Pitaval śląski. Lata trzydzieste XX wieku - Krzysztof Gajdka - ebook
NOWOŚĆ

Pitaval śląski. Lata trzydzieste XX wieku ebook

Krzysztof Gajdka

4,0

Opis

W tej książce możemy się przyjrzeć z bliska całej plejadzie złoczyńców – od morderców, przez złodziei, oszustów matrymonialnych, po mających krew na rękach pedofili, dezerterów-zabójców, fałszerzy i uzurpatorów. Pochylamy się nad pracą sądów w trybie doraźnym i zwykłym, podziwiamy kunszt adwokatów (którym udaje się uzyskać prezydencką łaskę nawet dla mordercy), dziwi nas bezradność sędziów (nieumiejących sobie poradzić z bezczelnymi podsądnymi), sekundujemy działaniom biegłych sądowych, obserwujemy przy pracy najsłynniejszego kata II Rzeczpospolitej, Stefana Maciejewskiego. Zaskakują nas (a może i oburzają) wyroki sądów, czasem aż nadto łagodne, innym razem zaś przesadnie surowe. Podziw budzą policyjne pościgi, obławy i brawurowo - co przecież nie było w tamtych czasach normą - prowadzone śledztwa, którymi kieruje najczęściej nadkomisarz Marian Chomrański - śledczy, którego przestępcy mają prawo bać się jak ognia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wampir wyciągnięty z komina

Iznowu go to dopadło. Coś w głębi jego głowy krzyczy, że musi to robić, a on, Wiktor Ceglarek, prosty ślusarz, chwilowo bezrobotny, nie umie nad tym zapanować. Włóczy się więc godzinami po centrach śląskich miast i wypatruje małych dziewczynek. Szczególnie gustuje w ośmiolatkach. Obserwuje je, czasem idzie za nimi, a kiedy już ma podejść i zagadnąć, coś go w ostatniej chwili powstrzymuje. Jakby walczyły w nim ze sobą dwie natury: ta mroczna i ta jasna. Kiedyś – gdy ta ciemna strona zawładnęła nim całkowicie – zhańbił już ośmioletnią Edytkę ze Świętochłowic. Złapano go szybko, ku jego zdziwieniu jednak sąd – zamiast posłać go wprost na szubienicę – okazał się wyjątkowo łaskawy i skazał zaledwie na… sześć miesięcy więzienia. I to w zawieszeniu na trzy lata. Trzeba tu przyznać, że przez ten okres Ceglarek był wstrzemięźliwy, pracował i ożenił się. Nie chciał trafić za kratki, bo dobrze wiedział jak potraktowaliby go za jego czyn współwięźniowie. Kiedy jednak trzyletni okres próby się kończył, znowu zawładnęła nim mroczna natura i poczucie bezkarności. 8 marca 1932 roku wiedział już, że musi to zrobić. I to tego właśnie dnia. Krzyk w głowie narastał, rozsadzał skronie. Efekt? Jedna dziewczynka brutalnie zgwałcona, druga śmiertelnie zraniona. Policja rusza tropem zwyrodnialca, piszą o nim ogólnopolskie gazety, „Tajny Detektyw” poświęca sprawie dwie i pół kolumny, co oznacza, że będzie nią żył cały kraj. Dla śląskiej policji ujęcie „Wampira z kochłowickich pól” jest priorytetem i kwestią honoru. Do akcji wkracza słynny katowicki śledczy nadkomisarz Chomrański i jego ludzie.

Czarny duży chłop częstuje cukierkami

Ośmioletnia Magda1 wraz z o kilka miesięcy młodszą koleżanką, Ermą, wracają po szkole do domu. Lekcji było dzisiaj niewiele, więc o jedenastej są już wolne. Rozszczebiotane maszerują ulicą Dąbrowskiego w Królewskiej Hucie w kierunku ulicy Redena, przy której obie mieszkają. Nie spieszy im się aż tak bardzo, do obiadu przecież jeszcze sporo czasu. Rozmawiają o szkole, w której bardzo im się podoba, o zadanych na jutro pracach domowych, trochę plotkują o kolegach i koleżankach z klasy oraz paniach nauczycielkach. 8 marca 1932 roku jest mroźnym dniem, choć wszyscy wypatrują już wiosny, zima trzyma się jeszcze mocno, a śnieg lubi poprószyć. Obie dziewczynki mają jednak ciepłe paltociki, czapki i szaliki, chłód nie dokucza im więc aż tak bardzo.

Rozmowę przyjaciółek przerywa pojawienie się przed nimi wysokiego mężczyzny ubranego w czarną kurtkę. Nawiązuje on z nimi rozmowę, po czym obiecuje kupić całą torbę cukierków. Dziewczynki nie obawiają się niczego, bo przecież wokół pełno ludzi, zresztą ten pan wydaje im się całkiem sympatyczny, a cukierki, o których mówi, są wystarczająco przekonującym argumentem, by rozmowę kontynuować. W końcu nie co dzień jada się cukierki. Mężczyzna proponuje im spacer, bierze je za ręce i prowadzi w kierunku Wielkich Hajduk. Nie stawiają oporu, bo przecież idą kupić słodycze. W pewnym momencie ich „opiekun” zatrzymuje się i prosi Ermę, by poszła do sklepu kupić mu papierosy. Wpycha jej w dłoń monety, ale dziewczynka nie rusza się z miejsca. Chyba zaczyna coś przeczuwać, poza tym nie chce się rozdzielać z Magdą (dziennikarze będą później spekulować, że w ten sposób mężczyzna chciał się pozbyć niewygodnego świadka). Idą więc dalej. Widząc, że dziewczynki coraz bardziej się wahają, dopytują dokąd idą i zaczynają oglądać się za siebie, mężczyzna postanawia wywiązać się z obietnicy. Każąc im zaczekać przy tunelu w Wielkich Hajdukach, sam idzie do sklepu i kupuje torebkę cukierków. Po otrzymaniu łakoci, dziewczynki znów stają się ufne wobec tajemniczego towarzysza, ten zaś prowadzi je dalej ulicą Kościelną w stronę pól kochłowickich, które o tej porze roku i dnia (zbliżająca się pora obiadowa) są miejscem dość odludnym. Dziewczynki wiedzą, że odeszły już bardzo daleko od domu, kiedy mijają ostatnie zabudowania zaczynają się obawiać, że spóźnią się na obiad. Teraz jednak mężczyzna jest panem sytuacji, czuje się bezkarny, bo wokół nie widać nikogo. Kiedy ciągnie dzieci w kierunku altanki, jednej z wielu w tzw. „ogródkach szreberowskich”, te dopiero teraz zaczynają się prawdziwie bać, a wzbierającego strachu nie jest w stanie osłodzić smak słodyczy, które mężczyzna co rusz im podsuwa. Dziennikarz „Tajnego Detektywa” napisze, że „złakomiły się biedactwa na cukierki, których dawno już nie kosztowały, i wiedzione przez człowieka-zwierzę poszły po swoją zgubę”.

Docierają do stojącej na uboczu altanki, należącej do niejakiego Wilhelma Prawdy z Kochłowic. Wokół nie ma żywego ducha, nawet ci, którzy na działkach trzymają w klatkach króliki, jedzą teraz posiłek w domu. Mężczyzna wyłamuje dwie sztachety z płotu i każe dziewczynkom przejść przez powstałą w ten sposób dziurę, po czym wejść do zaniedbanej altanki. Tam zdziera ubranie z Magdy i dopuszcza się na niej – jak to określił dziennikarz „7 Groszy” – „czynu niemoralnego”. Stojąca z boku Erma jest tego świadkiem, krzyczy wniebogłosy, płacze i wzywa pomocy. Złoczyńca boi się, by nie ściągnęła kogoś niepożądanego tym płaczem, bierze więc do ręki dębowy kij i dwukrotnie uderza nim mocno w głowę dziecka. Dziewczynka upada na ziemię, z rozbitej głowy płynie krew. Zboczeniec zabiera ubranie Magdy oraz jej torbę szkolną i wiesza je wysoko na płocie, kilkadziesiąt metrów od altanki, tak by nie mogła ich dosięgnąć, po czym ucieka w popłochu. Jak się później okaże, za pieniądze, które rano zabrał żonie bez jej wiedzy, po dokonaniu przestępstwa bawił się dobrze, grając w bilard, a później oglądając w kinie film.

W tym czasie w jednym z ogródków pracuje Augustyn Lasota, walcarz z Huty Bismarcka. Mężczyzna słyszy przeraźliwy krzyk dziecka, biegnie więc w kierunku miejsca, skąd głos ten dochodzi. Widzi rozebraną dziewczynkę, która stoi pod płotem i wzywa ojca, by ją stąd zabrał. Kiedy pyta, kto ją rozebrał i gdzie ma sukienkę, dziewczynka – dygocząc z zimna – odpowiada bełkotliwie: – Tam, na płocie… taki czarny, duży chłop, tam w budzie leży Erma zabita! Mężczyzna zdejmuje sukienkę z płotu, pomaga się dziewczynce ubrać, po czym prowadzi ją do wnętrza altanki. Stara się podnieść Ermę, ale zakrwawione dziecko nie jest w stanie ustać na własnych nogach. W Lasocie wzbiera wściekłość. Co za bydlak mógł coś takiego zrobić! Niechby go tylko dostał w swoje ręce! Nie czas jednak na złorzeczenia. Z pomocą dwóch znajomych hutników mężczyzna odprowadza dzieci do domów, Erma (przywieziona na wózku) trafia do mieszkania swojej babki w Wielkich Hajdukach, skąd następnego dnia zostaje odwieziona do szpitala. Lekarze stwierdzają u niej rozległe i ciężkie obrażenia czaszki. Magda – znajdująca się w tym samym szpitalu – również jest poważnie poraniona, dziecko po tak wielkiej traumie jest w potężnym szoku (gdyby nie Augustyn Lasota i jego pomoc, zapewne umarłaby z wychłodzenia organizmu). Dziennikarz „Tajnego Detektywa” dociera na oddział szpitalny, gdzie widzi Ermę (opisuje ją jako „drobniutką, wątłą i szczupłą dziewczynkę”), która właśnie odzyskała przytomność. Obok łóżeczka czuwają dwie pielęgniarki i zrozpaczony ojciec. Jak relacjonuje dziennikarz:

biedne dziecko jęczy, przewraca się na bok, wodzi błędnym wzrokiem dokoła – straciło bowiem mowę, lewą rączką i nóżką nie włada. Wczoraj nie poznawała nawet ojca, który ze łzami w oczach, trzymając ją za rączkę, wołał po imieniu – chcąc jej przywrócić świadomość. Jak wielka rozpacz targa nerwy ojca, jaki ogrom tragedii maluje się na jego twarzy, tego nikt zrozumieć nie zdoła. Dziecko zaczęło dopiero naukę, dobrze się uczyło, zaczęło poznawać świat i ludzi, a tymczasem… Patrzę na tę tragedię biednej, małej, niewinnej istotki, na rozpacz ojca i nie mogę pogodzić się z faktem, że wszystko to jest dziełem człowieka.

Mała Erma jest otoczona w szpitalu troskliwą opieką, ale uraz jest poważny, więc rokowania nie są najlepsze. Jeśli przeżyje, będzie upośledzona na ciele i umyśle do końca życia. W ludziach, którzy już o przestępstwie wiedzą, narasta wściekłość, następnego dnia o gwałcie piszą gazety, o sprawie robi się głośno w całej Polsce – wysokonakładowy i niezwykle poczytny „Tajny Detektyw” w numerze z 20 marca 1932 roku opisuje ją na ponad dwóch kolumnach. Wściekłość na bandytę narasta gwałtownie, kiedy 17 marca mała Erma umiera. Jej pogrzeb, który odbył się w Wielkich Hajdukach dwa dni później, zgromadził tłumy ludzi.

Bandyta umorusany sadzą

Po południu w dniu zbrodni niemal cała śląska policja zostaje postawiona na nogi. Na miejsce przestępstwa wysłani zostają najlepsi wywiadowcy, którymi kieruje słynny katowicki śledczy, nadkomisarz Marian Chomrański. W czasie przesłuchania, będąca jeszcze w szoku, mała Magda nie jest w stanie podać dokładnego rysopisu zwyrodnialca. Dziecko jest rozdygotane, ma gorączkę. Tymczasem funkcjonariusze odnajdują przy altance ślady butów bandyty, niestety, przysypane już świeżym śniegiem. Jako dowód zabezpieczony zostaje kij, którym złoczyńca uderzał w głowę Ermę. Przesłuchanie robotników i właścicieli sąsiednich ogródków niewiele wnosi do sprawy. Wygląda na to, że sprawcę będzie trudno znaleźć, może nawet pozostanie bezkarny. Zachodzi też uzasadnione podejrzenie, że niebawem zaatakuje znowu.

Policjanci nie poddają się jednak. Nadkomisarz Chomrański i komisarz Brodniewicz wpadają na pomysł (jak się później okaże – doskonały), by przejrzeć kartoteki policyjne pod kątem podobnych przypadków i wytypować grono podejrzanych, którzy dopuszczali się podobnych przestępstw lub przynajmniej byli o nie podejrzewani. Ta praca szybko przynosi efekty, gdyż odnalezione zostają dokumenty sprawy niejakiego Wiktora Ceglarka, który w roku 1929 dokonał „zhańbienia” ośmioletniej Edytki ze Świętochłowic, według podobnego scenariusza. Aresztowano go wówczas błyskawicznie, sąd jednak równie szybko – wierząc w zbawienną moc swojej decyzji – wypuścił go, skazując na sześć miesięcy w zawieszeniu na trzy lata. I właśnie przez te trzy lata Ceglarek się kontrolował, skutecznie tłumiąc swoje popędy. Nie był w tym czasie notowany w policyjnych ani sądowych kartotekach. Co więcej, ożenił się i pracował, a więc wiódł – jak mogłoby się wydawać – normalne rodzinne życie. Ostatnio jednak stracił posadę. Policjanci postanawiają się więc nieco bliżej przyjrzeć temu tajemniczemu trzydziestolatkowi. Nie zastają go w domu, dowiadują się jednak od żony, że 8 marca wyszedł około ósmej trzydzieści, podprowadzając jej oszczędności w kwocie 34 złotych. Wrócił dopiero 10 marca i tego dnia nocował już w domu. Następnego dnia rano wyznał żonie, że idzie na policję, nie uczynił tego jednak, za to przez cały dzień włóczył się po ulicy Bytomskiej w Świętochłowicach. Był ubrany tak jak w dniu przestępstwa.

Tymczasem podejrzenia policjantów co do Ceglarka przeradzają się w pewność, że ten bestialski czyn, o którym mówi się już w całym kraju, jest jego dziełem. Funkcjonariusze mają za zadanie odnalezienie go. Najszybciej jak się tylko da. 11 marca wywiadowcy zauważają osobnika, który przypomina Ceglarka w Świętochłowicach na ulicy Wolności. Legitymują go i już wiedzą, że oto mają przed sobą sprawcę. Przestępca domyśla się, że właśnie został zdemaskowany, ściąga więc zwinnym ruchem kurtkę, rzuca nią w zdezorientowanych funkcjonariuszy i zaczyna uciekać. Agenci ruszają za nim w pościg. Na Cmentarnej uciekinier zauważa otwartą bramę jednego z domów robotniczych, wbiega więc do wewnątrz i natychmiast orientuje się, że znalazł się w potrzasku. Jedyna droga ucieczki prowadzi na dach tego pięciopiętrowego budynku. Wbiega po schodach, kilka kroków za nim są ścigający, słyszy ich sapanie, widać nie przywykli do takiego wysiłku, a z kondycją fizyczną kiepsko. Ku ich zaskoczeniu Ceglarek nie chce się jednak poddać, myślą nawet przez chwilę, że wybierze samobójczą śmierć i rzuci się na bruk, ten jednak podbiega do najbliższego komina i… wskakuje do środka. Planuje zsunąć się i – nim policjanci się zorientują – wyjść z przewodu w piwnicy i uciec, zanim ktokolwiek połapie się w sytuacji. Z racji dużej wysokości musi jednak poruszać się ostrożnie, zapierając się nogami i rękami, by nie runąć w dół. Policjanci szybko orientują się, co zaplanował ścigany, kiedy więc – cały w sadzy – wychynął z czeluści ciągu kominowego, czekają już na niego z wycelowanymi w jego czoło rewolwerami Nagant. Funkcjonariusze muszą siłą wyciągać Ceglarka, który klinuje się w otworze pieca. Są zmęczeni i utytłani sadzą, ale jeszcze tego dnia staną się bohaterami, o których akcji entuzjastycznie rozpisywać się będą gazety. Kto wie, czy łapiąc poszukiwanego, nie uratowali życia kolejnym dziewczynkom, które mogły stać się ofiarami zdesperowanego zwyrodnialca. Obdartego i umorusanego bandytę funkcjonariusze prowadzą w kajdanach na komisariat w Wielkich Hajdukach. Ceglarek zaprzecza wszystkiemu podczas przesłuchania, udaje zaskoczonego, że powiązano go z tą sprawą. Po przewiezieniu do Katowic sytuacja się jednak zmienia. Tu zostaje wzięty w krzyżowy ogień pytań przez doświadczonych śledczych z nadkomisarzem Chomrańskim na czele, okazane zostają mu dowody zabezpieczone na miejscu przestępstwa, a w końcu funkcjonariusze pokazują mu zdjęcia ofiar. W tym momencie Ceglarek wybucha płaczem i przyznaje się do winy. Deklaruje, że oprowadzi policjantów po miejscach związanych z przestępstwem i z danego słowa się wywiązuje. Na swoją obronę ma tylko jedno: tego dnia był pijany, więc nie zdawał sobie sprawy „z potworności swego czynu”. Podczas konfrontacji Ceglarek zostaje przez małą Magdę (która zdążyła już nieco ochłonąć po ostatnich wydarzeniach) bezbłędnie rozpoznany, pomimo tego, że stoi wśród innych, podobnych do niego posturą i wyglądem mężczyzn.

Ponieważ Ceglarek cały czas powtarza, że w dniu popełnienia przestępstwa miał ograniczoną poczytalność, zostaje skierowany na badania psychiatryczne („Nowy Dziennik” relacjonuje, że miały one miejsce w Lublińcu, „7 Groszy” zaś, że w Rybniku). Opinia psychiatrów jest jednoznaczna: oskarżony jest umysłowo zdrowy. Przeciąganie czasu badań i symulowanie choroby psychicznej można uznać za świadomą strategię Ceglarka, ponieważ dzięki temu (idzie o liczbę dni od zatrzymania do osądzenia) uniknął rozprawy sądowej w trybie doraźnym, która w jego przypadku musiałaby zakończyć się wyrokiem śmierci przez powieszenie (z szansą na dożywotnie więzienie, gdyby Prezydent RP skorzystał z prawa łaski). Nic nie stoi już na przeszkodzie, by postawić złoczyńcę przed surowym obliczem Temidy.

Człowiek gorszy od najpotworniejszego zwierza

Zainteresowanie rozprawą sądową Ceglarka, która 23 września 1932 roku odbywała się w siedzibie Sądu Okręgowego w Katowicach, przeszło wszelkie oczekiwania. Chociaż było wiadomo, iż odbywać się ona będzie za zamkniętymi drzwiami, na rozprawę stawiły się tłumy złorzeczących bandycie ludzi, którzy oczekiwali na zakończenie na korytarzach gmachu sądu iprzed budynkiem. Do niewielkiej sali wpuszczeni zostają tylko prawnicy, dziennikarze oraz rodziny ofiar. Rozprawie przewodniczy wiceprezes Sądu Okręgowego, sędzia dr Radłowski, oskarża prokurator Nowotny, broni „obrońca z urzędu w osobie aplikanta sądowego”. Relacjonujący rozprawę dziennikarz „7 Groszy” już po pierwszym spojrzeniu na oskarżonego nie ma wątpliwości: „podsądny Ceglarek robi wrażenie zbrodniarza”.

Przed obliczem sędziego oskarżony przyznaje się, że 8 marca 1932 roku ukradł żonie 34 złote i za te pieniądze włóczył się po różnych restauracjach w Królewskiej Hucie i Świętochłowicach. Na pytanie sędziego, o której spotkał dziewczynki, oświadcza – ku zaskoczeniu wszystkich – że „żadnych dziewczynek w tym dniu nie spotkał, zbrodni żadnej nie dokonał, jest niewinny i nie wie, dlaczego posadzono go na ławie oskarżonych”. Już do końca procesu Ceglarek będzie wypierał się udziału w przestępstwie, nie przekonuje go tłumaczenie sędziego Radłowskiego, że pogarsza w ten sposób swoją sytuację i pozbawia się możliwości wykazania okoliczności łagodzących przy wydawaniu wyroku.

Sędzia odczytuje zeznania oskarżonego ze śledztwa (w których ten przyznaje się do winy), po czym rozpoczynają się zeznania świadków. Jako pierwsza zeznaje ofiara przestępstwa, mała Magda z Królewskiej Huty. Dziewczynka opowiada o przebiegu tragicznego dnia i po raz kolejny wskazuje na Ceglarka, w którym rozpoznaje sprawcę. Komisarz policji Stanisław Brodniewicz opowiada o śledztwie i aresztowaniu, budząc tym uznanie zgromadzonych w sali dziennikarzy, którzy w relacjach nie będą szczędzić funkcjonariuszom pochwał. Pozostali świadkowie potwierdzają jedynie wcześniejsze ustalenia. W mowie oskarżycielskiej prokurator Nowotny nie kryje swoich emocji, określając Ceglarka jako „człowieka gorszego od najpotworniejszego zwierza”. Oskarżyciel – choć najchętniej widziałby przestępcę dyndającego na szubienicy – domaga się najwyższego możliwego w tej procedurze wyroku: 15 lat pozbawienia wolności. W odpowiedzi Ceglarek prosi o uniewinnienie albo… karę śmierci, gdyż „nie chce niewinnie cierpieć w więzieniu”.

Sąd skazuje oskarżonego na 15 lat pozbawienia wolności i utratę praw obywatelskich na 10 lat. Taki wyrok z pewnością nie satysfakcjonuje nikogo, nawet oskarżonego, który przecież domaga się uniewinnienia. Symulowana choroba umysłowa, działanie w afekcie i ograniczona przez alkohol poczytalność okazują się wystarczającymi okolicznościami łagodzącymi, by kara za tak bestialskie czyny opiewała zaledwie na piętnaście lat więzienia. Kiedy otwierają się drzwi sali sądowej, na oskarżonego i eskortujących go policjantów napiera wzburzony tłum. Ku Ceglarkowi zmierza ojciec zamordowanej Ermy, który kilka dni wcześniej patrzył bezradnie jak do grobu składana jest biała trumienka z ciałem jego ukochanej córeczki. Zwyrodnialec, który ją zabił, stoi zaskoczony kilka kroków od niego. Policjanci eskortujący Ceglarka nie zatrzymują zrozpaczonego mężczyzny, łamią na chwilę procedury, doskonale rozumiejąc jego emocje. Ten podchodzi do bandyty i bije na odlew w twarz. Zaraz potem na głowę przestępcy spadają ciosy anonimowego tłumu. W końcu policjantom udaje się jakoś przedrzeć przez kipiący nienawiścią szpaler i wyprowadzić obolałego więźnia na zewnętrzny parking, skąd więźniarką jadą w kierunku miejsca, w którym karę będzie odbywał. Gdy za skazańcem zamykają się masywne wrota zakładu karnego, on wie już, że wstąpił właśnie do piekieł. Nie ma wątpliwości, jak potraktują go współwięźniowie, którzy nie mają litości dla gwałcicieli i morderców dzieci, a przecież jego sprawę znają doskonale. Dowiedziała się o niej cała Polska dzięki „Tajnemu Detektywowi”, który opublikował tę historię zaledwie trzy dni przed procesem przestępcy. Ceglarek będzie na dnie więziennej hierarchii. Gdyby wcześniej czytał Boską komedię Dantego, pewnie mógłby sobie wyobrazić na więziennej bramie napis „Lasciate ogni speranza voi ch’entrate” („Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie”). Jako że jednak dzieł Dantego Ceglarek nie czytał, czuje jedynie strach, paniczny strach, jeszcze większy niż Magda i Erma, kiedy je zniewolił w altance.

Post scriptum

W tym miejscu warto zwrócić uwagę na list redakcji „Tajnego Detektywa” do czytelników, decydentów, polityków, prawników itd. Tekst ten – opublikowany 20 marca 1932 roku – rozpoczyna ilustrowaną relację ze śledztwa i zatrzymania Ceglarka, które rozgrzały do białości negatywne emocje w Polsce. Autorzy korespondencji dostrzegają patologie w procesach sądowych i dziwne okoliczności łagodzące, diagnozowane przez psychiatrów choroby, stany lękowe, depresje, alkoholizm etc., które pozwalają największym zbrodniarzom uciec spod szubienicy, a nawet zostać uniewinnionymi. Domagają się zmiany prawa w tej materii, pisząc m.in.:

Na tej podstawie osobnicy w rodzaju indywiduum, które dopuściło się poniżej opisanego czynu, korzystają przy wymiarze kary z okoliczności łagodzących, wpływających na zniżenie kary, a więc na skrócenie czasu pozbawienia wolności. Rzecz dziwna i zastanawiająca: zabójca, który raz w afekcie lub wskutek zbiegu nieprzychylnych momentów pozbawi życia drugą osobę (tragedie małżeńskie, miłosne itp.), otrzymuje najsurowszą karę, karę śmierci lub dożywotniego więzienia, jakkolwiek być może, że drugi raz przestępstwa takiego by nie popełnił. Osobnik natomiast zwyrodniały, pobudliwy i zboczony, którego nie można karać zbyt surowo, gdyż wskutek pewnych niedomogów duchowych, nie ponosi pełnej winy, korzysta z kary krótszej więzienia krótkoterminowego. Tak się rzecz miała ze sprawcą poniższego czynu. Popełniwszy już raz przed laty podobną zbrodnię, został skazany na kilkuletnie więzienie, jednak karę mu zawieszono, gdyż sąd spodziewał się widocznie jego poprawy. Tymczasem pozostawiony na wolności, dał on się znów porwać swemu okropnemu zboczeniu!

Głos wrażliwych społecznie dziennikarzy „Tajnego Detektywa” był donośny i szeroko komentowany. Tekst o Ceglarku stanowił preludium do krucjaty przeciwko pedofilom (tego słowa wówczas nie używano jeszcze, pisano raczej o erotomanach, zwyrodnialcach, zboczeńcach etc.), której zwieńczeniem było ujawnienie (również w roku 1932) afery dotyczącej poznańskich notabli wykorzystujących nieletnie dziewczęta. Pomimo rozlicznych koneksji i znajomości we wpływowych kręgach prawniczych i urzędniczych, nie udało się oskarżonym zamieść sprawy pod dywan ani nawet opuścić aresztu za kaucją. Na takie praktyki nie było już przyzwolenia społecznego. Najlepszym tego dowodem niech będzie fakt, że kiedy ujęto niejakiego Józefa Gawliczka, który zgwałcił, a potem zamordował siedmioletnią dziewczynkę, nikt nie miał wątpliwości, że należy go postawić przed trybunałem doraźnym. A kara mogła być tylko jedna: śmierć przez powieszenie. Działo się to zaledwie kilka miesięcy po ohydnej zbrodni popełnionej przez Ceglarka. I na zakończenie jeszcze pytanie: nie mamy dzisiaj, co prawda, kary śmierci, ale czyż zacytowany powyżej fragment listu redakcji „Tajnego Detektywa” do czytelników z roku 1932 (!) stracił wiele ze swojej aktualności?

Mleczarz Mucha nie mógł zabić

Listonosz Głowala i posterunkowy Pastelski jadą powoli i dostojnie szosą pszczyńską na rowerach. Rozmawiają o planach na sobotni wieczór i niedzielę. Listonosz wiezie w przytroczonych do roweru specjalnych workach z czerwonym paskiem 7400 złotych w bilonie. Ileż to już razy żartowali, że za takie pieniądze mogliby kupić nowego Fiata 508 dla listonosza i jeszcze zostałoby na motocykl Sokół 600 RT M211 dla posterunkowego. Albo że to więcej niż miesięczny dochód samego Pana Prezydenta Rzeczpospolitej. Żarty żartami, wiedzą jednak, że z tych pieniędzy – jak co miesiąc – wypłacone zostaną urzędnicze zarobki i renty w Miedźnej i że ludzie – jak zawsze pierwszego dnia miesiąca – już tych pieniędzy wypatrują. Choć wieziona suma jest spora, nie odczuwają żadnego lęku. Któryż to już raz dostarczają tak duże pieniądze. I co? I nic. Rutyna. Któż by ich tu miał napaść, to spokojne strony. Ale jakby co, przecież mają broń. Pastelski strzelać potrafi, w końcu za coś dostał awans na starszego posterunkowego. Są już blisko Miedźnej, do celu zaledwie cztery kilometry. W agencji pocztowej za dobrze wykonaną robotę pewnie znowu zostaną poczęstowani herbatą i usłyszą pochwały. Nagle widzą przed sobą dwóch mężczyzn, którzy na chwilę przykuwają ich uwagę. Idą w samych skarpetkach, buty trzymając w dłoni. Obaj zajadają jabłka, twarze mają blade, jakby pobielone kredą. Pewnie jacyś mało doświadczeni grzybiarze, którzy posypali twarze środkiem na komary. Tylko czemu nie mają koszyków? Jakieś to wszystko dziwne. To pewnie miastowi, ale jakoś tak biednie ubrani. Kiedy idący z naprzeciwka osobnicy wymijają ich, jakby nie zauważając, skupieni na gryzieniu jabłek, Głowala i Pastelski wracają do zawieszonej na chwilę rozmowy. Nagle padają dwa strzały, jeden po drugim. Obaj mundurowi przewracają się. Napastnicy odciągają listonosza wraz z rowerem na bok, do rowu. Odrywają worki z pieniędzmi. Głowala, ranny w brzuch, żyje jeszcze, prosi ze łzami w oczach, by go oszczędzili, przed oczyma stają mu żona i dziecko. Nie chce ginąć, ma przecież dopiero 31 lat. Jeden z bandytów wyciąga jednak rewolwer i mierzy w głowę. Ma dziwną białą twarz, ale skórę na dłoniach śniadą. Huk jest zwiastunem śmierci.

Nadkomisarz Chomrański i jego ludzie

Po niedługim czasie zaalarmowana kanonadą okoliczna ludność odkrywa przy szosie dwóch postrzelonych. Każdy ich zna, to przecież listonosz Karol Głowala, ich sąsiad z Ćwiklic, i starszy posterunkowy Paweł Pastelski z posterunku w Miedźnej. Obaj cali we krwi, ale policjant rusza się jeszcze, choć nie ma z nim żadnego kontaktu. Wszyscy są przerażeni, słychać płacz, ktoś krzyczy, by ścigać bandytów, inny, bardziej przytomny, biegnie do telefonu, by powiadomić pogotowie i policję o zbrodni. Karetka przyjeżdża dość szybko. Lekarze stwierdzają zgon Głowali, Pastelskiego wiozą prosto na stół operacyjny, dając nadzieję najbliższym. Będzie leżał w szpitalu do 10 października (kiedy umrze), w tym czasie ani razu nie odzyskawszy przytomności. Już wiadomo, że bandyci uciekli do lasu, niektórzy biegną ich tropem, kilkaset metrów dalej, w rowie, odnajdują jednak kolejną ofiarę. To gajowy Józef Masny, którego uciekający zastrzelili z bezwzględnym okrucieństwem. Widać znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Przestępcy chcieli najpewniej wyeliminować świadka, który mógłby ich rozpoznać. Tak więc po napadzie zostawiają dwóch zabitych i jednego ciężko rannego. Wyjątkowe okrucieństwo świadczy o tym, że zbrodni dokonali desperaci, bezlitośni i bezwzględni, gotowi zabijać dalej. Tak brutalnej zbrodni policyjne kroniki nie notowały już dawno. W Pszczynie i okolicach wybucha panika. O zbrodni pod Miedźną piszą dziennikarze w gazetach całego kraju.

Na miejscu przestępstwa pojawiają się policjanci z Pszczyny oraz rezerwa policyjna z Katowic, przyjeżdża wiceprokurator Mehoffer, niedługo później docierają śledczy ze stolicy województwa, którymi dowodzi słynny ze skuteczności nadkomisarz Marian Chomrański. Jego obecność to potwierdzenie dla wszystkich, że sprawa ma najwyższy priorytet, a ujęcie sprawców jest celem nadrzędnym. Katowiccy mundurowi dokonują szczegółowych oględzin miejsca zbrodni i odnajdują to, na co w ogóle nie zwrócili uwagi ich pszczyńscy koledzy: dwa zaledwie nadgryzione jabłka. Policjantom od razu wydaje się to podejrzane, bo kto dziś, w czasach kryzysowych, wyrzuca tak piękne i soczyste owoce zaraz po kilku kęsach. Zaraz obok nich leży częściowo opróżniona butelka wódki. To też nie może być przypadek, bo co jak co, ale butelki ze sporą jeszcze ilością alkoholu nie wyrzuciłby chyba nikt o zdrowych zmysłach. Naczynie również zostaje zabezpieczone na poczet gromadzonego materiału dowodowego. Dalsze oględziny miejsca zbrodni i najbliższej okolicy przynoszą kolejne rewelacje: otóż na piaszczystym poboczu szosy znaleziono liczne ślady bosych stóp. Po bliższym przyjrzeniu się tropom, policjanci dostrzegają na nich pręgi. Już wiedzą, że ci, którzy je po sobie zostawili, byli w samych skarpetkach, które pofałdowały się na stopach. Te same charakterystyczne ślady, ale już głębsze (zostawić je musiał ktoś, kto biegł, a na dodatek miał ze sobą coś ciężkiego), doprowadzają śledczych na skraj lasu. Tu trop się urywa, gdyż kończy się piasek, a zaczyna igliwie. Wiadomo jednak, którędy mordercy pobiegli. Na sto procent policjanci wiedzą też, że na trasie ich ucieczki stanął nieświadomy niczego gajowy Masny, który usłyszawszy strzały, kierował się ku miejscu, skąd się rozległy. Na wystrzały miał wyczulone ucho, tropił od lat kłusowników, przeganiał z lasu włóczęgów. To jednak nie byli kłusownicy, bo strzały oddane zostały z rewolwerów. Bandyci byli z pewnością przekonani, że Masny ich tropi. Zabili go bez namysłu, widząc flintę na jego ramieniu. Bali się też, że jeśli pozostawią go przy życiu, wyda ich lub rozpozna, a przecież za to, co zrobili, przewidziana jest tylko kara śmierci. Cóż tam jeden trup więcej, jeden mniej.

Karawan kursuje w tę i z powrotem z miejsca zbrodni do kostnicy. Jako pierwszy odwieziony zostaje listonosz Głowala, w tym czasie ludzie kłębią się wokół ciała zabitego gajowego. Fotoreporter „Siedmiu Groszy” zdąży jeszcze wykonać z bliska zdjęcie zwłok Masnego w rowie, które następnego dnia ukaże się w gazecie. Tymczasem na miejscu zbrodni i w jego najbliższym sąsiedztwie pracują policyjni technicy. Udaje się wykonać gipsowe odlewy odcisków stóp, śledczy domyślają się, że złoczyńcy nie chcieli zostawić żadnych śladów, a odcisk podeszwy buta jest tropem, z którego wiele można wyczytać. Być może sprawcy naoglądali się w kinie amerykańskich filmów, bo próbowali zatrzeć ślady za wszelką cenę. Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że to, co z ich punktu widzenia jest nieistotne, a więc nadgryzione jabłka, butelka z resztką wódki i odciski stóp, dla policji będzie istotnym materiałem dowodowym.

Mundurowi rozpoczynają przesłuchania miejscowej ludności. Okazuje się, że grzybiarze widzieli dwóch mężczyzn, którzy szli skrajem szosy w samych skarpetkach, buty niosąc w rękach. Podejrzanych osobników zaobserwowali nadleśniczy Hőhn oraz niejaki Pastuszek, którzy opisali ich wyraźnie śledczym. Franciszka Pytlokowa z Jankowic zeznaje, że spotkała w lesie w dniu zabójstwa dwóch dziwnych typków, nawet spojrzała im w oczy i zapamiętała, że jeden z nich miał przeraźliwie bladą twarz. Również córka gajowego potwierdza, że widziała w lesie dwóch groźnie wyglądających piechurów, których się wystraszyła, więc uciekła do domu. Śledczy, idąc domniemanym śladem ucieczki bandytów, trafiają do gospodarstwa Haberloków nad rzeką Pszczynką w Zarzynie. Ich syn, Józef, dwudziestoletni murarz z Katowic, który przyjechał do rodziców na wakacje, tłumaczy, że widział dwóch nieznajomych, którzy przez kładkę na wysokości jego gospodarstwa przeprawiali się przez Pszczynkę. Opisuje ich szczegółowo, jak się później okaże, robi to dla zmylenia tropów, jako że jest z bandytami w zmowie. Policjanci typują na podstawie jednego z rysopisów, powstałych na bazie zeznań Hamerloka, że zabójcą jest niejaki Sączawa. Kiedy pokazują murarzowi jego zdjęcie, ten bez wahania potwierdza, że to jego widział krytycznego dnia. Sączawa ma jednak mocne alibi na dzień zabójstwa, śledztwo zatrzymuje się więc w martwym punkcie.

Za pomoc w ujęciu sprawcy zostaje wyznaczona nagroda: 1000 złotych. Ludziom rozwiązują się języki, pojawiają się nowi świadkowie. Paweł Czyż zeznaje, że kiedy zbierał grzyby krytycznego dnia, zauważył dwóch osobników, którzy maszerowali w samych skarpetkach. Jeden z nich – co zwróciło jego szczególną uwagę – niósł coś pod marynarką (zapewne torbę), z kieszeni marynarki drugiego zaś wystawała kolba pistoletu. Przełomem w śledztwie jest znalezienie zrabowanych przez bandytów pieniędzy, co udaje się osiągnąć dzięki robotnikowi Plewni, który – przechodząc przez las – na jednym z drzew zauważył wycięte nożem znaki układające się w napis „1000 zł”. I faktycznie, wokół drzewa, płytko pod ziemią zakopane były worki z bilonem, a w nich dokładnie 1000 złotych. Plewnia nie przywłaszczył sobie tych pieniędzy, ale poinformował natychmiast policję o znalezisku. Funkcjonariusze udali się we wskazane miejsce, a tam w promieniu kilkunastu metrów odnaleźli złodziejski łup. Z sumy 7400 zł brakowało jedynie 60 zł. Znając tę historię, dziennikarze nie kryją oburzenia, kiedy podczas procesu sądowego bandytów wszelkie zasługi związane z odnalezieniem skradzionych pieniędzy przypisuje sobie komisarz policji z Pszczyny, Witold Szary. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” w wydaniu z 13 sierpnia 1935 roku nawet nie próbuje ukryć irytacji z tego powodu, a butę komendanta, już wypinającego pierś do orderu, karze stwierdzeniem, że „jego zeznania wypadły blado”. Pozostaje mieć nadzieję, że uczciwy robotnik Plewnia otrzymał choćby znaleźne. Kolejna ważna informacja pochodzi od Wilhelma Foltyna z Piasku, który zeznaje, że podczas kąpieli w Dokawie zauważył na dnie i wyciągnął z wody rewolwer. Jak się później okazuje, jest to broń zabrana rannemu policjantowi. Nie wystrzelono z niej ani razu, komplet naboi znajduje się w magazynku.

Giną kury, konie i cielęta

Na miejscu, w Pszczynie i Miedźnej, pracują katowiccy śledczy: starsi wywiadowcy, Józefowie Wiśniewski i Czylok. Znają swój fach, wielokrotnie doprowadzili do aresztowania groźnych śląskich przestępców, z których część zadyndała na szubienicy. Rozpytują ludzi, poszukują świadków, przesłuchują zatrzymanych (tych biorą w krzyżowy ogień pytań albo odgrywają przed nimi role dobrego i złego policjanta: jeden straszy dębową pałką, a drugi częstuje papierosami i czekoladą). Wiśniewski i Czylok wiedzą, że sprawa ma najwyższy priorytet i że mogą nie przebierać w środkach, byle tylko znaleźć krwawych bandytów i postawić ich przed obliczem Temidy. Tego domaga się opinia publiczna, przełożeni i politycy. Dziennikarze nie dają policji spokoju w tej sprawie: dopytują, drążą, naciskają, a nawet strofują za nieudolność. Trudno pracuje się pod taką presją. Trwają zatrzymania osób z półświatka, które są przepytywane na okoliczność zbrodni. Początkowo podejrzenia kierują się w stronę niejakiego Michała Ochmana, który w czasie pobytu w więzieniu opowiadał kolegom spod celi o swoich planach napadu na listonosza z Miedźnej. Ochman zostaje aresztowany, okazuje się jednak, że na czas zbrodni ma mocne alibi, trzeba go więc wypuścić. Śledczy nie ustają jednak w pracy i w końcu pojawiają się efekty tego zaangażowania. Starszy wywiadowca Józef Czylok dowiaduje się od niejakiego Gellerta z Suszca, że w towarzystwie Cyganów niejaki Szeterlok przechwala się, że dokonał tego napadu pod Miedźną, o którym piszą wszystkie gazety. Szeterlok nie jest Cyganem, ale przystał do bandy Burjańskiego, znanej wszystkim policjantom z miejsc, gdzie tabor się zatrzymywał. Ludzie mówią, że Szeterlok chciał się żenić z córką Burjańskiego (Wincenta), dlatego dołączył do taboru. Żona Gellerta, która się o tym dowiedziała, jest Cyganką, ale z obozu wrogo nastawionego do Burjańskich. Śledczy zaczynają kojarzyć fakty. Wiedzą od miejscowych, że pod koniec sierpnia w lasach pod Suszcem pojawił się spory, bo składający się z dziewięciu rodzin, obóz cygański, któremu przewodził niejaki Burjański. Okoliczna ludność niezbyt się z tego sąsiedztwa ucieszyła, bowiem – jak czytamy w dzienniku „Siedem Groszy” z 18 kwietnia 1935 roku – „Cyganki w sprytny sposób wyłudzały od gnębionych kryzysem gospodarczym wieśniaczek pieniądze, odzież itp., zaś w nocy wybierali się na »polowanie« mężczyźni”. W okolicy zaczęły ginąć kury, komuś skradziono cielę, jeden z gospodarzy rano nie znalazł w stajni konia. Policjanci – choć domyślają się, kto stoi za kradzieżami – nie mogą nic zrobić, bo złodzieje nie pozostawiają śladów, są wyjątkowo sprytni, przez co nie można im niczego udowodnić. Śledczy wiedzą, że mężczyźni mieszkający w obozie mają już na swoim koncie wyroki, a dwudziestoczteroletni Szeterlok, o którym wspominał Gellert, trafiał już za kratki… piętnaście razy! Tyle tylko, że Cyganie nie specjalizowali się w mokrej robocie. Owszem, kradli i wyłudzali pieniądze, ale żeby zabijać? Choć zaraz, przecież niedawno było coś w gazecie o Cyganach, którzy napadli na rolnika w Wilchwach i postrzelili go. Ta sama banda napadła na skład kolonialny w Mszanie, gdzie usiłowała zastrzelić właściciela. Wśród sprawców był również niejaki Burjański, gazety pisały, że złoczyńcom udało się uciec za granicę. Trzeba więc bliżej przyjrzeć się obozowi i jego mieszkańcom, ale dyskretnie, by nie zaogniać i tak już napiętych ich stosunków z miejscową ludnością i nie sprowokować linczu, czy – nie daj Boże – zamieszek na tle rasowym.

Pojawia się kolejny trop. Policja już ma zamknąć bez wykrycia winnych sprawę napadu na agencję pocztową (zrabowano 70 złotych gotówką i znaczki pocztowe za 350 złotych) w Warszowicach oraz kradzieży w tamtejszej restauracji (tu zniknęła wódka oraz m.in. jabłka). Śledczy zaczynają jednak łączyć ten napad z potrójnym zabójstwem pod Miedźną i szybko potwierdzają jednoznacznie, że na miejscu zbrodni znalezione zostały butelka wódki i jabłka, skradzione w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1934 roku z obrabowanej restauracji w Warszowicach. Pętla zaczyna się zaciskać, a rozwiązanie sprawy, prowadzonej pod wyjątkową presją opinii publicznej i prasy, jest już na wyciągnięcie ręki.

Rysiek robi awanturę w magistracie

Jak z nieba spada prowadzącym dochodzenie wiadomość, że w katowickim ratuszu karczemną awanturę po tym, jak nie przyznano mu zapomogi, urządził dobrze znany policjantom Bernard Burjański vel Ryszard Pająk, pseudonim Rysiek. Agresywnego mężczyznę, którego nie mogło utrzymać kilku rosłych funkcjonariuszy, osadzono w areszcie. Ależ to jest na rękę katowickim śledczym: nie musząc wchodzić do cygańskiego obozu ani wywlekać stamtąd nikogo, mają jednego z jego mieszkańców w areszcie do wyłącznej dyspozycji. Nie wiadomo, prośbą, groźbą czy szantażem, policjanci wydobywają z niego zeznania, na które czekali tak długo. Rysiek potwierdza, że za potrójnym morderstwem stoi banda Burjańskiego, przyznaje się też do udziału w napadzie na agencję pocztową i restaurację w Warszowicach. Więcej informacji śledczym nie potrzeba, w wyniku zorganizowanej obławy w lesie pod Tychami aresztowani zostają wszyscy podejrzani o udział i pomocnictwo w morderstwie. Za kratki trafia łącznie jedenaście osób, w tym Józef Hamerlok, który wprowadził w błąd policję i współpracował z bandą Burjańskiego. Aresztowani są wściekli na Ryśka, że ich wydał. Jeden z nich krzyczy do niego na więziennym dziedzińcu: –Tyś jest Cygan, a cyganić nie umiesz!

W połowie listopada 1934 roku o ujęciu szajki triumfalnie informują wszystkie gazety w Polsce, nawet wileński „Kurjer Nowogródzki” poświęca tej sprawie spory artykuł, a łódzkie „Echo” z 15 listopada 1934 roku triumfalnie obwieszcza, że „zagadka została wreszcie rozwiązana”. Katowickim śledczym nie szczędzi się pochwał. Sprawa była wszak wyjątkowo trudna, a oskarżani są ludzie, którzy nawet nie znają swoich dat urodzenia, często nie posiadają też żadnych dokumentów, a jeśli już, to – oprócz krajowych – także czechosłowackie czy też niemieckie.

W półrocznym śledztwie udaje się ustalić chronologię wydarzeń, większość z zatrzymanych przyznaje się do udziału w zbrodni (niektórzy poskarżą się potem, że policja wymogła na nich zeznania, bijąc ich dębową pałką, inni opowiadają, że śledczy częstowali ich czekoladą i poili wódką w zamian za zeznania po ich myśli). Dziennikarze relacjonują, że członkowie bandyckiej szajki „załamali się psychicznie i z płaczem, jeden po drugim, przyznawali się do winy, wyrażając przy tym skruchę”. Konsekwentnie wypierali się tego jedynie sami zabójcy: Czeniek Burjański vel Władysław Bałacz (pseudonim Moryc) oraz Józef Daniel vel Marcin Majewski (pseudonim Alfred). Moryc zeznaje, że zabójcą jest niejaki Mucha, mleczarz z zawodu, i dopóki nie zostanie on aresztowany, odmawia współpracy i nie przyjmuje wyroku. Policja sprawdza wszystkich mężczyzn o nazwisku „Mucha”, w tym takich, którzy w swojej karierze zawodowej mają lub mieli „mleczarski epizod”, ale ci posiadają porządne alibi na czas popełnienia zbrodni. Choć wszyscy świadkowie mówią o dwóch bandytach w pobliżu miejsca przestępstwa, w śledztwie do grona bezpośrednich zabójców dołączony zostaje trzeci – Józef Szeterlok (reporterzy zapisują też jego nazwisko jako „Szaterlok” czy „Szesterlok”). Z zeznań członków bandy wynika, że Szeterlok nie dość, że był pomysłodawcą napadu, to jeszcze zabił gajowego Masnego i dobił listonosza Głowalę. Tego trzymają się niemal wszyscy. Policjanci przymierzają teraz gipsowe odciski stóp, które zabezpieczyli na miejscu zbrodni. Bandyci są zdezorientowani. Okazuje się, że pasują idealnie. Szeterlok skarży się, że policja miała tylko dwa odciski, a trzeci, ten pasujący do jego stopy, wykonała już później, tylko po to, by go wrobić w morderstwo.

Z zeznań wynika, że bandyci zaplanowali napad w detalach. O tym, że listonosz ma w torbie kilka tysięcy złotych i że zawsze przejeżdża tą samą trasą pierwszego dnia miesiąca w asyście posterunkowego, bandyci dowiedzieli się od Józefa Hamerloka, który pochwalił się im, że wie o tym od sąsiada, któremu Głowala dostarcza rentę. Listonosz miał się chełpić, że miewa w torbie nawet 8000 złotych. Dodatkowo (za 10 złotych) rano o 8.30 Hamerlok pomaga bandytom w przeprawie przez rzekę Pszczynkę, przyrzucając przez nią kładkę. Słyszy jak Andrzej Richter vel Edward Burjański i Szeterlok mówią: „zastrzelą ich, ale pieniądze muszą zdobyć”. Mając zabezpieczony odwrót i zaplanowane wszystkie działania, szajka udaje się do Warszowic, by zdobyć trochę gotówki (skok na agencję pocztową) oraz posilić się przed drogą (napad na restaurację) i wzmocnić wódką. Chcą jeszcze obrabować szkołę w Czarnkowie, ale płoszy ich groźny pies na placu i zapalone światło w oknie sąsiedniego budynku. Potem udają się w kierunku Ćwiklic, idąc lasem i opłotkami, tak by ich nie widziano. Za wszelką cenę nie chcą się dać rozpoznać. Dla zmylenia tropów, gdyby z daleka zobaczyli ich jacyś grzybiarze, malują sobie twarze na biało. Celem tego jest nie tylko zamaskowanie właściwych rysów i ciemnej karnacji, ale również zmylenie ewentualnych świadków, którzy – dojrzawszy bandytów z daleka – powinni zapamiętać białe twarze. Dzielą się rolami: trzech zostaje wyznaczonych do zabijania, reszta ma stać na czatach, pomóc w transporcie łupu i asekurować kolegów. Śledczy ustalają, że do posterunkowego Pastelskiego strzelał Czeniek Burjański (Moryc), do listonosza Głowali – Józef Daniel (Alfred) z Szeterlokiem, a gajowego Masnego zabił Szeterlok. I takie właśnie ustalenia znajdą się w akcie oskarżenia. Reszta bandy (Józef Burjański, Bernard Burjański, Daniel Burjański, Edward Burjański, Franciszek Burjański, Antoni Burjański oraz wspólnik, Józef Hamerlok) otrzyma pomniejsze zarzuty, za które grożą maksymalnie cztery lata pozbawienia wolności. Szeterlok nadal tłumaczy, że jest wrabiany, że nie było go w tym czasie na Śląsku, że pozostali członkowie bandy zmówili się przeciwko niemu. Bezradny, próbuje popełnić samobójstwo za pomocą stłuczonego lusterka, ale zostaje odratowany. W końcu, już w trakcie procesu, przyzna się do zabicia gajowego Masnego, tłumacząc, że uczynił to w przypływie silnego wzruszenia. Widocznie śledczy bądź adwokaci wytłumaczyli mu, że jedyną szansą na uniknięcie spotkania z katem jest przyznanie się do winy.

Czemu nie gadacie, wy wilki, antychrysty?

Po dziewięciomiesięcznym śledztwie, prowadzonym pod nadzorem sędziego Zdankiewicza z katowickiego Sądu Okręgowego, przychodzi czas na rozprawę sądową. Towarzyszy jej ogromne zainteresowanie. W dniach, w których toczy się rozprawa, sala jest wypełniona po brzegi, a gmach sądu otoczony przez tłumy. Dodatkowo do Pszczyny ciągną liczne cygańskie tabory, w dniu rozpoczęcia procesu całe miasto jest otoczone koczowiskami. Siły porządkowe mają trudne zadanie niedopuszczenia do rozruchów na tle rasowym, dowódcy wiedzą doskonale, że wystarczy iskra, by doszło do zamieszek, o których z pewnością będzie głośno nie tylko w kraju, ale i za granicą. Taki temat nagłaśniałyby szczególnie gazety w III Rzeszy i Związku Sowieckim, z pewnością rozlana w Pszczynie krew zaszkodziłaby wizerunkowi Polski na arenie międzynarodowej.

8 sierpnia o godzinie 9.30 rozpoczyna się rozprawa, której przewodniczy dr Herwy, wotantami są sędziowie Stankiewicz i Stodolak. Oskarża prokurator Kulej, bronią adwokaci Matyja, Guzy i Zbisławski. Już od początku wiadomo, że proces będzie miał swoją dramaturgię i będzie widowiskowy. Kiedy sędzia Herwy rozpoczyna odczytywanie trzydziestostronicowego aktu oskarżenia, wstaje z miejsca Józef Szeterlok i podniesionym głosem zwraca się do współoskarżonych: –Dlaczego teraz nie gadacie, wy wilki, antychrysty? Ile ja za was krwi przelałem, a wyście mnie tutaj posadzili? Dlaczego teraz nie gadacie? Gdy sędzia próbuje go uspokoić, ten, już nieco spokojniejszym głosem, tłumaczy: – Nie mogę milczeć z bólu i rozpaczy.

W trakcie odczytywania aktu oskarżenia, które przeciąga się w nieskończoność, podsądni uśmiechają się ironicznie, cały czas dają sobie też znaki. Powagę zachowują jedynie Moryc, Alfred i Szeterlok, którym grozi kara śmierci. Kiedy – zapewne dla wzmocnienia dramaturgii na potrzeby przyszłych relacji prasowych – zostają wprowadzone rodziny zamordowanych, w sali widać poruszenie i wzruszenie na widok łkających wdów i osieroconych dzieci. Oskarżeni patrzą na to widowisko wyniośle, szloch owdowiałych kobiet nie robi na nich najmniejszego wrażenia, za to intensywnie naradzają się między sobą. Sędzia Herwy ociera pot z czoła i co chwila poprawia okulary. Wie, że musi odczytać cały akt oskarżenia, jest też pewien, że ten proces będzie wyjątkowo trudny, a on będzie miał wielkie problemy z zapanowaniem nad emocjami oskarżonych i reakcjami widowni. Nie na rękę jest mu też udział tak licznej reprezentacji dziennikarzy z całego kraju. Nie przepada za nimi. W duchu modli się więc o jak najszybsze zakończenie, wie dobrze, że to on poniesie wszelkie konsekwencje, jeśli wyrok nie będzie zgodny z oczekiwaniami wszystkich i że odpowiada za to – przed przełożonymi i opinią publiczną – swoją karierą i honorem.

Jako pierwszy zeznaje Józef Hamerlok, który potwierdza zeznania ze śledztwa, dodając, że otrzymane od bandytów 10 złotych przeznaczył na zakup chleba i kiełbasy. Tłumaczy, że celowo wprowadzał śledczych w błąd, zwodził i podawał fałszywe rysopisy, bo bał się zemsty Cyganów, którzy ponoć za wydanie ich zagrozili mu śmiercią. Pogrąża zeznaniami przede wszystkim Szeterloka. Jako kolejny zeznaje Józef Burjański, zwany Polokiem II Rudym, siedemnastolatek, karany już wcześniej osadzeniem w zakładach poprawczych. Polok II Rudy ma rudą czuprynę (co tłumaczy jego pseudonim) i jasną karnację, nie ma w sobie nic cygańskiego, choć jest synem Cyganki Burjańskiej. Oskarżony zarzeka się, że nie brał udziału w napadzie, podejrzewa, że jest wrabiany przez pozostałych, „bo on nie jest po Cyganie”, a jego biologiczny ojciec jest ponoć… policjantem w Krakowie. Pomimo tego, oskarża tutejszych funkcjonariuszy, że próbowali go w śledztwie skłonić do zeznań po ich myśli, a perswadowali mu to… częstując go czekoladą. Choć boi się zemsty, postanawia – zachęcony przez sędziego Herwego – mówić. Jako głównego sprawcę i pomysłodawcę napadu wskazuje Szeterloka, który ideę tę miał zaprezentować parę miesięcy wcześniej, podczas postoju pod Pielgrzymowicami. Polok przyznał się, że w czasie zbrodni stał na czatach. Andrzej Richter vel Edward Burjański (pseudonim Helines) płaczliwym głosem i ze strachem odmalowanym na twarzy tłumaczy, że boi się zemsty kompanów za obciążające ich zeznania, więc odwołuje wszystko, co powiedział w śledztwie, bo przecież „Cygan nie splamiłby sobie rąk krwią ludzką”. Kiedy sędzia tłumaczy mu, że może sobie tylko pomóc, mówiąc prawdę, postanawia potwierdzić wcześniejsze zeznania. Najmocniej podkreśla rolę Józefa Daniela, Alfreda, który dobił listonosza Głowalę, kiedy ten błagał o darowanie mu życia.

Oskarżeni co chwila wstają, podnoszą głos, wykłócają się z przesłuchiwanym, wygrażają sobie nawzajem. Sędzia Herwy patrzy bezradnym wzrokiem na to, co się dzieje w sali. Próbuje przywoływać podsądnych do porządku, ale niewiele to daje, w jego zachowaniu niewiele jest stanowczości, łagodne oblicze i niezbyt donośny głos raczej nie pomagają w zbudowaniu autorytetu u zasiadających na ławie oskarżonych, których nie przeraża też w ogóle fakt, że dr Herwy jest dla nich teraz panem życia i śmierci i może posłać niektórych z nich na szubienicę, a innych na długie lata za kratki. Rozzuchwaleni bandyci, widząc już, że przewodniczący nie stosuje żadnych kar za zniewagę sądu ani sankcji za zakłócanie rozprawy, z czasem zrobią z procesu szopkę. Dziennikarz „Siedmiu Groszy”, by oddać atmosferę panującą w sali sądowej, daje swojemu artykułowi tytuł: „Cyganie płaczą, żalą i kłócą się przed sądem w Pszczynie”.

Wincent nie wyznaje się na miesiącach

Drugiego dnia rozprawy sytuacja nie zmienia się nic a nic, nad emocjami w sali trudno zapanować. Franciszek Burjański zeznaje jako pierwszy, trzęsie się na całym ciele, zachowuje się i mówi nerwowo. Przyznaje się do napadu rabunkowego na agencję pocztową i restaurację w Warszowicach, wyjaśnia też, że prosto stamtąd udali się wraz z kompanami lasem w kierunku miejsca późniejszego napadu na Głowalę i Pastelskiego, pogrąża zeznaniami przede wszystkim Szeterloka. Podenerwowany już sędzia Herwy pyta: –Dlaczego tak kradniecie, przecież pomiędzy Cyganami mogą też być porządni ludzie? Indagowany ripostuje: –Między Cyganami może być także porządny człowiek. Ja mam tylko wóz i konia, a pracy nie mam, mam natomiast wielką biedę, więc radzę sobie jak mogę. Poza tem muszę wyżywić kobietę, 5 dzieci i starą matkę.

Antoni Burjański, zwany Kufraczem, jako jeden z nielicznych na ławie oskarżonych wie, ile ma lat (53), ale dokładnej daty urodzenia już nie zna. Potrafi za to podać miejsce swego przyjścia na świat: lasy pszczyńskie. Czuje się przez to niemal jak miejscowy. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” ocenia, że wygląda on na „średnio rozgarniętego umysłowo”, po każdym zdaniu podkręca okazały wąs. Kufracz zarzeka się, że nie brał udziału w napadzie i dziwi go, że jego nazwisko pojawia się w zeznaniach innych oskarżonych. Deklaruje, że ma alibi, że tego dnia był w Zagłębiu Dąbrowskim, w dowód czego przedstawia listę świadków, którzy to potwierdzą (jak się później okaże, byli oni namawiani, by poświadczyli nieprawdę). Na zakończenie zeznania Kufracz dodaje: –Bóg jest sprawiedliwy i o wszystkim wie najlepiej.

Przed obliczem sądu staje teraz Bernard Burjański vel Ryszard Pająk, dziarski dwudziestolatek o pseudonimie Rysiek. Ten sam, który – aresztowany w katowickim magistracie po wszczętej przez siebie awanturze – wsypał swoich kompanów. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” ocenia, że „robi wrażenie inteligentnego”. Już na wstępie podsądny płaczliwym głosem prosi o wyznaczenie mu obrońcy z urzędu, gdyż „sprawa ta jest dla niego nadzwyczaj ważna”. Łamiącym się głosem mówi, że jest sam na świecie i nikt o niego nie dba. Bardziej już stanowczo zarzeka się, że ani on, ani Kufracz w napadzie udziału nie brali. Rysiek prosi o powołanie aż 29 świadków, którzy mają zaświadczyć, że pod Miedźną go nie było (jest to ciekawe o tyle, że w śledztwie zeznał jednak, że widział jak rewolwer zabrany posterunkowemu został wyrzucony do rzeki Dokawy, co jest już wystarczającym dowodem, że w napadzie brał udział). Rysiek zastanawia się, dlaczego inni pogrążają go w swoich zeznaniach, po czym odpowiada sobie sam na to pytanie, że pewnie dlatego, iż ma w Pszczynie narzeczoną, Dudkównę, która Cyganką nie jest, a właśnie przez to inni stracili do niego zaufanie i grozili mu śmiercią, jeśli nie będzie zeznawał po ich myśli. W trakcie przesłuchania Ryśka dochodzi do kłótni, w której biorą udział wszyscy oskarżeni, zarzucając sobie nawzajem wysyłanie grypsów do konkubin, które mają zadbać o zapewnienie im alibi. Sędzia Herwy już nawet nie próbuje uciszyć awanturujących się, patrzy tylko przed siebie bezradnym wzrokiem. Kiedy kłótnia wygasa, Rysiek dopowiada, że wszystkim oskarżonym zależy na maksymalnym zagmatwaniu sprawy, bo faktyczni mordercy znajdują się na wolności.

Jana Daniela vel Daniela Burjańskiego, pseudonim Wincent, dziennikarze oceniają jako człowieka wystraszonego, który „zeznaje głosem płaczliwym i próbuje u sędziów wzbudzić litość”. Reporter „Siedmiu Groszy” dopowiada, że jest „to typowy przedstawiciel rasy cygańskiej i wskazuje na to każdy jego gest, każde jego poruszenie”. Wincent oczywiście nie uczestniczył w napadzie, a o potrójnym morderstwie, którego podobno dokonał niejaki Mucha, dowiedział się od współoskarżonego, Alfreda, któremu pożyczył – i do tego może się akurat przyznać – rewolwer, wykorzystany przezeń do napadu na agencję pocztową w Warszowicach. Można odnieść wrażenie, że Wincent chroni Szeterloka, nie obciąża go w swoich zeznaniach. Na każde kłopotliwe pytanie odpowiada: –Nie wyznaję się na miesiącach. Nie rozumie, dlaczego inni zeznają, że brał udział w napadzie, skoro nie brał. Domyśla się, że robią to z zemsty, bo „inni Cyganie przedstawiają osobną rodzinę”. W związku z tym Wincent odwołuje wszystkie zeznania złożone w śledztwie.

Dziennikarz „Siedmiu Groszy” nie ma wątpliwości, że kolejny z przesłuchiwanych, Józef Daniel vel Marcin Majewski, pseudonim Alfred, który odpowiada za zabójstwo, „przedstawia typ zawodowego zbrodniarza”. Oskarżony odpowiada śmiało, mówi szybko, „jest zupełnie zrównoważony, nie zdradza żadnego zaniepokojenia”. Przekonuje sąd, że uczestniczył w rabunku w Warszowicach, ale nie brał udziału w napadzie na policjanta i listonosza, oskarża o to Kufracza, innych chroni w swoich zeznaniach. Alfred ma alibi: ponoć w dniu potrójnego morderstwa był w okolicach kopalni „Waleska” pod Łaziskami, gdzie od strażnika kopalnianego otrzymał w ramach „wymiany barterowej” skrzypce i dwa złote za psa. Tym razem sędzia Herwy przejmuje inicjatywę, dowodząc podsądnemu, że sytuacja, o której opowiada miała miejsce, ale kilka tygodni przed napadem, Alfred zaś słał z aresztu grypsy do kobiet z obozu z żądaniami zapewnienia mu alibi. Oskarżony – pomimo udowodnienia mu ewidentnego kłamstwa – nadal wypiera się udziału w zbrodni.

Petryna całowała świadka po butach

Trzeci dzień procesu, któremu każdego dnia towarzyszyło coraz to większe zainteresowanie, rozpoczął się od przesłuchania jednego z głównych oskarżonych, niespełna trzydziestoletniego Czeńka Burjańskiego vel Władysława Bałysza, pseudonim Moryc. Choć przestępca ten jest wyzywający, arogancki, a wobec sędziów bezczelny, przy tym często podnosi głos, dziennikarz „Siedmiu Groszy” – nie wiedzieć czemu – ocenia w wydaniu z 11 sierpnia 1935 roku, że „robi wrażenie bandyty-dżentelmena”, jest przy tym przystojnym i silnym mężczyzną. Być może sprawozdawca zapomniał na chwilę, że ma przed sobą bezwzględnego bandytę, który jest współsprawcą potrójnego morderstwa, być może zaimponowała mu pewność siebie Czeńka, co potęgować mogła dodatkowo wobec takiej buty bezradność sędziego-przewodniczącego, a być może o takiej diagnozie zdecydowały inne jeszcze względy. Dziś to już nieistotne. Z perspektywy czytelnika tej relacji na pewno słowa takie były jednak nie na miejscu i musiały irytować, być może dziennikarz poniósł tych zachwytów konsekwencję (nie dowiemy się tego, gdyż teksty w „Siedmiu Groszach” nie były podpisywane, więc trudno prześledzić dalsze losy autora). Czeniek przyznaje się do napadu na agencję pocztową w Warszowicach, stanowczo wypiera się jednak udziału w potrójnym morderstwie. Podobnie jak w śledztwie, upiera się, że sprawcą jest mleczarz Mucha i dopóki on nie zostanie doprowadzony przez sąd, on, Czeniek Burjański, odmawia jakiejkolwiek współpracy i żadnego wyroku nie przyjmie.

Dwudziestoczteroletni Józef Szeterlok jest doskonale znany policji i sądom, za kratki trafiał – pomimo młodego wieku – już piętnaście razy. Nie jest Cyganem, do bandy przystał, bo chciał poślubić córkę Wincenta. Coś jednak musiało się wydarzyć, bo plany matrymonialne wywietrzały z głowy Szeterloka szybko, nie doszło nawet do zaręczyn. Oskarżony jest przekonany, że Cyganie mszczą się na nim za to, postanowili wrobić go w zabójstwo i posłać na stryczek. Szeterlok przedstawia jednak – dość wiarygodne nawet dla dziennikarzy – alibi, w świetle którego w dniu popełnienia morderstwa przebywał w Niżankowicach w Przemyskiem. Co tam robił? Udał się do tej miejscowości, bo słyszał, że wypłacają tam wysokie zapomogi dla bezdomnych. Zapytany przez sędziego, co jest dla niego dużą sumą, odpowiada natychmiast, że 4–5 złotych. Szeterlok zarzeka się, że otrzymał z tamtejszego urzędu 50 groszy zapomogi, za które kupił sobie mleko, bułki i masło. Może to potwierdzić panna Helena Mróz, którą poznał dzień przed pojawieniem się w Niżankowicach (czyli ostatniego sierpnia 1934 roku) i od razu się jej oświadczył. Para wyjechała niezwłocznie do Przemyśla, by załatwiać formalności związane ze ślubem. 25 września 1934 roku Szeterloka aresztowano w Nisku za obrabowanie studenta prawa (prawdopodobnie dał się złapać, kiedy wiedział już, że policja jest na jego tropie, wychodząc z założenia, że w areszcie go szukać nie będą). Już zza krat pisał do brata, by przesłał mu dokumenty niezbędne do zawarcia małżeństwa. Teraz zadaniem sądu będzie skonfrontowanie zeznań Szeterloka z dokumentacją urzędową w Niżankowicach oraz wezwanie świadków, którzy mogą uwiarygodnić jego wersję lub ją obalić. Wszystko to z pewnością wydłuży proces i spowoduje wzrost kosztów.

Wilhelm Kafej z Mikołowa zeznaje, że po zbrodni była u niego Cyganka Petryna, kobieta Moryca. Mówiła mu o morderstwie listonosza, policjanta i gajowego, dodając zarazem, że Moryc tam był. Petryna próbowała przekupić świadka ubrankiem dziecięcym, całowała go po butach – błagała, by poświadczył on obecność Moryca krytycznego dnia w Mikołowie (swoją drogą, świadek ubranko wziął, a przed sądem opowiedział o całej sytuacji, pogrążając tym Moryca i jego wysłanniczkę). Również inni świadkowie tego dnia zeznają, jak próbowano ich przekupić za zapewnienie alibi. Przodownik Gustaw Chmiel z katowickiej policji wyjaśniał, w jaki sposób śledczy wpadli na trop bandytów. Podkreślił negatywną rolę Hamerloka, który celowo wprowadził policjantów w błąd, przez co skutecznie opóźnił śledztwo.

Kolejny dzień procesu rozpoczął się od przesłuchania sędziego Lipińskiego z Pszczyny, który przesłuchiwał oskarżonych (ówczesnych podejrzanych) podczas śledztwa. Świadek zeznaje, że kiedy poinformował Wincenta, iż pozostali przyznali się do winy, ten – oburzony – oświadczył, że „postąpili bardzo źle i nie po cygańsku”. Moryc żalił się, że policjanci regularnie go biją, chcąc wymusić zeznania po swojej myśli. W wyniku zarządzonych obdukcji nie stwierdzono jednak żadnych śladów pobicia. Sędzia zauważył w trakcie śledztwa, że oskarżeni często porozumiewają się między sobą na migi, np. „zakrywali sobie prawą ręką oko, ściskali własne dłonie itp.” Tajniki tej specyficznej mowy ciała objaśnił mu dopiero Polok II Rudy, który wytłumaczył śledczemu, że prawa ręka na oku oznacza „nie przyznawaj się”, złączone ręce zaś – „kłamać i mataczyć”.

Z wielką uwagą wysłuchano zeznań starszego przodownika policji śledczej z Katowic, Józefa Wiśniewskiego, który znacznie przyczynił się do ujęcia sprawców potrójnego morderstwa. Funkcjonariusz opowiedział o śledztwie, kolejnych dowodach, wnioskach z przesłuchań ludzi z półświatka, relacjach z informatorami i przełomie w śledztwie, którym były informacje o Szeterloku chwalącym się udziałem w zbrodni, oraz aresztowanie Ryśka w katowickim magistracie. To właśnie Rysiek miał powiedzieć w trakcie śledztwa do współwięźnia, że jak „wszystko pójdzie dobrze, to w Pszczynie staną trzy szubienice”. Wiśniewski opowiadał też, jak w którymś momencie aresztowani zaczęli się nawzajem pogrążać, a nawet denuncjować nawzajem (np. Moryc doniósł przesłuchującym go, że Szeterlok wysyła z aresztu grypsy, które dzięki temu przechwycono). W podobnej tonacji wypowiada się dzień później współpracownik Wiśniewskiego, starszy przodownik Józef Czylok, który opowiada m.in. o zeznaniach świadka Gellerta (opisanych już wcześniej), które naprowadziły policję na ślad bandy. Rzeczowe wyjaśnienia Czyloka próbują zdeprecjonować oskarżeni, którzy obwiniają go o to, że w trakcie śledztwa, a nawet podczas wizji lokalnej na miejscu zbrodni, poił ich wódką.

Tymczasem podsądni wpadają na nowy pomysł, którego głównym celem jest okpienie sądu: mnożą świadków, którzy mają im zapewnić alibi (jeden tylko Rysiek żąda powołania ich aż 29). Można odnieść wrażenie, że domagają się powołania każdej osoby, z którą się kiedykolwiek zetknęli. Sąd wcześniej wyrażał na to zgodę (podobnie jak funkcjonariusze w czasie śledztwa), nie bacząc na koszty i utrudnienia natury logistycznej. Świadkowie tacy już przed obliczem sądu bądź sami przedstawiali alibi, że krytycznego dnia nie mogli się z oskarżonymi spotkać, pogrążali ich, bądź też kompletnie nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. W końcu sytuacja ta zirytowała prokuratora Kuleja, który – uderzywszy pięścią w stół – stanowczo oprotestował kolejne żądania oskarżonych o powoływanie tabunów świadków, przewidując, że dzięki temu proces będzie trwał w nieskończoność (a świadkowie ci i tak niewiele wnoszą do sprawy, a jeśli już, to pogrążają tych, którzy domagali się ich powołania).

Przed obliczem sądu przewijają się dziesiątki osób, rozprawa trwa już ponad tydzień. Zachowanie oskarżonych nadal jest skandaliczne, subordynacji z ich strony brak, sędzia-przewodniczący marzy tylko o tym, by ten proces się już skończył, nie radzi sobie najlepiej, jest zbyt mało stanowczy. Ale sprawa jest złożona, trzeba uważać na każde wypowiedziane słowo, by potem nie być bohaterem nagłośnionego przez prasę skandalu. Co innego, gdyby proces odbywał się w procedurze doraźnej (jak w głośnych przypadkach Ziemskiego i Siwca). Wtedy w ciągu kilku dni główni oskarżeni osądzeni zostaliby na karę śmierci, a wyrok bez żadnych odwołań i dyskusji wykonano by niezwłocznie. Jest jednak inaczej. Taktyka oskarżonych, w głównej mierze analfabetów, polegająca na mąceniu, gmatwaniu, odwoływaniu i zmianie zeznań, powoływaniu stad świadków, próbie wzruszania sądu (np. biedą i głodem), oskarżaniu się nawzajem, pokazowych kłótniach, udawaniu osób ograniczonych umysłowo, konfabulowaniu i mataczeniu (połączona z regularnie wysyłanymi grypsami poza mury więzienia) okazuje się wyjątkowo skuteczna i obnażająca słabość zgromadzonych dowodów, a co za tym idzie – brak profesjonalizmu śledczych i prawników. Pod koniec procesu chaos jest tak wielki, że już kompletnie nie wiadomo, kto był na miejscu zbrodni, a kto nie. Główni oskarżeni konsekwentnie nie przyznają się do winy, o potrójne zabójstwo konsekwentnie obwiniając tajemniczego mleczarza Muchę. Pora kończyć ten proces, zanim prasa okrzyknie go farsą.

Pająk zabawia publiczność

Ostatni dzień przesłuchań świadków przypada na 16 sierpnia 1935 roku. Zainteresowanie ogromne, w sali sądowej nadkomplet publiczności i tłumek dziennikarzy, z niezwykłą prędkością zapełniających równym pismem notesy i kajety. Niełatwą mają pracę. Zaraz na początku rozprawy sędzia postanawia być bardziej stanowczym niż wcześniej, toteż – co odnotowuje dziennik „Siedem Groszy” w wydaniu z 17 sierpnia 1935 roku – pyta głównego oskarżonego: – Szeterlok! Czy wasze sumienie jeszcze się nie odezwało? Na co oskarżony odpowiada z ironią: – Ja mam czyste sumienie. Moja robota wyglądałaby inaczej. Nie byłoby na pewno trupów, bo ja rabuję, ale nie morduję.

Przed obliczem sądu staje Rysiek (Ryszard Pająk), który opowiada epizody ze swojej złodziejskiej kariery. Jego opowieść jest przerywana co chwilę wybuchami śmiechu w sali, jakby wszyscy nagle zapomnieli, że sądzeni są sprawcy i wspólnicy w zabójstwie trzech osób. Rysiek – który pierwszy raz w życiu ma takie audytorium – opowiada, jak kiedyś w trójkę zakradli się w nocy do chlewika pewnego gospodarza z Wyr, którego okradali często. Ten gospodarz wpadł na stary jak świat, ale za to skuteczny sposób na nieproszonych gości: na cienkim sznurku nad drzwiami do chlewika powiesił cegłę, pociągnięcie za klamkę powodowało, że cegła spadała. Kiedy szajka zakradła się pod chlewik, Rysiek szarpnął za drzwi i cegła spadła mu na głowę. Wśród śmiechów publiczności demonstruje bliznę pod włosami, którą ma do dzisiaj. Tamtej nocy nie dość, że uciekli w popłochu, to jeszcze długo, długo bolała go głowa, a i rana nie chciała się szybko zagoić. Za to sprytny gospodarz miał już spokój, bo wspólnicy nie chcieli się już dowiedzieć, jaką kolejną pułapkę na nich zastawi. Kiedy indziej wybrał się na rabunek pod Ochojec, do domu pewnego kolejarza, w wyprawie towarzyszyli mu współoskarżeni: Helines i Polok II Rudy. Kiedy próbowali się dostać do domostwa, krzepki gospodarz, który się na nich zaczaił, chwycił Helinesa, podniósł do góry i rzucił nim o ziemię. Ten – choć obolały – podniósł się szybko z ziemi, po czym cała trójka uciekła co sił w nogach, ciemność gwarantowała im bezpieczeństwo, na miejscu został jednak kapelusz Helinesa. Po jakimś czasie do obozu wtargnęli policjanci, którzy przypuszczali, że właśnie stąd wywodzą się rabusie. Zarządzono złożenie wszystkich ubrań na środku placu. Policjanci przejrzeli wszystkie rzeczy i zezwolili, aby każdy zabrał swoją własność. Na stos ubrań rzucili jednak porzucony na miejscu nieudanego rabunku kapelusz. I co? Helines podszedł, zabrał swoją własność i nałożył ją na głowę. Zanim zorientował się, że to pułapka, na przegubach dłoni poczuł stalowy chłód kajdanek. Śmiech publiczności w trakcie tego kabaretowego występu wcale nie licował z powagą sprawy.

Kiedy zadowolony z występu Rysiek wraca na ławę oskarżonych, jego miejsce przed sędziowskim stołem zajmuje burmistrz Niżankowic, który nie rozpoznał Szeterloka, ale potwierdził, że takiej osobie wypłacono świadczenie w wysokości 40 groszy (a nie 50, jak zeznał oskarżony).