Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Był bezchmurny, letni dzień 1900 roku. Grupa uczennic z elitarnej pensji dla dziewcząt pani Appleyard wraz z kilkoma nauczycielkami wybrała się na piknik w pobliże miejsca zwanego Wiszącą Skałą. Po lunchu kilka starszych uczennic udało się na spacer po okolicy - wróciła tylko jedna dziewczyna, przerażona i rozhisteryzowana. Zaginęła również jedna z nauczycielek...
Piknik pod Wiszącą Skałą to subtelny i tajemniczy thriller, który stał się podstawą scenariusza doskonale przyjętego przez krytykę filmu Petera Weira pod tym samym tytułem.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piknik pod Wiszącą Skałą
2
5
7
8
10
11
12
13
14
15
16
17
ldsay kałą
»Książnica« kieszonkowa
Urodziła się w roku 1896 w East St. Kilda, kształciła w Melbourne. W roku 1922 poślubiła sir Daryla Lindsay a, szanowanego australijskiego artystę. Państwo Lindsayowie podróżowali razem po Europie i Stanach Zjednoczonych — podczas tych podróży Daryl malował, Joan zaś nie rozstawała się z maszyną do pisania. Opublikowała kilka książek, m.in. Through Darkest Pandelayo (1936, wydana pod pseudonimem Serena Livingstone Stanley). Time Without Clocks (1962), Facts Soft and Hard (1964). Międzynarodową sławę przyniosła jej powieść Piknik pod Wiszącą Skałą (1967, wyd. poi. 1991), spopularyzowana znakomitym filmem w reżyserii Petera Weira.
Joan Lindsay po śmierci męża (1976) osiadła w wiejskim domu na półwyspie Momington (Australia). Zmarła w grudniu 1984 roku.
»Ksiąźnica« kieszonkowa
Joan Lindsay
Przełożył z angielskiego
Wacław Niepokólczycki
Wydawnictwo „Książnica”
Tytuł oryginału Pienie at Hanging Rock
V' Z>l ;
Koncepqa graficzna serii i proj^WyWfflkŁcu ' ' •’ O
Marek J. Piwko i tKA P(®/
Ks.W JabtonoH^^A
* S i e m i a t y
Logotyp serii Mariusz Banachowicz
Na okładce wykorzystano kadr z filmu Petera Weira „Piknik pod Wiszącą Skałą* © kpa picture24/BE£W
Copyright © Joan Lindsay, 1967
Wszelkie prawa zastrzeżone
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2004
ISBN 83-7132-678-5
OSOBY
Pani Appleyard, przełożona pensji
Panna Greta McCraw, nauczycielka matematyki
Mile Dianne de Poitiers, nauczycielka języka francuskiego i tańca
Panna Dora Ltunley i panna Buck, młodsze nauczycielki Miranda, Irma Leopold, Marion Quade, starsze pensjonarki Edyta Horton, osiołek klasowy
Sara Waybourne, najmłodsza pensjonarka Rosamunda, Blanche, inne pensjonarki Kucharka, Minnie i Alicja, służba domowa Edward Whitehead, ogrodnik pensji
Irlandczyk Tom, majster do wszystkiego na pensji Pan Ben Hussey, ze Stajni Husseya w Woodend Doktor McKenzie, lekarz rodzinny z Woodend Posterunkowy Bumpher, z komisariatu w Woodend Pani Bumpher
Jim, młody policjant
M. Louis Montpelier, zegarmistrz z Bendigo
Reg Lumley, brat Dory Lumley
Jasper Cosgrove, opiekun Sary Waybourne
Pułkownik i pani Fitzhubert, letni rezydenci w Lakę View w Górnym Macedonie
Wielmożny Michał Fitzhubert, ich bratanek z Anglii Albert Crundall, woźnica w Lakę View Pan Cutler
Major Sprack i jego córka Angela, goście angielscy w letniej rezydencji rządowej w Macedonie
Doktor Cooling, lekarz z Dolnego Macedonu oraz wielu innych, którzy nie występują w tej książce.
Czytelnicy muszą sami zdecydować, czy wypadki opisane w „Pikniku pod Wiszącą Skałą” są zmyślone czy prawdziwe. Ponieważ ów fatalny piknik odbył się w roku tysiąc dziewięć-setnym i wszystkie postaci występujące w książce dawno już nie żyją, wydaje się to nieistotne.
Wszyscy się zgadzali, że dzień jest wymarzony na piknik pod Wiszącą Skałą — roziskrzony letni ranek, ciepły i bezwietrzny, a za oknami na drzewach niesplika przez całe śniadanie dzwonienie cykad i brzęczenie pszczół nad bratkami okalającymi podjazd. Ciężkogłowe dalie płomieniły się omdlewająco na nieskazitelnych grządkach, strzyżone trawniki parowały w blasku wspinającego się na niebo słońca. Ogrodnik już zaczął podlewać hortensje, wciąż jeszcze skryte w cieniu kuchennego skrzydła na tyłach domu. Pensjonarki z Pensji Pani Appleyard dla Młodych Dam były na nogach i spoglądały w jasne bezchmurne niebo już od szóstej, a teraz fruwały w swoich świątecznych muślinach niby chmara podnieconych motyli. Była to bowiem nie tylko sobota i zbliżał się od dawna oczekiwany piknik, ale i dzień świętego Walentego, tradycyjnie czczony w czternastym dniu lutego wymianą wyszukanych kart i życzeń. Wszystkie te karty, szalenie romantyczne i ściśle anonimowe, uchodziły za milczące hołdy cierpiących z miłości wielbicieli, aczkolwiek pan Whitehead, podeszły wiekiem ogrodnik angielski, oraz Tom, irlandzki stajenny, byli jedynymi mężczyznami, do jakich dziewczęta mogły się choćby uśmiechnąć w okresie nauki.
Przełożona była zapewne jedyną osobą na pensji, która nie otrzymała żadnej karty. Dobrze wiedziano, że pani Appleyard nie pochwala świętego Walentego i jego śmiesznych kart z życzeniami, zaśmiecających półki nad kominkami aż do Wielkanocy i przysparzających pracy pokojówkom. I to jakie półki! Dwie białe marmurowe w długim salonie, podparte parami kariatyd o biustach twardych jak sama przełożona, inne z rzeźbionego i giętego drewna, ozdobione tysiącem mrugających, połyskujących lustere-czek. Pensja pani Appleyard była już wtedy, w roku tysiąc dziewięćsetnym, anachronizmem architektonicznym w australijskim buszu —beznadziejnym dziwolągiem. Niezgrabne piętrowe dworzyszcze należało do tych wymyślnych budowli, które po odkryciu złota wyrosły jak egzotyczne grzyby w całej Australii. Nikt się nigdy nie dowie, czemu właśnie ten kawałek ziemi w rzadko porosłej drzewami okolicy, o kilka mil od wsi Macedon, przycupniętej u podnóża góry, został obrany na miejsce budowy. Nikły strumyk, który meandruje zboczem tworząc liczne płytkie rozlewiska na tyłach dziesiędoakrowej posesji, stanowi zbyt małą zachętę jako oprawa dla dworu w stylu włoskim. Nie mógł nią być również prześwitujący gdzieniegdzie przez zasłonę eukaliptusów o włóknistej korze mglisty szczyt góry Macedon na wschodzie, po przedwnej stronie gościńca. Jednakże dwór został wzniesiony, i to z kamienia, aby się oprzeć zębowi czasu. Pierwotny właśddel, którego imię dawno zostało zapomniane, mieszkał w nim zaledwie rok czy dwa, po czym ogromny brzydki dom opustoszał i został wystawiony na sprzedaż.
Rozległe tereny, a na nich ogrody warzywne i kwiatowe, chlewnie, kurniki, sad i korty tenisowe utrzymywane były we wzorowym porządku dzięki panu Whiteheadowi, angielskiemu ogrodnikowi. W pięknej kamiennej wozowni stało kilka powozów w idealnym stanie. Szkaradne wiktoriańskie wyposażenie domu było jak nowe, z marmurowymi półkami nad kominkami, sprowadzonymi prosto z Włoch, oraz grubymi puszystymi dywanami z Axminsteru. Lampy naftowe na cedrowych schodach były podtrzymywane rękami klasycznych posągów, w długim salonie stał fortepian, a nad dachem górowała kwadratowa wieża, do której wiodły okrągłe schody, gdzie wywieszało się flagę w dzień urodzin królowej Wiktorii. Na pani Appleyard, posiadającej znaczne oszczędności oraz listy polecające od kilku wybitnych rodzin australijskich, ów dwór usytuowany w sporej odległości od gościńca do Bendigo, za niskim kamiennym murem, od razu wywarł wrażenie. Brązowe niczym kamyki oczy, zawsze wypatrujące zyskownego interesu, oceniły owo zdumiewające miejsce jako idealne na ekskluzywną i odpowiednio kosztowną szkołę z internatem — a raczej pensję — dla młodych dam. Ku ogromnemu zachwytowi pośrednika handlu nieruchomościami, który oprowadzał ją po domu, z miejsca kupiła całą posiadłość, włącznie z usługami ogrodnika, ze zniżką za opłacenie gotówką, i wprowadziła się.
Czy przełożona Pensji Appleyard (jak ów miejscowy biały słoń został natychmiast przemianowany złotymi literami na pięknej tabliczce u wielkiej żelaznej bramy) miała jakiekolwiek doświadczenie na polu edukacji, nigdy nie zostało ustalone. Nie było potrzeby. Z siwiejącymi włosami ułożonymi a la Pompadour i obfitym łonem w równie sztywnych ryzach jak jej prywatne ambicje, z kameą przedstawiającą zmarłego męża, zawieszoną na szacownej piersi, ta pełna godności nowo przybyła wyglądała w oczach rodziców dokładnie tak, jak winna wyglądać angielska przełożona pensji. Ponieważ zaś właściwy wygląd jest, jak wiadomo, połową wygranej we wszelkich przedsięwzięciach, począwszy od całkiem błahych, a na rozpisaniu na giełdzie londyńskiej pożyczki skończywszy, pensja pani Appleyard była od pierwszego dnia swego istnienia sukcesem, z końcem zaś pierwszego roku przynosiła zadowalające zyski. Wszystko to wydarzyło się blisko sześć lat przed rozpoczęciem niniejszej kroniki wydarzeń.
Święty Walenty jest bezstronny w rozdzielaniu swoich łask, toteż nie tylko kto młody i piękny był zajęty otwieraniem kopert z kartami tego ranka. Miranda jak zwykle miała pełną szufladę ozdobionych koronkami przysiąg miłosnych, choć domowego chowu kupidynek z rządkiem wyrysowanych ołówkiem krzyżyków na oznaczenie pocałunków małej Jonnie, w kopercie zaadresowanej czułym pismem ojca, z Queensland, zajmował honorowe miejsce na marmurowej półce nad kominkiem. Edyta Horton, brzydka jak ropucha, z zadowoleniem przyznawała się do jedenastu i nawet drobna panna Lumley wyjęła przy śniadaniu kartę z nieco stetryczałym gołąbkiem i napisem JESTEM TWOIM DOZGONNYM WIELBICIELEM. Stwierdzenie to pochodziło zapewne od jej ponurego ohydnego brata, który przyjeżdżał do niej w odwiedziny w ostatnim okresie. Któż inny, rozumowały młodziutkie dziewczęta, mógłby uwielbiać tę krótkowzroczną wychowawczynię, wiecznie ubraną w brązową serżę i pantofle na niskim obcasie?
— On ją lubi — powiedziała Miranda, jak zawsze wszystkim życzliwa. — Widziałam, jak całowali się na pożegnanie przy drzwiach hallu.
— Ależ, kochana Mirando... Reg Lumley jest takim ponurym stworem! — zaśmiała się Irma, potrząsając granatowoczarnymi lokami i zastanawiając się jednocześnie, czemu obowiązujące w szkole słomkowe kapelusze są tak niegustowne. Ta promieniująca urodą siedemnastolatka, dziedziczka znacznej fortuny, była zupełnie pozbawiona próżności i dumy posiadania. Uwielbiała pięknych ludzi, piękne rzeczy i z taką samą przyjemnością przypinała do żakietu bukiecik polnych kwiatów, jak zapierającą dech w piersi brylantową broszę. Czasem sam widok spokojnej owalnej twarzy Mirandy i jej pszenicznych włosów przeszywał ją uczuciem rozkoszy. Kochana Miranda właśnie spoglądała w rozmarzeniu na zalany blaskiem słońca ogród.
— Jaki cudowny dzień! Nie mogę się doczekać, kiedy się wreszcie znajdę na wsi!
— Słyszycie, dziewczęta? Ktoś mógłby pomyśleć, że pensja pani Appleyard mieści się wśród slumsów Melbourne!
— Wśród lasów — powiedziała Miranda — pełnych ptactwa i paproci... jak w moich rodzinnych stronach.
— I pająków — rzekła Marion. — Szkoda, że nikt mi dziś nie przysłał mapy Wiszącej Skały, bo zabrałabym ją ze sobą na piknik.
Irmę zawsze uderzała niezwykła pomysłowość Marion Quade, toteż i teraz zapragnęła się dowiedzieć, komu są potrzebne na pikniku mapy.
10
— Mnie — odparła szczerze Marion. — Lubię dokładnie wiedzieć, gdzie jestem. — Opanowawszy jakoby sztukę dzielenia już w kołysce, Marion Quade spędziła większość swojego siedemnastoletniego żyda na nieugiętym dążeniu do zdobywania wiedzy. Nic dziwnego, że przy swych drobnych inteligentnych rysach, wrażliwym nosie, który jakby wciąż wietrzył coś z dawna oczekiwanego i poszukiwanego, oraz szczupłych rączych nogach przypominała charta.
Dziewczęta zaczęły rozmawiać o otrzymanych kartach.
— Ktoś miał tupet posłać pannie McCraw kartę z kratkowanego papieru całą zapisaną liczbami — powiedziała Rosamunda. W rzeczywistośd ta karta była natchnionym dziełem Irlandczyka Toma, podpuszczonego dla żartu przez Minnie, pokojówkę. Czterdziestopiędoletnia wykładowczyni tajników wyższej matematyki przyjęła tę kartę z suchą aprobatą, liczby bowiem w oczach Grety McCraw miały więcej uroku od róż i niezapominajek. Sam widok kartki papieru upstrzonej cyframi wywoływał w niej tajemną radość, poczude siły, gdyż wiedziała, jak paroma ruchami ołówka posegregować je, podzielić, pomnożyć, przekształ-dć w cudowne nowe kategorie. Kartka Toma, choć ten wcale o tym nie wiedział, bardzo jej się spodobała. Natomiast ta, którą wyrysował dla Minnie, przedstawiała leżące wśród róż skrwawione serce, najwyraźniej w ostatnim stadium jakiejś śmiertelnej choroby. Minnie była zachwycona, tak samo jak Mademoiselle, starą francuską odbitką samotnej róży. W taki to sposób święty Walenty przypomniał mieszkankom pensji pani Appleyard barwy i różnorodność miłośd.
Mademoiselle de Poitiers, która uczyła tańca i francuskiej konwersacji, a także zajmowała się garderobą pensjonarek, uwijała się w gorączce rozkosznego oczekiwania. Podobnie jak jej podopieczne miała na sobie prostą muślinową sukienkę, która zyskała na elegancji przez dodanie paska z szerokiej szarfy i słomkowego kapelusza z dużym rondem. Zaledwie o kilka lat starsza od najstarszych pensjonarek, była tak samo jak one oczarowana perspektywą udeczki na cały długi letni dzień od dławiącej rutyny żyda na
11 pensji, toteż biegała wśród dziewcząt gromadzących się na werandzie w oczekiwaniu na ostatni apel.
— Depechez-vous, mes enfants, depechez-vous. Tais-toi, Irma — szczebiotał kanarkowy głosik Mademoiselle, dla której la petite Irma była uosobieniem dobroci. Zmysłowe piersiątka dziewczynki, jej dołki w policzkach, pełne czerwone wargi, psotne czarne oczy i lśniące czarne loki były dla nauczycielki niewyczerpanym źródłem doznań estetycznych. Czasem w obskurnym pokoju lekcyjnym Francuzka, wychowana wśród wielkich galerii europejskich, podnosiła wzrok znad biurka i widziała tę dziewczynkę na tle wiśni, ananasów, cherubinków i złotych dzbanów, w otoczeniu młodych mężczyzn w aksamitach i satynach. — Tais-toi, Irma... mademoiselle McCraw vient d’arriver. — Z ogrodowego klozetu wyszła chuda kobieta w ciemnobrązowym płaszczyku i ruszyła ścieżką obsadzoną begoniami. Szła swoim zwykłym jakby odmierzonym krokiem, z królewską swobodą i z niemal królewską godnością. Nikt jej nigdy nie widział spieszącej się lub bez okularów w drucianej oprawie.
Greta McCraw podjęła się roli kierowniczki wycieczki, z Mademoiselle jako pomocnicą, z czystego poczucia obowiązku. Ta znakomita matematyczka — dalece za dobra na licho płatną posadę na pensji — wołałaby zapłacić pięć funtów, aby móc spędzić ten świąteczny dzień, chociażby nie wiadomo jak piękny, w zaciszu swojego pokoju z fascynującą nową rozprawką na temat rachunku różniczkowego. Wysoka, o suchej żółtawej cerze i szorstkich siwiejących włosach przypominających rozgrzebane ptasie gniazdo na czubku głowy, pozostawała nieczuła na dziwy australijskiego krajobrazu pomimo trzydziestoletniego pobytu w tym zakątku świata. Nic nie miało dla niej znaczenia: ani klimat, ani moda, ani niekończące się mile gumowców i suchej żółtej trawy. Niewiele bardziej docierały one do jej świadomości niż mgły i góry rodzinnej Szkocji, gdy była małą dziewczynką. Nawykłe do jej cudacznej garderoby dziewczęta już się z niej nie śmiały i wybór na dzisiejszy piknik znanego z wyjazdów do kościoła toczka i czarnych sznuro-
12 wanych bucików, a do tego ciemnobrązowego płaszczyka, w którym koścista postać nabierała kształtu jednego z jej własnych trójkątów euklidesowych, oraz para dosyć wyświechtanych ciemnobrązowych rękawiczek z koźlej skóry, przeszedł bez komentarzy.
Mademoiselle natomiast jako podziwiany arbiter elegancji została pilnie obejrzana, aż po turkusowy pierścionek oraz białe jedwabne rękawiczki, i zyskała wielkie uznanie.
— Chociaż dziwi mnie — powiedziała Blanche — że pozwoliła Edycie ustroić się w te niesforne niebieskie wstążki. Na co Edyta tak patrzy? — Czternastoletnia dziewczynka o ziemistej twarzy w kształcie nadmiernie wypchanej poduszki z kanapy stała o kilka kroków dalej i wpatrywała się w okno pokoju na piętrze. Miranda odrzuciła w tył swoje pszeniczne włosy i z uśmiechem pomachała bladej ostrej twarzyczce dziewczynki, która spoglądała przygnębiona na pełną żyda scenę w dole.
— To niesprawiedliwe — rzekła Inna też machając i uśmiechając się — ostatecznie ona ma dopiero trzynaście lat. Nigdy nie myślałam, że pani A. potrafi być taka podła.
— Biedna mała Sara — westchnęła Miranda — tak bardzo pragnęła pojechać na piknik.
Poprzedniego dnia mała Sara Waybourne nie umiała wyrecytować z pamięd „Rozbida Hesperusa”, więc została skazana na samotne pozostanie na górze. Później spędzi piękne letnie popołudnie w pustym pokoju lekcyjnym, ucząc się znienawidzonego arcydzieła na pamięć. Pensja mimo swojego krótkiego istnienia już zdążyła zasłynąć dyscypliną, dobrymi manierami i opanowaniem literatury angielskiej.
I oto ogromna, pełna zdecydowania postać odziana w szarą taftę spłynęła faliśde po płytkach okolonej kolumnami werandy niczym galeon pod rozwiniętymi żaglami. Na łagodnie falującej piersi unosiła się i opadała zgodnie z rytmem pracy potężnych płuc, spiętych pancerzem stalowych fiszbinów i sztywnej szarej tafty, oprawna w złoto i granaty podobizna dżentelmena z bokobrodami.
— Dzień dobry, panienki — zahuczał wdzięczny głos, specjalnie importowany z Kensington.
13
— Dzień dobry pani — odpowiedziało dygając półkole dziewcząt, które się zebrały przy drzwiach hallu.
— Jesteśmy wszystkie, Mademoiselle? Dobrze. No więc, panienki, poszczęściło nam się z pogodą na piknik pod Wiszącą Skałą. Poinstruowałam Mademoiselle, że ponieważ dzień prawdopodobnie będzie ciepły, możecie zdjąć rękawiczki, gdy tylko powóz minie Woodend. Obiad zjecie na Terenach Piknikowych koło skały. Przypominam jeszcze raz, że sama skała jest niezmiernie niebezpieczna, a zatem pod żadnym pozorem nie wolno robić głupstw. Nie próbujcie jej badać, nawet niższych zboczy. Jest ona jednak geologicznym fenomenem, o którym w poniedziałek rano każda z was napisze krótkie wypracowanie. Pragnę wam również przypomnieć, że okolica tamtejsza słynie z jadowitych węży oraz różnych gatunków jadowitych mrówek. To już chyba wszystko. Życzę wam miłego dnia i proszę, abyście się zachowywały w sposób przynoszący chlubę naszej pensji. Będę was oczekiwała, panno McCraw i Mademoiselle, około ósmej na lekkiej kolacji.
Kryty powóz ze stajni Husseya w Dolnym Macedonie zaprzężony w piątkę pięknych gniadoszy zdążył już zajechać przed bramę pensji z samym panem Husseyem na koźle. Pan Hussey osobiście woził „pensję” przy różnych ważniejszych okazjach od dnia uroczystego otwarcia, kiedy to z Melbourne zjechali wszyscy rodzice, by pić szampana na trawnikach. Był on, ze swymi dobrotliwymi niebieskimi oczyma i wiecznie kwitnącymi niczym ogrody różane na górze Macedon policzkami, ulubieńcem mieszkańców całego okręgu. Nawet pani Appleyard nazywała go „poczciwcem” i wdzięcznie zapraszała do swojego gabinetu na kieliszek kseresu.
— Spokojnie, Marynarzu... hoo, Księżniczko... Bel-monte, sprawię ci takie lanie... — Pięć świetnie wytresowanych koni stało jak posągi, lecz takie uwagi należały do rytuału. Pan Hussey, jak wszyscy dobrzy woźnice, miał miłe poczucie stylu i efektu dramatycznego. — Proszę uważać na rękawiczki, panno McCraw, koło jest zakurzone... — Dawno już zrezygnował z prób uczenia swoich pasażerek tej
14 podstawowej zasady przy wsiadaniu. W końcu ku zadowoleniu obu nauczycielek wszystkie usadowiły się uwzględniając przy tym wzajemne sympatie i antypatie. Trzy najstarsze dziewczęta, Miranda, Inna i Marion Quade, nierozłączne przyjaciółki, usiadły na najbardziej pożądanym miejscu, obok woźnicy, z czego pan Hussey był bardzo zadowolony. Miłe i pełne życia dziewczyny, wszystkie trzy...
— Dziękujemy, panie Hussey... możemy jechać — powiedziała panna McCraw gdzieś z głębi powozu, nagle świadoma swoich pozamatematycznych obowiązków.
Ruszyli. Zabudowania pensji znikły im z oczu i tylko czasem spomiędzy drzew widać było jej wieżę, gdy powóz toczył się równym gościńcem Melbourne—Bendigo wibrującym cząsteczkami drobnego czerwonego pyłu.
— Bujaj się, Marynarzu, ty leniu... Księżniczko, Bel-monte, do roboty... — Przez pierwsze mile krajobraz był znajomy dzięki codziennym spacerom parami. Pasażerki wiedziały doskonale, nawet bez patrzenia, że po obu stronach drogę obrzeża las drzew o poszarpanej włóknistej korze, tu i ówdzie rozstępujący się i ukazujący nieco jaśniejszy spłacheć wykarczowanego gruntu. Dalej chata Comptonów, gdzie rosły pigwy, z których robiło się dżemy i galaretki jadane na pensji, oraz kępa przydrożnych wierzb, gdzie prowadząca dziewczęta nauczycielka nieodmiennie nakazywała się zatrzymać i ruszać z powrotem ku domowi. To samo było w „Gościńcach Historii” Long-mana, gdzie ze śmiercią króla Jerzego IV klasa wracała celem rekapitulacji, aby w następnym okresie rozpocząć od Edwarda III... Teraz dziewczęta radośnie minęły wierzby pyszniące się bujną letnią zielenią. Owładnięte przeczuciem oczekującej je przygody zaczęły wyglądać przez podpięte brezentowe klapki w ścianach powozu. Droga lekko zakręcała, wśród ciemnobrązowego listowia zaczęły się pojawiać świeższa zieleń i raz po raz kępa granatowoczarnych sosen oraz widok góry Macedon poznaczonej jak zwykle białymi puszystymi obłoczkami nad południowymi stokami, gdzie romantyczne letnie wille nasuwały na myśl odległe dorosłe rozkosze.
15
Hasło MILCZENIE JEST ZŁOTEM widniało wypisane na korytarzach pensji pani Appleyard i często było wymuszane. Szybki, równomierny ruch powozu i ciepłe pyliste powietrze owiewające twarze dziewcząt wywołały uczucie rozkosznej swobody, co sprawiło, że pasażerki szczebiotały i paplały jak papużki.
Na koźle trzy starsze dziewczęta siedzące obok pana Husseya błogo rozprawiały zupełnie bez związku o snach, haftach, brodawkach, fajerwerkach oraz nadchodzących feriach wielkanocnych. Pan Hussey, który sporą część swojego dnia pracy spędzał na słuchaniu rozmaitych rozmów, patrzył na drogę przed sobą i nie mówił nic.
— Proszę pana — zagadnęła go Miranda — czy wie pan, że dziś mamy świętego Walentego?
— Nie wiedziałem, panienko. Ja tam niewiele się znam na świętych. Od czego on jest?
— Mam’selle mówi, że jest patronem zakochanych
— wyjaśniła Irma. — Jest bardzo kochany... przysyła ludziom wspaniałe kartki z szychem i najprawdziwszymi koronkami... Chce pan karmelka?
— Dziękuję, ale nie wtedy, kiedy powożę. — Wreszcie pan Hussey sam zaczął podtrzymywać rozmowę. W ubiegłą sobotę był na wyścigach konnych i widział, jak koń należący do ojca Irmy przyszedł pierwszy do mety.
— Jak się nazywał ten koń i jak długa była gonitwa?
— pragnęła się dowiedzieć Marion Quade. Nie interesowała się zupełnie końmi, ale lubiła gromadzić pożyteczne informacje, tak jak jej zmarły ojciec, wybitny doradca królowej.
Edyta Horton, która musiała we wszystko wścibić swój nosek, a nade wszystko pragnęła pochwalić się swymi wstążkami, pochyliła się nad ramieniem Mirandy, żeby zapytać pana Husseya, czemu nazywa swojego wielkiego gniadosza Księżniczką. Pan Hussey, mający swoje sympatie i antypatie wśród pasażerów, nie okazał się jednak rozmowny.
— Jak już tak mówić, panienko, to czemu panienka nazywa się Edyta?
16
— Bo to imię mojej babci — wyjaśniła dziewczynka afektowanym tonem. — A przecież konie nie mają babć tak jak my.
— Akurat! — rzekł pan Hussey i odwrócił się szerokimi plecami do głuptaska.
Dzień stawał się coraz gorętszy. Słońce mocno przygrzewało czarny i lśniący dach powozu, pokryty teraz miałkim czerwonym pyłem, który wdzierał się przez luźno zapięte zasłonki, dostając się do oczu i włosów jadących.
— I pomyśleć, że my to robimy dla przyjemności
— mruknęła Greta McCraw w mrocznym wnętrzu powozu
— aby się wkrótce znaleźć na łasce jadowitych wężów i mrówek... jacy niemądrzy potrafią być ludzie! — Nie warto było też wyjmować książki przy takim szczebiotaniu uczennic.
Droga do Wiszącej Skały skręca ostro w prawo tuż za miasteczkiem Woodend. Tutaj pan Hussey zatrzymał konie przed hotelem, aby je napoić i dać im odpocząć przed ostatnim etapem podróży. Upał we wnętrzu powozu był niemiłosierny i nastąpiło ogólne ściąganie rękawiczek.
— Czy możemy zdjąć również kapelusze, Mam’selle?
— spytała Irma, której czarne jak atrament loki wypływały ciepłą falą spod ronda sztywnego słomkowego kapelusza. Mademoiselle uśmiechnęła się i spojrzała na siedzącą naprzeciwko pannę McCraw, czujną i sztywno wyprostowaną, lecz z zamkniętymi oczami i dłońmi w ciemnobrązowych rękawiczkach z koźlęcej skóry splecionymi na kolanach.
— Stanowczo nie. Fakt, że jesteśmy na wycieczce, wcale nie oznacza, że musimy zaraz wyglądać jak wóz pełen Cyganek. — Po czym wkroczyła ponownie w świat czystego rozumu.
Rytmiczny stukot końskich kopyt w połączeniu z dusznością panującą wewnątrz powozu sprawił, że pasażerki poczuły się senne. Ponieważ była dopiero jedenasta, a więc miały mnóstwo czasu, żeby zdążyć na Tereny Piknikowe na obiad, nauczycielki porozumiały się ze sobą i pan Hussey otrzymał potamie opuszczenia stopni powozu w jakimś dogodnymmiejscu /jtoy dtodze. W cieniu starego białego
17 gumowca wyjęto z powozu wyłożony cynfolią kosz wiklinowy, w którym mleko i lemoniada zachowały miły chłodek, pozdejmowano bez dalszych uwag kapelusze i rozdano biszkopty.
— Dawno już nie próbowałem czegoś podobnego — rzekł pan Hussey sącząc lemoniadę. — Nie pijam jednak nic mocnego, kiedy mam taką robotę jak dziś.
Miranda wstała i wzniosła kubek z lemoniadą wysoko nad głowę.
— Za świętego Walentego!
— Za świętego Walentego! — Wszyscy, nie wyłączając pana Husseya, wznieśli kubki i dźwięk ślicznego imienia potoczył się po pylistej drodze. Nawet Greta McCraw, której byłoby wszystko jedno, gdyby pito zdrowie Toma z Bedlam czy szacha Persji, i która trwała zasłuchana w muzykę sfer we własnej głowie, podniosła w roztargnieniu pusty kubek do bladych warg.
— A teraz — rzekł pan Hussey —jeżeli pani święty nie ma nic przeciwko temu, panno Mirando, zbierajmy się do drogi.
— Ludzi — zwierzyła się panna McCraw sroce dziobiącej okruszki u jej stóp — prześladuje myśl o całkowicie zbędnym ruchu. Przecież tylko idiota może pragnąć siedzieć nieruchomo! — i wdrapała się niechętnie z powrotem na swoje miejsce.
Ponownie spakowano kosz, policzono pasażerki, ażeby żadnej przypadkiem nie zostawić, podciągnięto schodki pod spód powozu i znów ruszono w drogę poprzez rozproszone srebrzyste cienie prostych młodych drzew, gdzie konie parły naprzód wśród plam złotego blasku załamującego się na wytężonych barkach i ciemnych, wilgotnych od potu zadach. Pięć koni szło niemal bezdźwięcznie po miękkiej nawierzchni wiejskiej drogi. Nie napotkali po drodze żadnego podróżnego, żaden ptak nie zakłócił okrytej przebłyskami słońca ciszy, szare spiczaste listki młodych drzewek zwisały bezwładnie w południowym skwarze. Poprzednio rozszczebiotane i śmiejące się dziewczęta milczały teraz w nagrzanym wnętrzu powozu, póki nie wyjechali znów w pełny blask słońca.
18
— Chyba już będzie prawie dwunasta — powiedział pan Hussey spoglądając nie na zegarek, lecz na słońce. — Jak dotąd nieźle się spisujemy, panienki... Przysiągłem na wszystko waszej kierowniczce, że przywiozę was z powrotem na pensję na ósmą wieczorem. — Na słowo: „pensja” powiało dziwnym chłodem w ciepłym powozie i nikt nie wyrzekł ani słowa.
Tym razem Greta McCraw musiała przysłuchiwać się ogólnej rozmowie, co rzadko czyniła nawet w salonie nauczycielskim.
— Nie ma powodu, abyśmy się mieli spóźnić, gdybyśmy nawet zamarudzili z godzinkę pod skałą. Pan Hussey wie równie dobrze jak ja, że dwa boki trójkąta są w sumie dłuższe od trzeciego. Teraz jedziemy po dwóch bokach trójkąta... Mam rację, panie Hussey? — Woźnica skinął głową lekko oszołomiony. Wielka dziwaczka z tej panny McCraw. — Więc bardzo dobrze... po południu musi pan tylko zmienić trasę i wrócić wzdłuż trzeciego boku. W naszym przypadku, skoro wjechaliśmy na tę drogę w Woodend pod kątem prostym, podróż powrotna odbędzie się wzdłuż przed wprostokątnej.
Tego już było stanowczo za wiele dla praktycznego umysłu pana Husseya.
— Ja tam nie wiem, proszę pani, ale wtedy trzeba byłoby jechać wzdłuż Wielbłądziego Garbu — wskazał batem na wyniosłości góry Macedon, gdzie Garb rysował się wyraźnie na tle nieba —jest to droga o wiele dłuższa od tej, którą przyjechaliśmy, bez względu na jakiekolwiek wyliczenia. Może panią zaciekawi, że tam nie ma nawet prawdziwej drogi... a tylko coś w rodzaju rzadko uczęszczanego szlaku prowadzącego na tamtą stronę góry.
— Ja myślałam o czymś innym, panie Hussey. Ale mimo to dziękuję za wyjaśnienie. Mało się znam na drogach i koniach, więc mowę tylko teoretycznie. Marion, słyszysz mnie tam w przedzie? Sądzę, że rozumiesz, co miałam na myśli? — Marion Quade, jedyna w klasie z łatwośdą radząca sobie z Pitagorasem, była jej ulubioną uczennicą, w tym znaczeniu, w jakim dzikus, który rozumie parę słów w języku rozbitka, jest jego ulubionym dzikusem.
19
Podczas tej rozmowy kąt widzenia stopniowo się zmieniał — i nagle ich zdumionym oczom ukazała się Wisząca Skała. Na wprost przed nimi wznosił się nad płaską żółtawą równiną szary wulkaniczny masyw, pocięty na płyty i zwieńczony wieżycami jak forteca. Trzy dziewczęta siedzące na koźle widziały pionowe linie skalnych ścian, tu i ówdzie rozciętych indygowym błękitem cienia, spłachcie zielono-szarego derenia, odkrywki spiętrzonych głazów, nawet z tej odległości ogromnych i budzących grozę. U szczytu, pozbawionego jakiejkolwiek wegetacji roślinnej, poszarpany zarys skały wrzynał się w pogodny błękit nieba. Woźnica wskazał Wiszącą Skałę swoim długim batem.
— Oto i ona, panienki... Jeszcze tylko z półtorej mili!
Pan Hussey miał na podorędziu mnóstwo liczb i faktów.
— Ponad pięćset stóp wysokości... wulkaniczna... złożona z kilku monolitów... liczy sobie tysiące lat. Przepraszam, panno McCraw, powinienem powiedzieć: miliony.
— Góra przyszła do Mahometa. Wisząca Skała przyszła do pana Husseya. — Ta bardzo dziwna nauczycielka uśmiechała się do niego jakimś sekretnym uśmieszkiem, który dla pana Husseya miał jeszcze mniej sensu niż te słowa. Mademoiselle, przychwyciwszy spojrzenie zdezorientowanego poczciwca, o mało nie mrugnęła do niego. Doprawdy biedna Greta z każdym dniem staje się bardziej ekscentryczna!
Powóz skręcił w prawo, konie przyspieszyły kroku i z kozła zahuczał głos wyrażający sam zdrowy rozsądek:
— Pewnie panie teraz będą chdały zjeść obiadek. Co do mnie, to mam już ochotę na ten pasztet z kurcząt, o którym tyle słyszałem. — Dziewczęta znów się rozszczebiotały i nie tylko Edyta skupiła swoje myśli na wspomnianym przez pana Husseya pasztecie. Głowy zaczęły się wychylać zza zasłonki, by jeszcze raz spojrzeć na skałę, która z każdym zakrętem to ukazywała się, to znów znikała. Czasem rysowała się tak wyraźnie, że trzy dziewczęta siedząc na przedzie widziały dwa ogromne głazy jakby zawisłe pod szczytem, chwilami znów zupełnie kryła się za krzakami i wysokimi drzewami.
20
Na tak zwane Tereny Piknikowe u podnóża Wiszącej Skały wiodła chyląca się drewniana brama, obecnie zamknięta. Miranda, doświadczony otwieracz bram we włościach rodzinnych, zeskoczyła nieproszona z kozła i jęła wprawnie manipulować przy wypaczonym drewnianym zamku ku podziwowi pana Husseya, który zauważył pewne ruchy rąk i zręczne podparcie ciężkich wrót biodrem. Gdy tylko otwarły się na swych zardzewiałych zawiasach na tyle, by powóz mógł bezpiecznie przejechać, z gałęzi drzewa zerwało się z wrzaskiem stadko papug i mieniąc się zielenią i błękitem poszybowało nad trawiastą równiną ku górze Macedon.
— Spokojnie, Marynarz... opanuj się, Księżniczka... Belmonte, co ty wyprawiasz?... Rany, panno Mirando, można by pomyśleć, że one nigdy w życiu nie widziały żadnej piekielnej papugi. — I tak pan Hussey w najlepszym ze swoich świątecznych nastrojów wyprowadził piątkę koni ze znanej i pewnej teraźniejszości i powiódł w nieznaną przyszłość z tą samą radosną ufnością, z jaką codziennie wjeżdżał na własne podwórko przez wąską bramę swoich Stajni Macedońskich.
2
5
7
8
10
11
12
13
14
15
16
17
ldsay kałą
»Książnica« kieszonkowa
Jedynym ulepszeniem, które człowiek wprowadził do natury na Terenach Piknikowych, było kilka płaskich kamieni służących za paleniska oraz drewniana wygódka w kształcie pagody. Strumień pod koniec lata płynął leniwie wśród wysokich suchych traw raz po raz niemal zanikając, aby się znów pojawić w kształcie płytkiego rozlewiska. Obiad podano na dużych białych obrusach rozłożonych w pobliżu jednego z nich, w miejscu osłoniętym przed żarem słonecznym przez kilka rozłożystych gumowców. Oprócz pasztetu z kurcząt, biszkopta, galaretek i ciepławych bananów, nieodzownych na australijskich piknikach, kucharka przygotowała śliczny tort w kształcie serca, na który Tom wy-
21 konał formę z blachy. Pan Hussey zagotował dwa wielkie kociołki herbaty na ogniu z kory i liści, po czym pykał sobie fajeczkę w cieniu powozu, skąd mógł mieć oko na spętane pod drzewami konie.
Poza nimi na Terenach Piknikowych była jeszcze grupka osób, która rozłożyła się obozem w pewnej odległości po drugiej stronie strumienia, koło kępy czarnych drzew, gdzie duży gniady koń i biały kuc arabski pożywiały się z dwóch toreb z obrokiem przy odkrytym breku.
— Strasznie tu cicho — zauważyła Edyta nabierając sobie obficie kremu. — Nie rozumiem, jak można chcieć mieszkać na wsi. Chyba oczywiście, że się jest okropnie biednym.
— Gdyby wszyscy ludzie w Australii myśleli jak ty, nie tuczyłabyś się teraz tłustym kremem — zwróciła jej uwagę Marion.
— Gdyby nie ci ludzie, którzy przyjechali brekiem, mogłoby się zdawać, że jesteśmy jedynymi żywymi istotami na tym świecie — rzekła Edyta beztrosko pomijając cały świat zwierzęcy.
Słoneczne zbocze i cienisty las, tak dla Edyty nieruchomy i milczący, w rzeczywistości wrzał ledwie słyszalnymi szelestami, świergotami, szuraniami, skrobaniami, leciutkimi muśnięciami niewidocznych skrzydeł. Liście, kwiaty i źdźbła raw lśniły i drżały pod baldachimem blasku. Cienie chmur ustąpiły miejsca złotym plamkom igrającym na powierzchni rozlewiska, po której śmigały, prześlizgiwały się w błyskawicznym tempie wodne owady. Na skałach i wśród traw pracowite mrówki przemierzały miniaturowe Sahary suchego piasku, dżungle wysiewającej się trawy w nigdy nie kończącym się zadaniu zbierania i gromadzenia pożywienia. Tutaj, wokół górzystych kształtów ludzi, leżały zesłane przez niebiosa różne okruchy, kminek, odrobina kandyzowanego imbiru — dziwne, egzotyczne, lecz zdecydowanie jadalne łupy. Batalion mrówek cukrowych, z wysiłku niemal zgiętych w pół, dźwigający pracowicie drobinę lukru w stronę podziemnej spiżami, znalazł się w niebezpiecznej bliskości blond główki Blanche, wspartej o kamień. Jaszczurki wy-
22 grzewały się na najgorętszych kamieniach, niezdarny żuk w chitynowej zbroi przewrócił się wśród zeschłych liści na grzbiet i przebierał bezradnie nóżkami w powietrzu. Tłuste białe larwy i szare płaskie stonogi wołały wilgotne bezpieczeństwo warstw butwiejącej kory. Senne węże leżały zwinięte w swoich tajemnych kryjówkach wyczekując zmierzchu, aby wyśliznąć się ze spróchniałych pni i napić się wody ze strumienia, zaś w głębokich zakamarkach buszu ptaki czekały na zelżenie upału...
Izolowane od naturalnego kontaktu z ziemią, powietrzem i słońcem przez gorsety uciskające splot słoneczny, przez obfite spódnice, pończochy bawełniane i buciki z koźlęcej skóry, senne i najedzone dziewczęta, które odpoczywały w cieniu, były w takim samym stopniu częścią swego otoczenia jak postaci z fotografii w albumie, upozowane sztucznie na tle draperii ze skałami z korka i z tekturowymi drzewami.
Zaspokoiwszy głód i zjadłszy rzadkie łakocie do ostatniego okruszka, dziewczęta opłukały w strumieniu kubki oraz talerze i jęły się zastanawiać, jak by tu najmilej spędzić resztę popołudnia. Jedne, surowo pouczone, aby się nie oddalały poza pole widzenia dostępne z powozu, udały się parami lub trójkami na spacer, inne, odurzone sytym jadłem i słońcem, drzemały i marzyły. Rosamunda wyjęła ręczną robótkę, Blanche zasnęła. Dwie pomysłowe siostrzyczki z Nowej Zelandii szkicowały ołówkami pannę McCraw, która w końcu zdecydowała się zdjąć rękawiczki z koźlęcej skóry. Jeszcze przed chwilą zaczęła w roztargnieniu jeść w nich banana z katastrofalnym rezultatem. Siedząca prosto na zwalonym pniu ze swoim ostrym jak nóż nosem w książce i z okularami w drucianej oprawce była niemal aż za łatwa do karykaturowania. Obok niej leżała wyciągnięta na trawie Mademoiselle z twarzą zasłoniętą jasnymi włosami. Irma pożyczyła od niej scyzoryk w oprawie z masy perłowej i obierała nim dojrzałą brzoskwinię z lubieżną delikatnością godną bankietu Kleopatry.
— Jak to się stało, Mirando — szepnęła — że taka śliczna, urocza istota mogła ze wszystkich ponurych zawo-
23 dów świata wybrać zawód nauczycielki?... Och, właśnie nadchodzi pan Hussey, jaka szkoda, że trzeba ją zbudzić.
— Ja wcale nie śpię, mapetite... ja. tylko marzę — powiedziała nauczycielka z uśmiechem wspierając głowę na łokciu. — O co chodzi, panie Hussey?
— Przepraszam, że przeszkadzam, panienko, ale chcę mieć pewność, że wyruszymy nie później jak o piątej. A nawet wcześniej, jeżeli moje konie będą gotowe.
— Oczywiście. Jak pan sobie życzy. Dopilnuję, aby panienki nie kazały na siebie czekać. Która godzina?
— Właśnie o to chciałem spytać. Mój stary cykacz stanął na dwunastej. I to właśnie w taki wyjątkowy dzień, jedyny w całym tym zakichanym roku.
Tak się złożyło, że mały francuski zegareczek Mademoiselle był właśnie w Bendigo w naprawie.
— U mesje Montpeliera, panienko?
— Zdaje się, że właśnie tak się nazywa ten zegarmistrz.
— Przy Golden Square? No to, jeżeli mi wolno powiedzieć, bardzo mądrze pani postąpiła. — Słaby, lecz niewątpliwy rumieniec wystąpił na policzki udającej chłód francuskiej damy.
— Ach tak? — Jednakże pan Hussey przypiął się do „mesje” Montpeliera niczym pies do kości i nic nie zdołałoby go zniechęcić.
— Powiem pani coś, panienko. Mesje Montpelier, a przed nim jego ojciec — to najlepsi ludzie w swoim fachu w całej Australii. A do tego on jest wielki pan. Nie mogłaby pani znaleźć nikogo lepszego.
— Podobno, Mirando... ty masz swój śliczny zegareczek z brylantami... Możesz nam powiedzieć, która jest godzina?
— Niestety, mademoiselle. Już go nie noszę. Nie mogę znieść tego cykania tuż nad sercem przez calutki dzień.
— Gdyby był mój — powiedziała Irma — nigdy bym go nie zdejmowała... nawet w kąpieli. A pan, panie Hussey?
Porwana do nie chcianej akcji panna McCraw zamknęła książkę, włożyła ostrożnie kościste palce w ciemnobrązowe fałdy na płaskiej piersi i wyjęła staromodny złoty repetier na łańcuszku.
24
— Stanął na dwunastej. Nigdy dotychczas nie stawał. Mam go po ojcu. — Tak więc pan Hussey musiał spojrzeć ze znajomością rzeczy na cień Wiszącej Skały, który już od obiadu pełzł wolno ku Terenom Piknikowym.
— Czy mam postawić kociołek na ogniu, żebyśmy się napili herbaty przed odjazdem? Powiedzmy: za godzinę?
— Za godzinę — powiedziała Marion Quade biorąc kartkę papieru w kratkę i linijkę. — Chciałabym zrobić kilka pomiarów u podnóża skały, skoro mamy czas. — Ponieważ zaś Miranda i Irma też chdały się bliżej przyjrzeć skale, wystąpiły z prośbą o pozwolenie na krótki spacer przed herbatą do pierwszych pochyłości. Po chwili wahania uzyskały je od Mademoiselle, ponieważ panna McCraw znowu zatonęła w książce.
— Jak to daleko w prostej linii, Mirando?
— Tylko kilkaset metrów — rzekła Marion Quade.
— Ale będziemy musiały pójść wzdłuż strumienia, więc to zajmie trochę więcej czasu.
— Mogę pójść z wami? — spytała Edyta wstając z przeciągłym ziewnięciem. — Zjadłam tyle ciasta, że muszę walczyć ze snem.
Dziewczęta spojrzały pytająco na Mirandę i Edyta otrzymała pozwolenie na pójście z nimi.
— Proszę się o nas nie martwić, kochana Mam’selle
— rzekła Miranda z uśmiechem. — Idziemy tylko na króciutko.
Nauczycielka stała i patrzyła na cztery dziewczęta oddalające się w stronę strumienia. Miranda wysunęła się trochę do przodu i prześlizgiwała przez wysokie trawy, które ocierały się o jej jasną sukienkę. Marion i Irma szły obok siebie, a Edyta dreptała opieszale za nimi. Gdy dotarły do kępy sitowia, gdzie strumień zakręcał, Miranda zatrzymała się, odwróciła lśniącą główkę i uśmiechnęła się z powagą do Mademoiselle, która odpowiedziała jej uśmiechem i pomachała ręką. Stała tak machając, póki dziewczęta nie znikły za zakrętem.
— Mon Dieu! — wykrzyknęła w pusty błękit — już wiem...
25
— Co wiesz? — zapytała Greta McCraw spojrzawszy nagle znad książki, przytomnie i rzeczowo, na swój niepokojący sposób. Francuzka, której rzadko brakowało słów, nawet w angielszczyźnie, stała milcząca i zażenowana. Komu jak komu, ale pannie McCraw nie była w stanie wytłumaczyć swego podniecającego odkrycia, że Miranda to anioł Bot-ticellego z Uffizi... nie była w stanie jasno myśleć w to letnie popołudnie o rzeczach prawdziwej wagi. Naprzykład o miłości, choć ledwie przed chwilą myśl o ręce Louisa obracającej wprawnym ruchem kluczyk małego sewrskiego zegarka sprawiła, że o mało nie zemdlała. Ułożyła się znowu na ciepłej wonnej trawie patrząc, jak cienie gałęzi ponad nią z wolna odsuwają się od kosza z pokrywą, w którym było umieszczone mleko i lemoniada. Wkrótce znajdzie się w pełnym blasku słońca, trzeba więc wstać i przenieść kosz do cienia. Minęło chyba dziesięć, może więcej minut od odejścia czterech dziewcząt. Nie było potrzeby spoglądać na zegarek. Rozkoszna ociężałość popołudnia powiedziała jej, że oto nadeszła pora, gdy ludzie znużeni banalnymi zajęciami skłaniają się do drzemki i marzeń, jak obecnie ona. Na pensji pani Appleyard w czasie późnopopołudniowych lekcji trzeba było uczennicom ciągle przypominać, aby siedziały prosto i uważały. Otworzywszy jedno oko Mademoiselle zobaczyła, że dwie pomysłowe siostry odłożyły szkicowniki i zasnęły. Rosamunda kiwała się nad haftem. Ogromnym wysiłkiem woli Mademoiselle zmusiła się do przeliczenia dziewiętnastu dziewcząt powierzonych jej pieczy. Wszystkie, z wyjątkiem Edyty i trzech starszych dziewcząt, były widoczne i w zasięgu głosu. Zamknąwszy oczy pozwoliła sobie na dalszy luksus niezakłóconego snu.
Tymczasem cztery dziewczęta wciąż podążały wzdłuż krętego strumienia w kierunku przeciwnym do jego biegu. Ze źródła ukrytego gdzieś wśród plątaniny derenia i paproci u podnóża skały wypływał on na równinę Terenów Piknikowych jako niemal niewidoczna strużka, a potem nagle na przestrzeni mniej więcej stu metrów robił się głębszy i przejrzystszy, biegnąc dość bystro po gładkich kamieniach, następnie tworzył małe rozlewisko obrzeżone trawą o lśnią-
26 cej, wilgotnej zieleni. Pewnie dlatego miejsce to obrali sobie ludzie przybyli na piknik brekiem. Leżał tam na plecach, śpiąc twardo, tęgi starszawy mężczyzna z bokobrodami i w nasuniętym na otyłą szkarłatną twarz hełmie tropikalnym, z rękoma skrzyżowanymi na brzuchu przewiązanym szkarłatną szarfą. Nie opodal drobna kobieta w jedwabnej eleganckiej sukni siedziała z zamkniętymi oczyma, wsparta o drzewo i stos poduszek z breku, i wachlowała się wachlarzem z liścia palmowego. Szczupły, jasnowłosy młody człowiek — a raczej bardzo młody — w angielskich bryczesach był pochłonięty lekturą jakiegoś magazynu, inny zaś, mniej więcej w tym samym, a może w nieco starszym wieku, równie krzepki i opalony jak tamten delikatny i różowy na twarzy, zajmował się płukaniem kieliszków po szampanie na skraju rozlewiska. Jego czapka stangreta i granatowa kurtka ze srebrnymi guzikami leżały ciśnięte beztrosko na kupę badyli, nie zakrywały więc bujnej czupryny ciemnych włosów i pary silnych, opalonych na miedziano rąk, z mnóstwem wytatuowanych rusałek.
Chociaż cztery dziewczęta podążające wzdłuż nieskończonych zakoli i zakrętów niesfornego strumienia znalazły się już niemal naprzeciwko piknikującej grupki z breku, Wisząca Skała pozostawała wciąż dręcząco ukryta za zasłoną wysokiego lasu.
— Musimy znaleźć odpowiednie miejsce, żeby się przedostać na drugą stronę strumienia — rzekła Miranda wytężając wzrok — bo inaczej nic nie zobaczymy, a trzeba będzie wracać. — Bliżej rozlewiska strumień stawał się szerszy. Marion Quade wyjęła linijkę.
— Blisko półtora metra i żadnych kamieni, po których można by stąpać.
— Ja jestem za tym, żeby spróbować go przeskoczyć — powiedziała Irma, unosząc spódnicę.
— Potrafisz przeskoczyć, Edyto? — spytała Miranda.
— Nie wiem. Nie chcę zamoczyć stóp.
— Czemu? — zainteresowała się Marion Quade.
— Bo mogłabym dostać zapalenia płuc i umrzeć, a wtedy wy nie miałybyście z kogo żartować i byłoby wam przykro.
27
Przeskoczyły szczęśliwie bystrą lśniącą wodę, zyskując tym aprobatę młodego woźnicy, który powitał ich nadejście cichym przeszywającym gwizdem. Gdy tylko dziewczęta znalazły się poza zasięgiem głosu i oddaliły się w stronę południowych zboczy skały, młodzieniec w bryczesach odrzucił na bok „Illustrated London News” i podszedł nad skraj rozlewiska.
— Mogę ci pomóc w tym zmywaniu? — zapytał.
— Nie trzeba, ja tylko płuczę kieliszki, żeby kucharka mnie nie złajała, jak wrócę do domu.
— Aha... rozumiem... Obawiam się, że i tak nie bardzo się znam na zmywaniu... Posłuchaj, Albercie... Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe tego, co ci powiem, ale wołałbym, żebyś więcej tego nie robił.
— Czego, proszę pana?
— Gwizdnąłeś na dziewczęta, kiedy zabierały się do przeskoczenia strumienia.
— To wolny kraj, o ile mi wiadomo. Co w tym złego, że zagwizdałem?
— Tylko to, że jesteś przyzwoitym chłopcem, a dobrze wychowane panienki nie lubią, kiedy nieznajomi na nie gwiżdżą.
Albert uśmiechnął się.
— Niech pan w to nie wierzy. Dziewczyny są wszystkie jednakowe, jak chodzi o chłopaków. Myśli panicz, że one są z pensji pani Appleyard?
— Do licha, Albercie, przecież jestem w Australii dopiero od kilku tygodni... jakże więc mam wiedzieć, skąd są? Poza tym widziałem je tylko przez mgnienie, gdy usłyszałem twój gwizd i uniosłem wzrok.
— Niechaj mi panicz wierzy na słowo — rzekł Albert — a wałęsałem się trochę po świede... że wszystko jedno, czy one są z tej cholernej pensji czy z sierodńca w Ballarat, gdzie mnie wsadzono z moją maleńką siostrzyczką.
— Przykro mi — rzeki wolno Michał — nie wiedziałem, że jesteś sierotą.
— Tak jakby. Bo jak mamusia uciekła z jednym facetem z Sydney, a tata nas zostawił, to nas zamknięto w tym cholernym sierocińcu.
28
— Sierocińcu? — powtórzył Michał, który się czuł, jakby słuchał opowieści z pierwszej ręki o życiu na Diabelskiej Wyspie. — Powiedz mi... jeśli nie sprawi ci to przykrości... jak się żyje w takim sierocińcu?
— Parszywie. — Albert ukończył mycie kieliszków i zręcznie układał srebrne kubeczki pułkownika w skórzanym futerale.
— Boże, jakie to okropne!
— Tam było nawet dość czysto. Żadnych wszy ani niczego takiego, czasami tylko przysyłano jakiegoś biedaczynę z gnidami we włosach. Wtedy siostra przełożona brała wielkie nożyce i strzygła go do gołej skóry. — Michał słuchał tego zafascynowany.
— Opowiedz mi coś więcej... Czy pozwalano ci widywać się z siostrą?
— No cóż, za moich czasów we wszystkich oknach były kraty... chłopcy przebywali w jednych pomieszczeniach, dziewczęta w drugich. Jezu, nie myślałem o tej cholernej ochronce diabli wiedzą ile lat!
— Mów ciszej. Jeżeli stryjenka usłyszy, jak klniesz, powie stryjowi, żeby cię odprawił.
— Nie ma mowy! — Albert uśmiechnął się. — Pułkownik wie, że się opiekuję jego końmi jak cholera i nie wypijam mu whisky. No, w każdym razie bardzo rzadko. Prawdę mówiąc, nie znoszę tego zapachu. Te tutaj francuskie bąbelki stryja panicza są dla mnie w sam raz. Smaczne i lekkie na żołądek. — Mądrość życiowa Alberta była niezgłębiona. Michał czuł dla niego podziw.
— Słuchaj, Albercie... wołałbym, żebyś skończył z tym paniczem. To nie pasuje do Australii i tak czy owak jestem dla ciebie po prostu Michałem. Chyba że stryjenka słucha.
— No to niech tak będzie! Michał. Zamiast Wielmożny Pan Michał Fitzhubert, jak jest napisane na listach do ciebie. Rany! Pełna gęba słów! Swego nazwiska też bym pewnie nie rozpoznał, gdybym je zobaczył wydrukowane na kopercie.
Angielski młodzieniec, którego stare nazwisko było cenioną własnością osobistą, wędrującą wszędzie razem z nim podobnie jak walizka ze świńskiej skóry i dobrze
29 wypchany portfel, potrzebował kilku minut, aby przetrawić w milczeniu tę nieco zaskakującą uwagę, tymczasem młody stangret zdumiewał go coraz to nowymi.
— Mój tata zmieniał swoje nazwisko co jakiś czas, kiedy popadał w tarapaty. Już nawet zapomniałem, jak nas zapisali w sierocińcu. I guzik mnie to obchodzi. Dla mnie, czy ktoś ma takie czy inne nazwisko, nie ma żadnego znaczenia.
— Lubię z tobą rozmawiać, Albercie. Zawsze dajesz mi coś do myślenia.
— Myślenie jest dobre, kiedy się ma na nie czas — odparł Albert sięgając po kurtkę. — Pójdę zaprząc Dawną Chwałę, bo zaraz twoja stryjenka zacznie się ciskać. Ona chce wcześnie wracać.
— Dobra. A ja trochę rozprostuję nogi. — Albert stał i patrzył, jak szczupły chłopiec przeskakuje z wdziękiem przez strumień i oddala się w kierunku skały. Rozprostuje nogi, co? Mogę się założyć, że chce sobie jeszcze raz popatrzeć na te dziewuchy... Na tę malutką pięknotkę z czarnymi lokami.
Wrócił do koni i zaczął układać kieliszki oraz talerze w trzcinowym koszyku.
Gdy Michał minął pierwszy pas drzew, cztery dziewczęta już znikły z pola widzenia. Spojrzał na pionowe lico skały i zastanowił się, jak daleko zajdą, nim zawrócą. Wisząca Skała, zdaniem Alberta, była trudnym zadaniem nawet dla doświadczonych wspinaczy. Jeśli więc Albert miał rację, to czy możliwe, by młodym dziewczętom, jeszcze uczennicom, będącym mniej więcej w wieku jego sióstr w Anglii, pozwolono na taką wyprawę bez żadnej opieki? Przypomniał sobie jednak, że jest w Australii, gdzie wszystko może się zdarzyć. W Anglii, cokolwiek by chdał zrobić, zostało już zrobione, nawet po wielekroć, często przez jego własnych przodków. Usiadł na zwalonym kamieniu, usłyszał wzywające go wołanie Alberta i zdał sobie sprawę, że to jest kraj, w którym on, Michał Fitzhubert, będzie żył. Jak ona może mieć na imię, ta wysoka blada blondynka o długich prostych włosach, która prześliznęła się ponad powierzchnią strumienia jak jeden z białych łabędzi na jeziorku wuja?
30
Ledwie dziewczęta przekroczyły strumień, nagle wprost przed nimi stanęła Wisząca Skała rysująca się wyraźnie za krótkim trawiastym wzniesieniem. Miranda zobaczyła ją pierwsza.
— Nie, nie, Edyto! Nie pod twoimi stopami! Tam wysoko... pod niebem — wspominał później Michał, jak zatrzymała się i wykrzyknęła te słowa przez ramię do małej tłuścioszki wlokącej się z tyłu.
Widok podniebnych szczytów skłaniał do milczenia tak przesyconego potężnym majestatem, że nawet Edyta oniemiała. To wspaniałe widowisko jakby za specjalnym porozumieniem pomiędzy niebiosami i przełożoną pensji lśniło pełnym blaskiem, aby dziewczęta mogły je podziwiać. Gra złotego światła i głębokiego fioletowego cienia na stromej południowej fasadzie ukazywała zawiłą konstrukcję długich pionowych płyt, z których jedne były gładkie niczym olbrzymie kamienie nagrobne, inne żłobione i rowkowane przedwiekową architekturą wiatru i wody, lodu i ognia. Ogromne głazy, niegdyś czerwone z gorąca, wyplute z wrą-cych wnętrzności Ziemi, spoczywały teraz schłodzone i zaokrąglone w leśnym cieniu.
W zetknięciu z tak monumentalnymi konfiguracjami natury ludzkie oko staje się żałośnie bezradne. Któż mógłby powiedzieć, jak wiele lub niewiele jej cudowności zostało dostrzeżonych, wyodrębnionych i zarejestrowanych przez cztery pary oczu utkwionych teraz i rozszerzonych w zachwycie na widok Wiszącej Skały? Czy Marion Quade widzi, jak poziome półki przecinają pionowe linie głównego zarysu, którego formacje geologiczne muszą być zapamiętane do poniedziałkowego wypracowania? Czy Edyta zdaje sobie sprawę, że tratuje stopami całe setki kwiatków delikatnych niczym gwiazdeczki, podczas gdy Irma dostrzega przebłysk szkarłatu skrzydła papugi « sądzi, że to płomień wśród listowia? A Miranda, której stopy jakby same obierają władną drogę przez paprocie, gdy trzyma głowę uniesioną ku
31
lśniącym szczytom, czy czuje się już kimś więcej niż tylko widzem zapatrzonym w świąteczną pantomimę? Podążają wszystkie w milczeniu gęsiego do podnóża skały, każda zamknięta w swoim własnym świede postrzegania, nieświadoma napięć i natężeń w tej stopionej masie, nieświadoma zgrzytów, drżeń, błądzących prądów powietrza, znanych jedynie mądrym nietoperzom wiszącym do góry nogami pod stropami zimnych i wilgotnych jaskiń. Żadna z dziewcząt nie widzi ani nie słyszy węża wlokącego swe miedziane sploty po kamieniach. Ani panicznej ucieczki pająków, gąsienic i stonóg z butwiejacych liści i kory. Nie ma śdeżek w tej częśd góry. Jeśli zaś nawet kiedyś były, dawno zostały zatarte. Minęło wiele, wiele czasu, odkąd jakakolwiek żywa istota oprócz zabłąkanego czasem królika lub kangura wdarła się na jej spieczony grzbiet.
Marion pierwsza rozerwała sieć milczenia.
— Te szczyty... muszą mieć z milion lat.
— Milion! Jakie to straszne! — wykrzyknęła Edyta.
— Słyszałaś, Mirando? — Gdy się ma lat cztemaśde, mowa o milionach brzmi wręcz nieprzyzwoide. Miranda promieniejąca niemą radośdą tylko się uśmiechnęła. Edyta nie dawała za wygraną. — Mirando, powiedz, że to nieprawda.
— Mój tata zarobił kiedyś w Brazylii cały milion na kopalni — powiedziała Irma. — Kupił mamie pierścionek z rubinem.
— Pieniądze to co innego — zauważyła słusznie Edyta.
— Czy się to Edycie podoba, czy nie — stwierdziła Marion — jej tłuste ciałko składa się z miliona milionów komórek.
Edyta zatkała dłońmi uszy.
— Przestań, Marion! Nie chcę słuchać takich rzeczy.
— A co więcej, mała gąsko, sama przeżyłaś już miliony milionów sekund.
Edyta pobladła na twarzy.
— Przestań! Bo mi się od tego robi słabo.
— Nie dokuczaj jej, Marion — powiedziała Miranda widząc, że zwykle odporna na kpinki Edyta jest tym razem jakaś zgaszona. — Biedne dziecko jest przemęczone.
32
— Tak — potwierdziła Edyta — a na dodatek te paskudne paprocie kłują mnie w nogi. Czy nie mogłybyśmy sobie usiąść na tamtym zwalonym pniu i stamtąd patrzeć na tę paskudną starą skałę?
— Nie — odparła Marion Quade. — Uparłaś się, żeby iść z nami, a my trzy jesteśmy starsze i chcemy przed powrotem przyjrzeć się Wiszącej Skale z bliska.
Edyta zaczęła skamleć:
— Tu jest paskudnie... gdybym wiedziała... że tu tak paskudnie, wcale bym nie szła z wami...
— Zawsze przypuszczałam, że to głupie dziecko, a teraz jestem już tego pewna — zauważyła głośno Marion. Zupełnie jakby wygłaszała twierdzenie o trójkącie równoramiennym. Marion nie miała w sobie prawdziwej złośliwości, tylko szczere pragnienie prawdy we wszelkich dziedzinach.
— Nie martw się, Edyto — pocieszyła koleżankę Irma.
— Wkrótce wrócisz do domu, zjesz jeszcze kawałek tego wspaniałego tortu i będziesz szczęśliwa. — Było to prostym lekarstwem nie tylko na obecną niedolę Edyty, ale na większość nieszczęść całej ludzkości. Jeszcze w dzieciństwie Irma Leopold pragnęła nade wszystko uszczęśliwić każdego człowieka takim tortem, na jaki miał ochotę. Czasami pragnienie to stawało się wręcz nieznośne, jak wówczas kiedy patrzyła na Mademoiselle śpiącą tego popołudnia na trawie. Później zaś miało znaleźć wyraz w niemal fantastycznych dotacjach czynionych z wezbranego serca i portfela, dotacjach niewątpliwie miłych niebu, jeśli nie jej prawnym doradcom — hojnych darach dla poparcia spraw straconych, jak trędowaci, upadające trupy teatralne, misjonarze, kapłani, chore na gruźlicę prostytutki, święci, kulawe psy i próżniacy na szerokim świecie.
— Mam wrażenie, że tam w górze była kiedyś dróżka
— rzekła Miranda. — Pamiętam, jak ojciec pokazywał mi obraz przedstawiający ludzi w staromodnych strojach na pikniku pod Wiszącą Skałą. Szkoda, że nie wiem, gdzie był malowany.
— Może z przeciwnej strony — powiedziała Marion wyjmując ołówek. — W tamtych czasach przyjeżdżało się tu
33
3 Piknik pod Wiszącą Skałą zapewne od strony góry Macedon. Ja chciałabym się przyjrzeć tym spiętrzonym głazom, które widziałyśmy dziś rano z powozu.
— Nie możemy pójść daleko — przypomniała Miranda. — Pamiętajcie, że obiecałam Mademoiselle niedługo wrócić.
Z każdym krokiem widok robił się coraz bardziej urzekający, wzbogacony w skalne blanki i wzorzyste porosty na głazach. Tutaj lśnił wawrzyn górski nad matową srebrzysto-ścią derenia, ówdzie ciemniała szczelina pomiędzy dwiema skałami, gdzie na podobieństwo zielonej koronki drżał złotowłos włoski.
— Cóż, zobaczymy chociaż, jak jest tuż za tym pierwszym niewielkim wzniesieniem — rzekła Irma podkasując obszerną spódniczkę. — Ten, kto wynalazł tę damską modę na tysiąc dziewięćsetny rok, powinien przejść się w trójwars-twowej spódnicy przez te paprocie. — Paprocie wkrótce ustąpiły miejsca pasmu gęstych kłujących krzaków, zakończonemu wysoką do pasa półką skalną. Miranda pierwsza przedostała się przez krzaki i uklękła na skale, aby pomóc wdrapać się na nią koleżankom, z wytrawną zręcznością, którą Ben Hussey podziwiał u niej tego ranka, kiedy otwierała bramę. („Mając lat pięć — lubił wspominać jej ojciec — nasza Miranda przerzucała nogę przez grzbiet konia jak strażnik strzegący granic pastwisk”. A matka dodawała: „Tak, i wchodziła do salonu z głową odrzuconą w tył jak mała królowa”).
Znalazły się na niemal okrągłej platformie otoczonej zewsząd skałami, głazami i kilkoma młodymi smukłymi drzewcami. Irma od razu odkryła coś w rodzaju świetlika w jednej ze skał i patrzyła przezeń zafascynowana na Tereny Piknikowe w dole. Jakby powiększona za pomocą potężnego teleskopu tętniąca życiem scenka rysowała się ze stereoskopową wyrazistością między kępami drzew: powóz i pan Hussey, który się krzątał wśród czwórki koni, smuga dymu z ogniska, dziewczęta poruszające się w swoich lekkich sukienkach i parasol Mademoiselle otwarty przy rozlewisku na kształt bladego niebieskiego kwiatu.
34
Postanowiły odpocząć kilka minut w cieniu skał, a następnie wyruszyć z powrotem nad strumień.
— Gdybyśmy tak mogły pozostać tutaj całą noc i zobaczyć wschód księżyca — powiedziała Irma. — Nie rób takiej poważnej miny, Mirando... nieczęsto miewamy okazję zażyć trochę swobody poza szkołą.
— Kiedy nie jesteśmy ustawicznie śledzone i szpiegowane przez tę okropną Lumley — dodała Marion.
— Blanche mówi, że panna Lumley czyści zęby tylko w niedziele — wtrąciła swoje trzy grosze Edyta.
— Blanche jest przemądrzałą smarkulą — rzekła Marion — taką samą jak ty.
Ale Edyta ciągnęła niezmieszana:
— Blanche mówi, że Sara pisze wiersze. Znalazła jeden na podłodze. Był cały o Mirandzie.
— Biedna malutka Sara — powiedziała Irma — Ona chyba nikogo na świecie nie kocha, oprócz ciebie, Mirando.
— Nie wiem dlaczego — rzekła Marion.
— Jest sierotą — wyjaśniła Miranda.
— Przypomina mi małą sarenkę, którą mój tatuś przyniósł kiedyś do domu — powiedziała Irma. — Te same wielkie przerażone oczy. Opiekowałam się nią kilka tygodni, ale mama powiedziała, że ona nie wyżyje w niewoli.
— I nie wyżyła?
— Nie. Mama mówiła od początku, że ona jest skazana.
— Skazana? — powtórzyła jak echo Edyta. — Co to znaczy, Irmo?
— Skazana na zagładę, oczywiście! Jak ten chłopiec co „trwał na płonącym pokładzie, gdy wszyscy pierzchnęli w trwodze...” Nie pamiętam, jak było dalej,
— Jakież to okropne! A może ja też jestem skazana? Trochę mi niedobrze. Myślicie, że ten chłopiec też odczuwał mdłości?
— Z całą pewnością... jeżeli zjadł za dużo pasztetu z kurczęcia na obiad — odparła Marion. — Chciałabym, Edyto, żebyś wreszcie przestała mówić.
Po pulchnych policzkach Edyty płynęły łzy. Czemu tak jest, zastanawiała się Irma, że jedni ludzie są tacy brzydcy
35 i niemili, a inni dobrzy i piękni jak Miranda. Kochana Miranda, która pochyliła się, żeby dotknąć chłodną dłonią rozpalonego czoła dziecka. Serce jej zalała fala tkliwej miłości, jaką wywołuje czasem najlepszy ojcowski szampan francuski albo melancholijne gruchanie gołębi w wiosenne popołudnia. Miłości, która objęła Marion, czekającą z zamarłym uśmiechem, aż Miranda skończy z tymi nonsensami Edyty. Łzy napłynęły do oczu Irmy, ale nie były to łzy smutku. Nie chdała płakać. Chdała kochać. Potrząsnąwszy lokami wstała z miejsca, w którym leżała w deniu, i zaczęła tańczyć lub raczej szybować nad depłymi, gładkimi głazami. Wszystkie, z wyjątkiem Edyty, zdjęły pantofle i pończochy. Irma tańczyła więc boso, małymi różowymi paluszkami stóp ledwie dotykając ziemi, jak baletnica z lśniącymi, niewidzącymi oczyma i fruwającymi w powietrzu lokami i wstążkami. Znajdowała się na scenie Covent Garden, gdzie kiedyś, gdy miała sześć lat, była z babcią, i posyłała wielbicielom całusy, rzucała kwiaty z bukietu na widownię. Wreszcie zgięła się w ukłonie przed lożą królewską znajdującą się gdzieś w połowie pola gumowca. Edyta stała oparta o głaz i pokazywała palcem w stronę, gdzie Marion i Miranda wspinały się na następne wzniesienie.
— Irmo, spójrz! Gdzie one się wybrały na bosaka? — Lecz ku jej wielkiemu poirytowaniu Irma tylko się roześmiała. — One chyba oszalały! — rzekła Edyta z gniewem. Takie szaleństwa będą zawsze niepojęte dla Edyty i podobnych jej dziewcząt, które od najwcześniejszych lat przyzwyczajają się do sypiania w wełnianych skarpetkach i noszenia botków. Szukając u Irmy moralnego wsparcia, spostrzegła z przerażeniem, że i ona wzięła swoje pantofle i pończochy i zawiesiła je sobie u pasa.