Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ulrika jako nastolatka każdego roku spędza lato nad morzem w południowo-zachodniej Szwecji, w towarzystwie barwnej i kontrowersyjnej rodziny Gattmanów. Na plaży pełnej muszelek przeżywa najważniejsze i najpiękniejsze chwile swojego życia. Jednak pewnego dnia adoptowana przez Gattmanów hinduska dziewczynka znika w tajemniczych okolicznościach, burząc spokój tego miejsca i sprawiając, że letni dom staje się opustoszały.
Dopiero po dwudziestu czterech latach dorosła Ulrika wraca nad zatokę muszelek, by pokazać swoim synom plażę swojego dzieciństwa. Przypadkowo dokonane przez nich makabryczne odkrycie rzuca nowe światło na tajemnicze wydarzenia sprzed lat.
Odkryj sekrety rodziny, która nie potrafi uwolnić się od przeszłości…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału:
Musselstranden
Copyright © by Marie Hermanson
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o.
Copyright © for Polish translation by Bratumiła Pettersson
Projekt okładki: XAUDIO
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-8341-145-3
Warszawa 2024
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Świat, który przemierza, jest szary. Słońce jeszcze nie wzeszło. Kocha ten świat, gdzie nie ma ani światła, ani ciemności. Świat bez cieni, bez kolorów. Niczego dobrze nie widać, nic się na dobre nie skryło, wszystko jest domysłem, niedopowiedzeniem.
Ucichły dźwięki nocy – szum wiatru, chrapliwy ryk rogacza, trzepot ćmy – a inne, dźwięki dnia, jeszcze się nie obudziły. Wkrótce się odezwą. Najpierw poranna bryza w koronach drzew, potem krzyk mew, szczebiot małych ptaków i w końcu kakofonia ludzkich głosów, silników i muzyki.
Ale na razie jest cicho. Świat odpoczywa w przerwie między dwiema zmianami. I właśnie przez ten odpoczywający świat sunie po morzu, bezwietrznym i spokojnym jak jezioro jaskiniowe. Kajak przemieszcza się wzdłuż dobrze znanego wybrzeża, stromych granitowych skał, ocienionych plaż, liże je jak zwinny wąski język.
Woda się otwiera, szeroki szlak wije się między wysepkami aż po horyzont. Po zewnętrznej stronie tych osłaniających wysp, daleko na otwartym morzu wyłania się kilka skalistych wysepek. Zostawia za sobą wybrzeże i płynie ku szkierom.
Morze musi być spokojne, jeżeli ma się jej udać. Czasami w pobliżu lądu wiatr ustaje i dopiero na otwartym morzu pojawiają się duże fale. Wtedy musi zawrócić.
Ale dzisiaj nie ma się czego obawiać. Morze wygląda tak, jakby nie dało się po nim przesuwać, wydaje się jej takie zwarte i nieruchome, a ona z zaskoczeniem patrzy, jak kajak przecina powierzchnię.
Oddycha i wiosłuje w tym samym rytmie, mięśnie ramion napinają się od siły i woli. Jest syreną. Jedynie górną część ciała ma ludzką. Dolna sunie pod nią biernie, ukryta w ciemnej komorze kajaka. Ta część należy do morza.
Zanim dociera na miejsce, dostrzegają ją ptaki. Rozkrzyczaną chmurą wzlatują ponad szkierami. Ich białe pióra lśnią własnym blaskiem w szarym powietrzu. Wylatują jej na spotkanie, otaczają ją, a ona wślizguje się w ten krzyk i pomiędzy wirujące stworzenia.
Nie było furtki. Posiadłość tak samo jak kiedyś stała otworem, łatwo dostępna. Mimo to wahałam się, czy wejść. Niezdecydowana znieruchomiałam przy wejściu.
Nieprawda, nie była tak łatwo dostępna, jak się wydawało. Coś broniło do niej dostępu. Choć bywałam tu w dzieciństwie, teraz nadal czułam tamtą dawną niepewność. Tamtą tęsknotę, by być jej częścią, tamto powątpiewanie, czy właściwie w ogóle tu przynależę.
Wszystko wyglądało tak samo. Pagórkowata skalista działka porosła dębami wydawała mi się równie magiczna jak wtedy, gdy jako dziecko znalazłam się tu po raz pierwszy. Pagórkowata, dzika, zarośnięta. Oczywiście zniknął już trapez, sznurowa drabinka, huśtawka i liany, podobnie jak szałas i statek piracki, ale pozostał nastrój przygody.
Nie wiedziałam, kto jest teraz właścicielem posiadłości. Może wciąż rodzina Gattmanów.
Przeszłam powoli w kierunku brązowego domu po schodach z drewnianych bali. Kończył się wrzesień, więc nie podejrzewałam, że ktoś tu będzie. Przed wejściem nie dostrzegłam żadnego samochodu. Dodało mi to odwagi.
Obeszłam budynek i stanęłam na werandzie. Morze było intensywnie granatowe, takie jakie bywa tylko wiosną lub jesienią. Jakby unosił się w nim gęsty atrament.
Stanęłam na palcach i zajrzałam przez okno.
Przez chwilę znajdowałam się w absurdalnym śnie. Zaglądałam do własnego domu! Narożne kanapy obite materiałem w szerokie biało-niebieskie pasy, nad nimi obraz przedstawiający statek. Okrągły rozkładany stół z dziwacznymi zawiasami, krzesła o krzywych nogach i zaokrąglonych oparciach. Wisząca na łańcuchu secesyjna lampa. Skrzynia marynarska. Biały fotel bujany z poduszką w orientalny wzór i mały podgłówek z frędzlami. Pod sufitem okalająca pokój półka zastawiona bibelotami...
Wszystko to do złudzenia przypominało mój salon. Kiedy minął pierwszy szok, dostrzegłam różnice, ale i tak podobieństwo było niezwykłe. Gdyby ktoś mnie poprosił, żebym opisała ten pokój w domu Gattmanów, nie potrafiłabym. Bardzo dobrze pamiętałam, jak wygląda kuchnia i, oczywiście, pokój Anne-Marie na poddaszu, ale wspomnienie tego pomieszczenia miałam mętne. Widziałam je zatopione w żółtawym półmroku, za zaciągniętymi roletami.
Mój salon powstawał stopniowo, latami i nie przyszłoby mi do głowy, że urządzałam go według jakiegoś wzorca. Musiałam zachować to pomieszczenie w pamięci ze wszystkimi detalami i nieświadomie umeblowałam tak samo własny dom. A sądziłam, że wszystko wymyśliłam sama. Byłam dumna z tego połączenia nowego i starego, z tego, że pomieszczenie ma nietuzinkowy styl. Podobał mi się zwłaszcza pomysł z półką wokół pokoju.
Za plecami usłyszałam wbiegających na werandę chłopców.
– Zobaczcie – powiedziałam i podniosłam najpierw jednego, potem drugiego, by mogli zajrzeć do środka. - Nie opierajcie się o szybę. Widzicie?
Kiwnęli bez entuzjazmu głowami i pobiegli dalej. Nie zauważyli podobieństwa do własnego domu. Może chłopcy nie dostrzegają takich rzeczy.
Ja wciąż gapiłam się przez okno. Miałam wrażenie, że od dwudziestu czterech lat nic się tu nie zmieniło. Zupełnie jakbym patrzyła prosto w przeszłość.
Podeszłam do drzwi werandy i zajrzałam do kuchni. Drzwiczki szafek wciąż miały niebieski kolor, ale nie ten, który zapamiętałam. Przemalowano je na inny odcień. Brakowało doniczek z geranium. Poza tym wszystko pozostało jak dawniej.
Chłopcy nagle zaczęli hałasować i zaniepokoiłam się, że coś zniszczą. Zeszłam z werandy i okrążyłam dom. Jonatan miał ze sobą wędkę, którą zostawił pod jednym z dębów.
– Mieliśmy łowić ryby – przypomniał zniecierpliwiony.
– Okej – odpowiedziałam. – Idziemy na ryby. Znam dobre miejsce.
Pomyślałam o Plaży muszli, o wielkich dorszach, które wyławiał Jens, i tych rzadkich wspaniałych chwilach, gdy na haczyku rzucała się troć. Czegoś takiego życzyłam Jonatanowi.
Zeszliśmy na drogę, pokonaliśmy jakieś sto metrów, a ja zastanawiałam się, w którym miejscu musimy skręcić. Dawniej przecinało się łąkę, ale teraz łąki zniknęły. Nikt nie potrzebował siana. Nie pasły się ani krowy, ani konie. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Tam, gdzie nie wzniesiono zabudowań, rosły chaszcze albo dzika róża. Było ciasno, ciemno. Jak w pokoju starego człowieka, w którym stoi za dużo mebli. Znikły otwarte przestrzenie zabaw dzieciństwa.
Wreszcie znalazłam to miejsce i mogliśmy się przecisnąć przez zarośla. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, by wyplątać z gałęzi haczyk Jonatana. Odczepiłam go z żyłki, a mały włożył go do pudełka.
Odnalazłam mur, który należało pokonać. Ruszyłam wzdłuż niego, w poszukiwaniu zawalonego odcinka, tworzącego przejście. Takich odcinków zresztą przybyło. Zawaliła się już większa część ogrodzenia. Przeskoczyliśmy w pierwszym lepszym miejscu, wyszliśmy z lasu i trafiliśmy na porośnięte wrzosem skały.
Zdawałam sobie sprawę, że za bardzo zboczyliśmy na zachód. Ale teraz, mając wolne pole widzenia, wiedziałam już, gdzie jestem. Pagórki wyglądały tak samo, jak kiedyś. Tu nic się nie zmieniło. Wiał rześki wiatr.
Znów ogarnęło mnie to cudowne uczucie, jak wtedy, gdy w butach na gumowej podeszwie chodziłam po skałach. Szacowanie odległości przed skokiem. I ten triumf, gdy ląduje się dokładnie tam, gdzie się chciało, gdy podeszwa przywiera do skały, jest wystarczająco twarda, by chronić przed uderzeniem i dostatecznie miękka, by dało się wyczuć fakturę podłoża. Oczy, które wypatrują. Mózg, który przez cały czas obmyśla trasę, wybory i decyzje. Ciało, które jest idealnie posłuszne, wspina się, skacze, wygina, rozciąga.
Dla moich synów to oczywiste sprawy. Codziennie bawią się na skałkach. Biegli daleko przede mną, widziałam tylko ich czerwone czapeczki na tle nieba, gdy od czasu do czasu zatrzymywali się na wzniesieniu i odwracali głowy w moją stronę, żebym mogła im wskazać drogę ramieniem ułożonym jak semafor.
Nie tak dawno temu to ja na nich czekałam. To ja samotnie schodziłam ze stromego wzgórza, odwracałam się, brałam ich w ramiona, jednego po drugim, i przenosiłam ponad przeszkodami.
Tutejszy krajobraz został uformowany przez lodowiec. Skały są poprzecinane wąskimi dolinami i szczelinami, raz płytkimi, raz przepastnymi, co widać dopiero, gdy stanie się na krawędzi szczeliny. Widziane z daleka porastające ją młode półmetrowe dęby, z bliska okazują się czubkami wysokich na dziesięć, dwadzieścia metrów drzew, i w ostatniej chwili trzeba powstrzymać planowany skok.
Takie rozpadliny porasta różnego typu roślinność i każda może być osobnym światem. Na ogół są to młode dęby. Ale można też tam znaleźć trzęsawiska i kępy turzycy, karłowate sosny i wełniankę. W innych szczelinach znajdują się miniaturki świata z obrazów Bruno Liljeforsa z ciemnym lasem świerkowym, prehistorycznym krajobrazem z paprociami albo zbitą masą splątanych krzaków jałowca. Wydaje się, że każdy z tych światów spadł prosto z nieba, by potem, wtulony w skałę, mógł się rozwijać i doskonalić swoją oryginalność w zupełnej izolacji od otoczenia.
Taką właśnie szczeliną dociera się do Plaży muszli. Tylko tą drogą można się tam dostać od strony lądu. Wpatrywałam się w skalisty krajobraz, by zobaczyć ten dach utworzonych z rozmaitych zieleni. Ale znajdowaliśmy się wciąż jeszcze za bardzo na zachód.
Nagle przypomniałam sobie o jednym ze światów w szczelinie. Świecie porośniętym delikatną zieloną trawą i sosnami. Anne-Marie i ja zakopałyśmy tam kiedyś skarb. Puszkę po herbacie, do której włożyłyśmy różne przedmioty.
Naraz poczułam ogromną chęć, żeby go odnaleźć. Dogoniłam chłopców i przedstawiłam im nowy plan.
– Poszukamy skarbu – oznajmiłam.
Trochę nieufnie, ale zgodzili się pomóc mi w poszukiwaniach.
– W miejscu ukrycia skarbu rosną sosny – wyjaśniłam. – Sosny i zielona trawa. I wiśnia.
- Pokaż jeszcze raz, które to są sosny – poprosił Max.
Właściwie nie wiedziałam, gdzie dokładnie znajduje się tamta szczelina. Sosny, zielona trawa i dzika wiśnia to wszystko, co zapamiętałam. Szybko zdałam sobie sprawę, że nie uda mi się odnaleźć tego miejsca. Odwołałam akcję poszukiwania skarbu i ruszyliśmy dalej na wschód, w stronę Plaży muszli. Tej szczeliny nie sposób nie zauważyć. Trzeba tylko podążać wzdłuż linii brzegowej, by w końcu na nią trafić. Ale nie można iść zbyt blisko morza, bo skały urywają się pionowo nad wodą. Bacznie obserwowałam więc chłopców.
W końcu znaleźliśmy właściwe miejsce i w kucki zjechaliśmy na podeszwach po zboczu, wpadając na szeleszczący dywan zeszłorocznych liści. Wyschnięte koryto strumienia. Dąb, jarzębina i czarny bez. Wiekowe olchy o popękanej korze, pokryte szarym porostem. Pnącza wiciokrzewu oplatające gałęzie z taką siłą, że pozostawiły ślady na korze.
Max pisnął. Jonatan przypadkiem uderzył go w twarz gałęzią. Chciałam go przytulić, ale się wykręcił.
– Pewnie morza też tu nie ma – syknął, patrząc na mnie swoimi dużymi oczami sześciolatka. Sceptyczny, podejrzliwy, trochę przestraszony. Czy jego mama oszalała? Zaglądała przez cudze okno. Kazała mu szukać skarbu, którego nie ma. Powiedziała, że pojadą nad morze łowić ryby, a teraz prowadzi go coraz głębiej w gęstwinę złowrogo splątanych, smagających go po twarzy gałęzi.
– Zaraz będziemy na miejscu – powiedziałam i włożyłam mu na głowę czapkę, którą zgubił, gdy uderzył o gałąź. Daszkiem do tyłu, tak jak lubi, ale on od razu ją zdjął, westchnął i włożył po swojemu.
– Okej – odparł. – Pójdziemy wreszcie dalej?
Dotarliśmy do muru z jałowców i tarniny. Stojąc w tym miejscu, człowiek ma wrażenie, że jest oddalony o całe kilometry od morza, uwięziony w głębokim lesie.
A to tylko ta ściana, nieprzenikniona, pozbawiona szczelin, przez które sączyłoby się światło. Odgradza od plaży i morza, choć czuć już zapach soli, słychać chlupot fal, szum wiatru, mimo że stoi się w zupełnie bezwietrznym miejscu.
Kiedyś można się było przedostać tuż przy biegnącej z lewej strony skalnej ścianie. Okazało się, że przejście nadal istnieje. Przecisnęliśmy się, rozchylając kłujące gałęzie iglaków, i wyszliśmy wprost w oślepiające światło.
Chłopcy ruszyli biegiem w stronę maleńkiej plaży, rozgniatając stopami muszle. Woda była krystalicznie czysta. Piaszczyste dno lśniło między koloniami skorupiaków jak białe wysepki. Jako dziecko często przychodziłam tu z rodzeństwem Gattmanów zbierać dobrze odżywione mule i przyrządzić je na plaży nad ogniskiem w wypełnionej morską wodą puszce.
Jonatan chciał od razu łowić ryby, pokazałam mu więc duży sześcienny blok skalny na końcu plaży, gdzie robi się głęboko.
Dno jest tu niezwykłe. Przy brzegu rozciąga się płycizna w kształcie wachlarza. Dalej dno gwałtownie się obniża, tak że kąpiącemu się w jednym miejscu woda sięga kolan, a o krok dalej do piersi. Dziecko nie ma tu gruntu pod stopami. To niebezpieczne miejsce dla kogoś, kto nie potrafi pływać. W swoich badaniach natknęłam się na wiele krążących w tych okolicach legend o potworze morskim w kobiecej postaci, mieszkającym w zatoce i wciągającym ludzi pod wodę. To mogłaby być ta zatoka. Można sobie wyobrazić, jak ktoś brodzi w wodzie, zbierając mule, nagle trafia na głębinę i tonie. Obserwator stojący na plaży nie potrafiłby tego wyjaśnić.
Nie znam się na geologii, ale wydaje mi się, że ta drastyczna różnica poziomów ma coś wspólnego z ogromnymi blokami skalnymi, które leżą w stosie wzdłuż skały, a dalej schodzą na plażę i do wody. To efekt działania lądolodu. Prawdopodobnie pod zmieszanym z muszlami piaskiem znajdują się zwalone głazy, które wypełniają zatokę, a nagły spadek jest umiejscowiony ich krawędzi.
Chłopcy wspinali się po blokach skalnych. Zawołałam, by uważali. Głazy wyglądają tak, jakby znów miały się potoczyć. Właściwie to dziwne, że tkwią tak w tym ostrym pochyleniu. Zupełnie jakby jakieś czarodziejskie zaklęcie zatrzymało w ruchu lawinę. Wszystko to leży oczywiście stabilnie od tysięcy lat. Ale bloki są nierówne i wystarczy jeden nieostrożny krok, a ciemne przestrzenie między nimi bez trudu pochłoną dziecięce ciałko.
Moje ostrzeżenia spływały po nich jak woda. Biegali, jakby stąpali po posadzce w kuchni, więc odetchnęłam z ulgą, gdy w końcu dotarli do sześciennej skały, którą wskazałam im jako miejsce odpowiednie do wędkowania.
Jonatan założył haczyk, zarzucił wędkę i zaczął nawijać. Rok wcześniej dostał w prezencie sprzęt do wędkowania. Jeszcze nigdy niczego nie złapał, choć modlę się, aby w końcu złowił jakąś rybę.
Max kopał i deptał leżące na plaży muszle. Jego zachowanie wzbudzało we mnie mieszane uczucia. Rozumiałam, że podoba mu się chrzęst zgniatanych skorupek, ale niepokoiły mnie zarazem jego destrukcyjne zapędy. To przecież śliczne, matowe, niebiesko-białe muszle! Zastanawiałam się, czy nie zaserwować mu jednego z moich niezliczonych upomnień, czy też odwrócić wzrok. Wybrałam to drugie. Zauważyłam, że błystka z wędki Jonatana zaczepiła się na dnie. Podeszłam mu pomóc, ale po długich zmaganiach i szarpaniu wędki musiałam przeciąć żyłkę i założyć nową błystkę.
Gdy z powrotem zeszłam na plażę, Max zniknął. Niewiele było miejsc, w które mógłby pójść. Nie widziałam go na blokach skalnych. Na pewno nie wszedłby o tej porze roku do wody, a może? Musiałabym to jednak zauważyć. Zawołałam go, ale nie odpowiedział.
– Widziałeś Maxa? – zapytałam Jonatana.
– Przed chwilą – odparł. – Tam. – Wskazał na głazy. Jeszcze raz zawołałam.
Gdy po raz piąty czy szósty wykrzyczałam jego imię, wysoko w trudno dostępnym miejscu w jakiejś rozpadlinie pojawiła się czerwona czapeczka. Zmiana w moim głosie, ostry ton paniki sprawiły, że w końcu się pokazał.
Widok jego promiennej twarzy tak mnie rozradował, że nie zwróciłam uwagi na miejsce, w którym się znajduje, daleko na najwyższej skale.
– Tam jesteś! – krzyknęłam, a w głowie zakręciło mi się od matczynej miłości.
– Jak tam wszedłeś? – zawołał trzeźwiej myślący Jonatan.
Max tylko się zaśmiał.
I ponownie zniknął za olbrzymimi kamieniami. Jego nieobecność się przedłużała, więc mój niepokój powrócił.
Jonatan odłożył wędkę i ruszył tam, gdzie przed chwilą stał Max. Szybko musiał zrezygnować. Znaczne różnice poziomów między głazami uniemożliwiły mu wspinaczkę. Ale jeśli dziewięcioletni Jonatan nie dał rady wejść do góry, to jak udało się to jego sześcioletniemu bratu?
– Max! – krzyknęłam. – Przestań się wygłupiać i zejdź na dół! Niebezpiecznie chodzić po tych skałach! Max!
W tej samej chwili tuż obok usłyszałam chichot. Max siedział przy mnie wśród skorupek muszli i skręcał się ze śmiechu, sypiąc naokoło piaskiem. Patrzyłam na niego w osłupieniu. Jego pojawienie się było niemal nadnaturalne.
– Jak tu zszedłeś? – zapytałam.
Jonatan, który widział już wiele filmów przygodowych, szybko zorientował się w sytuacji.
– Znalazłeś grotę! Z plaży jest wejście do groty, która prowadzi na górę. Poczekaj, też tam idę.
– Tu nie ma żadnej groty – powiedziałam.
Bawiłam się tutaj jako dziewczynka. Znałam to miejsce jak własną kieszeń. I nie był to jedynie teren zabaw. O wyjątkowości tego miejsca decydują też inne kwestie. Właśnie tu, na Plaży muszli znaleźliśmy młodszą siostrę Anne-Marie, Maję, która zaginęła latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. Po jej zniknięciu nigdy już tu nie przyszliśmy, ale wcześniej bywaliśmy na tyle często, że znałam każdy tutejszy kamień, każdą szczelinę, każdy odcień mchu.
Max wspiął się na najbliższą skałę, a następnie wcisnął w wąską szczelinę. Jonatan pobiegł za nim.
– Mamo, chodź, zobacz – zawołał gdzieś z dołu. – Pod spodem jest długie przejście. Można wczołgać się pod skałę. Pod kamienie. Można patrzeć w górę. Widzę niebo. Ale fajnie.
Słyszałam ich głosy dobiegające spod zawalonych głazów i starałam się zachować spokój. Znowu musiałam tłumaczyć sobie, że bloki skalne są zaklinowane i stabilne. Leżą tak od tysięcy lat, więc może nic się nie zmieni w tej krótkiej chwili, gdy są tu moi synowie.
A jednak obecność masy kamieni nad głowami chłopców wydawała się przerażająca. Odetchnęłam więc z ulgą, gdy w końcu zobaczyłam ich wychodzących z groty i machających do mnie z wysokiego, niedostępnego miejsca, w którym wcześniej pokazał się Max.
Chłopcy kilka razy przeciskali się tam i z powrotem. Ja sama położyłam się na brzuchu na głazie przy plaży i patrzyłam w dół na szeroką szczelinę otwierającą przejście. Widziałam skorupki muszli, zmierzwione pióro mewy i piasek. I ciemną przestrzeń pod skalnym blokiem. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy czołgać się czy schodzić wąską szczeliną w dół. Panicznie boję się ciasnych pomieszczeń.
Jonatan nie miał racji, to nie była grota. Raczej przestrzeń pod głazem, powstała dzięki podtrzymującym je mniejszym kamieniom.
Ale dlaczego Anne-Marie lub ja w czasie naszych niezliczonych wizyt na plaży nigdy nie odkryłyśmy tego niezwykłego miejsca, które moi chłopcy znaleźli po piętnastu minutach?
Dlatego, że żadnej z nas nie przyszło do głowy wskakiwać do takiej szczeliny. Może nie byłyśmy dość odważne albo dość ciekawskie, albo dość głupie, by wystawiać się na takie niebezpieczeństwa.
Zastanawiające, ile można się nauczyć od dzieci. Często wydaje mi się, że uczę się od nich więcej niż one ode mnie.
W miejscu, gdzie znajdowali się chłopcy, powstało nagle ogromne poruszenie. Przez otwory w skale usłyszałam ich głosy.
– Mamo! Znaleźliśmy jaskiniowca! Szkielet!
– To pewnie jakieś zwierzę – odparłam. – Może norka. Tu się od nich roi.
– Sama zobacz! – usłyszałam z głębi głos Jonatana.
Spojrzałam w górę na bloki skalne. Z niedostępnego miejsca znów wystawała głowa.
Tym razem jednak nie zobaczyłam śmiejącej się zza głazów jasnej główki chłopca w czerwonej czapeczce, tylko brązowożółtą ludzką czaszkę o pustych oczodołach.
Nowy samochód policjantów sunął miękko i cicho. Siedziałam z przodu.
– Czym się pani zajmuje? – zapytał funkcjonariusz siedzący z tyłu.
Mieliśmy spory kawałek z posterunku do Tångevik i w tym czasie trzeba było o czymś rozmawiać. Jechaliśmy zwykłym autem, a nie radiowozem. Policjanci byli w cywilu i mówili z akcentem z Bohuslän.
–Prowadzę badania w instytucie etnologii – odparłam.
– A co pani bada?
– Mit o wchłonięciu przez skałę i porwanych przez trolla. Wiecie, kiedyś wysyłano dziewczyny na pustkowie, żeby wypasały krowy. Jeżeli któraś zniknęła, mówiło się, że porwał ją troll i uwięził w górze. Albo kiedy ktoś cierpiał na psychozę i zmieniała się jego osobowość, wierzono, że porwały go trolle, a psychoza to rzucony nań czar.
Mówiłam gorączkowo. Jeśli nie wiem, o czym rozmawiać z nieznajomymi, zawsze opowiadam o swoich badaniach. Większość słuchaczy okazuje zainteresowanie. Opowiadałam już współpasażerom w pociągu, sąsiadom przy stole na przyjęciach, znajomym dzieci. Historia o porwaniu przez trolle zawsze wciąga.
– Mit o porwaniu przez tajemnicze istoty funkcjonuje w wielu kulturach – kontynuowałam. – Ale w każdym miejscu na świecie wygląda inaczej. W Szwecji i Norwegii ludzie giną wśród skał. W Anglii na wzgórzach. A zamiast trolli porywają ich nimfy.
– W dzisiejszych czasach chyba nikt w to nie wierzy? – zapytał policjant za kółkiem.
– Nie, ale niektórzy ludzie opowiadają o tym, jak zostali porwani przez istoty pozaziemskie na pokład statku kosmicznego. To współczesna wersja tego samego mitu. Model się nie zmienia. Te obce istoty wykorzystywały porwanych, przeprowadzały na nich eksperymenty medyczne i tak dalej. Pojawiają się wątki seksualne. Ofiary mogą otrzymać coś w zamian, ale odbiera im się coś ważnego. Ich duszę, ich osobowość. Te stworzenia nie są ani dobre, ani złe, tylko nieczułe, patrzą na ludzi jak na przedmioty. Po porwaniu człowiek się zmienia. Często traci pamięć. Poprzez sny, hipnozę albo terapię człowiek może sobie przypomnieć, przez co przeszedł. W Stanach niektórzy terapeuci specjalizują się w pracy z ofiarami takich porwań. Krytycy uważają, że to właśnie oni zaszczepiają w ofierze te wspomnienia.
– Boże, tylu jest czubków – jęknął policjant z tylnego siedzenia.
– Nie wierzy im pan? – spytałam zaczepnie.
Ci, którzy nie dają się uwieść temu mitowi, zazwyczaj się irytują. Niektórzy ludzie nie przepadają za irracjonalnymi wyjaśnieniami.
– A co pani o tym myśli? – zapytał kierowca.
Odpowiedziałam jak zwykle:
– Nic nie myślę. Badam ten mit. To moja praca.
– Też byśmy tak chcieli – rzekł spokojnie policjant prowadzący auto. - Jan-Erik, pomyśl, jakbyśmy się za to zabrali. Bandyci serwują nam swoje historyjki, a my je sobie spokojnie badamy?
Policjant na tylnym siedzeniu zaśmiał się, a ja w głowie rozwijałam jego myśl. „Kłamstwo podczas przesłuchania. Ileż kłamstw musi być w ich aktach. To pewnie skarbnica fantazji, wymysłów, różnych form przejawu ludzkiej kreatywności. Jak się kłamie? Każdy chce oczywiście uchodzić za niewinnego, ale jaką wybrać metodę? Pomniejszać własną osobę czy zgrywać pewniaka? Ubarwiać swoją historię małymi, wiarygodnymi szczegółami czy wręcz przeciwnie: być jak najbardziej zwięzłym i ogólnikowym, by się samemu nie zaplątać? Czy pewne historie powracają, czy policja rozpoznaje standardowe kłamstwa? Czy istnieje stały repertuar, czy też powstają spontanicznie?
Dotarliśmy do Tångevik i zaparkowaliśmy. Podczas wędrówki do Plaży muszli policjanci kilkakrotnie pytali, czy to naprawdę jedyna droga.
– Można też dotrzeć łodzią. Ale to jedyna trasa od strony lądu.
Kiedy zjechaliśmy po urwisku do przypominającego dżunglę zagajnika w szczelinie, jeszcze raz zapytali: „Czy to na pewno właściwa droga?”. Spojrzeli na mnie tak samo nieufnie, jak chłopcy, a ja czytałam w ich myślach: „Trolle, kosmici i szkielet. No tak, w tym fachu spotyka się różnych ludzi”.
Na plaży wiało silniej niż ostatnio. Stałam, marznąc, podczas gdy jeden z policjantów wczołgał się pod skalne bloki. To on prowadził samochód. Był młodszy i wyglądał na bardziej wysportowanego. Drugi pozostał na miejscu i niecierpliwie rozdeptywał muszle.
– Niczego nie ruszaliśmy. Mój syn odłożył czaszkę dokładnie tam, gdzie leżała – powiedziałam.
Przypomniałam sobie o Człowieku z lodowca znalezionym w Alpach i o tym, jak nieostrożnie się z nim obeszli, więc Jonatan otrzymał surowe polecenie, żeby niczego więcej nie dotykać.
Policjant w milczeniu skinął głową. Młodszy wracał już korytarzem. Słychać było, jak klnie, uderzając głową o sklepienie. Pojawił się za najniższym blokiem skalnym, wyczołgał się w naszą stronę na plażę. Trochę sapał po tym wysiłku.
– Zgadza się – powiedział do kolegi. – Miała rację. Coś tam jest.
Potem odwrócił się w moją stronę, wskazał na rumowisko kamieni i rzekł:
– W to wierzę. Tego porwały trolle.
– Nie zabierzecie go ze sobą? – zapytałam.
Młodszy pokręcił głową.
– Następnym razem. Ale wtedy przypłyniemy łodzią.