałam w galerii.
– Dziękuję zarządowi miasta za fundusze, dzięki którym mogliśmy wyremontować uszkodzone skrzydło galerii. A także udało się nam dokonać renowacji po części zniszczonego obrazu. Dzięki temu na nowo możecie podziwiać dzieło del Piombo. Jestem dumny i dziękuję wszystkim współpracownikom, którzy zaangażowali sto procent swoich sił, aby jak najszybciej uporać się z renowacją i odbudową uszkodzonej części muzeum.
Angelo ukłonił się, a wówczas zgromadzeni goście nagrodzili go gromkimi brawami. Słyszałam, jak stojący niedaleko za mną wysoki blondyn głośno klaszcze i krzyczy: „Brawo, brawo, signor Inferno!”.
Potem rozpoczął się raut. Orkiestra grała lekkie jazzowe kawałki, kelnerzy krążyli, a mój przeklęty kumpel gdzieś się ulotnił. Stałam pod posągiem Dawida wyrzeźbionym przez Michała Anioła. Rzeźba umieszczona została w wysokim foyer, gdyż miała ponad pięć metrów wysokości. Robiła imponujące wrażenie.
– Wypożyczyliśmy go. – Usłyszałam niski głos. Ktoś wypowiedział te słowa w języku angielskim z włoskim akcentem.
Ciepły oddech musnął moje włosy. Odwróciłam się zaskoczona. Przede mną stał blondyn, ten, który tak głośno klaskał. Zobaczyłam w jego jasnych oczach iskierkę humoru, ale też czegoś groźnego, co sprawiło, że zrobiło mi się zimno.
– Tę rzeźbę?
– Dokładnie tę. Normalnie Dawid stoi w Galleria dell’Accademia7, ale przez pół roku cieszy oko w Palazzo Vecchio. Niech się urzędasy radują.
– Pracuje pan tam? – zainteresowałam się.
– W wielu miejscach. – Kiwnął ręką na kelnera. – Drinka? – Skłonił się ku mnie. W jego ruchach było coś kociego i nonszalanckiego.
– Prosecco.
Po chwili trzymałam w dłoni kieliszek ze zmrożonym trunkiem.
– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Dante Filipepi.
Podałam mu rękę.
– Joanna Medyńska.
Jego dłoń była duża, silna, chłodna. Przez moje ciało przebiegł ponowny dreszcz niepokoju. Nagle poczułam, jak gorąco rozgrzewa mi skórę. To zestawienie dwóch wrażeń, zimna i nagłego ciepła, sprawiło, że poczułam się, jakbym była pijana. Ale nie wskutek wypitego alkoholu.
– Znowu się spotykamy. – Tuż za mną wybrzmiał zachrypnięty nieco głos. Odwróciłam się i spojrzałam w przepastne oczy Angela.
– Braciszku, czy ty zawsze musisz znać wszystkie piękne kobiety? – Blondyn się zaśmiał.
– Jesteście braćmi? – spytałam zaskoczona. Obaj mężczyźni nie mogli się bardziej różnić. A jednocześnie… dostrzegłam w rysach ich twarzy pewne podobieństwo.
– Mój brat tak twierdzi. – Angelo Inferno uśmiechnął się kącikiem ust. Cały czas wydawał się poważny, wręcz groźny, ale teraz wyglądał na nieco bardziej wyluzowanego. – Mogę panią porwać?
– Byle nie za daleko, jestem tu z przyjacielem. – Rozejrzałam się za moim zdradliwym, wrednym kumplem.
– Spokojnie, Andreo dobrze się bawi. Powiem mu, gdzie pani jest. – Dante uśmiechnął się szeroko, ale jego oczy mimo to wyglądały jak zmrożone.
– Znasz… zna pan mojego przyjaciela?
– Wszyscy jesteśmy florentczykami, jedna wielka rodzina – odparł nieco kpiąco. Ukłonił się i odszedł tanecznym krokiem. Wtedy spojrzałam na stojącego obok mężczyznę. Wciąż się we mnie wpatrywał.
– Pokażę ci coś – odezwał się nagle niskim głosem, momentalnie zmieniając ton na mniej oficjalny. Podał mi rękę, a ja… niczym ta owca idąca na rzeź… od razu ją ujęłam. Dla odmiany jego ręka emanowała ciepłem. Właściwie była rozpalona niczym piec.
– Gdzie idziemy?
Angelo zerknął na mnie, a w jego czarnych oczach coś błysnęło.
– Na dach świata, Giovanno.
Wówczas
Bal, który wydała Eleonora di Toledo, małżonka Kosmy I, Wielkiego Księcia Toskanii, odbywał się w Sali Pięciuset w Palazzo Vecchio. Jako przysposobieni synowie uznanego nieżyjącego już malarza, Sandra Botticellego, byliśmy zapraszani na dwór książęcy i traktowani z wielkim szacunkiem. Wiązało się to przede wszystkim z naszym stanem majątkowym. Nasz dom znajdował się nieopodal kościoła San Miniato al Monte i był najwyższym punktem, z którego spoglądaliśmy na Florencję8. A także na siedzibę Wielkiego Księcia Toskanii. Dante zawsze z tego dworował.
– On wie, że patrzymy na niego z góry. Dwie sieroty, które i tak mają więcej złota, kosztowności i dzieł sztuki niż on sam.
– Musimy uważać, bracie. Lepiej nie przyciągać atencji władcy.
– Nie obawiaj się, braciszku. I tak jesteśmy nie do pokonania.
Dante różnił się ode mnie tym, że lubił ryzykować, nie martwiąc się o konsekwencje. A ja pragnąłem jedynie spokoju.
Zatem żyłem sobie spokojnie, pomagałem Kosmie tworzyć z Palazzo Vecchio miejsce przepełnione sztuką i nie chciałem niczyjej atencji.
To na balu żony władcy zobaczyłem tę niewiastę po raz pierwszy. Od razu zwróciła moją uwagę – kiedy tylko tam wszedłem. Była krewną Kosmy I. Miała jasne, długie włosy, przenikliwe niebieskie oczy i unikała spoglądania na mnie… ze słabo udawaną skromnością. Ale gdy tylko odwracałem wzrok, od razu patrzyła w moją stronę. Zapragnąłem ją poznać. Musiałem poprosić o dokonanie prezentacji Kosmę lub Eleonorę. Podszedłem zatem do księcia i księżnej, ukłoniłem się i uśmiechnąłem.
– Angelo, przyjacielu nasz, rad jestem, że cię w dobrym zdrowiu widzę. Podziękowania me przyjmij, że zawitałeś do naszego pałacu.
– To dla mnie zaszczyt, mój panie. – Skłoniłem się z szacunkiem. – Mam jednakże pewien ambaras.
– A cóż takiego cię zafrapowało? – Kosma zmarszczył brwi.
Zerknąłem na jego żonę, która uśmiechała się delikatnie. Była piękną kobietą, zapatrzoną w swojego męża. Wiedziałem, że także darzy mnie sympatią.
– Kuzynka jaśnie pana Wielkiego Księcia Toskanii uwagę mą zwróciła. Chciałbym się jej pokłonić.
– Aaa, Giovanna Medici. – Kosma uważnie mi się przypatrywał. – Podejdź, przyjacielu. Giovanna to córka mego nieżyjącego brata9. Osierocona, jest pod opieką Eleonory. Bardzo to bogobojna i skromna dziewczyna.
– Nie uchybię jej w niczym. Chcę tylko się pokłonić.
I tak też się stało. I to był dopiero początek.
4 Faktycznie w obrazie autorstwa Sandra Botticellego Narodziny Wenus znajdują się kawałki złota umieszczone we włosach Wenus, a także w gałęziach drzewa.
5 Autentyczna sala w Palazzo Vecchio zbudowana w celu pomieszczenia pięciuset obywateli Florencji.
6 W wolnym tłumaczeniu: anielskie piekło.
7 Naprawdę znajduje się tam rzeźba Dawida.
8 Kościół San Miniato al Monte faktycznie jest najwyższym punktem widokowym we Florencji. Umiejscowienie tam domu braci jest pomysłem autorki.
9 Postaci Kosmy I i Eleonory są prawdziwe, pozostałe to licentia poetica.
© Copyright by Agnieszka Lingas-Łoniewska, 2023
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2023
Wydanie I
ISBN: 978-83-67685-34-4
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Helena Kujawa
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
Copyright © Shutterstock_Kravets Misha
Wydawnictwo JakBook
Ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl