Planeta Hala. Opowieści z Hali Gąsienicowej - Słama Beata - ebook

Planeta Hala. Opowieści z Hali Gąsienicowej ebook

Słama Beata

0,0
51,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdyby porównać Tatry do Układu Słonecznego, okazałoby się, że jedną z jego najważniejszych planet jest Hala Gąsienicowa. Zupełnie oddzielna, z niezwykłą atmosferą, stanowi szczególną część tatrzańskiego mikrokosmosu.

Jeżeli chce się poznać historię chodzenia po Tatrach, warto zacząć właśnie tutaj: usiąść nad Czarnym Stawem, spojrzeć na szczyty wokół, sprawdzić, jakie szlaki tamtędy biegną. Hala łączy różne części Tatr nie tylko geograficznie, ale i symbolicznie, za sprawą dawnych anegdot, opisów z przewodników i opowieści. To także miejsce, w którym chyba każdemu nasuwa się pytanie: dla kogo dziś są góry?

By spróbować na nie odpowiedzieć, Beata Słama wraca do czasów, kiedy w Tatry wybierała się jedynie garstka ciekawskich, a wszystko, co widzieli, było nowe. Do czasów zachwytów nad pięknem krajobrazu, góralskim folklorem, błękitem goryczki i fioletem krokusów. Nie mogło w tej opowieści zabraknąć Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Mieczysława Karłowicza, Mariusza Zaruskiego czy Walerego Eljasza. Nie obyłoby się też bez opisów niezwykłych wycieczek Tytusa Chałubińskiego czy trudów wyprawy Bolesława Prusa.

Planeta Hala to także historia miejsc, które stały się symbolami Tatr o wiele później, takich jak taborisko Rąbaniska, Murowaniec czy Betlejemka. I wreszcie to osobista historia samej autorki – warszawianki, która wybrała Zakopane.

Miałam to szczęście, że Hala Gąsienicowa była moim domem, i w głębi duszy czułam, że temu miejscu należy się ode mnie opowieść. Tatry to nie tylko ładne widoki, skały i rośliny; to miejsce, w którym ślad zostawiło wielu ludzi: ci, którzy je odkrywali i nadawali mu nazwy, dbali o nie lub przemierzali je w zachwycie. O nich też chciałam opowiedzieć. Mam nadzieję, że ukazanie się mojej książki będzie również okazją do porozmawiania o tym, co się dzieje w Tatrach dziś: tłumy, komercja, brak przemyślanej polityki ochrony przyrody. I o turystyce tatrzańskiej, która szczególnie w ostatnich latach bardzo się zmieniła: o konsumpcyjnym podejściu do gór, traktowaniu ich jak boiska, knajpy i miejsca do zarabiania pieniędzy, a nie miejsca cennego i unikatowego.

Autorka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 414

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Już w księgarniach:

Maciej Krupa Kroniki zakopiańskie

Maciej Krupa, Piotr Mazik, Kuba Szpilka Nieobecne miasto. Przewodnik po nieznanym Zakopanem

Paweł Smoleński, Bartłomiej Kuraś Krzyżyk niespodziany. Czas Goralenvolk

Lechosław Herz Świsty i pomruki. Sceny tatrzańskie

Piotr Mazik, Kuba Szpilka Krupówki

Agnieszka Lisak Sielankowanie pod Tatrami. Życie codzienne i niecodzienne Zakopanego w XIX wieku

Kuba Szpilka Chodząc w Tatry

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Zbyszko Siemaszko / NAC

Wybór fotografii Beata Słama

Copyright © by Beata Słama, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Sandra Proć

Korekta Edyta Chrzanowska / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-117-0

Dla P.

Hala Gąsienicowa, lata 30. XX w.

Józef Oppenheim/Muzeum Tatrzańskie

Wstęp

Hala Gąsienicowa zawsze pozostawała w cieniu Morskiego Oka. Mniej mistyczna, mniej wyczynowa wspinaczkowo, mniej prestiżowa turystycznie, mimo że przecież ponad nią biegnie Orla Perć. Gdy przejrzymy antologie poezji poświęconej górom, znajdziemy mnóstwo wierszy: Nad Morskim Okiem, Przy Morskim Oku, O Morskim Oku… Hala natomiast była natchnieniem dla nielicznych. A może dla koneserów? Takich jak na przykład Władysława Panek, która pisała w „Taterniku” w 1907 roku: „Stajemy jak wryci; przed nami zjawiła się srebrna zjawa ścian granitowych, opruszonych śniegiem. Stoimy dłuższą chwilę na miejscu, pijąc całą duszą dziki czar gór w godowych szatach. Żółta Turnia, Granaty poszarpane, ostry Kościelec, Świnica wspaniała, przykuwają nasz wzrok, stęskniony całoroczną rozłąką”1.

Rafał Malczewski nazywa Halę „przedpolem Tatr”, co prawda „wspaniałym”, lecz takim określeniem ujmuje jej nieco powagi i wysokogórskości. Choć niby trudniej dostępna, bo nie prowadzi do niej asfaltowa szosa, w sezonie zamienia się w plażę i deptak – kobiety, dzieci, „pokraki laskonogie i cherlawe, stare łazęgi tatrzańskie, filistrzy obarczeni żonami, księża, zawinąwszy sutanny, panny przebrane za chłopców”2 – to Andrzej Strug. Szorty, obcasy, klapki, psy na smyczy i bez smyczy (kiedyś), plastikowe butelki w kosówce, zapach olejku do opalania, szelest foliowych płaszczy. Wrzaski i muzyka z komórek i przenośnych głośników, oratorskie popisy przewodników… Uff… I tranzyt do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, czyli Piątki. A w zimie tranzyt z Kasprowego do Kuźnic, choć nartostrada jest bardziej wymagająca niż trasa z Hali Goryczkowej, więc nie cieszy się zbyt dużym powodzeniem.

Są jednak chwile spokoju między dniem i nocą, między latem i jesienią, między jesienią i zimą. Wtedy pod lasem pasą się łanie, w październiku na niebie można zobaczyć klucz żurawi lecących w poszukiwaniu ciepła na południe, w ciszy nocy góry szumią strumieniami, a nad ramieniem Koszystej błyszczy Syriusz… Miałam to szczęście, że mogłam siedzieć w takich momentach na ławce przed Betlejemką lub spacerować przedwieczornie i cieszyć się tym niesamowitym spokojem, wsłuchiwać w tajemne życie miejsca, które przez kilka lat było moim domem.

Ta książka nie jest autobiografią ani wspomnieniami (no, może trochę) czy pozycją historyczną (no, może trochę). Opisów przyrody znajdziecie w niej niewiele, choć będzie coś o zwierzętach, kamieniach, kwiatach i wodzie. Ale też o ścieżkach i ścianach, o zmianach i przemianach, czasem w ogóle, a czasem w szczególe, jednak nie po kolei, bez porządku, z dygresjami i zakrętami. To opowieść wędrówka. W przestrzeni i w czasie.

Hala pod Kościelcem była świadkiem wydarzeń i śmiesznych, i strasznych – barwnie i licznie opisane zostały tylko te spektakularne, takie jak wyjątkowo dramatyczne wypadki, przebudowy, odkrycia i zdobycia. Te małe, nadające barwę codzienności i stanowiące o niepowtarzalnej atmosferze tego miejsca, znane są niewielu lub odeszły w niepamięć… Mnie szczególnie interesują i poruszają czasy początku, czasy, gdy góry odkrywano i zdobywano, uczono się ich, nadawano im nazwy, wyszukiwano przejścia, wytyczano szlaki. Czasy lęku przed naturą, oswajania jej, a przede wszystkim zachwytu. Wzrusza mnie język, jakim opisywano dawniej Tatry – trudno dzielić poszczególne opisy na literackie i nieliterackie, tak barwnie pisano kiedyś przewodniki, relacje i spostrzeżenia.

Hala nie jest krainą odizolowaną, niczym mityczna i utopijna tybetańska Shangri-La. Docierały tu echa – choć nieco przytłumione – tego, co działo się w świecie. Ludzie ją odwiedzający przynosili swoje opowieści, dramaty i radości, jedni zostawali na lata, inni odchodzili, ginęli w dziejowych zawieruchach, nie wracali, bo zajmowały ich inne sprawy, lecz niemal każdy pozostawił jakiś ślad, a ich losy często się w przedziwny sposób splatały. Jeśli nastawimy ucha, usłyszymy szelest spódnic Marii Steczkowskiej, jeśli zamkniemy oczy, zobaczymy wszędobylskiego, wszechstronnego i mądrego Mariusza Zaruskiego, wiecznie narzekającego i swoim własnym narzekactwem zmęczonego Bronisława Gustawicza, skrupulatnego Walerego Eljasza, czujnego obrońcę tatrzańskiej przyrody Walerego Goetla, dźwigającego aparaty i pudełko ze szklanymi płytkami Mieczysława Karłowicza, podzwaniającego sprzętem wspinaczkowym Henryka Bednarskiego czy Jerzego Leporowskiego, osłaniającego oczy przed słońcem, gdy wypatrywał na skalnych ścianach dróg, które można by przejść na żywca. Studentów niestrudzenie powiększających wyobraźnię i babkę Bustrycką odmawiającą zdrowaśki i mieszającą pomidorową „z ryziem”… A także całe rzesze ludzi przemierzających w zachwycie szlaki, wpatrzonych w zielonoczarną toń stawów, pokonujących z liną ściany, szukających spokoju, szukających siebie…

Nad Czarnym Stawem, 1935 r.

Henryk Poddębski/Muzeum Tatrzańskie

Dlatego Hala jest też trochę krainą duchów. Spróbuję je wywołać.

Pisanie tej książki przypominało układanie puzzli – szukałam w źródłach faktów, pojedynczych zdań i słów, drobnych, lecz znaczących wzmianek, ciekawostek, wierszyków i zapisków, dzięki którym zbuduję opowieść. Nie miałam ambicji, by wyczerpać całą dostępną literaturę – choć pokusa była wielka – i napisać o wszystkim, szczególnie że wiele zjawisk, wydarzeń i aspektów życia na Hali zostało już omówionych, i to wielokrotnie. Dlatego moje pisanie miejscami przypominało slalom – omijałam tematy znane, wybierając te, które gdzieś się schowały, albo zabawne. Czasem, szukając informacji na jakiś temat, natrafiałam na inny i szłam jego śladem. Odsłaniały się kolejne warstwy, pojawiały coraz to nowe opowieści. Praca nad książką stawała się fascynującą podróżą po niezwykłej planecie Hali, miejscu, które pokochałam.

Część IDrogi

Dziś to, że chodzimy po Tatrach, wydaje nam się rzeczą oczywistą, a wielu nie wyobraża sobie bez tego życia. W drugiej połowie XIX wieku, gdy turystyka tatrzańska dopiero się zaczynała, w Tatry docierała jedynie garstka ciekawskich, a zamiłowanie do wędrowania po górach niektórym wydawało się niepotrzebne, niezrozumiałe i dziwne. W 1874 roku w krakowskim „Czasie”, piśmie, które czytali bogaci ziemianie i przemysłowcy, intelektualiści i artyści, felietonista pisał: „Cała też powaga Tatr mieści się w ich oddaleniu; wejdziesz w nie, urok znacznie się zmniejsza. Prócz Doliny Kościeliskiej i Morskiego Oka, reszta nie opłaca trudu. Monotonia skał, świerków, połonin, pogruchotanych głazów i niczym nie ożywionej głuszy może tylko wywoływać te stereotypowe, idiotyczne zachwyty, jakiemi nas do przesytu częstują nudne opisy podróży w Tatry…”1.

W tamtych czasach, kiedy w Tatrach zaczynali się pojawiać pierwsi turyści, wycieczki w góry były nie lada wyprawami, a ludzi chodzących po Tatrach nazywano taternikami, choć się nie wspinali. Ścieżki wydawały się bardziej strome, niebezpieczne i długie, a przepaście bardziej przepaściste. Wędrowano jednak coraz liczniej, dla zabezpieczenia dobrego nastroju z muzyką, dla zabezpieczenia bezpieczeństwa pod opieką góralskich przewodników, etapami, nocowano w szałasach, namiotach albo pod gołym niebem, wieczorami strzelano z broni palnej, nawet z moździerzy, by posłuchać echa lub przepłoszyć kozice i zobaczyć, jak hipkają – cisza i spokój zwierząt nie były wtedy w cenie. Wybierano się też w góry na koniach.

Nie zapominano o wałówce: zabierano szynki i pieczone kurczaki, jajka i ciasta, „herbę”, gorzałkę, arak i wino, wytrawni turyści polecali bigos jako danie pożywne i łatwe do podgrzania, a gazdowie w szałasach oferowali sery i żętycę oraz program rozrywkowy. Na początku wieku XX menu nieco się zmieniło, w góry można było zabrać coś z bogatego asortymentu ekskluzywnych puszek – „blaszanych, do otwierania kluczem” – oferowanych na przykład przez fabrykę konserw Siżyńskiego, z pieczenią baranią z ryżem czy pasztetem z gęsich wątróbek.

Odpoczynek na Przełęczy Świnickiej, lata 30. XX w.

Tadeusz Malicki/Muzeum Tatrzańskie

Ćma tragarzy – zwanych chłopami pod torbę, rzadziej sumarami – targała w płóciennych worach, czyli brzemionach, garnki, samowarki i kieliszki, a na plecach namioty. Takie bombastyczne wycieczki były pomysłem i domeną Tytusa Chałubińskiego, turystykę tatrzańską dzieli się na tę za jego czasów i po nim.

Turyści i taternicy

Tych, którzy wędrowali wtedy po Tatrach, dziś nazwalibyśmy turystami, wtedy jednak nazywano ich taternikami, co jest w jakiś sposób logiczne. W wielu źródłach możemy natrafić na informację, że słowo to wymyślił właśnie Chałubiński… Lecz czy na pewno?

W „Wędrowcu” z 1881 roku Bronisław Gustawicz, tatrzański turysta, znawca góralszczyzny i Tatr, w recenzji nowego przewodnika Walerego Eljasza napisał: „turystom tatrzańskim, czyli jak górale nasi mówią, taternikom…”2 – wygląda więc na to, iż słowo to wywodzi się z gwary góralskiej. Co prawda w pierwszych słownikach gwary się nie pojawia, być może dlatego, że ich autorzy uznali ten wyraz za neologizm stworzony na określenie zupełnie nowego zjawiska, jakim było wędrowanie po Tatrach dla przyjemności, a nie tylko po to, by na coś zapolować lub coś przeszmuglować. Używano też słowa „turysta” zapożyczonego z języka francuskiego i na początku XX wieku istniało ryzyko, iż wyprze ono zupełnie naszego „taternika” – taternicki par excellence wykaz wejść w „Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego” (1902–1904) nosił tytuł Kronika turystyczna, a pierwowzór Klubu Wysokogórskiego nazywał się Sekcja Turystyczna Towarzystwa Tatrzańskiego.

Później pojawiły się spolszczone wersje austriackich określeń Hochtourist – turysta wysokogórski – i przymiotnika hochtouristisch, używali ich Mieczysław Świerz i Roman Kordys, jednak na szczęście się nie przyjęły. Już około roku 1910 „taternik” zadomowił się na dobre, taki właśnie tytuł nosiło pierwsze czasopismo poświęcone… no właśnie, czy już wspinaniu, czy nadal tylko chodzeniu po górach, ponieważ wówczas wyczynów czysto taternickich nie było zbyt wiele.

Dla Tytusa Chałubińskiego taternik to ktoś, kto po prostu dużo chodzi po Tatrach – w jego czasach o wspinaczce jako takiej nie było jeszcze mowy. I samego doktora trudno uznać za taternika, bo, jak pisał Jan Alfred Szczepański, z jego wejść honornych warto odnotować jedynie przejście przez Kozią Przełęcz, drugie (w ogóle) zejście z Gerlacha do Doliny Batyżowieckiej, wejście na Kołowy – na którym od czasów Stanisława Staszica nikt nie był – przejście przez Zadnią Piarżystą Przełęcz i zejście z Lodowego do Doliny Pięciu Stawów Spiskich. To oczywiście opinia Jaszcza, bo jak na tamte czasy to wykaz naprawdę niezły, choć wyprawy te ze wspinaniem się nie miały wiele wspólnego.

Mieczysław Świerz za pierwszych taterników uważał Eugeniusza Janotę i księdza Józefa Stolarczyka, którzy zaczęli wędrować po Tatrach w połowie XIX wieku, bowiem jego zdaniem taternictwo „zaczyna się tam, gdzie z bezinteresownością pobudek łączy się pewna celowość, systematyczność w zwiedzaniu gór, przyczem uzyskane zostają wydatniejsze pod względem turystycznym rezultaty”3.

Za rok przełomowy uznaje jednak dopiero 1867, kiedy to – po raz pierwszy od czasów Staszica – Polacy chodzący po górach dokonali prawdziwego wyczynu: 17 września ksiądz Stolarczyk z księdzem Ambrożym Reformatem oraz przewodnikami – Jędrzejem Walą starszym, Szymonem Tatarem starszym, Wojciechem Gąsienicą Kościelnym i Wojciechem Ślimakiem – zdobył dziewiczy szczyt Baranich Rogów, wchodząc z Doliny Czarnej Jaworowej. Potem pojawia się Chałubiński z orszakiem i „taternictwo”, czyli turystyka tatrzańska, staje się coraz bardziej popularne, a góralscy przewodnicy w cyfrowanych portkach i kierpcach wodzą na wycieczki całe grupy wytwornych państwa.

Za początek prawdziwego taternictwa, rozumianego jako wspinanie, uznawane jest wejście Jana Gwalberta Pawlikowskiego i Macieja Gąsienicy Sieczki na Mnicha (1879 lub 1880 rok), choć ponoć już Christian Generisch ze Spiszu, historyk, geolog i mineralog, wszedł „na tak zwanego Mnicha, wysoką turnię, lecz czy ten Mnich, do końca nie wiadomo”4. Pawlikowski i Sieczka Mnicha zdobyli prawdopodobnie bez liny, chociaż mieli podobno piętnaście metrów jakiegoś sznurka, a buty zostawili pod ścianą, czy można więc to uznać za wyczyn taternicki, za pokonanie taternickiej drogi? Jeśli przyjąć definicję Klemensiewicza – tak, w „Taterniku” pisał bowiem: „Następstwo miejsc możliwych do przejścia, a stanowiących logiczną całość, podporządkowaną pewnemu celowi, nazywają taternicką drogą. Tym celem bywa z reguły osiągnięcie szczytu w sposób najłatwiejszy, najkrótszy, granią lub ścianą etc., przejście przełęczy, rzadziej zwiedzenie kawałka grani […]”5.

Taternicy nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, pierwszy z lewej Marian Niemierkiewicz, trzeci Rafał Malczewski, 1913 r.

Józef Oppenheim/Muzeum Tatrzańskie

Według Świerza w wyczynie Jana Gwalberta i Sieczki uwydatniony został element sportowy, gdyż weszli na Mnicha nie po to, by podziwiać widoki, lecz dla satysfakcji pokonania trudności i walki z niebezpieczeństwem. Świerz stwierdza jednak: „Wyprawa ta, uważana przez większość za lekkomyślną brawurę, na razie nie znalazła naśladowców”6.

Pisząc tę książkę, miałam więc problem ze słowem „taternik”. Nie bardzo wiedziałam, czy „taternika” konsekwentnie zastępować „turystą”, czy używać tych słów naprzemiennie. Dylemat brał się stąd, że wejście na Mnicha nie było taternickie w dzisiejszym znaczeniu tego słowa – choć zdobywcy używali z pewnością i rąk, i nóg. I stąd, że Józef Nyka zdobycie przez Janusza Chmielowskiego Małego Koziego Wierchu (1892 rok) uważa za wyczyn taternicki, lecz czy naprawdę nim był? Pozostaje mi zatem liczyć na to, że zrozumiecie, iż w czasach początku słowo „taternik” określa tylko i wyłącznie tatrzańskiego turystę.

Tłok

Zasługi doktora Chałubińskiego dla Zakopanego, górali i Tatr są niezaprzeczalne, lecz jeśli chodzi o tatrzańską turystykę, trudno o jednoznaczną ocenę. Mieczysław Świerz twierdzi, że jego pojawienie się w Tatrach było wydarzeniem doniosłym, zastrzega jednak, że „nie w jego zdobyczach górskich oraz ilości nowych dróg, których stosunkowo niewiele odkrył, lecz wyłącznie w jego silnej indywidualności leży zagadka, dlaczego udało mu się pchnąć szersze masy do taternictwa”7. Radykalny w swych opiniach Bronisław Gustawicz zarzucał mu, że demoralizuje on górali, szastając pieniędzmi, szkodzi rozwojowi polskiej turystyki tatrzańskiej, „zabierając” najlepszych przewodników i płacąc im nawet za bycie w gotowości. Turystów szukających w Tatrach spokoju irytowały jego „huczne marsze po dolinach tatrzańskich” (szło nawet czterdzieści osób, co z tego, że starannie dobranych), muzyka, strzelanie i nieustanne góralskie hołubce.

Władysław Ludwik Anczyc opisuje z niesmakiem, jak pewnego razu na widok zbliżającej się wycieczki, której był uczestnikiem, z szałasów wyskoczyli juhasi i panny, zaczęli przygrywać na skrzypcach i tańcować. Ich zapał ostudził jednak przewodnik Maciej Sieczka, mówiąc, że to nie państwo z Warszawy, żeby mieli ochotę płacić za takie popisy8.

Lubimy myśleć, że kiedyś w Tatrach było pusto, spokojnie i romantycznie – przynajmniej wtedy, gdy nie przemierzały ich orszaki Chałubińskiego. Mniej więcej od połowy XIX wieku zaczęto już jednak rozmyślać o… uprzystępnieniu Tatr! Na pierwszym w historii zebraniu Towarzystwa Tatrzańskiego w 1876 roku jego prezes, hrabia Mieczysław Rey, mówił, iż należy krzewić w społeczeństwie zamiłowanie do alpejskiej przyrody, „ułatwiać przystęp do rdzenia gór podróżnikom w Tatry, ulepszać komunikacye, wytwarzać możebne wygody”9, ponieważ bez nich góry, mimo iż piękne, nie przestaną „odstręczać ludzi”. Jego zdaniem powodem, dla którego Tatry odwiedza tak mało turystów, jest to, że nie są należycie poznane i cenione, a także ich dzikość, „prawie pierwotny stan” i brak wygód!

Wygląda na to, że w roku 1900 tatrzańskie szlaki wciąż nie cieszyły się zbytnią popularnością, co wytyka na łamach „Przeglądu Zakopiańskiego” anonimowy autor – narzeka on na „zdechlactwo” młodzieży, która, zamiast chodzić po górach, spaceruje po Krupówkach, przesiaduje w knajpie u Płonki i gra w tenisa i w karty. Utyskuje, że ten „najpiękniejszy, najszlachetniejszy ze sportów upada z roku na rok”, choć wydawać by się mogło, że w tamtym czasie taternictwo jeszcze się na dobre nie rozwinęło. Dodaje też, że na Zachodzie do górskiej turystyki nikogo zachęcać nie trzeba10. W następnym numerze polemizuje z nim inny pan (podpisany K. Prz.), twierdząc, że we Francji czy w Anglii ludzie po górach chodzą… z nudów, ponieważ wszystko mają, a nie po to, by podziwiać widoki i ubogacać dusze. Na dodatek przeraża ich myśl, „że po krótszej lub dłuższej wegetacji będą musieli kończyć obrachunki z życiem, ot tak, najzwyczajniej w świecie, jak miliony ludzi przed nimi i po nich, którzy wreszcie ożywiali się tylko wobec możności skręcenia karku »sposobem niezwykłym«, np. spadając z wysokości paru tysięcy metrów w przepaść”11. Wie jednak, co zrobić, żeby w góry chodziło więcej ludzi: trzeba wytyczyć porządne drogi, zbudować prawdziwe schroniska, by zdrożeni wędrowcy mogli dostać „znośny kawałek mięsa gorącego” i łóżko do spania.

Mimo tych niedogodności, niedostatku luksusów, braku zdrowej i niedepresyjnej młodzieży oraz tak niekomfortowej dla niektórych pierwotnej dzikości gór w wieku XX w Tatrach pojawiało się coraz więcej turystów. Zauważyć również należy, że były to jeszcze czasy zaborów, ale, jak pisał Ferdynand Hoesick, nie panoszyli się w Tatrach i w Zakopanem Moskale i Prusacy, a rządy Austriaków kończyły się na Nowym Targu12. Nic więc dziwnego, że pod Giewont ściągały polskie elity, by zaznać cyganeryjnego zakopiańskiego życia, bratać się z ludem, ale też obcować z dziką tatrzańską przyrodą. Na łamach czasopism pojawiać się zaczęły porady, wskazówki i pouczenia, jak uprawiać górską turystykę, w co się ubrać, jak spakować i jak wędrować, na przykład lekko i drobnym krokiem, nie rozpędzać się, szczególnie na początku wycieczki. W razie lęku czy w trudnych miejscach nie należy zgrywać chojraka, ale zwierzyć się towarzyszom ze swych lęków, by mogli obmyślić, jak pomóc. Podchodząc, nie śpiewać, nie gadać za dużo i nie marnować czasu, ponieważ nie wiadomo, co się może wydarzyć. Można też znaleźć radę, że warto być skłonnym do śpiewu, wesołym i uprzejmym, i unikać „śledzienników”, ponieważ mogą zepsuć wycieczkę.

Turystów rzeczywiście przybywało. Mieczysław Karłowicz w 1907 roku wybrał się na Orlą Perć i narzekał na hałas, a Walery Goetel, ten niestrudzony i czujny miłośnik tatrzańskiej przyrody, w 1910 roku prorokował, że z każdym dniem będzie coraz gorzej, liczba tych, którzy chodzą w góry nie wiadomo po co, będzie rosła, a im więcej ulepszeń i udogodnień, tym szybciej.

Swojej frustracji z tego powodu dawał wyraz bezlitośnie, a nawet agresywnie, w relacjach zamieszczanych w lwowskiej gazecie „Wiek Nowy”, a potem zebranych w książce Zakopanoptikon, również Andrzej Strug:

Jak girlandy kwiatów barwiły się na grzbiecie Boczania nieskończone sznury korowodów ludzkich. Koło godziny dziesiątej rano zwarty tłum zabrał całą szerokość drogi na Boczaniu. Spychali się ludzie w tłoku na obie strony ku Jaworzynce i ku Olczyskiej Dolinie. Dochodziły raźne okrzyki i hukania od perci przez Jaworzynkę, gdzie również posuwał się tłum w zwartej masie. Na zbiegu ścieżek u wejścia na Halę Królową, przy słupie z tablicą […] uczynił się zator z ciał ludzkich. Ścisnęła się masa ludzka w wąskim przejściu między Kopą Królową a Kopą Magury. Pomimo wysiłku i ustawicznego usypywania się miazgi ludzkiej po zboczu Jaworzynki nie można było przeforsować zapchanego przejścia13.

Janusz Chmielowski natomiast już w roku 1910 stwierdzał z goryczą, że minęły czasy „romantyzmu” w turystyce tatrzańskiej, minął „złoty okres” taternictwa „odkrywczego”, nastał czas „wynalazków”. Wspominając Klimka Bachledę, pisał tak:

Pod koniec życia Swego [1910] widział On w Tatrach i amerykańską „miss” z przewodnikiem z Grindelwaldu, i młode polskie turystki z 15-to kilowym workiem na plecach, dokonywające „solo”, we dwie lub trzy „pierwszych wyjść”, słyszał rozbrzmiewające zewsząd hasło „bez przewodnika!”, patrzył na bezprzykładne tryumfy Häberleina, na „nowoczesnych taterników” spacerujących po Orlej Perci w tennisowych ubraniach z tabliczką czekolady w kieszeni i na „turystów” paradujących po Zakopanem – w powrocie z Czerwonych Wierchów – w manchesterowych kostyumach, z czekanem Jurgowskim w ręku i przewieszoną przez ramię potwornie grubą, 30-to metrową liną, widział góry zarzucone blaszanemi pudełkami od konserw i rojące się od szukających „nowych dróg” „ceprów” i widział, jak te góry stają się polem popisów „współzawodniczo-gimnastycznych”, areną zmagania się zawiści i płaskich ambicji i „widownią” chełpliwości14.

Wielu już dość wcześnie zastanawiało się, do czego może doprowadzić masowa turystyka górska, choć i w czasach międzywojnia raczej trudno było mówić o takiej masowości jak obecnie. Na początku XX wieku do Zakopanego przyjeżdżało około dziesięciu tysięcy turystów rocznie, dziś Tatrzański Park Narodowy odwiedza co roku populacja Norwegii czy Albanii.

Do tych czarnowidzów zaliczał się Karol Stryjeński, który w 1923 roku zauważał, że Tatry są już tak spustoszone, iż każde przedsięwzięcie powinno być poprzedzone głębokim namysłem. A schroniska należy budować tylko tam, gdzie są one ze względów turystycznych lub narciarskich naprawdę potrzebne15. Dlatego od lat dwudziestych Towarzystwo Tatrzańskie starannie monitorowało to, co ma powstać w Tatrach po obu stronach granicy, piętnowano budowlane samowole i pilnowano, by nie pojawiały się w górskim krajobrazie krzykliwe reklamy kalające piękno gór. W „Wierchach” z tego samego roku pewien wesołek, piszący pod pseudonimem „Miłośnik Gór”, przewidywał, że jeśli góry nadal będą tak dynamicznie zagospodarowywane i „udostępniane”, trzeba będzie „dla mizantropów, poetów, artystów itp. urządzić w górach osobne »samotnie«, otoczone […] zbitym szczelnie z desek parkanem”, w których „dyskretnie ukryte gramofony naśladowałyby ciszę górską”16. A zważmy, że wtedy nie było jeszcze schronisk na Ornaku, w dolinach Chochołowskiej i Pięciu Stawów (w obecnej postaci), nie było kolejki na Kasprowy Wierch, wyciągów, ceprostrad i fasiągów.

Lubimy też myśleć, że kiedyś Tatry były dzikie. Nie do końca. Przede wszystkim górale wypasali w górach bydło, więc by mieć pastwiska, wycinali całe połacie kosodrzewiny i w pewnych miejscach do dziś nie udało się przywrócić pierwotnego stanu przyrody. Regiel tatrzański, który powinien składać się z buków, jodeł i świerków, został zastąpiony lasem świerkowym – mniej odpornym na żywioły i korniki, ale z punktu widzenia człowieka bardziej praktycznym, ponieważ świerki rosną szybko, a drewno potrzebne było dla kuźni. Ze złóż w górach pozyskiwano rudy żelaza, a z powodu polowań i kłusownictwa dziki zwierz nie przemykał licznie.

Dziś Tatry są „zaopiekowane”, mamy Tatrzański Park Narodowy, leśnicy starają się, by tatrzański regiel wyglądał tak jak dawniej, dzikie zwierzęta mogą czuć się bezpiecznie… Lecz czy żyje im się komfortowo? Polska część Tatr pocięta jest gęstą siatką szlaków (ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów), zwierzaki żyją niejako w okach tej siatki, jest im ciasno, a turystów z każdym rokiem przybywa.

A czy miłośnikom dzikości, spokoju i ciszy chodzi się dziś po Tatrach komfortowo? Bywalcy i romantycy wędrują po szlakach mniej popularnych, znanych wtajemniczonym, wiedzą, gdzie są ciche miejsca, wyruszają o świcie. Od paru lat jednak i w takich miejscach trudno o samotność. Na Polanie Waksmundzkiej czy na szlaku z Hali do doliny Pańszczycy jeszcze do niedawna spotkać można było zaledwie kilka osób, a czasem nie widywało się nikogo, teraz i tam w sezonie trudno o spokój.

Na popularnych szlakach natomiast góralskie kapele zastąpiła młodzież z głośniczkami, a celem większości wędrowców są schroniska. Jest tłok. Jest hałas. Dlatego, zanim udamy się na Halę, rozważmy, którą drogę wybrać i czego tak naprawdę chcemy – spędzić kilka spokojnych godzin, słuchając szumu drzew, postać na mostku i zatopić wzrok w spienionej wodzie czy meandrować na wąskiej ścieżce między szkolnymi wycieczkami, miłośnikami schroniskowego piwa, czując na karku oddech żądnych tatrzańskich widoków rzesz.

Dolina oksymoron, czyli Sucha Woda Gąsienicowa

Góry nie kojarzą mi się, paradoksalnie, z powolną wędrówką, spacerowaniem – choć oczywiście takich refleksyjnych peregrynantów nie brakuje. Góry to nieustanny ruch naprzód, w górę i w dół. I choć każdy szlak można przemierzać bez pośpiechu i bez powodu, tatrzańscy wędrowcy najczęściej mają przed sobą jakiś cel – szczyt, schronisko, staw, dolina za granią – trzeba szybko, bo zmierzch, bo nadciąga burza, trzeba zdążyć, zanim na szlakach zrobi się tłoczno, trzeba pobić jakiś osobisty rekord…

Ten szlak nadaje się doskonale, by iść nim powoli i z namysłem. Jest też niezastąpiony, gdy na Boczaniu i w Jaworzynce tłumy, gdy zalegają głębokie śniegi czy szaleje wichura. Co prawda nie będą nam towarzyszyć wyjątkowe górskie widoki, a tylko – a może aż – wspaniały górski las. Ach nie, coś się zmieniło… Las niestety nie jest już tak wspaniały, w ostatnich latach bowiem przerzedziły go wichury i kornik. Choć dolina odzyskała zasłonięte kiedyś przez drzewa widoki – gdy znajdziemy się wyżej, czy też raczej dalej, ponieważ nie podążamy stromą ścieżką, zobaczymy nie tylko Koszystą czy Żółtą Turnię, lecz także Kościelec. Widok to jednak zwodniczy – wydaje nam się, że już niedaleko, że za chwilę wyłoni się schronisko… Oj nie, przed nami jeszcze spory kawałek. Gdy dotrzemy wreszcie do Murowańca, możemy oczywiście iść dalej i dalej, jednak niewielu wybiera ten szlak jako zaledwie dojście do punktu, w którym zacznie się prawdziwa wycieczka.

Droga, o której chcę opowiedzieć, wiedzie Doliną Suchej Wody Gąsienicowej. I nie słuchajcie Witolda Henryka Paryskiego, który napisał w przewodniku, że jest „okrężna i mało ciekawa”. Jest tam na ogół pusto i spokojnie, dolina leży nieco na uboczu, żeby znaleźć się u jej wylotu, trzeba pojechać do Brzezin (lub na Brzeziny), a więc opuścić Zakopane, nie przyciąga więc aż takich wycieczkowych tłumów jak inne szlaki na Halę.

Dolina Suchej Wody Gąsienicowej (której częścią jest Hala Gąsienicowa) sięga w górę do wysokości 2301 metrów (Świnica) i w dół do 1050 metrów, do Drogi Oswalda Balzera. W linii prostej liczy około siedmiu kilometrów długości, jest doliną walną i wraz z doliną Pańszczycą tworzy największy wysokogórski system dolinny w całości leżący po polskiej stronie Tatr. Jej wyjątkowość polega na tym, iż oddziela Tatry Wysokie od Zachodnich.

Przyjęło się mówić: „idę Suchą Wodą” lub „przez Brzeziny”. Bo tak jest prościej. Mimo iż Suchą Wodą wiedzie wygodna droga – poszerzona, wybrukowana i wyszutrowana przez wojsko w latach dwudziestych podczas budowy Murowańca, a ostatnio wyremontowana i wygładzona – i od czasu do czasu przejedzie schroniskowe lub toprowskie auto, wchodząc w nią, wkraczamy w świat leśny, wypełniony świerkowo-mchową wonią, wodną mgiełką i szumem potoku, od którego dolina wzięła dziwną nazwę. Aby go lepiej poznać, przejdźmy się najpierw doliną w dół, śledząc jego bieg.

Woda

Potok Sucha Woda wyznacza umowną granicę między Tatrami Zachodnimi i Wysokimi, przebiegającą wzdłuż osi doliny, od przełęczy Liliowe ku północy, terenami bardzo różnymi pod względem morfologii i budowy geologicznej. Nie pozostaje to bez wpływu na to, jaką drogę obiera, którędy płynie po powierzchni oraz w którym miejscu znika pod skałami w tajemniczych, wymytych w kamieniu korytarzach i przesmykach. Zlewnia całego potoku ma dość dużą powierzchnię, przekracza bowiem dwadzieścia pięć kilometrów kwadratowych, a jego długość dochodzi do jedenastu kilometrów (w obrębie Tatr to siedem i pół kilometra).

W przeciwieństwie do większości tatrzańskich potoków Sucha Woda Gąsienicowa rozpoczyna swą drogę poprzez Tatry nie od jednego czy też kilku źródełek, lecz z Zielonego Stawu Gąsienicowego (na wysokości około 1672 metrów n.p.m.), potem napotyka Litworowy Staw i znika w ponorze – czyli miejscu, gdzie woda płynąca na powierzchni wpływa „pod ziemię” – znajdującym się na dnie leja krasowego, który uważny obserwator wypatrzy ze szlaku prowadzącego na Przełęcz Świnicką. Dalej przemieszcza się szczelinami, spękaniami, pustkami lub korytarzami krasowymi, często ukrytymi pod warstwą kamieni. Płynie niewidoczna, a geologowie byli ciekawi, gdzie znowu wypłynie. Aby się tego dowiedzieć, zabarwili wodę w ponorze i przekonali się, że pojawia się dopiero w… Goryczkowym Wywierzysku znajdującym się w Dolinie Bystrej, u stóp Myślenickich Turni.

Prawdziwy „potokowy” charakter Sucha Woda odzyskuje dopiero przy Mokrej Jamie, kilkaset metrów na północ od schroniska Murowaniec, a gdy susza trwa długo – znacznie niżej.

Poniżej ponoru potok płynie na powierzchni jedynie wtedy, gdy stan wody jest wysoki, czyli po roztopach lub po obfitych opadach. Dzieje się tak dlatego, że wody płynącej na powierzchni jest tak dużo, iż „nie mieści” się w systemie krasowym. Wówczas potok w Dolinie Suchej Wody Gąsienicowej huczy i pieni się pięknie i groźnie, może nawet czynić spustoszenia, jak podczas powodzi w 1997 roku, kiedy to zdemolował koryto na prawie jednej trzeciej długości i zniszczył stumetrowy odcinek drogi do Murowańca. Aby dało się jakoś nią przejść, zbudowano system drewnianych mostków, co przypominało trochę japoński ogród, a murowańcowe samochody kursowały wahadłowo.

Na ogół jednak, gdy idziemy Suchą Wodą, w jej korycie widzimy wielkie suche wanty, kamienie i ledwie ciurkającą wodę, ponieważ główny potok (wraz z wszystkimi jego dopływami) jest potokiem okresowym – często chowa się pod ziemią nawet na połowie długości, przemyka między głazami i wnika w szczeliny, by wypłynąć o wiele niżej, w zupełnie innej dolinie.

Pomiędzy pierwszym a drugim mostkiem – poniżej ujścia Potoku Pańszczyckiego (gdy idziemy pod górę – po lewej) – znajduje się miejsce, gdzie potok „opuszcza” Tatry. Mniej więcej na wysokości Toporowego Stawu Niżniego zdecydowanie zmienia kierunek – prawie o dziewięćdziesiąt stopni – i od tej chwili płynie „równolegle” do gór. Woda z Potoku Pańszczyckiego natomiast – który jest dopływem Suchej Wody – powyżej ujścia do tejże Suchej Wody również częściowo ginie w strefie ponorowej, a wypływa dopiero w Wywierzysku Olczyskim.

Las

Wróćmy do wylotu doliny. Ci, którzy dawno tam nie byli, mogą się zdziwić: nie ma już gęstego lasu. Kornik i porywiste wiatry sprawiły, że wokół rozciąga się widok niemal apokaliptyczny: sterczące, szare, martwe kikuty drzew, wykroty, jary… Katastrofa? Nie. Bo wiatrołom, wbrew pozorom i naszemu nieco konwencjonalnemu odczuciu, to miejsce pełne życia, symbol odradzania się i przemiany. Drzewa co prawda zostały powalone, lecz zaczynają się rozkładać, tworząc wymarzone i pożywne podłoże dla nowych roślin. Przylatują objedzone owocami jarzębów ptaki i zostawiają ich nasiona, z których wkrótce, bo na razie nie ma wyścigu do światła, wyrosną piękne krzewy. Pojawią się maliny, wiatr przyniesie nasiona świerków i ani się obejrzymy, a będziemy mieć siewki, podrosty, a potem drzewa. Wydaje nam się, że trwa to bardzo długo, że nie dożyjemy nowego lasu, lecz dla natury czas płynie zupełnie inaczej…

Będziemy wędrować przez lasy świerkowe posadzone ręką człowieka, co przecież nie umniejsza ich urody. Ale i tu są wiatrołomy, dzięki czemu latem otuli nas oszałamiająca obfitość: maliny, młode jarzęby, mnóstwo małych świerczków, w sierpniu wierzbówka kiprzyca… Część z tych roślin przegra wyścig ku światłu, jarzęby nie staną się drzewami. Zostanie gęstwa świerków taka jak tam, gdzie las oparł się wiatrom i kornikowi, gdzie spadłe igły tworzą kwaśną butwinę, na której najlepiej radzą sobie jagody i mchy.

Psia Trawka

Niemal każdy turysta dzieli szlaki na etapy. Żeby było krócej, mniej nudno i męcząco. W przypadku Suchej Wody szkoły są różne – niektórzy liczą mostki, inni nie – z pewnością jednak końcem pierwszego etapu jest Psia Trawka. Tam zjada się kanapki, popasa przy stoliku, choć tak naprawdę nie ma ku temu powodu, bo od wejścia w dolinę minęło zaledwie pół godziny, najwyżej czterdzieści minut.

Wszyscy zastanawiają się nad nazwą tego miejsca. Nie ma ona jednak nic wspólnego z psami, lecz z trawą bliźniczką psią trawką (Nardus stricta), która… już w tym miejscu nie rośnie. Zniknęła, gdy przestano tam wypasać owce, lubi bowiem glebę jałową.

Gdybyśmy trafili na Psią Trawkę w 1889 roku, zobaczylibyśmy schronisko zbudowane przez Towarzystwo Tatrzańskie – grunt podarował Adam Uznański – choć „schronisko” to określenie nieco na wyrost, ponieważ mowa o nieurządzonej altanie o wymiarach cztery metry na pięć, w której przybysz mógł odpocząć, coś przekąsić lub schronić się przed deszczem.

W 1915 roku altana była już porośniętą zielskiem ruiną i w takim stanie dociągnęła do lat trzydziestych, kiedy to została rozebrana. Władysław Krygowski pisał o niej tak: „W latach dwudziestych góry były puste i niczyje […]. Śmierć altany przyszła więc niepostrzeżenie, nie zauważona przez nikogo […]. Nie przechodźcie jednak przez Psią Trawkę obojętnie. Rozglądnijcie się, a znajdziecie cztery kamienne podpory, na których kiedyś spoczywały narożniki. Fale zieloności zamknęły się nad kawałkiem dziejów, ale nic, co było, nie pozostaje bez śladu”17.

Miała Psia Trawka swoje ofiary – w 1887 roku znaleziono tam martwego młodego człowieka: Kazimierza Piotrowskiego, przyrodnika, studenta Uniwersytetu Berlińskiego. Co się stało, nie wiadomo. Może chciał samotnie pochodzić po pustych październikowych górach? Był znajomym Tadeusza Micińskiego i to on zapewne zamieścił w warszawskim czasopiśmie „Prawda” informację podpisaną „starszy kolega”, a w niej takie zdanie: „I padł niespodziewanie w nierównej walce z niewzruszonym bezmiarem górskiej nocy i chłodu, z przyrodą, z którą od dzieciństwa sam na sam lubił przestawać”18.

W marcu 1936 roku natomiast wyszedł ze schroniska Bustryckich na Hali Marian Meilich z Katowic, profesor gimnazjum, i ślad po nim zaginął. Szukano go dość długo, aż wreszcie na wiosnę znaleziono jego ciało w pobliżu drogi prowadzącej na Psią Trawkę. Popełnił samobójstwo, strzelając do siebie z rewolweru.

Taborisko

Celem wędrówki Suchą Wodą, lecz tylko dla tych wtajemniczonych, było przez wiele lat obozowisko (broń Boże pole namiotowe czy kemping!) dla taterników, czyli taborisko, zwane Rąbaniskami. Kiedy jeszcze się nie wspinałam, a tylko chodziłam po Tatrach turystycznie (na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych), zawsze z zazdrością mijałam to miejsce, zerkając nieśmiało na panów i panie we flanelowych koszulach, pumpach i grubych skarpetach, siedzących przy stołach, popijających herbatę z blaszanych kubków, porządkujących sprzęt czy po prostu odpoczywających po, jak sobie wyobrażałam, wspaniałych i niebezpiecznych wspinaczkach. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że jest ktoś taki jak „wspinacz Halowy”. Bo honorne wspinaczki odbywały się na ścianach otaczających Morskie Oko i na Słowacji, na Halę przyjeżdżali się wspinać głównie kursanci i taternicy początkujący, starsi lub rekreacyjni, co nie oznacza, że gorsi, bo w środowisku wspinaczkowym wciąż piękne jest to, że należą do niego wszyscy miłośnicy wspinania, i tego łatwego, i trudnego.

Dziś po obozowisku nie ma śladu. Próbowałam je wypatrzyć, bo obok jest charakterystyczny duży trójkątny kamień. Nic z tego. Zabrał je las. A tyle się tam działo.

Taborisko to: podesty pod namioty i namioty, sławojka, chatka kierownika, stoły i ławy zbite z desek, prysznic zwany pershingiem, zrobiony chyba z samolotowego zbiornika na paliwo pomalowanego na czarno, żeby słońce grzało wodę (doprowadzono ją systemem rur aż spod Żółtej Turni, bo ta w pobliskim potoku nie była zbyt czysta). A także misternie wyrzeźbione tabliczki informacyjno-dyscyplinujące autorstwa Emanuela Hornowskiego („Panowie, golić się!”), ścieżynki między namiotami, podzwanianie sprzętu i zapach makaronu z mielonką. Szczęśliwe powroty i przelegiwanie brzydkiej pogody, imprezy, pogaduszki. Niespieszne posiady przy prostych stołach, słuchanie szumu drzew, życie w rytmie pór dnia i pór roku…

Rąbaniska powstały, gdy w 1962 roku zlikwidowano pole namiotowe koło Księżówki na samej Hali. Z początku mogli na nim nocować wszyscy, a od 1966 roku tylko taternicy. Wybudowano czterdzieści podestów pod namioty mogące pomieścić około osiemdziesięciu osób. Z czasem urządzono zaplecze kuchenne, wyznaczono ujęcie wody i zbudowano chatkę kierownika. Pierwszym szefem taboru został Zbigniew Jakubowski, czyli Szlachetny. Legendą stał się jednak Zbigniew Skoczylas. Miał wiele przezwisk: „Żubr”, „Generał”, „Stupajka”, „Wódz”. Stanisław Urbański w balladzie Brygadier z…, odśpiewanej podczas jednego z sylwestrów w Morskim Oku, opisał go tak:

W powojennych ciężkich czasach

Ktoś wynalazł Skoczylasa.

Był to całkiem w dobrej wierze

Człek zrobiony niczym zwierzę!

Zęby wilcze, wygląd ckliwy,

Zad potężny, głos straszliwy.

Żyło toto, ciągle rosło.

Łyżkę musiał mieć jak wiosło!19

Na taborisku nawet we wrześniu nosił szorty i japonki, do tego kraciastą koszulę i wielkie swetrzysko z owczej wełny. Miał bujną brodę i tubalny głos, „niezwykle przydatny organizacyjnie”20. Wyglądał kultowo i trochę oldskulowo, dlatego nikt, kto go zobaczył, a wcześniej nie znał, nie podejrzewał, że ma do czynienia z osobą bardzo poważną i nietuzinkową.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

Wstęp

1 W. Panek, Na grani Hrubego, „Taternik” 1907, nr 5, s. 74.

2 A. Strug, Zakopanoptikon, czyli kronika czterdziestu dziewięciu dni deszczowych w Zakopanem, Warszawa 1989, s. 199, 200.

Przypisy końcowe

Część I Drogi

1 B. Chwaściński, Z dziejów taternictwa. O górach i ludziach, Warszawa 1979, s. 42.

2 B. Gustawicz, W góry, w góry…, „Wędrowiec” 1881, t. 9, nr 234, s. 395.

3 M. Świerz, Zarys dziejów taternictwa polskiego, „Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego” 1913, t. 34, s. 53.

4 J. Kiełkowski, Zdobycie Tatr, t. 1, Katowice 2020, s. 75.

5 Z. Klemensiewicz, O drogach i problemach tatrzańskich, „Taternik” 1913, nr 2, s. 21.

6 M. Świerz, Zarys…, dz. cyt., s. 60.

7 Tamże, s. 56.

8 W. L. Anczyc, Wspomnienie z Tatr, „Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego” 1878, t. 3, s. 97, 98.

9 M. Rey, Zagajenie pierwszego walnego zgromadzenia Towarzystwa Tatrzańskiego przez prezesa Mieczysława hr. Reya, „Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego” 1876, t. 1, s. 7.

10Nieco pessymizmu, „Przegląd Zakopiański” 1900, nr 29, s. 241, 242.

11 K. Prz., Czy nie za wiele pessymizmu?, „Przegląd Zakopiański” 1900, nr 30, s. 256.

12 F. Hoesick, Legendowe postacie zakopiańskie, Warszawa 1992, s. 10.

13 A. Strug, Zakopanoptikon, czyli kronika czterdziestu dziewięciu dni deszczowych w Zakopanem, Warszawa 1989, s. 200.

14 J. Chmielowski, Klimek Bachleda. Wspomnienie pośmiertne, „Taternik” 1910, nr 5, s. 96, 97.

15 K. Stryjeński, O sposobie budowania schronisk w Tatrach, „Wierchy” 1923, nr 1, s. 126.

16Jak upiększyć Tatry? (List miłośnika gór do redakcji „Wierchów”), „Wierchy” 1923, nr 1, s. 142.

17 W. Krygowski, Góry i doliny po mojemu, Kraków 1977, s. 60.

18 M. Jagiełło, Wołanie w górach, Warszawa 2019, s. 106.

19Ballady taternickie. Z okazji III Spotkania Taterników-Seniorów Klubu Wysokogórskiego w Morskim Oku w dniach 2–3 czerwca 1995 roku, zebrała i opublikowała B. Morawska-Nowak, Kraków 1995, s. 29.

20 G. Głazek, Zmarł Zbigniew Skoczylas (1928–2015), wspinanie.pl, bit.ly/3PEd1yC, dostęp: 18.11.2023.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9 / 14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I