Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Prawda to metal i piekło!” – głosił Roman Kostrzewski. Sprawdźcie sami, czy miał rację.
Kat to zespół, który wielu zamyka w szufladce z etykietą „satanizm”. Zdefiniowanie tej jednej z najważniejszych polskich grup metalowych wymaga jednak o wiele więcej słów, o czym przekonacie się, czytając tę książkę. A w niej:
• szaleństwa muzyków Hanoi Rocks i Kata podczas wspólnej trasy;
• opis koncertów z Metallicą w katowickim Spodku i legendarnych występów w Jarocinie;
• kulisy nagrań, m.in. albumu Oddech wymarłych światów – zestawianego przez krytyków na równi z kultowym Master of Puppets;
• rytualne morderstwo i obrona przed zarzutami;
• analiza ostatecznego rozłamu w 2004 roku.
Mateusz Żyła zabierze Was w podróż po czterech dekadach wzlotów i upadków zespołu – będzie to opowieść o sukcesie i uwielbieniu fanów, ale też o niespełnionych ambicjach i porażkach; o zaklinaniu szarej rzeczywistości PRL-u diabolicznym tańcem; o walce i napięciach pomiędzy Katem a TSA; o bezkompromisowym przeciwstawianiu się zakłamaniu Kościoła; o muzycznym porozumieniu dusz oraz o konflikcie, którego nie złagodziła nawet śmierć.
Autor dotarł do większości członków Kata, ich rodzin, (nie)przyjaciół, byłych menedżerów i wielu znanych postaci ze środowiska muzycznego. Z tych opowieści wyłania się obraz zespołu, który miał wszelkie atuty potrzebne do tego, by zrobić światową karierę. Zespołu, który na przestrzeni 40 lat działalności tworzyli niebanalni muzycy, mający odwagę grać iście piekielne dźwięki, a jednocześnie silne osobowości, które – niestety – nie zawsze potrafiły postawić muzykę ponad wszystkim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 881
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wrażenie, że obcuję z jakąś bluźnierczą nieskończonością, owładnęło mnie już podczas słuchania pierwszego, krótszego urywku – gdy jął wybrzmiewać drugi, dłuższy fragment, przejęło mnie jeszcze dotkliwiej.
H.P. Lovecraft
(przeł. Maciej Płaza)
„Jak wasze gardła!?” – krzyknie pewien długowłosy blondyn, po czym zaprosi Was w muzyczno-literacką wędrówkę po różnych piętrach diabelskiego domu. W domu, jak to w domu, bywają kłótnie, dochodzi do sprzeczek pomiędzy właścicielami, ktoś trzaska drzwiami lub zamyka się na strychu, po czym wszystko wraca do względnej normy. Można znów ze sobą rozmawiać, bawić się, tworzyć, a nawet przyjmować gości. Gorzej, gdy z upływem czasu wewnętrzne wichry stają się coraz silniejsze i zaczynają pustoszyć wszystko, wręcz naruszać fundamenty. I trzeba robić dobrą minę do złej gry. Budowla zaczyna się chwiać, tracić na wartości, ale nawet groźba recesji nie godzi zwaśnionych architektów. I już nie pogodzi. Skonfliktowane strony próbowały korzystać ze wspólnego adresu, ale każda z nich miała inne wejście, inne piętro, inny kod, innych gości – tylko rachunki były wspólne. Zresztą chyba nie do końca wyrównane i rozliczone, o czym świadczyły wciąż powracające roszczenia. Echo zza murów. W jaki sposób opisać historię takiego domu? Jak wiernie i uczciwie oddać życiorysy jego architektów, właścicieli, mieszkańców? Czy można traktować te słowa synonimicznie? Jak udokumentować, że architekt jest w równej części właścicielem, a mieszkaniec – architektem? A może nie ma równych części? W takim razie kto ma większość? I czy bez mniejszości dom okazałby się tak majestatyczny, ważny i tajemniczy? „Ogień wolno gasł, wiatr w kominie mieli dym”…
Historia zespołu Kat to ponad cztery dekady sukcesów i porażek, wzlotów i upadków, śmiechu i łez. To historia rozstań, powrotów, rozwodów. Płyt wybitnych i płyt słabszych. Przedsięwzięć udanych i całkowicie zbędnych. To okres tworzenia i niszczenia własnej legendy. Legendy, która dla wielu wydaje się wciąż wyśniona. Legendy, która obrosła mnóstwem mitów. Niektóre z nich powinny dalej żyć własnym życiem, z innymi należy się wreszcie rozprawić.
We wrześniu 2016 roku, czyli tuż po premierze książki Głos z ciemności, nie miałem jeszcze skrystalizowanych planów dotyczących biografii Kata. Szczerze, nie myślałem o tym, choć gdzieś głęboko skrywałem takie ambicje. Grzebię przecież w twórczości zespołu od tak wielu lat. Najpierw licencjat, później magisterka, w końcu doktorat. W międzyczasie książka z Romanem i wydawnictwo o pierwszych koncertach Metalliki za żelazną kurtyną, które zapisały tak istotną kartę również w dziejach Kata. W sierpniu 2018 roku wyprowadziłem się do Sztokholmu i właśnie tam, podczas spaceru, doświadczyłem przełomu. W głowie zapaliła mi się lampka. Poczułem, że to ten moment. Natychmiast zacząłem gromadzić i selekcjonować archiwalne materiały prasowe. Jeszcze w Szwecji zacząłem przeprowadzać pierwsze wywiady telefoniczne.
Machina ruszyła na dobre po tym, jak w maju 2019 roku wróciłem do kraju. To była poważna, żmudna, stresująca, ale i niezwykle satysfakcjonująca praca. Niejednokrotnie wyruszałem w Polskę, by szukać katowskich tropów. Ciemny las? Stary klasztor? Głodny seksu dom? W trakcie wędrówki odkryłem kilka nowych miejsc, wyczyściłem zakurzone archiwa, a przede wszystkim poznałem życiorysy, bo należy pamiętać, że historia Kata nie jest wyłącznie historią zespołu, ale również historią ludzi: muzyków i ich bliskich, technicznych, menedżerów, wydawców, dziennikarzy, przyjaciół i przyjaciółek… Starałem się dotrzeć do jak największej liczby osób, które w mniejszym lub większym stopniu były związane z Katem na przestrzeni lat. Udało mi się porozmawiać ze wszystkimi członkami zespołu (a raczej zespołów). Prawie wszystkimi… Gitarzysta Piotr Luczyk – bez żadnych wątpliwości ważna postać w historii Kata – odmówił udziału w przedsięwzięciu. Tę samą decyzję niespodziewanie podjął Michał Laksa. Pozostało uszanować decyzję wymienionych muzyków i skorzystać z prawa cytatu.
Nie unikałem tematów trudnych, ale jedną kwestię pominąłem w książce celowo – szczegółowe opisy i pseudownikliwe oceny poszczególnych płyt Kata. W tych miejscach najczęściej uciekam do recenzji prasowych, pozostawiając sobie prawo komentarza. Dlaczego? Odbiór muzyki jest na tyle indywidualnym, subiektywnym i w wielu przypadkach emocjonalnym aktem, że nie warto skradać słuchaczowi zachwytów i rozczarowań. Ziewam podczas lektury większości biografii muzycznych, których autorzy porywają się na zbędne i w znakomitej części suche notatki do kolejnych utworów. Nie chcę, abyście ziewali. Nie silę się również na krytykę. Rozumiem, że dziennikarze muszą się czasem pomądrzyć, ale zawsze denerwowało mnie, gdy jakiś pismak, który nigdy nie szarpnął struny, a jeśli już śpiewał, to tylko Sto lat! podczas zakrapianej imprezki rodzinnej (i to gorzej niż ironiczny Roman Kostrzewski w utworze Stworzyłem piękną rzecz), ma tupet jeździć bez trzymanki po zagrywkach profesjonalnych muzyków. W takich chwilach przypomina mi się fragment Dziennika, gdzie Witold Gombrowicz rozprawia nad osobnikami parającymi się krytyką literacką: „Chcą być sędziami sztuki? Ale do tej sztuki musieliby naprzód dotrzeć, oni są w przedpokoju, brak im dojścia do stanów duchowych, z których ona powstaje, i nic nie wiedzą o jej natężeniu. Chcą być metodyczni, fachowi, obiektywni, sprawiedliwi? Lecz oni sami są triumfem dyletantyzmu, wypowiadając się na tematy, których nie są w stanie opanować: są przykładem najbardziej niepoprawnej uzurpacji […]. Jak wybrnąć? Odrzucić z wściekłością i dumą wszystkie sztuczne przewagi, jakie ci zapewni twoja sytuacja”. Nie chcę wykorzystywać sztucznej przewagi. Oczywiście, każdy dziennikarz, fan, odbiorca ma prawo do krytyki, ale jej poziom często jest trudny do zaakceptowania. Szczególnie w internecie.
I jeszcze jedno. Nie chciałem powielać rzeczy, które napisałem już w książkach: Głos z ciemności i Metallica Poland 1987. Behind The Iron Curtain, choć w niektórych fragmentach było to nieuniknione. Jeśli jednak poczujecie, że zbyt mało tu Romana lub opis koncertów Kata z Metallicą nie jest wyczerpujący, zachęcam do zgłębienia przywołanych tytułów. Jeśli wyczujecie głód w kwestii interpretacji tekstów, zerknijcie, proszę, do książki Ucieczka od nieboskłonów. Inspiracje literaturą Młodej Polski w tekstach heavymetalowych (Miciński, Przybyszewski). Tymczasem zapraszam…
Zapraszam do wspólnej wędrówki w poszukiwaniu prawd o zespole Kat. Wskazówka dla przyszłych zagubionych: owych prawd należy szukać głównie tam, gdzie słychać…
METAL,
i tam, gdzie widać…
PIEKŁO.
Kilka tysięcy osób w przyciemnionej hali. Szmer wyczekiwania. Niepokojące dźwięki intro. Podświetlone logo. Scena… W końcu wychodzi pierwszy z muzyków – sportowy strój, przewieszony przez ramię ręcznik i charakterystyczna już czapka z daszkiem. Ireneusz Loth. Kilka sekund później z prawego narożnika wyłania się olbrzymia postać z rodzaju tych, których nie chciałoby się spotkać nocą w bocznej uliczce. Ponad sto kilogramów żywej wagi, bojówki, wysokie buciory, rozpuszczone pióra, bas. Krzysztof „Fazee” Oset. W końcu przychodzi czas na mniej groźnego z wyglądu, ale za to niesamowicie skoncentrowanego i pewnego siebie typa w czerni, który – dzierżąc pasiastą gitarę – sprawia wrażenie, jakby chciał już na wejściu rzucić hasłem: „Podziwiać!”. Piotr Luczyk. Pozostało jeszcze puste miejsce przed mikrofonem. Wystarczyły jednak pierwsze riffy utworu Wierzę, by zza kotary spokojnym, wręcz spacerowym tempem wyszedł zadumany poeta z długimi siwymi włosami. Roman Kostrzewski. Kat w pełnej okazałości wierzy słowu…
28 listopada 2003 roku we wrocławskiej Hali Ludowej odbyła się czwarta edycja Mystic Festival. Zestaw zespołów wydawał się skromny, ale dość interesujący. Wieczór rozpoczęła walijska grupa Funeral For a Friend (pierwotnie miał zagrać powermetalowy Edguy), następnie przyszedł czas na nasz Frontside, który co prawda zajmował się jeszcze odpuszczaniem win, ale powoli myślał o pierwszym kroku do mentalnej rewolucji. Nie był to jednak odpowiedni moment na zapowiedź zmierzchu bogów, bo zarówno Kat, jak i Iron Maiden pokazali wysoką klasę. Zmierzch bogów nastąpił wiele lat później. Nie wyprzedzajmy jednak faktów.
Koncert Kata podczas Mystic Festival był wyjątkowy. Zespół był w bardzo dobrej formie po niezwykle udanej trasie On Tour Again, podczas której większość klubów pękała w szwach. Żywiołowa reakcja wielopokoleniowej publiczności była dobitnym potwierdzeniem, że głód na Kata jest wciąż odczuwalny. Loth, Oset, Luczyk, Kostrzewski zatuszowali na moment wewnętrzne spory i zasileni świeżą krwią gitarzysty Valdiego Modera przejechali kraj wzdłuż i wszerz. Można śmiało rzec, że zaKATowali Polskę. Ich ponad dwudziestoletnia historia nie zabiła spontaniczności, doświadczenie nie przerodziło się w wyrachowanie, a namacalny zysk finansowy nie zdusił czystej energii i radości płynącej z grania. Zespół mógł czerpać z „bogactwa” materiału. Każda z dotychczas nagranych płyt miała swojego gracza w setliście. Szóstki reprezentowały Morderca, Czaszemsty, Wyrocznia i kawałek tytułowy; Śpisz jak kamień, Diabelski dom cz. II, Głos z ciemności i Bramy żądz to już Oddech wymarłych światów; z Bastarda znalazło się głównie miejsce dla Łzy. Intensywny zapach Róż miłości unosił się dzięki takim utworom jak Wierzę, Płaszcz skrytobójcy i Purpurowe gody, z kolei Oczy słońc lub Czemu mistrze krzyż w tornistrze pozwalały przejrzeć się w Szyderczym zwierciadle. Nastrój uspokajała Niewinność z albumu Ballady. Cudzysłów przy wyrazie „bogactwo” nie jest przypadkowy.
Pięć studyjnych płyt (Metal and Hell i 666 to przecież ten sam materiał) w ciągu prawie trzydziestu lat kariery nie jest oszałamiającym wynikiem. Może to jakaś niemoc metalowych prekursorów w Polsce? Liczba nagrań TSA też przecież nie zwala z nóg… Można stwierdzić, że Kat do czasu rozłamu na dwa obozy nigdy nie nagrał zapychacza, choć pewnie wielu odbiorców stwierdzi, że jest nim płyta Szydercze zwierciadło z 1997 roku. Tak czy owak, nie było problemów ze stworzeniem atrakcyjnego repertuaru na trasę On Tour Again. Nie było również problemów finansowych, ówczesny menedżer (czy raczej mecenas) Kata, Sławek Dziewulski, nie skąpił bowiem środków pieniężnych. Zanim muzycy pojawili się w kolejnym mieście, techniczni wytaczali z tira olbrzymi arsenał sprzętowy i oświetleniowy. W konsekwencji pękały szyby, jak choćby pewnego grudniowego wieczoru 2002 roku we wrocławskim klubie Madness. Niecały rok później Kat wrócił do Wrocławia, tym razem właśnie do Hali Ludowej. Dlaczego ten koncert stanowi tak ważny punkt w historii zespołu? Dlatego, że był jednocześnie prologiem i epilogiem.
Występ Kata został zarejestrowany na potrzeby albumu koncertowego i DVD, które opatrzono tytułem Somewhere in Poland. Wydawnictwo pokazuje zespół być może w szczytowej formie. Brakuje oczywiście szaleństwa, teatralności typowych dla katowskich widowisk z połowy lat osiemdziesiątych, niemniej widać i słychać dojrzałość muzyczną, perfekcję wykonawczą. W okresie trasy On Tour Again Piotr Luczyk na pytanie dziennikarza, jaki klimat panuje w zespole, odparł: „Klimat prawdy”. Z kolei gdy o przyszłość zespołu dopytywał Romana Kostrzewskiego Jordan Babula z „Teraz Rocka”, usłyszał: „Jeśli […] nie wpadniemy w rytm walki z własną historią – powinno być dobrze. Przyszłość Kata może zależeć od tego, czy samopoczucie każdego z muzyków pozwoli mu tę historię udźwignąć”. Obawy Kostrzewskiego nie były bezpodstawne, a prawda wspomniana przez Luczyka okazała się brutalna. Pomysł tworzenia nowych pomieszczeń, budowania kolejnych pięter diabelskiego domu nie wypalił, ponieważ „samopoczucie muzyków” nie pozwoliło im na dalsze współżycie i efektywną współpracę. Niestety zgnilizna wyszła z piwnic i całkowicie zmieniła charakter budynku. W 2004 roku doszło nie do wydania nowej płyty studyjnej Kata w składzie: Loth, Oset, Luczyk, Kostrzewski, lecz do rozpadu zespołu i publicznych oskarżeń. Wydawało się, że powrót grupy na początku XXI wieku może być prologiem nowej, pięknej historii. I rzeczywiście… Prologiem się stał, ale czegoś, co wielu fanów traktuje już jedynie jak epilog – zresztą dla niektórych wręcz niepotrzebny, pisany na siłę. Skomplikowane? Zupełnie jak cała historia Kata.
Miejski Dom Kultury w Bytomiu. 12 grudnia 1981 roku. Przeddzień wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Silesian Rock. Pierwszy człon nazwy festiwalu nawiązuje oczywiście do łacińskiego określenia Śląska. Etymologia jest jednak bardziej złożona. Na przestrzeni wieków nad źródłem nazwy „Śląsk” zastanawiali się naukowcy różnych dziedzin: filolodzy, archeolodzy, etnolodzy. Jedni zanurzali się w Kronice Thietmara i wskazywali górę Ślężę. Inni – jak niemieccy historycy Johann Gottlob Worbs i Ignaz Imsieg – kierowali wzrok na starogermańskie plemię Silingów i ich krainę zwaną Silingią. Z kolei polscy językoznawcy popłynęli tropem akwatycznym, wskazując w takich nazwach jak „Slesia” czy też „Zlesensis” słowiański rdzeń „śl”, który budzi skojarzenia z wyrazem „śląkwa”, oznaczającym w gwarze deszczową aurę, wilgoć. Według slawisty Jürgena Udolpha słowiański lub germański źródłosłów nie jest precyzyjny, słowo „Śląsk” wywodzi się bowiem raczej z tradycji staroeuropejskiej, co potwierdza rdzeń „sil”, który był niezwykle popularny w określaniu rozmaitych dróg wodnych. A więc nie tylko genezy nazw zespołów muzycznych mogą okazać się niezwykle płynne.
Spotkaniu pewnych młodzieńców ze Stalingra… Pfff… Chyba lepiej się już wynurzyć z tych pogłębionych analiz filologicznych, wszak nie o 1953 roku mowa, tylko… Rozpocznijmy więc raz jeszcze. Spotkaniu pewnych trzech młodzieńców z Katowic z dużym prawdopodobieństwem przysłużyła się decyzja z 7 lipca 1959 roku, kiedy to Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej postanowiło wybudować na pograniczu Katowic i Chorzowa osiedle, pierwotnie przeznaczone dla 20 tysięcy mieszkańców. Prace rozpoczęto dwa lata później. Zaangażowanych architektów, inżynierów i robotników mobilizował zbliżający się jubileusz Tysiąclecia Państwa Polskiego. Na terenie dawnych kolonii Sośnina, później Bederowiec, dość szybko powstały nowe czterokondygnacyjne bloki mieszkalne, dwie szkoły podstawowe, cztery przedszkola, żłobek, dom studenta i pawilony handlowe. Proces przebiegał bardzo sprawnie, w czym z pewnością pomógł legendarny już „dobry gospodarz” Edward Gierek, który – po objęciu stanowiska pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przez Władysława Gomułkę – awansował na szefa komitetu PZPR w Katowicach.
Gierek zaufał przede wszystkim szanowanemu przez Ślązaków Jerzemu Ziętkowi i podjął ruchy mające na celu poprawę sytuacji życiowej mieszkańców Śląska, w tym swojego matecznika – Zagłębia Dąbrowskiego. W Katowicach powstawało nowe, wielkie osiedle, a prężnie działające kopalnie zapewniały główny towar eksportowy, którym był wówczas węgiel. Zadbano również o edukację. Kilka miesięcy po wypadkach marcowych w 1968 roku (które na Górnym Śląsku spotkały się z ostrą reakcją Gierka) otwarto Uniwersytet Śląski. Jeszcze lepiej miało być dwa lata później, gdy w wyniku masakry na Wybrzeżu towarzysz Gierek zajął miejsce Gomułki i objął rządy w całym kraju. Na polskie drogi wytoczył się słynny maluch, produkowany w nowo powstałych fabrykach w Bielsku-Białej i Tychach. Ludzie mogli pracować, mieszkać (choć czasami na przydział czekali długo, oj, długo), wyjeżdżać na wczasy organizowane i współfinansowane przez zakłady pracy. Nie wszyscy Ślązacy wybierali jednak wakacje w Beskidach czy też nad Bałtykiem. W latach siedemdziesiątych co najmniej 50 tysięcy mieszkańców Górnego Śląska wyjechało do Niemiec, korzystając z programu „łączenia rodzin w zamian za korzystny kredyt” (niektórzy przewrotnie pisali o „rozbijaniu rodzin”). Gierek doszedł do porozumienia z niemieckim kanclerzem Helmutem Schmidtem, po czym – jak plastycznie zobrazował to „Der Spiegel” – oddał każdą śląską głowę za 10 tysięcy marek. Po latach Ruch Autonomii Śląska podsumował tę transakcję słowami: „Za ponad 1 miliard marek PRL odstąpił kanclerzowi Niemiec 125 tysięcy Ślązaków”. Ów proces ominął jednak rodziny pewnych młodzieńców, które w drugiej połowie lat sześćdziesiątych zamieszkały na Tauzenie, czyli nowym, ale wciąż jeszcze rozbudowywanym osiedlu Tysiąclecia w Katowicach.
25 marca 1964 roku w jednej z typowo śląskich rodzin przyszedł na świat Ireneusz Loth. Mama Irka, pani Urszula, wychowywała się w gliwickiej dzielnicy Łabędy, a tata, pan Henryk, wywodził się z Chorzowa i mówił wyłącznie gwarą, co czasami przysparzało mu sporo kłopotów w kontakcie z synem. „Ojciec posługiwał się gwarą, bo było to dla niego naturalne – mówi Irek. – Wychodził z założenia, że w takim języku go wychowano i tak będzie mówił. Po latach czasami słyszałem: «Jak jo chca ci coś padoć, to sie musza tszi razy zastanowić, żebyś ty mnie zrozumioł»”. Mama Irka pracowała w administracji służby zdrowia, a tata był mechanikiem obróbki skrawaniem w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacji. Warto zaznaczyć, że jeden z dziadków przyszłego perkusisty walczył ramię w ramię z generałem Andersem, a po zakończeniu wojny osiadł w Gorzowie Wielkopolskim. We wspomnieniach Irka pozostał jako człowiek (nazbyt) poukładany, wprowadzający wręcz wojskowy dryl. Więcej luzu prezentował drugi z dziadków, Urban, ojciec rodziny w typowo śląskim rozumieniu. Pan Urban – co szczególnie spodobało się wnukowi – muzykował, grał na skrzypcach i wielkiej trąbie w chorzowskiej orkiestrze Huty Kościuszko. Młody Locik mógł czerpać wzorce zarówno od dziadka, jak i od ojca, pan Henryk bowiem również potrafił grać – nie tylko na skrzypcach. Spotkania rodzinne często przypominały huczną biesiadę. „Najpierw pogaduszki, mężczyźni pograli trochę w skata, kolacyjka, a później to już tylko instrumenty. Ojciec łapał za skrzypce, dziadek również, ktoś tam przygrywał na «zmarszczonym syntezatorze», czyli akordeonie. Kobitki śpiewały… Co śpiewały? Śląskie szlagry oczywiście! Tata był bardzo utalentowany. Grał na wielu instrumentach: klawiszach, skrzypcach, gitarze, akordeonie, perkusji”.
W 1969 roku Irek wraz z rodzicami przeprowadził się na osiedle Tysiąclecia. „Na Tauzenie spędziłem całą wspaniałą młodość” – mówi. Prężnie rozwijające się osiedle spełniało podstawowe potrzeby rodzin. Praca, rozrywka, edukacja… Wiele szkół wyróżnia się na tle innych z powodu szczególnego patrona, wyjątkowej historii czy też rozpoznawalnych absolwentów. Jeśli zaś chodzi o katowicką Szkołę Podstawową nr 66 im. Janusza Korczaka, to akurat tak się złożyło, że w jej murach uczyły się gwiazdy polskiego metalu, choć jeszcze wtedy owe gwiazdy nie były nawet gwiazdeczkami, a o metalu mało kto słyszał – no chyba że w pobliskich hutach. W radiu rządziły Czerwone Gitary, Skaldowie, Czesław Niemen. „Chodziłem do jednej klasy z Piotrkiem Luczykiem. Piotrek to był rozpuszczony jedynak, nie potrafił żyć w grupie – opowiada Irek. – Miał za to bardzo fajnych rodziców, spędzałem w ich mieszkaniu sporo czasu… Gdy Piter rozrabiał, ojciec zwykle nakładał karę, ale mama szeptała po cichu: «Mosz» i skrycie dawała synowi nagrodę (śmiech). Nie mogę powiedzieć, że byliśmy wtedy przyjaciółmi, bo «przyjaciel» to poważne słowo. Piotrek był po prostu moim kumplem”.
W tej samej podstawówce, tyle że w starszej klasie, uczył się niejaki Tomasz Jaguś. Urodził się 19 marca 1963 roku w wielkopolskim Złotowie, jego rodzina dość szybko jednak przywędrowała na Śląsk. Ojciec dostał pracę w kopalni, więc trzeba było pakować walizki. „Nie pamiętam szczegółów, miałem wtedy zaledwie cztery latka – wspomina Jaguś. – Najpierw zamieszkaliśmy na Załężu, tuż przy szynach kolejowych. Często bawiłem się w takich rejonach. W pobliżu mieściła się cukiernia, gdzie jadłem pyszne ciastka z polewą. Zapamiętałem ten smak tak dobrze, że już po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych długo szukałem identycznych smakołyków. W końcu się udało! Znalazłem je w żydowskiej ciastkarni w Irwin w Kalifornii”. Chwilę po przyjeździe na Śląsk rodzina Jagusiów opuściła Załęże i zajęła lokum na osiedlu Tysiąclecia. Szlaki Tomka, Piotrka i Irka powoli zaczęły się przecinać, choć żaden z nich nie myślał jeszcze o muzyce, lecz każdy w głowie miał – co naturalne – dziecięce szaleństwo.
Lokalizacja osiedla, powstające boiska i place zabaw, sąsiedztwo parku Śląskiego nie pozwalały najmłodszym mieszkańcom na nudę. „Spędzałem mnóstwo czasu pod blokiem. Graliśmy w piłkę po osiem–dziewięć godzin dziennie: w słońcu, w deszczu, w błocie. Tauzen to było naprawdę fajne środowisko dla dzieci, mieliśmy bardzo blisko do parku. Jak byłem młodszy, to więcej czasu spędzałem na osiedlu. Kiedy podrosłem, częściej przebywałem w parku. Chodziłem do zoo, do wesołego miasteczka, do planetarium. Właściwie od tamtego momentu zacząłem interesować się astronomią. Ponadto jeździliśmy tam na wrotkach, rowerach. Świetny czas” – wspomina Tomasz Jaguś. Równie aktywny w tamtym czasie był Irek. „Sport to była podstawa. Mieliśmy wokół siebie mnóstwo placu. W szkole, po szkole, cały czas graliśmy. Pewnego dnia ojciec podarował mi skórzaną piłkę. Jaki to był rarytas! Traktowałem ją jak rzecz świętą. Czyściłem, pastowałem i nieprzerwanie grałem”. Aktywność dzieciaków nie kończyła się na kopaniu piłki. Mieszkańcy osiedla Tysiąclecia mogli również obserwować zaciekłe wyścigi rowerowe lub mecze hokeja. „Potrafiliśmy organizować sobie rozrywkę – mówi Irek. – Na osiedlu mieliśmy duży staw ze skarpą. Z porzuconych belek i drewna potrafiliśmy zbudować nie tylko szałasy, ale i tratwę. Afera! Milicja nas goniła, bo nie mogliśmy korzystać z tych porzuconych materiałów. Zimą, kiedy staw zamarzał, cały Tauzen jeździł na nim na łyżwach, grał w hokeja. Coś pięknego”.
Z parku i osiedla powróćmy do szkoły podstawowej nr 66, w której trójka młodzieńców nie tylko nabywała wiedzy, lecz także zaznawała przygód przypominających doświadczenia bohaterów powieści Edmunda Niziurskiego. „Byłem przeciętnym uczniem – przyznaje Tomasz Jaguś. – Wydaje mi się, że nie miałem dobrych motywatorów. Rodzice nie wywierali na mnie żadnej presji i z perspektywy czasu myślę, że to był ich błąd. Traktowałem szkołę bez ambicji. Zależało mi tylko na promocji do następnej klasy. Nie czułem pędu do wiedzy, ale później, już po wyjeździe do Ameryki, uczyłem się chętnie i z przyjemnością. Z własnej woli zapisałem się na uniwersytet, na którym zdobywałem same piątki. Zachowanie? W szkole podstawowej należałem do grzecznych uczniów, chociaż pamiętam kilka incydentów wandalizmu… Pod koniec szóstej klasy wybiłem z kolegami szkolne szyby rakietą tenisową i kamieniami. Ojciec nie był zadowolony, bo musiał zapłacić za szkody”.
Do najświętszych nie należeli również uczniowie młodszych klas, o czym świadczy opowieść Irka o tak zwanej aferze podsłuchowej. „W «pedałówie» zrobiliśmy nauczycielom niezły numer. Postanowiliśmy nagrać na kasetę magnetofonową konferencję klasyfikacyjną rady pedagogicznej. Ustawiliśmy mikrofony w niewidocznych miejscach, wyprowadziliśmy kabelki na zewnątrz, podpięliśmy w magnetofon i… nagraliśmy wszystko i wszystkich (śmiech). Nauczyciele szybko się zorientowali, bo zaczęliśmy jechać cytatami w szkole, ale działaliśmy tak sprytnie, że nie mogli nam nic udowodnić”.
W tamtym okresie Tomasz Jaguś co prawda mijał na szkolnych korytarzach Piotra Luczyka i Ireneusza Lotha, lecz nie wywiązała się z tego jakaś głębsza znajomość. Zresztą Jaguś opuścił Śląsk tuż po zakończeniu nauki w podstawówce. Rodzice się rozwiedli, mama Tomka została w Katowicach, a on postanowił wrócić z ojcem do Złotowa. Właśnie tam poważniej zainteresował się gitarą. W czasie gdy Tomasz Jaguś przebywał w wielkopolskim miasteczku i łapał podstawy gitarowego rzemiosła, jeden z uczniów szkoły podstawowej nr 66 zaczął marzyć o własnym zespole muzycznym. „Kat powstał w mojej głowie, kiedy miałem dwanaście–trzynaście lat […]. Już wtedy na piórniku wypisywałem nazwy ulubionych zespołów i oczywiście była wśród nich nazwa Kat” – mówił po latach Luczyk*. Na wspomnianym piórniku znalazło się również miejsce dla takich kapel jak Deep Purple, Thin Lizzy, The Rolling Stones, Genesis, Smokie, Kiss, AC/DC, The Beatles czy napisany z drobnym błędem: Roinbow – pierwszy znak rodzącej się miłości Luczyka do Ritchiego Blackmore’a.
A co do pojawiającej się między tymi gigantami nazwy Kat – do dziś toczą się spory, czy zespół ten ma założyciela czy raczej założycieli. Bardzo trudno o jednoznaczną odpowiedź, ponieważ sam Luczyk na przestrzeni lat zmieniał zdanie. W archiwalnych wywiadach można znaleźć takie oto sformułowania: „Wymyśliłem nazwę i założyłem Kat razem z Irkiem Lothem w osiemdziesiątym roku. Zaczęliśmy od hard rocka” lub „W czasie, kiedy z Irkiem tworzyliśmy Kata […]”. Od 2004 roku, czyli od rozbicia zespołu na dwa obozy, Luczyk wskazywał wyraźnie już tylko jednego założyciela. Siebie. I tylko siebie. „Ta historyjka o założeniu Kata przez Luczyka i Lotha funkcjonuje, ponieważ mało kto zna początki Kata, a bajkopisarzy w necie czy na Wikipedii są tysiące” – powiedział Piotr magazynowi „Gitarzysta” w 2020 roku. „Pewnego dnia szliśmy z Piotrkiem główną dróżką pomiędzy blokami na dolnym Tauzenie – opowiada Loth. – I właśnie tam wymyśliliśmy kapelę. Wtedy też postanowiliśmy, że będzie się ona nazywała Kat. Wokół nas jeździły samochody z rejestracjami: KAT. Później dziennikarze domyślali się, że nazwa pochodzi od nazwy miasta, czyli Katowic. Ale nie… Tak naprawdę chodziło nam o oprawcę. Dziwię się aktualnym wypowiedziom Piotrka, jakoby on nazwę Kat wymyślił już w przedszkolu… Stworzyliśmy zespół, wymyśliliśmy nazwę, ale jeszcze nie mieliśmy własnych instrumentów”.
Nie sposób wskazać precyzyjnie i jednoznacznie, kto i kiedy założył zespół Kat. Jak widać, nawet z nazwą sprawa nie jest jednoznaczna. Wersję, zgodnie z którą była ona inspirowana rejestracjami samochodowymi, spopularyzował dziennikarz Roman Radoszewski podczas konferansjerki przed jednym z pierwszych koncertów Kata w górskiej Wiśle. Jeśli jednak chodzi o pierwotne zamierzenia muzyków i prawdziwą ideę nazwy zespołu, należy zaufać Luczykowi, który w 2007 roku mówił dla „Hard Rockera”: „Zależało mi, by nazwa nawiązywała do czegoś lub kogoś silnego, potężnego, wymierzającego sprawiedliwość. Wtedy miałem dwanaście lat i wydawało mi się, że nazwa Kat dokładnie do tego pasuje. Teraz może wymyśliłbym coś innego, ale nazwa miała być krótka, zrozumiała i możliwa do wypowiedzenia także przez fanów nieznających języka polskiego. No i tak pozostał Kat”. Być może, zgodnie z późniejszymi słowami Piotra, pomysł na zespół i nazwę narodził się w jego głowie podczas jakiejś lekcji, a on następnie podzielił się tą myślą z Irkiem. A może trzeba zaufać wcześniejszym wypowiedziom Luczyka i Lotha, zgodnie z którymi należałoby traktować ich jako współzałożycieli grupy. Przy tych rozważaniach warto jednak pamiętać, że Piotr i Irek byli wtedy dwunasto-, trzynastolatkami, więc trudno tutaj mówić na poważnie o powstawaniu kapeli. To wszak lata 1976–1977. Wtedy bohaterowie tej opowieści dopiero poznawali muzykę, która z każdym dniem wciągała ich coraz bardziej.
„Sam sobie muzykę wymyśliłem, choć podobno mój dziadek grał na mandolinie w straży pożarnej” – mówił Luczyk, który wiele zawdzięcza kuzynowi Tadeuszowi. Ten miał już gitarę elektryczną. Podczas wizyt młodszego o pięć lat Piotra nie tylko pokazywał, jak się na niej gra, lecz także puszczał utwory Pink Floyd, Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath. W końcu oczarowany Luczyk tuż po obejrzeniu jednego z koncertów Zeppelinów postawił na gitarę. Kuzyn sprezentował mu akustyka, z którym Piotr nie rozstawał się ani na moment i na którym solidnie ćwiczył pod okiem opiekunów ogniska muzycznego. Z kolei Irek Loth musiał się najpierw uodpornić na propozycje muzyczne ojca. Ten często – ku rozpaczy syna – włączał czechosłowackie radio, gdzie rządziły orkiestry dęte. Pani Urszula Loth dla odmiany preferowała Toma Jonesa i Krzysztofa Krawczyka. Irka nie zainteresowały jednak ani orkiestry dęte wygrywające z radia, ani polski trubadur z barytonowym głosem. Uwagę skupił na zestawie perkusyjnym taty. „Ojciec grał na bębnach, ale nie pozwalał mi ich ruszać – wspominał Loth w wywiadzie dla «Perkusisty». – Wracałem wcześniej ze szkoły, zdejmowałem to wszystko z szaf, póki rodzice w robocie, rozkładałem, rozkręcałem magnetofon na full, z zegarkiem w ręku szybkie trzaskanie. Patrzyłem, czas składać, dwadzieścia minut, pyk, sprzęt z powrotem na szafę”. W przeciwieństwie do Piotra Irek musiał więc ćwiczyć w pełnej konspiracji, chociaż z czasem jego ojciec zaakceptował sytuację.
Pierwsze próbki talentu Luczyk i Loth zaprezentowali podobno podczas jednego z obozów harcerskich, gdzie Piotr często chwytał za gitarę. Szesnastocalowy głośnik, magnetofon na full i zaraz cały obóz wpadał w wir zabawy! Co ciekawe, katowski duch unosił się nad Irkiem już w czasie działań w ZHP. „Nasza grupa była znana w całym hufcu. Nazywaliśmy się Niewypały, co nie spodobało się komendantowi. Przed jednym z naszych namiotów skonstruowaliśmy bombę. Wielką bombę z pilotkami! To był nasz totem. Komendant uparł się, że mamy ją natychmiast zlikwidować. Przyszedł zbadać sprawę na drugi dzień. Bomba stała nadal, a za nią dodatkowo postawiliśmy szubienicę z grubym sznurem. Już wtedy miałem coś wspólnego z katem (śmiech)… Koniec końców daliśmy sobie spokój z tym przedstawieniem na prośbę opiekunki”. Na szczęście Irek nie dał sobie spokoju z perkusją, a jego spotkania z Piotrem odbywały się coraz częściej. Luczyk już wtedy próbował formować pierwszy skład, w którym na gitarze basowej przygrywał Leszek Bialik, kolega z podstawówki i ogniska muzycznego. Nie można jednak nazwać tych luźnych spotkań w mieszkaniach jakimiś poważnymi próbami, Irek uderzał bowiem pałeczkami głównie w poduszki, a Piotr brząkał coś na akustyku. Zresztą Bialik szybko wykruszył się z ekipy, bo więcej radości sprawiało mu walenie w piłkę niż w basowe struny.
Zafascynowany futbolem był również Irek, który tkwił wówczas w rozdarciu pomiędzy sportem a muzyką. Państwo Lothowie optowali za opcją drugą, toteż zapisali syna do szkoły muzycznej, ten jednak – znudzony nauką gry na skrzypcach i fortepianie – pewnego dnia czmychnął z dźwiękowych lekcji, by zapisać się z trzema kumplami do juniorskiej sekcji piłkarskiej działającej przy Stadionie Śląskim. Chłopcy popisywali się niemałymi umiejętnościami, kreowali grę, operowali futbolówką jak na placu, co nie uszło uwadze trenerów, którzy szybko postanowili zaprosić utalentowanych młodziaków do starszej grupy.
Fascynacje Irka nie powinny dziwić, wszak piłka nożna na Śląsku miała się świetnie. W wielu przypadkach kopalnie wspomagały lub utrzymywały kluby sportowe, dzięki czemu zawodnicy mogli się skupić przede wszystkim na graniu i trenowaniu. Większość dzieciaków chciała być Lubańskimi, Gorgoniami, Szołtysikami, Banasiami, Kostkami. Górnik Zabrze na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych rządził nie tylko w Polsce, lecz także znakomicie radził sobie na arenie międzynarodowej. Drużynę z Zabrza powstrzymała dopiero w finale Pucharu Zdobywców Pucharów ekipa Manchester City (2:1 dla Anglików). Nie tylko Górnik Zabrze, lecz także Szombierki Bytom, GKS Katowice, Ruch Chorzów tworzyły siłę śląskiego i polskiego futbolu. Wielu zawodników ze Śląska stanowiło trzon reprezentacji Polski pod wodzą legendarnego selekcjonera Kazimierza Górskiego. W 1972 roku Polacy sięgnęli po złoto olimpijskie, a dwa lata później zdobyli brązowe medale podczas mistrzostw świata w Niemczech. Klimat do grania w piłkę był więc wymarzony. Irek trenował, grał i wyróżniał się w grupach młodzieżowych Stadionu Śląskiego, dzięki czemu ściągnął na siebie uwagę możniejszych klubów: GKS-u Katowice i Ruchu Chorzów.
W tym samym czasie powoli wykluwał się Kat. Zrodził się dylemat: piłka czy muzyka. Zapewne dałoby się pogodzić te dwa elementy, gdyby nie decyzja Irka o nauce w prestiżowej szkole średniej. Śląskie Techniczne Zakłady Naukowe w Katowicach wymagały od uczniów odpowiedniego, ujednoliconego ubioru i rozległej wiedzy. Większość belfrów nie stosowała tam taryfy ulgowej, szczególnie nauczyciel od fizyki, który co prawda uczył świetnie, ale jednocześnie surową twarzą, wyprostowaną postawą i żołnierskimi rozkazami potęgował proces pocenia wśród uczniów, którzy bili rekordy w liczbie uderzeń serca. W optyce nauczyciela, nieprzypadkowo nazywanego „Goebbelsem”, uczeń nie miał nazwiska, lecz… numer! W tym iście orwellowskim klimacie młody Ireneusz postanowił stoczyć poważny bój – bój o wąsa. „Goebbels tępił mnie za wąsa i robił wszelkie kukułki, żeby tylko wyrzucić mnie ze szkoły. Groził: «Ja cię, dziadku, w końcu dorwę». Cały czas powtarzał: «Dziadku, ogol się. Za tydzień widzę cię bez wąsa». Na początku kolejnej lekcji stawał na ambonie i od razu patrzył w moją stronę. A ja dalej dumnie siedziałem ze swoim wąsem”. Irek pozostał niezłomny, ale kosztowało go to sporo stresu, ponieważ urażony nauczyciel nie odpuszczał.
Podczas gdy uczeń muzyk dzielnie walczył o swojego wąsa i pozytywną ocenę z fizyki w Śląskich Technicznych Zakładach Naukowych, Piotr Luczyk kontynuował edukację w mniej restrykcyjnej placówce. O ile Piotrowi łatwiej było połączyć szkołę z próbami Kata, o tyle Irka zaczął przerastać natłok zajęć szkolnych, sportowych i muzycznych. „W podstawówce miałem fajną lipstę, ale już w szkole średniej musiałem zrezygnować z miłości, bo po prostu brakowało mi czasu. Rozpoczynałem dzień o szóstej rano, biegłem na tramwaj do szkoły, by zdążyć na lekcję o siódmej trzydzieści. Po zajęciach wracałem do domu, na szybko zjadałem obiad, po czym pędziłem z torbą na ramieniu na Stadion Śląski. Po treningu wracałem na Tauzena i szedłem na próbę. Zadania domowe? Tak, odrabiałem je o trzynastej w nocy” – wspominał ze śmiechem.
Rodzice Irka byli coraz bardziej zaniepokojeni nieobecnościami syna, który musiał ostatecznie dokonać niełatwego wyboru pomiędzy piłką nożną a muzyką. „Żyłem szalonym rytmem, ale wiedziałem, że muszę się na coś zdecydować, bo nie dałbym rady tego wszystkiego połączyć – przyznaje Loth. – Chyba w naturalny sposób kierowałem uwagę w stronę dźwięków. Piłka powoli schodziła na dalszy plan… Był to ryzykowny krok, ponieważ wtedy nic nie znaczyłem w muzyce, a sprawy piłkarskie nabierały tempa. Zainteresowały się mną poważne kluby: Ruch Chorzów i GKS Katowice. Rodzice pozostawili mi w tej kwestii wolny wybór. Uważali, że i tak najważniejsza jest szkoła”. Irek ostatecznie zrezygnował z fusbalu na rzecz muzyki, wciąż jednak musiał użerać się z wymagającym nauczycielem fizyki. Ostatecznie jednak upór został nagrodzony, więc uczeń mógł odebrać świadectwo z pozytywną oceną i… nienaruszonym wąsem.
Ireneusz Loth na początku lat 80. (fot. Anna Sarna)
Tomasz Jaguś w mieszkaniu na Tauzenie (fot. Anna Sarna)
Irek i Piotrek nie odpuszczali szkoły, mimo to coraz mocniej zatapiali się w muzyce. Nieoczekiwanie na Tauzenie znów pojawił się dawny znajomy – Tomasz Jaguś, który podczas pobytu w rodzinnym Złotowie na tyle opanował sztukę gry na gitarze, że po powrocie na Śląsk natychmiast szukał chętnych do wspólnego muzykowania. Tym sposobem trafił do osiedlowego klubu Piast, pierwszego poważniejszego lokum prób Kata. „Tomek usłyszał od kogoś, że działamy coś muzycznie z Piotrem, więc do nas dołączył. W Piaście próbował już taki fajny jazz-rockowy zespół. Pozwalali nam pograć trochę na swoich gratach. Dzięki nim po raz pierwszy poczuliśmy także woń mariana – wspomina Irek Loth. – W latach 1979–1980 odbyliśmy sporo prób w tym klubiku. Spotykaliśmy się trzy, cztery razy w tygodniu. Uczyliśmy się, improwizowaliśmy, próbowaliśmy tworzyć coś swojego. Można powiedzieć, że w trójkę kładliśmy już fundamenty muzyczne pod przyszłe utwory”.
Chłopcy musieli poradzić sobie z tym, z czym borykała się wówczas większość zapalonych dzieciaków w Polsce pragnących grać rocka, czyli z brakami sprzętowymi. Irek podkradał sprzęt ojcu lub korzystał z zestawu znajdującego się w Piaście, Piotr – choć wzbogacony prezentem od starszego kuzyna – nie miał łatwiej. „Niczego nie było – wspominał Luczyk. – Marshalla czy gitarę Fendera widzieliśmy tylko na zdjęciach. Wzmacniacze były robione chałupniczo. Pierwsza moja gitara to instrument o nazwie Samba, no i polski efekt Fuzz. I tak było świetnie, jeśli ktoś miał jakiś sprzęt. Należało mieć naprawdę niezłe samozaparcie, żeby w tamtych warunkach mieć ochotę do grania […]. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że jedną z pierwszych gitar zrobiłem własnoręcznie. Była to przeźroczysta kopia stratocastera. Na oryginalną czekałem dwa lata, aż pewien kolega wróci z wojska, żeby mi ją sprzedać. W sklepach takich nie było. Tak to wówczas wyglądało”.
Czasy były trudne, ale w młodziutkim obozie Kata nie brakowało ambicji i pasji. Chłopcy ćwiczyli w klubie osiedlowym i w swoich mieszkaniach. Tam też słuchali taśm Zeppelinów, Budgie, Black Sabbath, przede wszystkim jednak Deep Purple, którzy mieli na koncie tak tytaniczne tytuły jak Deep Purple in Rock, Fireball czy też Burn i Stormbringer – ostatnie dwa już z Coverdale’em na pokładzie. „Piotr i Irek byli zakażeni Deep Purple. Słuchali Purpli cały czas! – opowiada Jaguś. – Nie znałem Deep Purple przed próbami, ale później nawet zaczęło mi się to podobać. Zresztą zawsze byłem otwarty, nie słuchałem jednej płyty ani jednego zespołu, ani nawet jednego gatunku. Liczył się nie tylko hard rock, ale też inne rzeczy. Bardzo lubiłem zespoły Rabbit, Smokie. Podobały mi się chwytliwe melodie. Oprócz tego bardzo interesowałem się jazzem”.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, czyli na początkowym etapie historii Kata, zaczęły w Polsce dochodzić do głosu zespoły Exodus, Zjednoczone Siły Natury Mech, Kwadrat, Cytrus czy Kombi, należące do tak zwanej Muzyki Młodej Generacji – nurtu muzyczno-organizacyjnego powstałego z inicjatywy kilku obrotnych pasjonatów: Jacka Sylwina, Wojciecha Korzeniowskiego, Waltera Chełstowskiego i Marcina Jacobsona, późniejszego menedżera zespołu Dżem. „Rok przed powstaniem Muzyki Młodej Generacji wystąpił w Sopocie zespół Smak z Serbii – wspomina Jacobson. – Smak brzmiał zawodowo, coś w klimatach Deep Purple. Przed nimi zagrało Kombi, które wtedy łączyło funk, rock i śpiewanie nie wiadomo jakie. Chyba przysłuchiwał się temu wokalista Smaku**, ponieważ na konferencji prasowej zadał dziennikarzom pytanie: «Dlaczego w Polsce nikt nie gra prostego rocka opartego na riffach?». Artysta miał rację. Moim zdaniem można wskazać dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, w zasadzie od samego początku nie było w Polsce rock and rolla, ponieważ władze źle go postrzegały, ale stał się modny, w związku z tym muzycy pragnący żyć z grania zaczęli tak manewrować między gustami słuchaczy i zaleceniami władzy a tym, co się grało na Zachodzie, że przyczynili się do powstania hybrydy rock and rolla, czyli big-beatu. Później, kiedy nastąpiło większe przyzwolenie na rock and rolla, nadal panował jakiś opór. Mało było odważnych polskich zespołów, które zagrałyby z pełną mocą. Po drugie, w środowisku muzycznym od samego początku krążyła opinia, zresztą niebezpodstawna, że big-beatowcy są niewyuczeni i grają prymitywną muzykę. Muzycy big-beatowi byli uważani za artystów gorszego gatunku na przykład przez jazzmanów, którzy poczuli zagrożenie. W związku z tym te big-beatowe kompozycje chciano ulepszać, udziwniać”.
Prawdziwy przewrót na polskiej scenie muzycznej przygotowywał pewien kwartet z Opola, który już niebawem miał rozbić w pył jarociński Dom Kultury. Zanim jednak zespół TSA rozpoczął podbój nie tylko Wielkopolski, lecz także całego kraju, inni młodziutcy muzycy chłonęli… Nie, nie big-beat ani też twórczość grup MMG. Chłonęli nagrania wspomnianego Deep Purple, za które byli gotowi oddać naprawdę wiele. Irek Loth i Piotrek Luczyk znali już Made in Japan na pamięć, dlatego też należało zdobyć coś nowego. W tym celu Irek poszedł na szaberplac, czyli słynne targowisko w Katowicach, gdzie za ciężkie pieniądze („Równowartość wypłaty mojego ojca” – przyznaje Loth) zdobył album Made in Europe. Irek zasłuchiwał się w zagrywkach Paice’a, Piotr zachłysnął się bez reszty Blackmore’em. „Purple to mój podstawowy, wiodący zespół. Na nim się wychowałem – wspominał Luczyk po latach «Teraz Rockowi». – Mnie interesują przede wszystkim numery konkretne, proste, energetyczne, z odpowiednim riffem. Ale, o dziwo, Smoke on the Water nie jest moim ukochanym utworem (śmiech). Wybieram Black Night, który poznałem chyba w piątej klasie podstawówki i od razu mnie powalił. Tego rodzaju utworu i dziś nie powstydziłaby się żadna kapela. Moim numerem dwa od Deep Purple jest When A Blind Man Cries – tu z kolei liczy się dla mnie romantyzm, melodyka i wspaniała solówka Ritchiego Blackmore’a”. Deep Purple składało się z pięciu mistrzów, w raczkującym Kacie było wówczas tylko trzech uczniów. Po czasie pojawił się czwarty…
***
Ryszard Pisarski wychowywał się na katowickiej Koszutce. Był uczniem szkoły podstawowej nr 59, gdzie wyróżniał się przede wszystkim zmysłem do rysunku. Godzinami siedział przy biurku, kreśląc ołówkiem wyobrażone wieżowce, mosty, budynki, miasta. Otrzymywał najwyższe stopnie i wyróżnienia z przedmiotów plastycznych. Małemu Ryśkowi wróżono obiecującą karierę w zawodzie architekta. Być może spełniłby się w tej roli, jednakże w trzynastym roku życia usłyszał Beatlesów i perspektywa jego przyszłości z miejsca się zmieniła. „Starszy kumpel grywał na bębnach i któregoś dnia puścił mi Biały Album – opowiada Pisarski. – Nawet nie potrafię opisać tych wrażeń. To było coś niesamowitego. W konsekwencji coraz rzadziej rysowałem, a coraz częściej sięgałem po gitarę”. Należy dodać, że zadanie było ułatwione, ponieważ na gitarze grał już brat Ryśka, skądinąd niezbyt chętny do dzielenia się własnym instrumentem. Przekonywał młodszego zapaleńca, by raczej oddał się w całości pasji rysowniczej niż muzycznej. „Brat zawsze mawiał, że nie stanę się żadnym gitarzystą, ale mama odgrywała rolę anioła stróża, broniła mnie i wspierała. Po latach okazało się, że przebiłem go umiejętnościami. Długo nie mógł sobie z tym faktem poradzić”.
Pisarski szybko dostrzegł, że świat nie kończy się na The Beatles. Odkrył kolejne kapele. Oprócz żelaznej trójki – Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath – pokochał także Rainbow. Zapalony do dźwięków młodzieniec zaczął kombinować, jak zdobyć środki na własną gitarę. Żegnał się, choć nie przychodziło mu to łatwo, z cudami dzieciństwa, w tym wypadku – zabawkową kolejką. Niemałe umiejętności początkującego gitarzysty szybko zostały zauważone przez instruktora działającego w katowickim Pałacu Młodzieży, który w czasach PRL stanowił ważny ośrodek kulturalno-oświatowy. Pisarski wyróżniał się poczuciem rytmu i zdolnością do niebanalnych improwizacji, co zaprocentowało angażem do młodzieżowego zespołu Fobos.
Na jednym z występów tej grupy, już z Pisarskim w składzie, pojawił się Piotr Luczyk, który dowiedział się o uzdolnionym gitarzyście z Koszutki. Zaangażowanie Pisarskiego do Kata nie było jednak proste, gitarzysta bowiem nie chciał się żegnać ze swoimi przyjaciółmi z Fobos. Kilka dni później, ciepłego wrześniowego popołudnia 1980 roku, Luczyk spotkał się powtórnie z Pisarskim przy słynnym rondzie gen. Jerzego Ziętka niedaleko Spodka. Gitarzyści chwilę pogawędzili, po czym wsiedli w tramwaj odjeżdżający w kierunku Tauzena. „Piotr zaprosił mnie do domu na obiad, a następnie poszliśmy do klubu osiedlowego na próbę. Tam zapoznałem się z Tomkiem Jagusiem i Irkiem Lothem. Zrobili na mnie duże wrażenie, okazali się fajnymi gośćmi. Wtedy już całkiem dobrze grali”. Styl gry nowo przybyłego gościa również wpasował się w klimat zespołu, ale Pisarski pozostawał nieugięty i wierny kolegom z Fobos. Nieugięty pozostał również Piotr Luczyk, który nie dawał nowemu koledze spokoju. W końcu Pisarski uległ. Z początku musiał działać na dwa fronty: w Pałacu Młodzieży z Fobos i na Tauzenie z Katem. Można więc powiedzieć, że we wrześniu 1980 roku skrystalizował się pierwszy oficjalny skład Kata: Piotr Luczyk – gitara, Ireneusz Loth – perkusja, Tomasz Jaguś – bas, Ryszard Pisarski – gitara.
***
Na przełomie lat 1980 i 1981 chłopcy dużo czasu spędzali w Piaście. W dalszym ciągu uczyli się grania, szykowali zarysy pierwszych utworów instrumentalnych. Rysiek szybko złapał wspólny język z nowymi kompanami. „Irka cechowała inteligencja i precyzja, z kolei Piotrek był bardzo ambitnym, zdolnym i pracowitym człowiekiem – wspomina kolegów Pisarski. – Piotr muzykę traktował jak najważniejszą rzecz. Całymi dniami ćwiczył na gitarze. Często robiliśmy dodatkowe próby tylko na dwa pudła. Gdy odprowadzał mnie później na przystanek autobusowy, mówił: «Rysiek, zobaczysz, będziemy kiedyś sławni»”.
Pisarski pod wpływem Piotra coraz mocniej nasiąkał hard rockiem. Atmosfera w zespole była świetna, bojowa, choć oczywiście nie brakowało sprzeczek. Czasami zgrzytało na linii Irek–Piotrek, czasami na linii Piotrek–Tomek, o czym świadczy kolejna opowieść Pisarskiego: „Tomek Jaguś był moim najlepszym przyjacielem w zespole. Podczas którejś z prób bardzo się wkurzył na Piotrka Luczyka, w końcu powiedział mu: «Nie gram z tobą», a następnie rzucił w moim kierunku: «Rysiek, chodź, idziemy stąd». Później przy piwku trochę się żalił, nawet chcieliśmy założyć nową kapelę grającą jazz, bo obaj lubiliśmy tę muzykę. Ale zły humor szybko przeszedł mu i na drugi dzień znów byliśmy na próbie Kata”.
Wydawało się, że klub osiedlowy na Tauzenie to wręcz wymarzone miejsce dla młodego zespołu. Niestety w pierwszej połowie 1981 roku chłopcy musieli szukać nowego lokum. Zmienił się kierownik, a wraz z nim – priorytety. Nie ma jednak tego złego… Co prawda Irek, Piotrek i Tomek musieli teraz pokonywać dłuższą drogę na próby, ale było warto. Pałac Młodzieży w Katowicach to ważne miejsce dla rozwoju kolejnych pokoleń. To tam organizowano ogniska, kółka zainteresowań, a także próby zespołów młodzieżowych. Kto doradził i załatwił zespołowi tak komfortowe miejsce? Tutaj zdania są rozbieżne. Irek Loth twierdzi, że jego babcia („Skarżyłem się jej, że nie mamy gdzie grać, i doradziła mi Pałac…”), Tomek Jaguś wskazuje Luczyka („Prawdopodobnie to Piotrek, ponieważ zawsze był dobrym organizatorem”), z kolei Ryszard Pisarski… siebie, co może się zgadzać, biorąc pod uwagę koneksje gitarzysty z instruktorem z Pałacu. Najważniejsze, że Kat znalazł miejsce do rozwijania umiejętności i repertuaru, choć dostępność sali była ograniczona, a i jakość tamtejszego sprzętu pozostawiała wiele do życzenia. „Cały sprzęt był własnością Pałacu – mówi Loth. – Niestety ludzie nie dbali o te instrumenty, bo mogli korzystać z nich za darmo. Ale my i tak nie narzekaliśmy, tylko cieszyliśmy się, że mamy gdzie i na czym grać. Wykorzystywaliśmy wszystkie możliwości. Jeśli tylko jakiś zespół rezygnował z próby, szybko wskakiwaliśmy w wolny termin”.
Podczas prób w Pałacu Młodzieży powstawały pierwsze całościowe utwory instrumentalne Kata, które dopiero po czasie zyskały konkretne tytuły. Zespół obracał się wówczas w klimatach ukochanego Deep Purple. Tymczasem w innej części Katowic, w słynnym klubie Puls (śpiewał o nim nieodżałowany Ryszard Riedel w utworze Wehikuł czasu Dżemu), ćwiczyła grupa mająca już wkrótce stanąć z Katem w muzyczne szranki – Sabotaż, którego nazwa jawnie wskazuje główną inspirację, album Sabotage Black Sabbath z 1975 roku, ale nie tylko… W orbicie fascynacji młodych muzyków znajdowały się również takie kapele jak Motörhead i Judas Priest. „Oni byli jebnięci na punkcie Judasa! – mówi Irek Loth. – Też uwielbiam ten zespół, ale widzę wyraźną różnicę pomiędzy Judas Priest a Deep Purple. Judas nie zaskakuje, nie improwizuje, jest metalowym wojskiem, z kolei u Purpli słuchać ten niesamowity polot. Na każdym kolejnym koncercie mogą zagrać numery w zupełnie inny sposób. Wiem, co mówię, bo mam mnóstwo bootlegów Deep Purple. Blackmore nigdy nie zagra tak samo, Lord również”. W Sabotażu udzielał się między innymi Jacek Adamczyk – późniejszy organizator pierwszej edycji Metalmanii. „Chłopaków z Kata poznałem w Pulsie – wspomina Adamczyk. – Czasami wpadali posłuchać, co gramy. My też niejednokrotnie zaglądaliśmy do Pałacu na ich próby, chociaż muszę przyznać, że niechętnie nas przyjmowali, bo traktowali jako lokalną konkurencję”.
Nie sposób było uciec od bezpośredniej potyczki muzycznej pomiędzy Katem i Sabotażem – doszło do niej jeszcze w październiku 1981 roku, podczas imprezy zatytułowanej „Rock w Pałacu”. Czy był to pierwszy publiczny koncert w historii zespołu Kat? Niekoniecznie. Muzycy wspominają o gościnnym występie w sali gimnastycznej szkoły podstawowej nr 66, lecz pierwszy prawdziwy test to wspomniany koncert „Rock w Pałacu”. Zarówno Kat, jak i Sabotaż podeszli do sprawy poważnie. Co ciekawe, na plakacie reklamującym imprezę podobno zabrakło nazw zespołów. Czyżby przewrażliwione władze obawiały się wśród młodzieży katowskich zapędów lub sabotażowych działań? Tak czy siak, niepokorni muzycy wzięli sprawy w swoje ręce. „Wieszaliśmy na mieście plakaty z napisem «Sabotaż» – mówi Adamczyk. – Kat nie pozostawał dłużny i wieszał swoje. Zresztą zrywaliśmy je sobie nawzajem (śmiech). Na scenie pierwszy wystąpił Sabotaż, później Kat, bo to oni załatwili miejsce do grania”.
Koncert wzbudził wielkie zainteresowanie. Cóż z tego, że kapele były nieznane, skoro miały zagrać upragnionego rocka i pochodziły z Katowic. W Pałacu zabrakło miejsc, publiczność szalała i dopingowała swoich faworytów. Kat zagrał instrumentalnie, w Sabotażu natomiast polskie teksty – głównie do coverów zachodnich kapel – wyśpiewywał Jacek Szaran. „Nie traktowałem Sabotażu jako naszych konkurentów – wspomina Loth. – Mówiłem, że mamy robić swoje, a wtedy nie pomoże nawet krzyk Szarana. Szczerze mówiąc, uważaliśmy, że fałszuje. Kat zagrał wtedy fajny koncert. Nie graliśmy coverów, zaprezentowaliśmy już własne numery, między innymi pierwsze wersje Zemsty i Skazańca”. W repertuarze pojawiła się również ballada Robak – skomponowana głównie przez Pisarskiego i wzbogacona harmoniami Luczyka. Kto został wyniesiony z Pałacu na tarczy, a kto wyszedł z tarczą? Tomasz Jaguś ucieka od odpowiedzi: „Niektórzy traktowali to jako rywalizację, a ja się po prostu skupiłem na dobrej zabawie”. Zabawa zabawą, ale jednak obu zespołom zależało na przychylnej reakcji publiczności. Ta pozytywniej oceniła wyczyny ekipy Luczyka, co potwierdza Adamczyk: „Muszę przyznać, że po koncercie to Kat chodził szczęśliwy i dumny. Ludzie przyjęli ich lepiej od nas”.
Sabotaż, „Rock w Pałacu” (fot. Anna Sarna)
Piotr Luczyk i Tomasz Jaguś w trakcie koncertu „Rock w Pałacu”, październik 1981 (fot. Anna Sarna)
W drugiej połowie 1981 roku, gdy instrumentalny Kat cieszył się lokalnym zwycięstwem nad Sabotażem, Marek Piekarczyk, który jeszcze nieraz pojawi się w naszej opowieści, zdążył już dołączyć do TSA i zaimprowizować Trzy zapałki na Pop Session w Sopocie, a także zagrać z nową ekipą podczas II Ogólnopolskiego Przeglądu Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie. Katowi daleko jeszcze było do konkursów tej rangi, ale po pierwszym udanym występie zespół z optymizmem spoglądał w przyszłość i… ponoć szukał wokalisty. Ponoć, trudno bowiem jednoznacznie zweryfikować intensywność tych poszukiwań. Loth niewiele pamięta, Luczyk zaś przyznawał, że pojawiali się w tym czasie różni wokaliści, w tym tajemniczy Piotr Mucha (gitarzysta wspomniał o nim po raz pierwszy w listopadzie 2020 roku w wywiadzie dla „Metal Hammera”), ale żaden nie spełniał oczekiwań reszty. „Trudno było spotkać kogoś dobrego na wokal. Kilku ludzi próbowało, ale nie trafiało w punkt” – mówi Jaguś. Kat pozostawał więc kwartetem i tak też wystąpił podczas festiwalu Silesian Rock, który miał wpłynąć na dalszą historię zespołu…
***
Początek grudnia 1981 roku był niezwykle mroźny, śnieżny, szary – jakby aura chciała podkreślić zmierzch wszelkich karnawałów. Z pozoru jednak nic się nie zmieniło. Ludzie nadal chodzili do pracy, młodzież uczęszczała do szkół pełnych portretów przedstawiających komunistycznych towarzyszy, niebieskie ptaki wciąż potykały się o zziębnięte skrzydła, milicja pilnowała porządku, Lech Wałęsa opracowywał kolejne plany, a nad wszystkim wydawał się czuwać minister obrony narodowej, czyli generał w ciemnych okularach. Można powiedzieć: dzień jak co dzień, choć wyraźnie coś wisiało w powietrzu. Nie zajmowało to jednak uwagi chłopaków z Kata, wszystkie myśli przekierowali oni bowiem w stronę Miejskiego Domu Kultury w Bytomiu. Właśnie tam zaplanowano I Przegląd Śląskich Zespołów Muzyki Młodej Generacji Silesian Rock zorganizowany przez Estradę Śląską, wówczas najważniejszą instytucję kulturalną w województwie. W bytomskim MDK-u swoje możliwości miało zaprezentować 15 młodych kapel rockowych, w tym między innymi Sekcja Zwłok, Sygnał, Kodex, Kafar, Od/Nowa, Opozycja, Bus, Postęp. Pomysłodawcy rozplanowali koncerty na trzy dni: 12, 13 i 14 grudnia.
Szczęśliwym trafem Kat wystąpił podczas inauguracji razem z Kontraktem, zespołem z Chorzowa, w którym gitarę basową dzierżyła istotna postać w późniejszych dziejach Kata – Krzysztof Stagman. „Wówczas w Chorzowie stworzyła się paczka: Olek Franiarz, Marek «Barney» Bartoszek, Mirek Głuch, jakieś laski… Zaczęliśmy jeździć w Beskidy i zbieraliśmy pieczątki na odznakę górską. Jak to na wycieczkach, przy ognisku zacząłem coś brzdąkać na gitarze, podśpiewywać” – wspomina basista, który miał początkowo zostać wokalistą w zespole założonym przez Franiarza i Barneya. W punkowym repertuarze lepiej sprawdził się jednak głos tego ostatniego, starającego się umiejętnie połączyć krzyk z młóceniem po garach. Tak więc Stagman skupił się wyłącznie na swoim instrumencie.
Krzysiek, jak wielu młodych muzykujących ludzi w PRL, borykał się z brakami sprzętowymi. Żeby zdobyć dobrej jakości gitarę (w tym przypadku czeską jolanę), musiał nie tylko wydać całe kieszonkowe od rodziców wypoczywających akurat na wakacjach, lecz także pożyczyć kasę od kolegi z zespołu. „Z mieszkania Barneya przenieśliśmy się do nowej «sali prób», którą stała się moja piwnica na placu Dworcowym w Chorzowie – kontynuuje Krzysztof. – Wszystko nabierało rozpędu. Barney wzbogacił zestaw perkusyjny, ja miałem nowy wzmacniacz: Radio Stereo «Amator». Muzyka? Koledzy mieli punkowe ciągotki, ja natomiast słuchałem wtedy SBB, Pink Floyd, King Crimson… Skomponowaliśmy trzy utwory: pierwszy punkowy o wojnie w Iraku («Wojna w Iraku, czarni płaczą w RPA, a u nas piwa brak, do dupy jest ten cały świat!»), drugi spokojniejszy, a trzeci kawałek to już mój wpływ: ambitniejszy, w stylu SBB. Mam nawet gdzieś nagrania z tych prób”.
Warto dodać, że Kontrakt jeszcze przed festiwalem Silesian Rock miał koncertowe doświadczenia. Nie byle jakie zresztą, zespół bowiem wystąpił… na komisariacie milicji. „Kiedyś przyszedł do nas gość w długim skórzanym płaszczu i zapytał, czy nie zagramy dla ludzi. Zgodziliśmy się – relacjonuje Stagman. – Przyszło kilku kolesi, wzięło sprzęt i zaniosło na komisariat milicji, który mieścił się naprzeciw sali prób, w budynku dworca Chorzów-Miasto. Esbecy i milicjanci pili wódkę, a my w pełnym stresie rozstawialiśmy sprzęt. Po dwóch kawałkach doszli jednak do wniosku, że nie jest to ich muzyka, i nas wyjebali (śmiech)”.
W kontekście takich przygód występ w Bytomiu wydawał się niestraszny, a jednak i w tym przypadku napięcia nie zabrakło. Zabrakło natomiast czegoś innego – długiego kabla. „Na próbie okazało się, że mam za krótki kabel, a chciałem poszaleć – wspomina Krzysiek. – Podszedłem więc do chłopaków z Kata i zapytałem: «Pożyczycie?». I wtedy Piotrek Luczyk wyciągnął taki piętnastometrowy kabel. W końcu wyszliśmy na scenę. Byliśmy ogromnie zestresowani, Barney zasiadł za perkusją i chyba przytrzasnął sobie palce hi-hatem, bo krzyknął: «Kurwa!», a że mikrofon był włączony, wszyscy to usłyszeli. Zadziałało, bo publiczność zaczęła zlatywać się pod scenę. Zagraliśmy cztery utwory, mieliśmy wiadro z wodą i w pewnym momencie nawet zaczęliśmy oblewać publikę. Przyszło dużo ludzi, w zasadzie MDK w Bytomiu był pełen”.
Wśród publiczności pojawił się nikomu nieznany student z Sosnowca. Też zwał się Krzysztof, a na nazwisko miał… Oset: „Przyjechałem do Bytomia z kumplem, Wieśkiem Słotą, który mnie nakręcał: «Zobaczysz tego Kata. To jest to, co powinno być!». «Ale oni grają instrumentalnie», mówiłem. «Nie szkodzi!» No i rzeczywiście, grali bardzo dobrze, brzmieli świetnie”. Kat wyszedł na scenę tuż po Kontrakcie i zaserwował przeszło dwadzieścia minut solidnego hardrockowego grania. Występ zwrócił szczególną uwagę pewnego blondwłosego słuchacza. „Podczas koncertu Kata siedział przed nami jakiś młody siwy typ w dżinsowej katanie – wspomina Krzysztof Oset. – Mówię do kumpla: «Kurwa, gdyby oni mieli wokalistę…», po czym patrzę na tego siwego gościa i dodaję: «Ten by się nadawał!». Siedzieliśmy dokładnie rząd za nim”.
Oset nie zdawał sobie sprawy, jakim popisał się wyczuciem. Loth: „Pamiętam, że podczas Silesian Rock wszystkie zespoły dzieliły jedną garderobę. Kręciło się tam wiele osób. W pewnym momencie podszedł jakiś siwek i zaczęła się gadka”. Nieznany gość chciał sprawdzić się w Kacie w roli wokalisty. „Wydaje mi się, że najpierw rozmawiał z Piotrem – wspomina Jaguś. – Dopiero później podszedł do nas, ale nie pamiętam dokładnie, co powiedział. Chyba odbyło się to w stylu: «Przyjdź na próbę i zobaczymy, co będzie»”. „Fajne miał włosy. Wyglądał jak Plant – dodaje Pisarski. Zaczął nas chwalić i przyznał, że jest wokalistą poszukującym zespołu. Chłopcy zaczęli coś gadać: «No to musimy cię sprawdzić, zobaczymy…»”. Jak ten moment zapamiętał Luczyk? „Przyszedł do mnie i zaproponował dołączenie do grupy – wyjaśniał gitarzysta. – Mówił, pamiętam jak dziś, że dobrze mu wychodzą… ballady Dylana, ale w naszej muzyce również dobrze się czuje. Mnie w tym czasie zależało na wokaliście typu David Coverdale. Stwierdziłem wtedy, że Dylan to może nie jest najlepsze rozwiązanie, ale pomyślałem, że może coś wyjdzie”. A jak to wyglądało z perspektywy potencjalnego wokalisty? „Na Silesian Rock zobaczyłem zespół świetnie obeznany z arkanami hard rocka. Brakowało tam tylko wokalisty. I poczułem, że to miejsce dla mnie. Podszedłem do gitarzysty, Piotra Luczyka, pogadaliśmy, ustaliliśmy termin spotkania”. Pierwsza część przeglądu zakończyła się późnym wieczorem. Tajemniczy blondyn ruszył w swoją stronę, Kat w swoją…
Nikt jeszcze nie wiedział, że kolejnych koncertów już nie będzie. „Do domu wracaliśmy nocą, właśnie zaczynała się zima stulecia i był wielki mróz – wspomina Stagman. – Tramwaje przestały jeździć. Niosłem na plecach worek żeglarski, a w nim dwa basy. Obaliliśmy na szybko jakieś wino i nie mieliśmy pojęcia, że na drugi dzień obudzimy się w nowej rzeczywistości”.
Pisarski: „Nigdy nie zapomnę tego porannego huku… Wyjrzałem przez okno, a tam czołgi jadące z Bytomia. Pomyślałem sobie, że to koniec. Czułem się fatalnie, jakby skończył się świat”. Jaguś: „Obudził mnie kolega, który mieszkał piętro wyżej. Wszedł do pokoju i powiedział, że jest wojna. «Co? Wojna?» Byłem niezaangażowanym politycznie młodym człowiekiem, mentalnie chyba nawet dzieckiem, więc nie do końca zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji”. Nieświadomi wydarzeń byli również chłopcy z Sabotażu, którzy zapakowali instrumenty do busa i wyruszyli w kierunku Bytomia, by zgodnie z wcześniejszym planem wystąpić w drugim dniu przeglądu Silesian Rock. „W drodze zatrzymał nas jakiś patrol – wspomina nie bez emocji Jacek Adamczyk. – «Gdzie się wybieracie?», pytają. «Jak to gdzie? Na koncert!»«Jaki, kurwa, koncert, jest stan wojenny!», odpowiedział mundurowy. A Szaran z tyłu busa krzyknął żartobliwie: «A kto na nas napadł?». Dopiero później dowiedzieliśmy się o powadze sytuacji. Po upływie kilku miesięcy Estrada Śląska zorganizowała dalszą część przeglądu, ale ze względu na sytuację polityczną w Polsce nie mogliśmy już wystąpić pod nazwą Sabotaż”.13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny na obszarze całego kraju. Pierwsza zaplanowana próba Kata z tajemniczym blondynem, który na imię miał Roman, nie doszła do skutku. W Pałacu Młodzieży zapanował strach, a w śląskich kopalniach padły strzały…
***
Tajemniczy typ w katanie… (fot. Anna Sarna)
W wyniku operacji o kryptonimie „Jodła” w początkowej fazie stanu wojennego internowano kilka tysięcy „niewygodnych” ludzi, których rozmieszczono w 49 ośrodkach w Polsce. Nowo powstała Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (WRON) stanowiła symbol zmilitaryzowania nie tylko państwowych instytucji, lecz także zakładów przemysłowych, działających od tego momentu pod okiem tak zwanych komisarzy wojskowych. Szok społeczny potęgowało to, że na ulice największych miast wyjechały czołgi oraz wyszli uzbrojeni żołnierze i milicjanci. Wprowadzono godzinę policyjną, a wszelkie rozmowy telefoniczne określano później jako „kontrolowane”. Spontanicznie organizowane strajki okupacyjne duszono w zarodku, a największa tragedia dopiero miała nadejść. Kopalnia Węgla Kamiennego „Wujek” w Katowicach-Brynowie znajdowała się około ośmiu kilometrów od osiedla Tysiąclecia, a tylko dwa i pół kilometra od Pałacu Młodzieży…
Przyszli nocą w uśpiony dom
Zabierali nas chyłkiem jak zbóje
Drzwi zamknięte otwierał łom
Idą, idą pancry na „Wujek”
A gdy opadł strach i gniew
Stanął wybór: kopalnia strajkuje
Choć staniała bardzo nasza krew
Idą, idą pancry na „Wujek” […]
Płoną znicze ku zabitych chwale
Ale zgasła nadzieja na potem
Gdzie twe czyste ręce, generale?
Zawracają pancry z powrotem…
Nad ranem 16 grudnia 1981 roku milicja i ZOMO otoczyły teren kopalni „Wujek”, by około jedenastej – zarówno z pałami, jak i bronią palną w rękach – przystąpić do szturmu, w wyniku którego zginęło dziewięciu górników, a dwudziestu trzech zostało rannych. Dramat tego szarego grudniowego dnia pozostał w pamięci wielu Ślązaków, nie tylko tych z okolic Brynowa. „Idą pancry na «Wujek»” – powtarzały i powtarzają kolejne pokolenia. „Stan wojenny to był szok, strach – przyznaje Loth. – Bardzo dobrze wiedziałem, jakie poglądy mają moi rodzice, rodzice Piotra i wielu znajomych. Były to oczywiście poglądy antykomunistyczne. Nigdy nie zapomnę sceny, która wydarzyła się w dniu pacyfikacji kopalni «Wujek». Byliśmy akurat przy wejściu do Pałacu Młodzieży, gdy pod drzwi nagle podbiegła na wpół rozebrana kobieta z maleńkim dzieckiem… W środku srogiej zimy uciekła zapłakana z okolic Brynowa. Opowiadała, że lufy skierowane są nie tylko w stronę kopalni, ale też w okna mieszkalne. Nie chcę budować tutaj jakiejś martyrologii, nikomu jednak nie życzę podobnych przeżyć”.
Zdarzenia z „Wujka” należą do najkrwawszych, niemniej warto zaznaczyć, że strajki okupacyjne zorganizowały również załogi w dwudziestu czterech innych kopalniach na Górnym Śląsku, między innymi „Ziemowicie”, „Piaście” czy KWK „Rozbarku” w Bytomiu, gdzie pracował wówczas dwudziestojednoletni Roman Kołek, czyli blondyn, który dzień wcześniej z uwagą przysłuchiwał się instrumentalnemu zespołowi Kat podczas Silesian Rock. Zamiast jednak myśleć o pierwszej próbie muzycznej z nowymi kolegami, musiał podołać innej, znacznie poważniejszej próbie. „13 grudnia poszedłem normalnie do pracy – opowiada Roman. – Z początku na kopalni panował chaos. Niewielka część ludzi zjechała na dół, pozostali zorganizowali spotkanie w łaźni. Padały różne pomysły. Jedni twierdzili, że lepiej będzie nie zjeżdżać i strajkować, drudzy chcieli strajkować, ale na dole, bo obawiali się pacyfikacji. Dodatkowo z głośników leciały zapewnienia, że władza chce dobrze dla Polski. Zdecydowana większość temu nie wierzyła. Panował totalny harmider”. Z biegiem czasu załoga pracownicza podjęła konkretne decyzje, a w konsekwencji wewnętrznych wyborów Roman został jednym z dwóch zastępców przewodniczącego strajku, Waldemara Żurawickiego. „Byłem odpowiedzialny za porządek, bezpieczeństwo i za całość ruchu, który odbywał się na szybach, czyli za blisko dwa tysiące pracowników – mówi. – Wskazałem zadania, przydzieliłem do nich określoną liczbę osób. Następnie zjechałem z częścią ekipy na dół, żeby poustawiać ludzi na każdym poziomie w celu lepszego przepływu informacji”.
Napięcie rosło z każdą godziną. Do górników docierały nieciekawe – i nie do końca sprawdzone – informacje z innych kopalni, dyrektor KWK „Rozbark” przestrzegał strajkujących przed atakiem wojska, ostatecznie został zastąpiony przez przedstawiciela WRON. Na terenie zakładu gromadziło się coraz więcej górników i zomowców. Atmosfera wyraźnie gęstniała. W wyniku aresztowania organizatorów strajku, w tym Żurawickiego, pełna odpowiedzialność spadła na barki jednego człowieka – Romana. „Zomowcy zaczęli prowokować i szarpać ludzi. Natychmiast podszedłem do tego pułkownika z WRON i powiedziałem: «Panie pułkowniku, zaraz wydarzy się tu coś złego. Nikt nie narusza porządku oprócz was». Wojskowy nadal jednak groził użyciem siły. Nie chciałem dopuścić do rozpierduchy, więc po ponownym zjeździe na dół przekonałem ludzi, że tak naprawdę nie mamy oglądu sytuacji i tego, co dzieje się w innych zakładach, kopalniach, ogólnie w całym kraju, dlatego powinniśmy na ten moment zawiesić strajk, by odpowiednio przygotować się do jego kolejnego etapu”.
Racjonalne podejście młodego górnika trafiło do reszty załogi, dzięki czemu nie polała się krew. Rozpoczęła się za to błyskawiczna inwigilacja osób zaangażowanych w strajk. Już 18 grudnia trzech funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa zapukało do drzwi jednego z pokoi hotelu robotniczego: „Zabrali mnie do suki i zawieźli na główny komisariat milicji w Bytomiu – relacjonuje Roman. – Ujrzałem tam dziką masę zomowców. Siedzieli na korytarzach, leżeli po kątach. W pamięci pozostały mi ich przekrwione, agresywne, szkliste oczy. Zmęczone akcjami i amfetaminą”. Po kilku dniach spędzonych w bytomskim areszcie „buntowników” przewieziono do prokuratury wojskowej, a następnie do więzienia przy ulicy Mikołowskiej w Katowicach. „Noc, ciemno, jedziesz w nieznane… W prokuraturze usłyszałem, że grozi mi od trzech lat do kary śmierci – wspomina Roman. – Łzy same napłynęły mi do oczu. Wyszedłem stamtąd kompletnie rozbity. Następnie trafiłem do celi, która jeszcze nie była tak przepełniona jak kilka dni później, dzięki czemu miałem wolną pryczę. Czas mijał wolno, śpiewałem więc kawałki King Crimson”. W trakcie przesłuchań funkcjonariusze używali wszelkich sposobów, by zmusić młodego człowieka do złożenia odpowiednich zeznań i ostatecznie go złamać. „W zasadzie nie bałem się bicia, bardziej zastanawiałem się, co to wszystko będzie oznaczać. Zanim przewieźli mnie do celi, zakończyłem przesłuchanie słowami: «Proszę pana, wam się wydaje, że jest podział: my – oni. Z naszej perspektywy też tak to wygląda. Tylko, proszę pana, jeśli te czołgi nie pomogą, to pomyślał pan, co dalej?». Zamurowało go”.
Rozprawa sądowa przebiegła sprawnie i zakończyła się pozytywnie dla Romana, czyli uniewinnieniem. Służby z charakterystycznej czarnej wołgi podjęły jeszcze jedną bezskuteczną próbę zachęcenia blondwłosego górnika do współpracy, grożąc mu, że w przypadku odmowy zostanie wydalony z kraju.
Doświadczenia i konsekwencje wydarzeń związanych z wprowadzeniem stanu wojennego mocno odbiły się na psychice Romana, naruszyły też jego wiarę w dosłowną i symboliczną solidarność. Tuż po powrocie do kopalni młody górnik zorganizował zbiórkę na pomoc dla rodziny jednego z aresztowanych strajkujących – Jana Rumpfa. „Na szybie pracowały dwa tysiące ludzi. Zakładałem, że połowa, czyli osoby związane z Solidarnością, dołączy do akcji. Okazało się, że pomogło tylko… szesnastu ludzi. Coś we mnie wtedy umarło. Zrozumiałem bezsensowność wcześniejszego poświęcenia, ryzyka. Straciłem złudzenia względem czegoś takiego jak solidarność, wspólnota” – przyznaje Roman, który kilka miesięcy później ostatecznie porzucił hełm z lampką górniczą i kilofem na rzecz mikrofonu.
Funkcjonariusze komunistycznej władzy próbowali jeszcze nękać młodego buntownika, próbowali go skłonić do wyjazdu za granicę. Niczego nie wskórali. Roman pozostał w kraju i wsiąkał w świat artystyczny. Po kilkudziesięciu latach – decyzją Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych – otrzymał odpowiednie dokumenty, które poświadczały o jego aktywności i odwadze w czasie poważnej, historycznej próby.
***
Na przełomie lat 1981 i 1982 nastroje w kraju lekko się uspokoiły. Co ważniejszych przedstawicieli Solidarności zepchnięto do podziemia, generał Jaruzelski z ekipą mundurowych lawirował natomiast pomiędzy represjami a dialogiem, choć miejskie krajobrazy z opancerzonymi pojazdami na pierwszym planie bynajmniej się nie zmieniały. „W centrum Katowic tłumy przewróciły milicyjną sukę – opowiada Irek. – Obserwowaliśmy tę akcję z całą klasą. Uciekliśmy ze szkoły do knajpeczki, by napić się wiśniówki, a tu zadyma na całego! Nie żyliśmy polityką, mieliśmy swoje ambicje i młodzieńcze marzenia, które niespodziewanie zostały skonfrontowane z historią”. Powoli wracały do życia ośrodki kulturalne, do aktywności wracał też Kat. Choć codzienność stanu wojennego dawała się członkom zespołu we znaki. Piotr Luczyk jeździł wówczas na próby do Pałacu Młodzieży z gitarą w futerale. Pewnego razu wzbudziło to podejrzliwość uzbrojonych funkcjonariuszy. „Wycelowali w nas kałachy, mówili: «Dawać dokumenty, pokazywać, co tam macie!». Myśmy się śmiali, mówiliśmy, że mamy takie same kałachy, tylko większe, ale w gruncie rzeczy jakoś przeżyliśmy ten czas” – wspominał Luczyk.
Zespół Kat nie tylko przeżył stan wojenny, lecz także wzbogacił skład o wokalistę. Tego samego, który zagadał tuż po występie na Silesian Rock, a po latach tak wspominał ten czas: „Od chwili, gdy usłyszałem Rising Rainbow, zakochałem się w mocnej muzyce. Ta płyta wywołała u mnie wielką tęsknotę za takimi dźwiękami. Nie wierzyłem tylko, że ktokolwiek w Polsce potrafi w ten sposób zagrać. Jak można było osiągnąć dobre, potężne hardrockowe brzmienie na eltronach? Już chciałem założyć kapelę grającą rocka artystycznego, nawiązującą do Genesis czy Pink Floyd, bo to było wtedy modne, ale wtedy usłyszałem Kata i okazało się, że mimo wszystko można u nas zrobić przyzwoitą ostrą muzykę”.
Już w połowie stycznia 1982 roku Roman pojawił się w Pałacu Młodzieży na pierwszej próbie z zespołem Kat. „Od samego początku szukałem wokalisty takiego jak David Coverdale – wspominał po latach Luczyk. – Jego brzmienie, barwa, intonacja wystarczały. To znaczy były nieosiągalne, ale o to właśnie mi chodziło. Roman stwierdził, że tak potrafi, zrobiliśmy kilka prób, został w zespole”. Wokalista przypasował również innym członkom grupy. „Byłem niesamowicie zadowolony, że wreszcie mamy kogoś na wokalu – mówi Tomasz Jaguś. – Próbowaliśmy wcześniej z kilkoma wokalistami, ale nikt się nie nadawał. Gdy Roman dał głos, wiedziałem, że właśnie tego szukaliśmy”. Ryszard Pisarski: „Już podczas pierwszej próby wiedzieliśmy, że Roman to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Wygląd, charakter, wokal… Zajebisty był w balladach”. W podobnym tonie, choć bardziej powściągliwie, wypowiada się Loth: „Zagraliśmy jakiś numer, chyba Deep Purple. Roman zaśpiewał i nawet nieźle mu to wyszło. Postanowiliśmy spróbować. Nie był jakimś nadzwyczajnym wokalistą, ale miał charczącą barwę i coś ciekawego w sobie”.
Jak wspomina pierwszy test sam zainteresowany? „W Pałacu Młodzieży Kat miał do dyspozycji niewielką salkę, przystosowaną raczej do kameralnych przedstawień teatralnych – opowiada Roman. – Sprzęt mieliśmy nędzny: perkusja typu Amati, czeskie ustrojstwo, basista grał na wermonie, ja przyniosłem eltrona. Krótkie przywitanie, poprosiłem o zagranie przygotowanych kawałków i od razu wszedłem we frazę. Spodobało im się”.
Kat przestał być kwartetem i z nowym wokalistą na pokładzie przystąpił do wytężonej pracy nad materiałem. Instrumentalne kompozycje, prezentowane już wcześniej podczas występu w Katowicach czy Bytomiu, zostały opatrzone tytułami, tekstami i liniami melodycznymi autorstwa Romana. Pierwszy numer w historii Kata? „Pierwszy był Robak – mówił Piotr Luczyk. – Utwór w głównej mierze skomponowany przez Ryśka Pisarskiego. Ja dopisałem resztę, później oczywiście zaśpiewał to Roman”. Loth przywołuje inny tytuł: „O ile dobrze pamiętam, pierwszym utworem opracowanym od początku do końca była Zemsta. A chwilę później mieliśmy skomponowane kawałki Robak, Skazaniec i Wyrokiem Sądu Bożego, wszystkie oczywiście w wersjach instrumentalnych”.
Młodzi adepci sztuki rzetelnie ćwiczyli w Pałacu Młodzieży i przerzucali się pomysłami, toteż repertuar pęczniał błyskawicznie. Z biegiem czasu arsenał Kata wzbogaciła jeszcze liryczna ballada Bez pamięci, hardrockowi Mocni ludzie oraz cztery utwory, które doszczętnie zmiotły wichry historii, czyli Pogoń, Pajęczyna, Ciężar oraz Życie w śmierci. Warto dodać, że Roman występował wówczas pod pseudonimem „Don”, w obawie przed reperkusjami strajków kopalnianych tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Ten przecież trwał… „Bałem się, jakie skutki przyniesie moje życie polityczne – tłumaczy wokalista. – Dopiero później nabrałem przekonania, że zespół ma już swoją historię, własną publiczność i stanowi to jakąś podstawę, żeby się odkryć, nabrać odwagi”. Postępy raczkującego Kata zostały docenione nie tylko przez organizującą Silesian Rock Estradę Śląską, zainteresowały bowiem również pewnego przybysza z Pomorza…
Pisarski i Jaguś przysłuchują się pierwszym próbom nowego wokalisty, Pałac Młodzieży, 1982 (fot. Anna Sarna)
Młody Kat: Piotr, Irek, Rysiek, Roman, Tomek, 1982 (fot. Anna Sarna)
Pajęczyna
(muz. Kat; sł. R.K. „Don”)
Pająk splata nić
Blisko, muszek sto
Wojna będzie, gdy wejdą mu do rąk
Jeden mały błąd
Jeden dotyk wasz, zapewne ruszy sieć
A w niej – czeka śmierć
Nisko leć, mucho
Bo trzeba tak
Pająk wycedził pieśń
Mucho, chodź, dam ci szczęście
Wpadła w lepki mur
Wampir zbliżył się
Szybko dobił nóż
Ciosem przebił pierś
Zakrwawione kły
Wpięte w mokry skalp
Rozdarły przerażone oczy
Oto, stara mucho
Jak pajęczy lep zgubił cię
„Mucho, chodź, mucho, chodź”
Teraz masz
Zbigniew Jerzy Węsiora pojawił się na Górnym Śląsku wiosną 1982 roku, by umożliwić nagrania i promocję największej (jak się okazało – niespełnionej) nadziei polskiego rock and rolla, czyli Tomasza Piotrowskiego, nazywanego wówczas w pomorskich kręgach „polskim Presleyem”. Węsiora działał w kręgach muzycznych, między innymi pomagał w organizacji sopockich festiwali. Traf chciał, że w korytarzu siedziby Estrady Śląskiej w Katowicach zwrócił uwagę na długowłosego młodzieńca. „Miałem duszę cygana, więc chętnie podróżowałem – wspomina Węsiora. – Po przybyciu na Śląsk odbyłem szereg rozmów w Estradzie. Po jednej z nich spotkałem na półpiętrze szczupłego chłopaka z niesamowicie długimi, pięknie kręconymi włosami. Przeczuwałem, że to muzyk. Nie pomyliłem się. Chłopak był gitarzystą, a zwał się Piotr Luczyk”. Po kilku dniach Węsiora przyszedł do Pałacu Młodzieży, by przysłuchać się umiejętnościom Kata. Muzycy na początek zaserwowali gościowi balladę Robak. Węsiora: „Ten utwór wywarł na mnie jakieś dziwnie pozytywne wrażenie. Zaskoczył mnie poziom wykonawczy tych młodziutkich artystów, więc szybko zaproponowałem im wspinaczkę na estradowy szczyt”.
Warto dodać, że Węsiora próbował również zachęcić do współpracy nie tak dawnych konkurentów Kata, czyli ekipę Sabotażu, przekształconą w stanie wojennym w Omen. Do połączenia sił nie doszło, gdyż w oczach Jacka Adamczyka (a właściwie jego ojca) Węsiora był podejrzanym typem.
Pierwszy menedżer w historii Kata rozpoczął swoją misję od zorganizowania kilku lokalnych koncertów oraz sesji zdjęciowej, która wraz z notką informacyjną miała promować zespół w czasopismach muzycznych. „Można powiedzieć, że Węsiora spadł z księżyca – wspomina Irek Loth. – Pojawił się nagle na Tauzenie, gdzie wynajmował mieszkanie. Załatwiał występy, szukał promocji w prasie. Szybko też się zorientowaliśmy, że przejawia zapędy homoseksualne, podkochiwał się w Piotrku. Trochę się z tego śmialiśmy, bo Chudy miał już dziewczynę. Węsiora często zapraszał Piotrka do chaty, ale ten nie dał się uwieść (śmiech)”.
Kat ze swoim pierwszym menedżerem (z archiwum Zbigniewa Węsiory)
W 1982 roku sprawy Kata przyspieszyły. W katowickim klubie studenckim Kwadraty odbyła się pierwsza, jeszcze amatorska sesja nagraniowa, której dalsze losy zatarł bieg historii. Na kasecie znalazły się takie utwory jak Robak, Skazaniec, Zemsta, Wyrokiem Sądu Bożego. Ani Loth, ani Luczyk nie pamiętają, czy udało się wtedy zarejestrować utwór Życie w śmierci. Podobny, nieznany los dosięgnął jeszcze kilka numerów Kata.