Płonące listy - Dan T. Sehlberg - ebook + audiobook

Płonące listy ebook i audiobook

Dan T. Sehlberg

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy Niklas traci żonę Evę, która ginie w wypadku lotniczym, życie mężczyzny rozpada się na kawałki. Wkrótce bohater dowiaduje się, że w miejscach katastrof ofiary czasami zostawiają listy pożegnalne adresowane do bliskich. Nawiedza go więc myśl, że Eva napisała taką wiadomość do niego, tuż zanim jej samolot runął w dół. 

Owładnięty obsesją Niklas nie potrafi zmrużyć oczu nawet na krótką chwilę, ponieważ desperacko rzuca się w coraz bardziej zuchwałą pogoń za skrawkiem papieru. Na swojej drodze napotyka członków tajemniczego półświatka, dla których ostatnie zapiski zmarłych, zwane płonącymi listami, są pożądanymi przedmiotami kolekcjonerskimi. Tam, gdzie pojawiły się przedśmiertne relacje, w zagadkowych okolicznościach giną ludzie. Niklas zdaje sobie sprawę, że uwikłał się w odwieczną walkę o władzę nad całym światem. Teraz jednak jest już za późno, by się wycofać. „Płonące listy” to trzymający w napięciu thriller o życiu, śmierci i złu, które czyha w nas wszystkich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 26 min

Oceny
4,0 (7 ocen)
3
3
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Brända brev

Przekład z języka szwedzkiego: Michał Bolek

Copyright © Dan T. Sehlberg, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Michał Słociński

Redakcja: Katarzyna Grabowska

Korekta: Aneta Iwan

ISBN 978-87-0234-966-5

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Mojemu tacie, pilotowi

Opisy kilku wypadków lotniczych w powieści są oparte na prawdziwych wydarzeniach. Niektóre nazwiska, nazwy miejsc, lata i numery lotów zostały jednak zmienione, aby uszanować prywatność osób, które miały z nimi związek.

Evo,

kiedy to piszę, znajduję się dwanaście tysięcy metrów nad poziomem morza. Jak na razie w kabinie jest spokojnie, a jedyne, co widzę przez owalne okienka, to niebo usiane gwiazdami. Daleko pode mną czekają fale. Pienią się, huczą i niecierpliwie uderzają o siebie, lecz pasażerów wokół mnie to nie obchodzi. Patrzą w swoje ekrany albo próbują zasnąć. Stewardessy też odpoczywają, częściowo schowane za zasłoną. Koniec może nadejść za dziesięć minut albo za kilka godzin, ale jest pewny.

Rozumiem, że mojego listu nikt nie przeczyta, w każdym razie nie Ty. Umarli nie mogą czytać. Może nawet nie zostanie odnaleziony. Jest duże ryzyko, że się spali albo przepadnie w wodzie. Mimo to piszę do Ciebie. Wiele osób nadal rozmawia z bliskimi, nawet gdy już odeszli. Odkąd Cię nie ma, świat się skurczył i został pozbawiony całej reszty, jakby ktoś ustawił wiązkę światła tak, że mieścisz się w niej tylko Ty.

Ostatnie tygodnie były straszne, niewytłumaczalne. Zło w najbardziej skupionej postaci jest czymś niepojętym, równie abstrakcyjnym, co nasz wieczny, zakrzywiony wszechświat. Może te dwa pojęcia są od siebie zależne. Wszechświat i zło, zrośnięte tak, że jedno nie może istnieć bez drugiego. Jak węże na kaduceuszu.

Siedzę wygodnie z nogami okrytymi kocem. Nie chciałem, żeby tak to się skończyło, ale jestem gotowy. Pogodziłem się z losem. Pewnie, że czuję smutek. Rozczarowanie. Ale jednocześnie wiem, że życie składa się właśnie z tych przeciwieństw i nigdy nie czułem się tak żywy.

Mam nadzieję, że się spotkamy. Że na mnie popatrzysz tak, jak latem w Lervik. Jeśli to zrobisz, jestem spokojny. Wtedy wszystko będzie tak, jak powinno.

Atlantyku, przybywaj!

Niklas

Część I

Stowarzyszenie Płonących Listów

„Umierający mogą nauczyć żywych wszystkiego”.Anna de Noailles

Kilka tygodni wcześniej

Nie pamiętam już, od czego zaczęła się kłótnia. Jakbyśmy ze wszystkich sił walczyli o wzgórze, którego nazwy już nie znamy. Nadszedł wczesny sobotni poranek, a my padaliśmy ze zmęczenia. To była długa noc. Eva przebudziła się i płakała. A ja niepokoiłem się jej podróżą. Może ostrzegała mnie intuicja. Kiedy zobaczyłem, jak ona tak stoi pochylona nad otwartą walizką, przytłoczyła mnie straszna myśl. Eva nie wróci. Nigdy więcej się nie spotkamy. Wszystkie ubrania, które spakowała tak starannie – cienkie stroje do jogi w odcieniach od szarego po rdzawy, nowe jasnoniebieskie najki, kosmetyczka w formie książki, Anna Karenina Tołstoja, którą jej podarowałem po premierze w teatrze, a którą sam kupiłem na Targach Książki w Londynie, do tego jej książki, chyba Co kochałem Siri Hustvedt i Wolność Jonathana Franzena, tomik wierszy Karin Boye i jeszcze czerwony notatnik. Widok tych dobrze znanych rzeczy w walizce spakowanej na czas mojego rozstania z Evą był tak rozdzierający, że napełniał mnie duszącym strachem. Chciałem ją przytulić. Przygarnąć do siebie, przytrzymać i sprawić, by znowu kochała. Sprawić, by zapomniała albo w każdym razie przebaczyła, ale tylko stałem, nieporadny i oszołomiony. Kucnęła i napięła paski na ubraniach wewnątrz walizki. W wyobraźni widziałem czerwony krzyżyk nad wszystkim, co należało do niej. Nad wszystkim, co nie należało do mnie.

Co robi człowiek, któremu umiera dziecko? Sam umiera. Albo żyje dalej, tylko zmasakrowany. Wszystko się jakoś toczy, ale to okrutne i przepełnione bólem piekło. Zbliżyliśmy się do spełnienia marzeń, mieliśmy je w zasięgu ręki. Umarło nie tylko dziecko. Umarła cała rodzina. Cała przyszłość. Mówi się, że stracić dziecko, które się nigdy nie urodziło, to co innego. W każdym razie ludzie dookoła nie uważają tego za równie wielką tragedię. To najwyraźniej nie to samo, co stracić dziesięciolatka czy nawet sześciomiesięcznego niemowlaka. Nie wiem, kto ustala te wartości. Chrzanić to. Dla nas to była tragedia. Koniec świata i dla niej, i dla mnie. Czysto teoretycznie smutek łatwiej znieść, gdy się go z kimś dzieli. Powinien się wtedy rozłożyć po połowie. Ale zamiast tego w brutalnej rzeczywistości się podwoił. Często chciałem zostać sam ze swoją goryczą. Samemu można nie patrzeć w lustro i chronić się przed smutkiem, pozwolić sobie upaść, nie zwracając na nic uwagi. Można w ciemności zwinąć się w kłębek i spocząć w swoim zaprzeczeniu, ale gdy się jest we dwoje, pustka jest ciągle obecna, odbita w spojrzeniu drugiej osoby. Więc co zrobić, żeby się obronić? Zaatakować. Rzucić się z wściekłością na odbicie w tym lustrze, na beznadzieję i niesprawiedliwość. A ta druga osoba robi to samo, raz za razem, aż zabraknie sił. W naszej tęsknocie za życiem zabijaliśmy się nawzajem. Ja może bardziej ją niż ona mnie.

Krzyczała, że jestem destrukcyjny. Że jestem małostkowy i niedostępny. Uciekam. Że nigdy nie biorę odpowiedzialności. Że jestem pieprzonym alkoholikiem, zbyt tchórzliwym, rozlazłym i zakłamanym, żeby szukać pomocy. Ja wrzeszczałem jeszcze głośniej. Że jest niewdzięczna. Że żyje na mój koszt. Że nie rozumie, jak jej dobrze. Że te oskarżenia to tylko żałosne projekcje jej własnych zasranych obaw. Że nie mam zamiaru słuchać jej pieprzenia. W końcu umilkła i opadła na sofę. Wygrałem. Wzgórze było moje, ale już go nie chciałem. Zamiast tego wyszedłem z domu, trzaskając drzwiami. Krążyłem po sąsiednich ulicach, żeby się uspokoić. Potem wsiadłem do samochodu. Zmarnowałem nasze cenne wspólne minuty. Straciłem ostatnie ziarenka z klepsydry.

Od kłótni minęło jakieś pół godziny. W samochodzie było zimno, włączyłem ogrzewacz, ale jeszcze trochę potrwa, zanim temperatura się podniesie. Śnieg wokół opadał miękko, jak jakieś dziwne, nierzeczywiste przeciwieństwo wszystkiego, co się wydarzyło. Przez rozświetlone okna widziałem tylko rozmazaną sylwetkę Evy. Jakby już zaczynała znikać. Śledziłem rytm dobrze znanych ruchów. Obeszła parter, żeby się upewnić, że niczego nie zapomniała. Gdy tak siedziałem sam w aucie, wszystko nabierało nowych wymiarów. Słowa, którymi w siebie ciskaliśmy, malały i zastępowały je inne, większe uczucia. Opadające między nimi płatki śniegu przynosiły uczucie utulenia i przebaczenia, a może nawet dawały nadzieję. Zdałem sobie sprawę, jak wiele dla mnie znaczy Eva. Jak bardzo ją kochałem, nawet jej zaciśnięte pięści. Jej szczupłe, kruche ciało, kiedy tak stała i krzyczała na mnie. Potargane, rude włosy. Jej zrozpaczone spojrzenie, znoszone kapcie, plecioną bransoletkę. Ziała między nami przepaść, ale robiąc odważny krok, moglibyśmy się spotkać. Pożałowałem. Tak samo, jak wiele razy wcześniej.

Otworzyły się drzwi i Eva wyszła na śnieg. Rozejrzała się dookoła, zdawała się wahać, kiwała się to w jedną, to w drugą stronę. W końcu się wyprostowała i zamknęła drzwi. Zaczęła chwiejnie znosić ze schodów dużą walizkę. Wyskoczyłem z samochodu i podbiegłem. Kiedy brałem bagaż, jej palce ześliznęły się z rączki, nie dotykając moich. Przyspieszyła kroku. Wyciągnąłem rękę, próbując ją przytulić. Mamrotałem, że nie miałem na myśli tego, co powiedziałem. Że jestem idiotą. Wyrwała się, a kiedy znowu spróbowałem ją chwycić, rzuciła słowo, które miało wszystko zniszczyć, i dobrze o tym wiedziała:

– Morderca.

W tej chwili przepaść między nami stała się bezdenna. Krew zaszumiała mi w uszach. Bez słowa obszedłem samochód i włożyłem walizkę do bagażnika. Zamknąłem drzwiczki zdecydowanie zbyt mocnym uderzeniem, wsiadłem do środka i włączyłem silnik. Eva usiadła w milczeniu obok mnie ze wzrokiem utkwionym gdzieś ponad zaśnieżonym ogrodem z bezlistnymi jabłoniami o sterczących gałęziach. Kiedy cofałem z podwórka, położyła lewą dłoń na przedniej szybie. Powoli obrysowała końcami palców kontur domu, który teraz przypominał zmniejszającą się dwuwymiarową scenografię pozostawioną w tyle za śnieżną kurtyną. Przez ten nienaturalny gest zrobiło mi się niedobrze.

Są różne rodzaje milczenia. Istnieje milczenie, które może wessać w siebie całe powietrze i rozrosnąć się tak, że nie da się już oddychać. Siedzieliśmy teraz w takiej próżni. Jechałem trasą E4 o wiele za szybko. Samochodów było mało. Czułem się odrętwiały. Przecież to nie my. My to coś innego. Coś dużo bardziej żywego. Zakochaliśmy się w sobie. Śmialiśmy się, wygłupialiśmy i droczyliśmy. Łączył nas ten sam brak poczucia bezpieczeństwa. Tęsknota za bliskością i przynależnością. Za rodziną. Poczułem ssanie w żołądku. Byliśmy na dobrej drodze, by się powiodło, i już za kilka miesięcy mieliśmy stać się rodziną.

Za nami wyłonił się radiowóz z włączonym kogutem. W pierwszej chwili pomyślałem, że jadą za mną. Zamigałem kierunkowskazem i zmieniłem pas. Zerknąłem na Evę. Wydawała się pogrążona w myślach. Radiowóz nas wyminął. Mocniej ścisnąłem kierownicę. Strata nas zmieniła. Staliśmy się zimni. Eva obwiniała mnie. Gdzieś w głębi też siebie obwiniałem. Oddałbym wszystko, żeby cofnąć czas i nie popełnić tamtych błędów. Właśnie to było tak straszne. Rzeczywistość posuwała się bezwzględnie naprzód, nigdy wstecz. Chodziliśmy do psychologa. Na początku czuliśmy ulgę, neutralny upust, ale z czasem neutralność zaczęła się sypać. Terapeutka wzięła stronę Evy. Chciała rozumieć mój tok myślenia, kiedy narażałem Evę na te wszystkie trudności podczas ciąży. Prosiła, żebym wyjaśnił, dlaczego łamałem dawane jej obietnice. Dlaczego ją lekceważyłem. Straciłem entuzjazm. Nie wróciliśmy więcej.

Eva zmieniła pozycję obok mnie. Chyba westchnęła. Przed nami majaczył już terminal odlotów na Arlandzie. Chciałem przyhamować, zyskać czas i wyrzucić z siebie wszystko to, co powinienem był powiedzieć, ale czego jeszcze nie udało mi się ubrać w słowa. Sprawić, by dała mi coś, czego mógłbym się chwycić. Koło ratunkowe. Pojechałem dalej i chwilę później zwolniłem przed terminalem numer pięć. Eva wysiadła z samochodu. Wyłączyłem silnik i poszedłem za nią. Przestało padać, ale zamiast tego teraz wiał ostry wiatr, który przenikał na wskroś wszystkie ubrania. Białe chmury śniegowe przepływały po niebie nad parkingiem, a flagi przy wejściu głośno trzepotały. Parkingowa szła wzdłuż rzędu samochodów i mocowała do szyb żółte mandaty. Serce mocno mi waliło i czułem, że zbiera mi się na płacz. Wyjąłem walizkę, a Eva ją wzięła. Postawiła ją na asfalcie i spojrzała mi w oczy. Przez chwilę obezwładniającej niepewności myślałem, że coś powie, ale tylko odwróciła się i poszła. Ot tak, odeszła. Pasażerka z walizką. Niska, szczupła, ruda kobieta, która zmieszała się z innymi spieszącymi się podróżnymi. Zapragnąłem za nią pobiec. Popędzić przez parking, wpaść przez obrotowe szklane drzwi i ją złapać. Podeszła do mnie parkingowa. Z surową miną stukała w palmtopa. Przetarłem ręką piekące oczy. Eva mnie zostawiła. I nawet się nie pożegnaliśmy.

Otworzyłem drzwi do pustego domu. Te same drzwi, które Eva zamknęła zaledwie godzinę temu. Czułem się podenerwowany i niespokojny. Miałem mnóstwo pracy, odłożone na później zadania, których nie mogłem się doczekać. Zamówienie tłumaczeń, plany wydawnicze do zatwierdzenia, zaplanowanie imprezy dla księgarzy z Göteborga, wykład, który miałem za jakiś tydzień wygłosić w Kopenhadze, ale podobnie jak w wypadku tamtego zdobytego wzgórza, praca straciła wartość. Niezdecydowany stałem bez ruchu w salonie, nadal w kurtce i butach. W dłoni mocno ściskałem telefon. Zastanawiałem się, czy nie wysłać do niej jakiegoś SMS-a. Czegoś, co mogłoby odmienić energię między nami. Magiczną wiadomość, która przywróciłaby mi Evę, ale ostatnie słowo, które wypowiedziała, rozstrzygało wszystko.

Z rezygnacją rzuciłem telefon i zapiąłem zamek kurtki. Nie mogłem zostać w opustoszałym domu. Nie wiedziałem, dokąd się udać, kiedy jechałem do miasta przez zadziwiająco pusty most Tranebergsbron, mając szarą, zamgloną dzielnicę Fredhäll po prawej, a po lewej kilka wagonów metra, które doganiałem. Wypełniały mnie wściekłość i strach. Paląca energia, która szukała ujścia, ale go nie znajdowała. W głębi serca czułem, czego potrzebuję, nawet jeśli nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. Wiedziałem, czego domaga się ciało, ale jednocześnie myśl o alkoholu przyprawiała mnie o mdłości. Zdaniem Evy byłem alkoholikiem. Osobą, która cierpi na nieuleczalną chorobę. Nie zgadzałem się z tym. Mama była alkoholiczką, więc dokładnie wiedziałem, jak ta choroba wygląda. Jak pachnie i jak smakuje. To nie byłem ja. Nie wpadałem nawet w cugi. Żadnego uzależnienia. Ale jasne, miałem słabą głowę. Piłem, kiedy czułem się źle, wtedy czułem się jeszcze gorzej i piłem jeszcze więcej. Zdarzało się, że traciłem kontrolę. Robiłem z siebie błazna. Ale żadnym alkoholikiem nie byłem. Za cholerę. Włączyłem kierunkowskaz i zmieniłem pas. Jechałem teraz wzdłuż pobrzeża Norrmälarstrand. Było ślisko. Jakaś taksówka wpadła w poślizg i wjechała w sygnalizację świetlną. Słupek przechylał się pod ostrym kątem, a czerwona lampa zwisała na czarnym przewodzie. Przypominała wielkie, zdumione oko.

Kłamstwo mojego życia było słabe i kruche. I tak oczywiste, że ani ja, ani mój psycholog nie rozumieliśmy, dlaczego nadal go broniłem. Pierwszym krokiem do wyzdrowienia jest dostrzeżenie i uznanie problemu. Eva błagała mnie o to, odkąd tylko po raz pierwszy stanęła przed tym zalanym potworem. Podstawowej kwestii unikałem, ale obiecywałem, że skończę pić. Twierdziłem zdecydowanie, że mogę się kontrolować. Że potwór został poskromiony. Pojechałem na siłownię koło zabytkowej zajezdni tramwajowej. Chociaż nie byłem tu kilka tygodni, trenowałem ponad dwie godziny. Próbowałem zapalczywie wycisnąć z ciała, wyładować i wypocić w saunie niezadowolenie. Potem jeździłem bez celu po ulicach wokół placu Jarlaplan. Szybciej mijałem sportowe puby i pizzerie z licencją na alkohol. Zacisnąłem dłonie. Samochód zostawiłem na ulicy Tulegatan. Zrobiło się mroźno i przenikliwie zimno. Chmury na niebie miały brudną barwę starego, popękanego betonu. Popołudniowe światło było słabe i mgliste, jakby zgęstniało z zimna. Wałkowałem w myślach naszą kłótnię. Przewijałem film tam i z powrotem. Zareagowała niesprawiedliwie. Bezdusznie. Przecież nie tylko ją to dotykało, ja też rozpaczałem. Ja też coś straciłem, tyle samo, co ona. A jednak widziałem, że z naszej dwójki to ja ponoszę większą winę i z pewnością właśnie ta świadomość doprowadzała mnie do takiego gniewu. Niemal wściekłości. Przez poczucie winy krzyczałem coraz głośniej, ale nie na Evę, tylko na samego siebie.

Jakby coś mnie przyciągało, wylądowałem w antykwariacie Rönnella. Jak prawie zawsze. Uwielbiałem ten sklep i wszystko, co w nim było. Tutaj rządy sprawowały papier, stara skóra i farba drukarska. Zapach tysięcy śpiących książek. Tu trwała ciągłość, wieczna historia, gotowa do opowiadania we wszystkich możliwych postaciach, różnymi głosami, językami i melodiami. Rzędy książkowych grzbietów tworzyły prymitywną istotę. Formę życia, która mnie rozumiała w taki sam sposób, w jaki las czy morze zdawały się pogrążone w milczącej, pradawnej świadomości. Tu istniały dzieciństwo i starość, w jednym momencie, obok siebie. Potężne kontinuum, lecz także swego rodzaju zakrzepły bezruch poza czasem i przestrzenią. Wspominam swoje czytanie. Te wszystkie godziny, kiedy siedziałem czy leżałem otoczony książkami. W sklepie spędziłem dużo czasu i w końcu kupiłem Mur Jean-Paula Sartre'a – książkę, którą wybrałaby Eva, gdyby ze mną była. Bo na swój sposób była. Niewielka książeczka kosztowała sześćdziesiąt pięć koron i miała mnóstwo plam i oślich uszu. Wziąłem torebkę i niechętnie wyszedłem ze sklepu.

Skręciłem w prawo na Birger Jarlsgatan, a potem znowu w prawo i w górę, na Eriksbergsgatan. Zimno aż szczypało w gardle i kłuło w oczy. Wszedłem do Café Saturnus i kupiłem podwójne espresso. Siedząc w rogu, popijałem gorącą kawę i czytałem swoją nową książkę. Chociaż „czytałem” to akurat nie najlepsze słowo, bo patrzyłem na tekst, ale pogrążyłem się głęboko w myślach. Oscar. Takie imię wybraliśmy. Oscar Fors. Imię staje się krokiem od rozmazanego konturu na zdjęciu z USG do całej życiowej drogi. Rzeczywistej przyszłości. Konkretu. Poznać tego kogoś. Kochać go i chronić. Wraz z imieniem pojawiają się kleik, smoczki i przetarta marchewka. Rączka zaciskająca się wokół palca. Pierwszy uśmiech, pierwszy ząbek. Wywiadówki, plany lekcji i drugie śniadania. Pierwszy pocałunek i pierwsza balanga. Żona i rodzina. Zatoczony krąg. Oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy. W kuchni roztrzaskała się filiżanka i ktoś zaklął głośno po francusku. Nigdy nie poznałem Oscara, w każdym razie nie bliżej niż za pośrednictwem tych kilku kopnięć. Ruchomych wypukłości na brzuchu, dokąd Eva prowadziła moje palce. Może popełniliśmy błąd, uznając tak wiele rzeczy za pewne. Eva powiedziała raz, że prowokowaliśmy los. Już w szóstym miesiącu urządziliśmy pokój. Kupiliśmy ubranka, zabawki i obrazki. Planowaliśmy i fantazjowaliśmy. I nadaliśmy mu imię.

Kiedy wróciłem do Brommy, było już zupełnie ciemno. Zrobiło się jeszcze zimniej, śnieg stał się kruchy, a ja o mało się nie zabiłem na lodowej tafli przed schodami. Telefon zostawiłem w domu, więc pełen nadziei podbiegłem do stołu w salonie. Żadnych nieodebranych połączeń. Żadnych wiadomości. Rozczarowany wszedłem na górę. Drzwi do pokoju Oscara były zamknięte. Były zamknięte, odkąd wróciliśmy ze szpitala. Wziąłem prysznic, umyłem zęby, a potem poszedłem nago do sypialni i wśliznąłem się do łóżka. Świadomie czy nie, położyłem się po stronie Evy. Nie miałem siły czytać, ale nie mogłem też zasnąć. Zamiast tego oglądałem jakąś głupawą amerykańską komedię, która mimo wszystko poprawiła mi nastrój. Po komedii zaczął się film Woody'ego Allena, który oglądałem tak wiele razy, że znałem każdą kwestię. Przełączyłem kanał na program dokumentalny o Tour de France. Przygnębiony dziennikarz sportowy o szerokim wąsie wyjaśniał, że konkurs został całkowicie zdominowany przez doping. Gdy w końcu wyłączyłem telewizor i zgasiłem lampkę, byłem przekonany, że naszym największym problemem jest śmierć naszego nienarodzonego syna, straszna sama w sobie, ale wiedziałem, że ją przetrwamy. Nadal byliśmy dość młodzi, mieliśmy po trzydzieści pięć lat – różnica między nami wynosiła trzy tygodnie. Eva do mnie wróci. Znowu pójdziemy do terapeuty, a ja będę bardziej wyrozumiały. Z czasem los da nam nową szansę. I kolejną ciążę.

Obudził mnie telefon. Było tuż po czwartej nad ranem. Za oknami sypialni mocno wiało, futryny skrzypiały i trzeszczały. Powinienem założyć, że o tej porze dzwoni Eva, ale mimo że byłem ledwo rozbudzony, wiedziałem instynktownie, że to ktoś inny. Na zawsze zapamiętam nazwisko mężczyzny przy telefonie. Thomas Borgvall. Inspektor policjiThomas Borgvall. Niektóre szczegóły mocno wżerają się w pamięć niczym cienie ludzi na ścianach po wybuchu w Hiroszimie.

– Dzwonię do pana na polecenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Obawiam się, że mam niepokojące wieści, ale proszę tak je przyjąć, jako niepokojące, nie tragiczne. Jeszcze nie.

Słuchałem powściągliwie, jakbym to nie ja miał uczestniczyć w tej rozmowie. Może byłem zbyt zmęczony lub zszokowany, ale z trudnością przychodziło mi zrozumienie, co mówi Borgvall. Stopniowo jednak do mnie docierało, że kiedy spałem, w pościeli, która nadal pachniała kremem pod prysznic Evy, linie Indian Air straciły kontakt z jednym z samolotów. Spośród tysięcy tych wszystkich punkcików, które przemierzały niebo owej nocy, z radarów zniknął właśnie samolot podczas lotu IA48. Czułem, że muszę coś powiedzieć, jak gdyby wyjaśnienie mogło wszystko naprawić, ale mój był głos dziwny i zniekształcony, jakby dobiegał przez długą rurę.

– Leciała na obóz z warsztatami jogi. Potrzebowała spokoju.

– Rozumiem.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, może inspektor nie wiedział, co powiedzieć. Wydawało mi się, że w tle słyszę inne, słabe głosy. Telefon, który nie przestawał dzwonić. Policjant chrząknął.

– Widocznie nad Nelliampathi były złe warunki pogodowe, a może nawet nad całymi południowymi Indiami.

Wtedy nic mi to nie mówiło, ale dziś wiem, że Nelliampathi to piekło na ziemi. Inspektor dodał coś o telefonicznej linii wsparcia i wyrecytował numer. Upuściłem telefon na podłogę i zszedłem do kuchni. Na blacie obok talerza z jogurtem i resztką musli nadal stała filiżanka Evy. Pomyślałem o telefonie, który bez przerwy dzwonił w biurze inspektora Thomasa Borgvalla. To mógł być ktoś z informacją, że samolot się odnalazł. Że znowu go widać na ekranach radarów i wszystko dobrze się skończyło. Wyszedłem na korytarz. Tym razem drink był naprawdę uzasadniony. Miałem jeszcze jedną butelkę schowaną na samym dnie szuflady z letnimi ubraniami. Pod przepoconymi butami sportowymi, których tak nienawidziła Eva. Nalałem sobie do szklanki letniego dżinu i poszedłem do salonu z dużym telewizorem. W TV4 pokazywali stary kryminał. Przełączyłem na telegazetę i znalazłem, trzeci nagłówek od góry: „Nad południowymi Indiami zaginął samolot pasażerski”. Krótka notatka mówiła niewiele, ale przy ostatnim zdaniu tak mocno ścisnęło mnie w żołądku, że padłem na sofę. „MSZ podaje, że wśród stu pięćdziesięciu ośmiu pasażerów samolotu prawdopodobnie jest szwedzka obywatelka”. Moje myśli rozbiegły się we wszystkie strony, tak że nie dało się ich już z powrotem pozbierać. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, czy tylko kilka godzin, czy kilka dni. Za oknami, daleko w ciemności, migało pomarańczowe światło, pewnie odśnieżarki. Życie wokół mnie toczyło się dalej i zdawało się, że zniknięcie ikonki samolotu z indyjskich radarów nic nie zmieniło. Ale ze mną było inaczej. Tworzyliśmy jedność, ja i ta ikonka, i w tym samym momencie, w którym zniknęła, zniknąłem również ja.

Wszedłem do internetu. Klikałem jak opętany. Jakbym myślał, że mogę znaleźć samolot ukryty za bezkresnymi masami tekstu. Byłem przekonany, że Eva żyje, że czułbym, gdyby stało się jej coś poważnego. Godzinami nie przestawałem. Wchodziłem na strony z prognozą pogody i modułami radarowymi, czytałem wiadomości i przewijałem fora lotnicze. Niesamowite, jak zdesperowany człowiek może przywiązać się do najbardziej płonnej nadziei, niezależnie od tego, jak bardzo jego wizja byłaby naciągana. Normalnie odznaczałem się sceptycyzmem i z pogardą odnosiłem się do wszystkiego, czego nie dało się udowodnić, ale tego ranka wszystko się zmieniło. Teraz byłem gotowy zgodzić się na każdą teorię, a w Internecie ich nie brakowało. Pisano, że samolot ciągle jest w powietrzu, ale piloci stracili możliwość komunikacji. Że wylądował awaryjnie na morzu, a pasażerowie dostali się na bezludną wyspę. Że porywacze zmusili pilotów do lądowania na tajnym lotnisku. W pewnym momencie twierdzono, że kapitan miał długi hazardowe i przekupili go pakistańscy terroryści. Pojawiła się też teoria o UFO. Zadzwoniłem na telefon Evy, ale był wyłączony. Wszedłem na pocztę i sprawdziłem, czy są nowe e-maile. Eva miała zwyczaj do mnie pisać, często kilka razy dziennie. Wprawdzie głównie papierowe, prawdziwe listy, ale też przez internet. Dzięki listom dochodziła do siebie, zwłaszcza po kłótniach, ale tego ranka skrzynka pocztowa była pusta.

O trzeciej po południu w telewizorze w salonie zobaczyłem jedną rzecz, która mnie poruszyła. Była to mapa Indii, na której niebieska kreska biegła od New Delhi do Thiruvananthapuram. CNN pokazywało mapę przez cały dzień, ale teraz pojawił się tam też migający krzyżyk umieszczony nad miejscem planowanego lądowania. Obróciłem się na krześle i wbiłem wzrok w ekran telewizora, na którym było widać czerwono-czarny napis: „Z ostatniej chwili”. Wstałem i zbliżyłem się na sztywnych nogach, nie włączając dźwięku. Reporterka stała przed budynkiem lotniska z tablicami w języku hindi. Trzymała nad głową papierową teczkę, żeby osłonić się przed deszczem. Powiedziała coś i wskazała na terminal za swoimi plecami. Wtedy ekran wypełnił się widokiem zrozpaczonych ludzi. Tak wiele razy widziałem wcześniej podobne sceny – zdruzgotane kobiety, z jakiegoś powodu to chyba zawsze były kobiety, których krewni zginęli w odległych i abstrakcyjnych tragediach. Gdzieś w domu zaczął dzwonić telefon. Reporterka pojawiła się z powrotem. Żeby przeczytać coś z kartki, przestała się już osłaniać teczką. Na przemian pociłem się i marzłem. Wróciła mapa Indii. Krzyżyk ciągle się tu znajdował, ale teraz mogłem przeczytać obok niego napis: „Miejsce wypadku”. Pokój wokół mnie się zakołysał. Uderzyłem w ścianę i sapiąc, próbowałem przesunąć się w prawo, do drzwi, z dala od telewizora, ale zanim zdążyłem uciec, pojawiła się pierwsza fotografia – zrobiona z lotu ptaka, o niskiej rozdzielczości i rozmazana. Wypalony korytarz, najprawdopodobniej w dżungli. Telefon bez przerwy dzwonił. Zwymiotowałem na fotel.

Nie byłem przecież związany, ale mimo to czułem się sparaliżowany jak sarna uchwycona przez światła reflektorów samochodowych. Przez to, że nie byłem w stanie się poruszyć, łatwo padłem ofiarą doniesień medialnych. Mapy, analizy i zapłakane twarze. Zmartwieni szefowie linii lotniczych, migawki z konferencji prasowych i mnóstwo ilustracji. Tchu mogłem zaczerpnąć przez krótkie momenty, gdy urywki przeplatały się z innymi wiadomościami, takimi jak samochodowe ataki bombowe w Afganistanie i przyznanie Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Już miałem się podnieść, gdy w telewizji pojawił się wrak. Zbliżenie kamery pozwoliło zobaczyć metalowe części, ale tak zniekształcone, że nie dało się stwierdzić, z jakiego miejsca samolotu pochodziły. Moje usta znowu wypełniły się kwasem żołądkowym. Pośrodku całej tej popalonej i pogniecionej kupy żelastwa wystawał ogon, który wyglądał na nieuszkodzony. Był pomalowany na czerwono i miał żółtą gwiazdę. Jakby ktoś już wzniósł pomnik ku pamięci ofiar. Brudna od sadzy ziemia wokół niego mieniła się różnymi kolorami. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak kwiaty, które przebiły się przez pianę gaśniczą, jakby chcąc pokazać, że życie powróciło wbrew całej tej śmierci. Ale to nie były kwiaty, tylko ubrania porozrzucane po całym tym terenie. Ubrania i walizki. Może te strzępy nadal okrywały właścicieli. Mocno zacisnąłem oczy, nie mogłem ryzykować, że zauważę zieloną sukienkę Evy. Eksperci we wcześniejszym wejściu na antenę wyjaśniali, że zebranie szczątków i zidentyfikowanie wszystkich ofiar trochę potrwa. Weźmie w tym udział laboratorium z Wielkiej Brytanii, wykorzystując karty stomatologiczne i DNA. Nie pamiętałem nazwiska dentysty, do którego chodziła Eva, i bardzo mnie to przygnębiło.

Dni zlewały się ze sobą jak akwarele na kartce papieru. Piłem bez przerwy, desperacko walcząc z trzeźwością. Opróżniłem butelkę dżinu, wypiłem odłożone rocznikowe wina i skrzynkę piwa wielkanocnego, którą znalazłem w głębi spiżarki. Zadzwonił telefon. To był Kristoffer Nordberg, dzwonił już dziesięć razy o różnych porach. Wśród nieodebranych połączeń wyskoczyło też kilka z nieznanych numerów, od kolegów z wydawnictwa i Tobiasa, młodszego brata Evy. Nie odebrałem żadnego. Poza tym ktoś walił w drzwi, ale dla mnie ten dźwięk ginął tylko w szumie coraz mocniejszego wiatru wiejącego w oczy. Spadałem, mimo że leżałem na sofie, a więc wszystko inne razem ze mną, jak w katastrofie lotniczej, ale w odróżnieniu od lotu IA48 pode mną nie było niczego. Żadnej dżungli ani żadnych gór. Jedynie próżnia. I ten szumiący, szemrzący wiatr wiejący w oczy.

Przebudziłem się z krzykiem, głośnym i rozpaczliwym, aż zdałem sobie sprawę, że nikt mnie nie słyszy. Że już nigdy nikt mnie nie usłyszy. Że te krzyki pochłania cisza panująca w domu. A co gorsza, gdyby nawet zdołały wydostać się na zewnątrz, gdyby roztrzaskały okna, wyważyły drzwi i przedarły się na świat, nic by się nie zmieniło. Totalna samotność panowała w pokoju, w domu i wszędzie poza nim. Zapadałem się w ciemność. Czekałem i czekałem, aż cisza z powrotem mnie pochłonęła.

Ster wysokości (ang. elevator) służy przede wszystkim do sterowania położeniem dziobu samolotu (w górę lub w dół), a więc ruchami wzdłuż osi x.Powoduje to zmianę prędkości i stopniową zmianę położenia w płaszczyźnie poziomej.Ster wysokości jest zwykle zamontowany na stateczniku i sprawia, że powietrze wypiera w górę lub w dół część ogonową, co prowadzi do zmiany kąta skrzydła w stosunku do strumienia powietrza.

Podstawy aerodynamiki. Nikt się nad tym na co dzień nie zastanawia, ale akurat dzisiaj była to najbardziej przerażająca rzecz, o jakiej się dowiedziałem. Wróciłem przed telewizor. Przeprowadzono analizę czarnej skrzynki. Ilustracje pokazywały, że jest ona przechowywana na samym tyle samolotu, bo ta część, statystycznie rzecz biorąc, najlepiej znosi wypadki. Przypomniał mi się pomnik w Nelliampathi, ten nieuszkodzony ogon. Czarna skrzynka, która wcale nie jest czarna, tylko pomarańczowa, składa się z dwóch elementów: rejestratora danych lotu i rejestratora dźwięków w kokpicie. Te dwa urządzenia nagrywają parametry instrumentów pokładowych i wszystkie wypowiedzi pilotów. Odczytując te informacje, komisja wypadkowa mogła odtworzyć przebieg lotu. W CNN przypominający łasicę mężczyzna opowiadał, co przyniosła analiza czarnej skrzynki. Oglądałem na przemian ilustracje poglądowe i łasicowatego mężczyznę. Dźwięk odtwarzany podczas relacji, z wyjątkiem komentarzy łasicy, pochodził z autentycznego nagrania z ostatnich minut w kokpicie.

O dwudziestej pierwszej zero pięć na międzynarodowym lotnisku Indiry Gandhi w New Delhi rozpoczął się lot IA48. Samolot był już znacznie opóźniony z powodu złych warunków pogodowych. Na mapie pokazano jego trasę. Jedna raczej prosta linia przez cały kraj – do Thiruvananthapuram, czyli na sam południowy kraniec Indii. Dwie godziny i czterdzieści dwie minuty później drugi pilot Amar Bahri zgłosił, że zbliżają się do miejsca rozległej aktywności CB. Łasica pojawił się na ekranie z powrotem i wytłumaczył, że „CB” oznacza cumulonimbusa, czyli pogodę burzową. Pilot Bahri poprosił kontrolę lotu o pozwolenie na wzniesienie się z wysokości trzydziestu sześciu tysięcy stóp na czterdzieści dwa tysiące. Chodziło o to, żeby przelecieć nad chmurą burzową. Kontrola odrzuciła prośbę pilota z wyjaśnieniem, że załoga innego lotu wybrała tę samą strategię. Zaproponowali natomiast, żeby IA48 obleciał obszar burzowy. Kapitan Hari Dayal przejął prowadzenie rozmowy i poinformował, że chcieliby utrzymać tę samą wysokość i kurs. Po kilku sekundach kontrola zaakceptowała pomysł i rozmowę zakończono. W kokpicie kapitan Dayal powiedział do drugiego pilota, że oblot oznacza tylko dodatkowe opóźnienie, i go wykpił. Boeing 737 bynajmniej nie musi się chronić przed lekkim deszczem. To prawda, ale na lot IA48 czekało coś więcej niż lekki deszcz. W kadłub samolotu uderzyły błyskawice, autopilot wysiadł, a Bahri musiał się mocno trudzić, żeby utrzymać kurs podczas turbulencji. W studiu łasica pochylił się nad biurkiem i splótł przed sobą dłonie. Opowiadał pouczającym tonem, że burze są tym większe i niebezpieczniejsze, im bliżej równika się podchodzi. Na tych szerokościach geograficznych mogą osiągać naprawdę monstrualne rozmiary. Wydawał się rozkoszować dramaturgią i dbał o to, by opowiadać o przebiegu wydarzeń powoli i oddawać go jak najbardziej szczegółowo. Nienawidziłem go. A jeszcze bardziej nienawidziłem zuchwałego kapitana i jego tchórzliwego drugiego pilota. Nienawidziłem linii Indian Air, które ich zatrudniły, Indii, które wydały ich na świat, i aśram, które oferowały treningi jogi ludziom z Zachodu. Najbardziej ze wszystkich zaś nienawidziłem samego siebie. Za to, że pozwoliłem jej jechać.

Podczas lotu IA48 do silników dostały się duże ilości lodu. Po zaledwie trzech i pół minuty prawy silnik eksplodował, bo przypuszczalnie został kompletnie zapchany. Co do dalszego ciągu teorie są już różne, ale według łasicy najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że jakaś część silnika, prawdopodobnie jedna z łopatek turbiny, uderzyła kadłub z boku i rozcięła przewody hydrauliczne. Rysunek kadłuba został pokazany na ekranie w ramce przed częścią ogonową. Układ hydrauliczny sterował klapami, a bez nich samolot stał się praktycznie niezdatny do użycia.

Wkrótce po eksplozji silnika Bahri zanotował, że samolot traci wysokość, a dziób znajduje się w zbyt ostrym położeniu. Próbował się wznieść, ale ster nie reagował. Samolot zaczął przechylać się na lewo. Kapitan Dayal ryknął do Bahriego, żeby przekazał mu stery. Jego krzyk został niemal całkowicie zagłuszony przez system ostrzegawczy – mechaniczny głos, który raz za razem przypominał o niebezpiecznym kącie lotu. Dayal wydał Bahriemu rozkaz, żeby ten poinformował kontrolę lotu, że znajdują się w położeniu awaryjnym i natychmiast potrzebują wolnej przestrzeni powietrznej do najbliższego lotniska. Z wykorzystaniem jedynego działającego silnika Dayalowi udało się zmienić kąt, który powodował przechylanie się samolotu do góry dnem. Pogoda jednak nie odpuszczała i nadal tracili wysokość. Dayal leciał teraz, używając tak zwanego manual reversion, co oznaczało, że sterowano teraz przy użyciu linek i siły mięśni wszystkimi funkcjami, którymi w normalnych warunkach kierował układ hydrauliczny. Według łasicy było to nadzwyczaj trudne i wymagało ogromnej siły. Dwadzieścia cztery sekundy później kontrola lotu ponownie nawiązała łączność, zalecając, aby lecieć na międzynarodowe lotnisko Koczin oddalone o sto czterdzieści kilometrów. Nagranie zatrzymano i na ekranie z powrotem pojawił się łasica. Siedział teraz lekko przechylony na bok, marszcząc wysokie, blade czoło. Powiedział, że musimy zrozumieć, w jak niewyobrażalnej sytuacji znaleźli się obaj piloci. Pilota zawodowego szkoli się wprawdzie z ręcznego sterowania i w normalnych okolicznościach udałoby się może wylądować w ten sposób, ale tu żadne okoliczności nie były normalne. Mieli tylko jeden silnik i znajdowali się w środku silnej burzy. Wypowiedziawszy te dramatyczne słowa, łasica znowu włączył nagranie z czarnej skrzynki.

Kapitan Hari Dayal odezwał się do pasażerów po raz pierwszy i poprosił ich o przyjęcie przepisowej pozycji do lądowania awaryjnego. Tak zwany wibrator drążka wprawił stery samolotu w silne drgania, co było oznaką trwającego przeciągnięcia i całkowitej utraty zdolności do lotu. Boeing 737 praktycznie swobodnie opadał, a Dayal desperacko walczył z opornymi sterami. Na nagraniu z czarnej skrzynki było słychać wysoki głos Amara Bahriego, drugiego pilota. Usiłował przekrzyczeć wyjące sygnały ostrzegawcze i mechaniczny głos, który powtarzał cały czas: „Pull-up, pull-up”.

– Zwiększ moc silnika! Więcej. Więcej! Boże drogi…

Ale zdolności do lotu nie dało się już odzyskać i nadal do lotniska w Koczinie było zbyt daleko. Wokół nich szalała burza, a pod nimi nie było nic poza górami i dżunglą. Prawe skrzydło zaczęło się znowu podnosić, a kadłub przechylać w lewo. Animacja wideo ilustrowała, jak samolot przechyla się coraz bardziej. Niedługo po rozpaczliwym okrzyku Bahriego o zwiększeniu mocy silnika nagle ustała walka z urządzeniami sterującymi, jakby kapitan Dayal po prostu puścił sterownicę i się poddał. Miał dosyć. Musiał przyjąć do wiadomości fakty. I ta prawda go oszołomiła jak światła reflektorów sarnę. Owo przypuszczenie wzmocniły ostatnie słowa wypowiedziane w kokpicie. Mówił kapitan Hari Dayal, a jego głos był zaskakująco spokojny. Zrezygnowany:

– Rozbijemy się. Nie mogę w to uwierzyć.

Ktoś mocno uderzył w drzwi wejściowe. Najpierw to zignorowałem, bo byłem zbyt zszokowany tym, czego się właśnie dowiedziałem. Ktoś walnął znowu, ale teraz w okno obok drzwi na taras. Przez mrożone szkło dostrzegłem szarą sylwetkę. Gdzieś w najgłębszych pokładach mózgu zatrybiło, więc wstałem, poszedłem do drzwi i otworzyłem. Nie rozpoznałem mężczyzny, który stał na zewnątrz. Patrzył na mnie badawczo. Miał oczy nabrzmiałe krwią i rozczochrane włosy. Wyciągnął ręce.

– Nik, do cholery… Chodź tu.

Objął mnie. Ciepło jego ciała i znajomy głos. Wszystko we mnie pękło i zacząłem płakać. Trzymałem się go kurczowo, podczas gdy śnieg wpadał przez otwarte drzwi. Mocno przyciskałem twarz do mokrej kurtki swojego najlepszego przyjaciela. W końcu odsunął mnie od siebie i rozejrzał się dookoła.

– Ożeż, kurde, ale tu wygląda. I śmierdzi.

Kristoffer popatrzył na mnie ze łzami w oczach.

– Co by twoim zdaniem powiedziała na to Eva? Co? Cho-ler-nie by się wściekła.

Otworzył okna wychodzące na taras i zimne, orzeźwiające powietrze wypełniło salon, szeleszcząc kartkami „Dagens Nyheter”. Potem zaczął chodzić po pokoju i zbierać śmieci. Byłem kompletnie nieświadomy, że aż tak się zapuściłem. Zwitki papierów, zasmarkane serwetki, torebki po chipsach, w połowie zjedzony pieróg, puszki po piwie i cała masa naczyń, przede wszystkim kieliszków i kubków. Chodziłem za nim jak niezdarny zombie, odnotowywałem wszystko, co robi, ale sam nie byłem zdolny do podjęcia jakiejkolwiek inicjatywy. Kristoffer wsypał śmieci do papierowej torby i spojrzał na mnie z niepokojem.

– Mam nadzieję, że nie wypiłeś sam tych wszystkich butelek?

Nie odpowiedziałem.

– Nie wpadniesz z powrotem w to bagno, nie ma szans.

Wkładał do zmywarki pobrzękujące sztućce, talerze i szklanki. W przerażeniu zobaczyłem talerz Evy odwrócony do góry dnem w plastikowym pojemniku zmywarki. Chciałem go uratować. Nie chciałem, żeby przepadły po niej jakiekolwiek ślady, nawet musli.

– Słyszysz, co mówię?

Jęknąłem i wróciłem do salonu. Temperatura znacznie spadła, ale zignorowałem otwarte okna i opadłem na sofę. Kristoffer poszedł za mną, zamknął okna, uważając, żeby nie przytrzasnąć zasłon, i usiadł naprzeciwko mnie. Przyjrzał mi się uważnie, z pewnością chcąc ocenić mój stan. Przeprowadził rutynowe badanie. Potem pociągnął nosem i się skrzywił. Pokiwałem.

– Zrzygałem się w fotelu obok ciebie.

Westchnął, ale nie oderwał ode mnie wzroku. Nie pozwoli mi uciec.

– Możesz wybrać, czy chcesz mnie posłuchać jako przyjaciela, czy jako lekarza. Wiem, że jesteś rozbity. Boże drogi, kto nie jest? Ale musisz to przecierpieć, choćby ze względu na Evę. Może to brzmi bezdusznie, ale jest dokładnie na odwrót. Jak się zapijesz na śmierć, ona nigdy ci nie wybaczy. Będzie na ciebie czekała tam na górze, a dobrze wiesz, jak potrafi się wściec. Raczej tego nie chcesz.

Spróbował się uśmiechnąć. Wpatrywałem się w zniszczony fotel Bruno Mathssona. Kristoffer był zawsze tak samo małostkowy. Chociaż Evy jeszcze nawet nie odnaleziono, już zakładał, że zginęła. Bez ogródek wyraził to, co zakazane. Oczywistość. Zamknąłem oczy, spróbowałem zebrać resztki sił i spojrzałem mu w twarz.

– Kristoffer, ja nie chcę tak dalej. Nie daję rady. Nie widzę sensu. Wszystkie moje marzenia, wszystkie moje pomysły… Bez Evy życie to tylko nużąca harówka. Pogardzam swoim odbiciem w lustrze, swoim ciałem, swoimi potrzebami. Nie wiem, po co mam rano wstawać. Tak naprawdę nie ma powodu. Naprawdę. Nie chcę tak więcej.

Kristoffer otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale go uprzedziłem.

– Jestem mordercą.

– Co takiego?

– Tak powiedziała na sam koniec. To były jej ostatnie słowa i miała rację. Pod koniec jej ciąży pracowałem jak szalony. Trzymałem się z daleka w jakimś pieprzonym hotelu w Niemczech. Kto tak w ogóle robi? A tam wpadałem po szyję… – Podniosłem rękę, nakazując mu, żeby słuchał dalej. – Wiem bardzo dobrze, że obiecałem nigdy już nie pić, obiecałem wam obojgu, ale kiedy zbliżała się data porodu, ogarnęła mnie panika. To było po prostu za wiele. Utkwiłem w swoich koleinach i wałkowałem w głowie wszystko, co mogło pójść nie tak. Co miało pójść nie tak. Uciekłem na te zasrane Targi Książki we Frankfurcie, wmówiłem sobie, że to ostatnia rzecz, jaką robię jako wydawca, zanim urodzi się dziecko i pójdę na urlop. A jak już otworzyłem pierwszą flaszkę, nie było odwrotu. Niech to szlag, nawet nie odebrałem, kiedy dzwoniłeś. Przegapiłem wszystko, co zaczęło się tu dziać. Moja własna żona, mój własny syn, a ja leżę urżnięty w sztok na podłodze w łazience. Zawiodłem na całej linii. Pewnie, stresowałem się poronieniem. Zamordowałem nasze dziecko, a w konsekwencji też ją.

Kristoffer gwałtownie pokręcił głową

– Nik, bredzisz. Jak możesz…

– Zarezerwowała bilet następnego dnia po poronieniu. Aśrama w Indiach… Cztery wariackie tygodnie jogi bez jakiegokolwiek kontaktu ze światem. Sam chyba słyszysz, jak to brzmi? Eva, najbardziej towarzyska osoba na świecie. Nigdy by nie pojechała, gdyby donosiła ciążę. – Zacisnąłem pięści. – A więc ją zabiłem. Zabiłem ich oboje. – Oczy mnie piekły, a w ustach miałem kwaśny posmak. – A teraz… Kłóciliśmy się, dosłownie kilka minut przed tym, zanim wyjechała. Chciałem pomóc jej z walizką, spróbowałem ją przytulić, ale ona tylko wyszarpnęła rękę i…

Kristoffer sięgnął po moją dłoń. Chwycił ją i trzymał w mocnym uścisku.

– Zapominasz, że rozmawiasz z lekarzem, a ja dokładnie wiem, co się stało. Ty też to wiesz. Poronienie nie miało nic wspólnego z niepokojem Evy ani z waszymi kłótniami. Ani z twoim piciem. To była czysto medyczna kwestia. Możesz być skończonym dupkiem, bez dwóch zdań, ale nie jesteś żadnym mordercą. Ani dla mnie, ani dla Evy.

Znowu zamknąłem oczy.

– Właśnie tak powiedziała.

Kristoffer zadzwonił do znajomego psychiatry. Mówił ściszonym głosem, ale i tak nie słuchałem ich rozmowy. Myślałem o tym, że już nigdy nie wykąpię się z Evą w Lervik. Że już nigdy nie położy mi na kolanach mokrej głowy ani nie wydrze się na mnie, że nie naprawiłem drzwi do sauny. Że już nigdy nie będziemy się kochać. Te myśli sprawiały taki ból, że musiałem się skrzywić i pochylić do przodu. Kristoffer skończył rozmawiać i włożył kurtkę.

– Pojadę po lekarstwa. I może pizzę? Musisz coś zjeść. – Podszedł do drzwi, ale się zatrzymał, jakby nagle opanowało go jakieś wahanie. – Mogę zostawić cię samego?

Wyprostowałem się.

– Nie bierz tego do siebie, ale jestem sam niezależnie od tego, czy tu jesteś, czy nie.

Zbladł, może poczuł się dotknięty? Dałem sobie spokój.

– Obiecuję, że nie popełnię samobójstwa, a przynajmniej nie wtedy, kiedy cię nie będzie.

Przewrócił oczami i poszedł. Słuchałem cichnącego odgłosu auta, który stopniowo zastępowała przytłaczająca cisza. Nie miałem pojęcia, która godzina, czy jest wieczór, czy poranek. Za oknami zrobiło się całkiem czarno. Kristoffer powiedział, że kupi pizzę, więc było pewnie bliżej do obiadu niż do śniadania. Spojrzałem na lampę od Wegnera stojącą na stoliku obok sofy. Eva często mówiła o feng shui. Jak wszyscy ludzie i rzeczy oddziałują na swoją energię. Że wszystko wokół nas łączy się ze sobą w pewnego rodzaju zamkniętym kręgu. Jeśli tak było, to w każdym razie tę małą lampkę opuściły wszystkie siły. Jej klosz bezwładnie zwisał i wydawało się, że nie daje rady napotkać mojego wzroku. Pamiętam, jakby to było wczoraj, jak Eva przyszła z nią do domu. Przeważnie na aukcje jeździliśmy razem, ale wtedy pojechała sama. Chyba musiałem popracować. Wiedziałem, że poszło dobrze, gdy tylko wróciła. Rozpoznałem to po sposobie, w jaki zamknęła drzwi wejściowe, niecierpliwie zrzuciła z siebie płaszcz i popędziła przez salon. Przyszła zdyszana do gabinetu, głośno postawiła lampkę na biurku i usiadła obok na jego krawędzi. Od razu rozpoznałem model. Eva miała fioła na punkcie tego, co duńskie. Nic nie powiedziała, tylko popatrzyła na mnie wyczekująco. Pokiwałem z uznaniem.

– Dwa tysiące?

Eva pokręciła głową.

– Tysiąc pięćset?

Znowu zaprzeczyła, a potem się pochyliła, pocałowała mnie w czoło i wyszeptała triumfalnie:

– Siedemset pięćdziesiąt.

Odwróciłem się od lampy. Najchętniej bym ją po prostu rozbił.

Kristoffer zabronił mi oglądać telewizję, ale jak krnąbrny nastolatek i tak wyciągnąłem rękę i chwyciłem pilota. Zmieniałem kanały, aż znalazłem coś o locie IA48. Jakaś Azjatka siedziała z dwoma mężczyznami w jasnym, lśniącym studiu telewizyjnym. Kobieta rozmawiała z jakimś mężczyzną łączącym się z Indii. Na ekranie widniała jego fotografia opatrzona etykietą z nazwiskiem – „Robert Kakkar, główny śledczy w katastrofie IA48”. Miał krzaczaste brwi, grube, siwe włosy, szeroki nos i surowe, świdrujące spojrzenie. Nad zdjęciem widniała informacja: „Na żywo z Nelliampathi”. Zwiększyłem głośność. Kakkar opowiadał, że wciąż padający deszcz utrudniał im pracę w terenie. Podziękował lokalnej ludności, która im pomagała pomimo tego, że wiele z ich domów zostało zniszczonych w katastrofie. Gdy samolot spadł, zginęło pięciu mieszkańców, a potem trzech kolejnych na skutek jego pożaru. Jeden z mężczyzn w studiu zapytał, czy wszystkie ofiary zostały zidentyfikowane. Wpatrywałem się błagalnie w fotografię.

– Obecnie zidentyfikowano siedemdziesięciu trzech pasażerów i dwie osoby z załogi, ale prace trwają i nie przerwiemy ich, dopóki wszyscy nie zostaną odnalezieni. Pogoda, ukształtowanie terenu i sam przebieg wypadku sprawiają, że to czasochłonne zadanie. Działamy jednak dokładnie i metodycznie. Nie poddajemy się.

Kobieta przeczytała coś na iPadzie.

– Słyszeliśmy analizę z czarnej skrzynki. Jako osoba odpowiedzialna za dochodzenie w sprawie katastrofy może pan powiedzieć coś więcej o jej przyczynach?

– W zasadzie nie. Dane ze skrzynki oddały dokładny przebieg zdarzenia, a potwierdziły go wyniki poszukiwań na miejscu.

Pokój się rozjaśnił, gdy światła samochodu omiotły ściany. Kristoffer wrócił. Już miałem wyłączyć telewizor, ale powstrzymałem się ze względu na jednego z mężczyzn w studiu. Zatrzeszczało, jakby odchrząknął, a ja z jakiegoś powodu zatrzymałem się nagle. Gdybym tylko zagiął palec wskazujący na jakiś milimetr, telewizor by się wyłączył i wszystko potoczyłoby się potem inaczej. Ale to trzeszczenie podświadomie uznałem za zapowiedź. Oznakę, że teraz wydarzy się coś ważnego. Teraz kompletnie nieznany mężczyzna na odległej sofie w telewizji powie coś rozstrzygającego o życiu i śmierci. Znowu wstrzymałem oddech, ledwo zauważając, że na zewnątrz pod garażem zgasł silnik samochodu. Mężczyzna, starszy, siwowłosy jegomość w okrągłych okularach, mówił spokojnie po angielsku z brytyjskim akcentem.

– Samolot podczas lotu IA48 pozostawał w powietrzu aż przez dziewięć minut po wystąpieniu problemów. Turbulencje były silne, a na pokładzie musiał rozgrywać się dramat. Szybka zmiana wysokości, sygnały ostrzegawcze, spadające maski tlenowe… Wiemy również, że kapitan w pewnym momencie poprosił pasażerów, aby przyjęli pozycję do lądowania awaryjnego. Wszystko to oznacza, że ludzie byli świadomi powagi sytuacji. Dlatego nie byłbym zaskoczony, gdybyśmy znaleźli jakieś listy. Testamenty, wołania o pomoc i wiadomości pożegnalne do najbliższych. Ludzie piszą na tylnych stronach instrukcji bezpieczeństwa, torebkach na wymioty czy serwetkach. Tak było w przypadku Polskich Linii Lotniczych w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku, Japan Airlines w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku i United Airlines w dwa tysiące jedenastym. We wszystkich wrakach znaleziono takie pożegnania. Nazywamy je płonącymi listami.

Kristoffer szarpnął drzwiami i wszedł do przedsionka. Wyłączyłem telewizor. Kristoffer rozmawiał z przejęciem przez telefon, jednocześnie otrzepując śnieg z butów.

– Nie, no do cholery, Wilda nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Tak, wiem, z kim się zadaje, ale… Tak, jasne, mhm. – Głębokie westchnienie. – Pogadam z nią.

Kristoffer wszedł do salonu. Rzucił na stolik dwa czerwono-białe pudełka z pizzą, wziął do ręki telefon wciśnięty między brodę a ucho i zakończył rozmowę. Pudełka pachniały oregano i czosnkiem. Ciągle było mi niedobrze, więc odsunąłem je ręką.

– Co się stało?

– Ech, nic, czym musisz się przejmować. O Boże, tylko takie drobne zmartwienia.

– Coś z Wildą?

– Zaczęła się zadawać ze starszymi kolesiami. Zajmują się jakimś badziewiem w Internecie. Nielegalnym. I to nie tylko w domu, ale też na komputerach w szkole.

– Jak to nielegalnym?

Zdawało się, że Kristoffer też nie ma ochoty na jedzenie. Nadal stał w kurtce.

– Nazywa się to dark web. To coś w rodzaju tajnej części internetu, gdzie znajdziesz wszelkie możliwe gówna. Wszystko, czego oficjalnie nie widać. Ale Wilda twierdzi, że miała tam tylko coś sprawdzić. Co niby? Odezwy, żeby przystąpić do ISIS? Najmodniejszy śmiertelny narkotyk? Dostaję przez to szału.

Pokiwałem, nagle opanowany przez zmęczenie. Kristoffer musiał to zauważyć. Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyciągnął dwa białe opakowania wielkości paczek papierosów. Postawił je na stole.

– Zoloft, przeciwlękowy. Każda tabletka ma sto miligramów. Zacznij od połówki na dzień, a po mniej więcej tygodniu możesz brać całą. Nie zażywaj kilku naraz i nigdy nie łącz z alkoholem. To silny preparat, powoduje skutki uboczne, ale i tak myślę, że jest dla ciebie w sam raz. Żadna cudowna terapia, ale pomoże ci przetrwać. Twoje dołki nie będą takie głębokie.

Położył mi rękę na ramieniu. Poczułem, że zbiera mi się na płacz. Wolałbym zostać sam, a jednocześnie nie chciałem, żeby Kristoffer poszedł. Pochylił się w moją stronę.

– Obiecaj mi, że będziesz je brać.

– Spróbuję zasnąć.

Kristoffer się wyprostował.

– Brzmi nieźle. Jestem pod telefonem. Wpadnę jutro, od razu po pracy.

Spróbowałem się uśmiechnąć.

– Dzięki. I powodzenia z Wildą.

Popatrzył mi badawczo w oczy. Zatrzymał na mnie wzrok chwilę dłużej. Potem wyszedł do przedpokoju, otworzył drzwi i zniknął. Wpatrywałem się w białe pudełka na stole. Nie wierzyłem ani przez jedną sekundę, że dzięki nim moje dołki nie będą takie głębokie.

Obudziłem się z drgnięciem. W pierwszej chwili byłem zdezorientowany, ale pamięć zaraz powróciła. Eva odeszła, a ja byłem sam. Szok za każdym razem był równie silny. Leżałem na sofie w salonie, a mały, niebieski wyświetlacz z zestawu stereo wskazywał piątą piętnaście. Wiedziałem, co mnie obudziło. Przeświadczenie, silniejsze od wszystkiego, co przeżyłem od bardzo dawna. Krzyczała do mnie. W swoich ostatnich minutach wyrwała kartkę z kalendarza albo odwróciła instrukcję bezpieczeństwa. I tam, w wolnym miejscu, obok kolorowych postaci, na powrót wypełniła przepaść między nami. Przedzierała się wstecz. Podniosłem się na sofie. Gdzieś w indyjskiej dżungli czekał jej list. Włożyłem szlafrok i poszedłem do kuchni. Za oknami było ciemno, a Bromma spała pod przykryciem z ciszy i chłodu. Termometr wskazywał minus siedem stopni. Zagrzałem wodę na herbatę. Odszukanie listu będzie trudne, ratownicy nie dotarli jeszcze nawet do wszystkich pasażerów. Wyjąłem filiżankę, włożyłem do niej torebkę herbaty i wlałem wodę. Co, jeśli list został zniszczony w wypadku? Tak musi chyba jednak dziać się najczęściej? Ostatnie słowa przepadają razem z nadawcą? Odstawiłem czajnik na blat. A jednak. Mężczyzna w studiu telewizyjnym powiedział, że to się może wydarzyć. Takie listy rzeczywiście się pojawiają. Była więc szansa. Wiedziałem, że kierownik akcji ratunkowej nazywa się Robert Kakkar. Musi się dowiedzieć, że jeśli, nie, nie jeśli, ale kiedy znajdą list, muszą oddać go mnie. Eva czekała i żyła pośród jego liter. List utrzymywał ją przy życiu. Ostatnie spotkanie było nadal przede mną. Wziąłem ze sobą filiżankę do gabinetu. Lekko bolała mnie głowa, może po zolofcie.

Dwie godziny zajęło mi zdobycie numeru, pod którym można było się skontaktować z Robertem Kakkarem. W Internecie nie było żadnych danych kontaktowych, linie Indian Air nie podawały żadnych numerów, a ktoś z indyjskiej komisji wypadkowej odłożył słuchawkę, kiedy dzwoniłem. W końcu dziennikarka z gazety „The Times of India” dała mi numer do kierownictwa akcji ratunkowej w Nelliampathi. Nie był to numer bezpośrednio do Roberta Kakkara, ale lepsze to niż nic. Kiedy dzwoniłem, byłem tak zdenerwowany, że musiałem stać. Po pięciu sygnałach dało się słyszeć kliknięcie i ktoś odebrał.

– Aap kaun bol rahe hai?

Głos był mocny i zdecydowany. Stałem tylko bez słowa, tak byłem zaskoczony, że ktoś odebrał.

– Hailo?

Zebrałem się w sobie.

– Nazywam się Niklas Fors i szukam pana Roberta Kakkara.

– Przy telefonie.

Niesamowite. Udało mi się przy pierwszej próbie. Ale nawiązanie tego kontaktu sprawiło, że zrobiło mi się sucho w ustach i lekko zakręciło mi się w głowie. Przełknąłem ślinę i spróbowałem znaleźć odpowiednie słowa.

– Więc tak, widziałem pana w telewizji i…

– Wyrazy współczucia.

Zszokowany rozejrzałem się dookoła, jakby Kakkar mógł mnie zobaczyć, gdy tak stałem. Kiedy nic nie odpowiedziałem, mówił dalej, jakby czytał mi w myślach.

– Powiedział pan, że nazywa się Fors. Zakładam, że jest pan krewnym pani Fors?

W przerażeniu zdałem sobie sprawę, że telefon do kierownika akcji ratunkowej w Nelliampathi był fatalnym błędem. Myślałem tylko o liście, ale brakowało czegoś nieskończenie ważniejszego. Co mogło zostać odnalezione w każdej chwili. Co może już odnaleziono. W żadnym wypadku nie chciałem tego wiedzieć. Nie teraz. Ani kiedykolwiek. Oblany zimnym potem usiadłem na krześle przy biurku.

– Panie Fors? Jest pan tam?

– Eva Fors była… jest moją żoną.

Robert zakaszlał. Głęboki, rzężący łoskot z płuc.

– Rozumiem. Robimy wszystko, co w naszej mocy, ale niestety nadal nie została odnaleziona. Ona i około sześćdziesięcioro pozostałych. Ale się nie poddajemy.

Nabrałem powietrza. Chciałem szybko zmienić temat. Nie miałem ochoty słuchać o kartach stomatologicznych i próbkach DNA.

– W telewizji mówili o listach, wiadomościach, które pasażerowie piszą, kiedy rozumieją już, że… – Ścisnęło mnie w gardle. – Nazywa się je płonącymi listami.

– Zgadza się, ale…

– Moja żona napisała taki list.

Kakkar milczał kilka sekund, po czym odpowiedział:

– Skąd pan wie?

Wpatrywałem się w ekran komputera przed sobą. Widziałem w nim własne blade odbicie. Właśnie, skąd wiedziałem? Nie było na to żadnego logicznego dowodu, po prostu wiedziałem, w ten sam sposób, w jaki człowiek wie na długo przedtem, zanim spojrzy na zegarek, że zaspał, albo kiedy siedząc w łódce, może dokładnie wskazać, gdzie chowa się ryba i gdzie będzie brała, chociaż sam niczego nie widzi na gładkiej powierzchni. To tak proste. A list istniał. Tak po prostu było.

– Znajdziecie list i mi go wyślecie.

– Niestety muszę pana rozczarować. Nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby na to, że pasażerowie zostawili jakieś listy.

– To nie ma znaczenia. Wiem, że go napisała. – Zniżyłem głos. – Proszę, niech pan znajdzie ten list.

Kakkar zawołał do kogoś, a w tle chyba zatrąbił klakson samochodu albo ciężarówki. Po chwili znów się odezwał:

– Mamy ograniczone zasoby i koncentrujemy się na odnalezieniu i identyfikacji pasażerów. Wiem, że pan też to docenia.

– W takim razie przyjadę. Sam poszukam listu.

Mówiąc to, poczułem, że mam rację, że to jedyna możliwa droga naprzód.

– Panie Fors, proszę posłuchać. Nelliampathi to miejsce katastrofy. Jak strefa wojny. Leje i jest czterdzieści stopni ciepła. Szaleją choroby, śmierdzi, za przeproszeniem, wszystko, czym jeszcze nie udało nam się zająć. A poza tym bardzo trudno się tu nawet dostać, bo deszcz zniszczył drogi. Nie mogę panu zabronić, ale stanowczo odradzam.

Kakkar znowu zakaszlał. Oczy zaszły mi łzami. Nie chciałem, żeby Eva była w takim miejscu.

– Posyłamy wszystkie szczątki do Coimbatore w celu identyfikacji. W razie potrzeby zostanie pan tam wezwany. Jest tam też prowizoryczne centrum kryzysowe dla rodzin ofiar.

Nie odpowiedziałem. Kakkar milczał dłuższą chwilę. Westchnął.

– Powiem panu coś, czego nie powiedziano w telewizji. Zabrzmi to makabrycznie i takie właśnie jest, ale żyjemy w dziwnym świecie zamieszkanym przez dziwnych ludzi.

Zmęczenie zaczęło się znowu podkradać i uszła ze mnie cała energia.

Kakkar mówił dalej:

– Pisane podczas wypadków listy, które przetrwały sam upadek samolotu, mają dużą wartość, nie tylko dla bliskich, ale też na rynku wtórnym.

– Nie rozumiem...

– Wszyscy, którzy zajmują się większymi wypadkami samolotowymi, muszą zmagać się ze złodziejami, to znaczy ryzykiem, że miejsce katastrofy zostanie splądrowane. Mamy tu wielu cywili, którzy nam pomagają. Potrzebujemy ich, żeby wykonać swoje zadanie. Są bardzo przydatni, ale mimo wszystko to ubodzy chłopi, prawie bezdomni. Zdarza się, że kontaktują się z nimi osoby, które płacą za łupy. Telefony komórkowe, laptopy, biżuterię, zegarki i paszporty. Rzeczy znikają. Robimy oczywiście wszystko, co w naszej mocy, żeby powstrzymać ten proceder, ale to w zasadzie niemożliwe.

– Ale co to ma wspólnego z listem mojej żony?

– Listy pożegnalne, testamenty, wiele z tych dokumentów nigdy nie dociera do odbiorców. Zamiast tego są sprzedawane na czarnym rynku. Kupowanie tych listów jest nielegalne, ale przez to są chyba jeszcze bardziej kuszące.

– Twierdzi pan, że list mojej żony jest wystawiony na eBayu?

– W żadnym wypadku. Te listy są sprzedawane w świecie przestępczym, w tajemnicy.

– To przecież absurd, testamenty umierających?

– Policja nadzoruje karczowanie, ale niestety policję też można kupić.

– Przyjadę.

– Panie Fors, tak jak powiedziałem, nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby na to, że napisano jakiekolwiek listy. Proszę mi wierzyć, na nic się tu pan nie przyda. Szukamy dwadzieścia cztery godziny na dobę, a pan musi polegać na naszych staraniach.

Milczał przez chwilę, po czym dodał:

– Jeśli rzeczywiście chce pan poświęcić czas na szukanie, chyba lepiej spróbować bezpośrednio u kolekcjonerów. Kto wie, może jakiś list z wypadku wystawiono już na sprzedaż?

Skrzywiłem się. Ból głowy przybrał na sile.

– A gdzie znajdę tych kolekcjonerów?

– Właściwie to nie wiem. Jak mówiłem, handel odbywa się potajemnie. Nawiązanie kontaktu z kupującymi jest pewnie trudne, może wręcz niemożliwe.

Po kilku godzinach przed komputerem wiedziałem już, że Robert Kakkar miał rację. W Internecie nie było ani jednej wzmianki o kolekcjonerach płonących listów. Napiłem się zimnej herbaty. Pizza wciąż leżała w salonie, ale nie byłem głodny. Kristoffer powiedział, że wpadnie po pracy, ale mogło to oznaczać dosłownie wszystko. Pomyślałem o Wildzie. Trudno było zrozumieć, przeciwko czemu się buntowała. Miała fantastycznych rodziców i bezpieczny dom. Była inteligentna i dobrze radziła sobie w szkole. Jednak według Kristoffera to właśnie otoczenie stanowiło problem. Ciągnęło ją do chłopaków, którzy piją i sprawiają kłopoty. Kristoffer powiedział, że serfują po Internecie, ale nie po jego jawnej części, tylko jakiejś tajnej. Ukrytej. Zatrzymałem filiżankę w połowie drogi do ust. Takiej, której oficjalnie nie widać. Skoczyło mi tętno. Dark web! Ale jak tam trafić? Sam byłem kiepski w kwestiach technicznych, więc musiałem znaleźć kogoś, kto by mi pomógł. Nie mogłem poprosić Wildy, nie po tym, co Kristoffer powiedział o dark webie. Łyknąłem herbaty, nie czując smaku.

Pomyślałem o Morganie Stensonie, kuzynie Kristoffera. Morgan odwiedził nas kilka razy. Pomagał Evie zainstalować program do edycji filmów i ustawił nam sieć wi-fi. Zdawało się, że sporo wie o komputerach. Odstawiłem filiżankę, wziąłem telefon i przewinąłem listę kontaktów. O tutaj, Morgan Stenson. Czy mogłem do niego zadzwonić, nie rozmawiając wcześniej z Kristofferem? Morgan był wprawdzie dorosły, miał ponad trzydziestkę, ale się tak nie zachowywał. Nie licząc starego jamnika, mieszkał sam i generalnie był dziwny. Naburmuszony i nieżyczliwy. Miał postawioną jakąś diagnozę. Według Kristoffera żywił się wyłącznie słoną lukrecją i grał w gry komputerowe. Był samotnikiem, ale Kristoffer go lubił i zawsze miał go na oku. Wściekłby się, gdybym wplątał jego kuzyna w coś nielegalnego. Jednak może przekonałbym Morgana, żeby trzymał to w tajemnicy. Wahałem się. Siedziałem nieruchomo z kciukiem na ikonce połączenia. Chodziło przecież o ostatnie słowa Evy. O ocalenie listu, który mógł zostać sprzedany jakiemuś zwyrodniałemu kolekcjonerowi na drugim końcu świata. Wcisnąłem zieloną słuchawkę, połączenie zostało nawiązane i rozległ się sygnał. Kliknęło, po czym dało się słyszeć dudniącego hardrocka.

– Halo? Morgan?

– Kto mówi?

Podniosłem głos.

– Niklas Fors, kolega Kristoffera.

– Po co dzwonisz?

W tle ktoś wrzeszczał jak opętany, może to był fragment piosenki.

– Chcę cię prosić o przysługę. O coś bardzo ważnego.

Nie odpowiedział.

– Znasz dark web?

Wypuścił powietrze z płuc.

– Rozłączam się.

Wstałem tak gwałtownie, że uderzyłem w biurko, a herbata rozlała się na klawiaturę.

– Nie, słuchaj. Nie chodzi mi o żadne głupoty. Potrzebuję tylko pomocy, żeby znaleźć coś, co może tam być.

– Skończyłem z tym gównem. Usunąłem Tora.

– Tora?

– Przeglądarkę. Wejście do dark webu. Policja Bezpieczeństwa filtruje wszystkich, którzy tam zaglądają. Rejestruje ich nazwiska i umieszcza w jakiejś chorej bazie. W przyszłości, pewnie szybciej, niż się spodziewasz, wyciągną to i bum! Czaisz? Naznaczeni równa się zniszczeni.

– Rozumiem, ale posłuchaj. To tak naprawdę kwestia życia i śmierci. Nie wiem, czy słyszałeś, co mi się zdarzyło. Co się stało z Evą.

Morgan wymamrotał coś niezrozumiale. Muzyka zadudniła tak, że aż zatrzeszczało w telefonie. Mówiłem dalej:

– Nie będę cię zanudzać długimi wyjaśnieniami, ale przez to, co się stało, muszę znaleźć pewną grupę ludzi. Kolekcjonerów. A twoja pomoc byłaby bezcenna. Jeśli Kristoffer czegoś się dowie, chociaż nie musi, wezmę to na siebie, obiecuję.

Morgan milczał, ale pomimo muzyki słyszałem jego ciężki oddech. Czekałem, mając nadzieję, że wzbudzę w nim coś w rodzaju zaciekawienia. Rozlana herbata kapała na podłogę.

– Co kolekcjonują?

– Listy. Z wypadków lotniczych.

– Jak to, pisanych w samolotach? Znaczy w samolotach, które…

– Które się rozbiły. Nazywa się je płonącymi listami.

– Ożeż, kurde. Kuuurdeee. Chore.

Wrzaski zastąpiła solówka na gitarze. Morgan znowu zamilkł. Siadłem na krześle i przetarłem ręką mokrą klawiaturę.

– Morgan, nie powiem nic Kristofferowi, jeśli to tym się przejmujesz. Wiem, jakie ma zdanie o dark webie, ale to zostanie między nami. A jeśli chodzi o bazę Policji Bezpieczeństwa, pewnie już i tak w niej jesteś. Prawda?

Morgan prychnął. Zniżył głos.

– Więc chodzi o to, żeby odszukać świnię, która kupuje albo sprzedaje takie listy?

– Właśnie.

– Okej, zrobię to, ale tylko ze względu na to, co się stało… Znaczy… z Evą. Dla niej. I nic nikomu nie mów. Słyszysz? Nic nikomu. Wszyscy mogą być zamieszani. Wszyscy!

Trudno mi było patrzeć na twarz Kristoffera. Wyglądał na chorego. Chorego i zmarnowanego. Był poranek i Kristoffer zatrzymał się w drodze do pracy. Nie ogolił się, miał duże, ciemne worki pod oczami, a na sobie te same ubrania co wczoraj – parę brązowych sztruksowych spodni i czerwoną koszulę. Skarpetki nie do pary. Znał Evę dłużej niż ja. On też był oczywiście zszokowany i smutny. I zły. Może i on przyjmował zoloft. Siedziałem na swoim zwykłym miejscu na sofie i przeżuwałem gumowaty kawałek pizzy. Byłem zdenerwowany i miałem wyrzuty sumienia po rozmowie z Morganem. Kristoffer pokiwał głową.

– A w ogóle to się wyjaśniło.

– Co takiego?

– Z Wildą.

Przeżuwałem dalej, uważając, żeby nie napotkać jego wzroku.

– To dobrze.

– Odbyłem z nią długą rozmowę i w końcu zaskoczyło. Obiecała, że nigdy więcej nie będzie zajmować się tym gównianym dark webem.

Coś brzdąknęło w telefonie. Kristoffer zbladł.

– Dostałeś SMS-a.

Spróbowałem wyglądać na nieporuszonego. Skinął w stronę telefonu.

– A co, jeśli to coś z wypadkiem?

Wziąłem telefon i spojrzałem na wyświetlacz. Od Morgana. Pokręciłem głową.

– W wydawnictwie chcą tylko wiedzieć, jak się miewam.

Kristoffer się rozluźnił.

– Jako twój lekarz mogę powiedzieć, że świetnie się spisujesz. Oddychasz, jesz, śpisz. Bo chyba tak jest?

– Mniej więcej.

– Jesteś silny, Eva byłaby z ciebie dumna.

Wstałem.

– Nie tylko śpię i oddycham, nawet sikam.

Kristoffer się uśmiechnął. Popędziłem do toalety. Kiedy w tej ciasnej przestrzeni wyciągałem telefon, czułem się jak przestępca. To była krótka wiadomość.

Ehrling Hovland,

Damtjernvegen 199, Elverum, Norwegia

Telefon 0047 624 010 00

M.

Przeczytałem wiadomość kilka razy. Morgan wygrzebał skądś prawdziwego kolekcjonera. Wpisałem „Elverum” w wyszukiwarkę map w telefonie. To była mała miejscowość na trasie do Lillehammer, sześćset kilometrów na północny zachód od Sztokholmu. Ze ssaniem w żołądku cofnąłem się do numeru. Zanim zadzwoniłem, wszedłem w ustawienia telefonu i wyłączyłem swoją identyfikację. Potem nabrałem powietrza i wybrałem numer. Dało się słyszeć dwa sygnały, po czym automatyczny głos odpowiedział po norwesku:

– Numer, z którym chcesz się połączyć, został zlikwidowany na wniosek abonenta.

Rozczarowany osunąłem się na muszlę klozetową. No oczywiście, inaczej byłoby zbyt łatwo. Co więc mam zrobić? Jechać sześćset kilometrów, ale w ogóle się nie kontaktować przez telefon? Albo skasować SMS i zapomnieć o płonących listach? Tkwić dalej w swoim kokonie, aż w końcu z Indii przyjdzie to nieszczęsne połączenie? Wstałem i spuściłem wodę. Oczywiście, że tak zrobię. Czekanie w domu było jedynym rozsądnym wyjściem. A jazda do Norwegii to szaleństwo.

– Jadę do Norwegii.

Kristoffer wlepił we mnie wzrok.

– Wpadłeś na to w kiblu?

– Tak jakby. Kilka tygodni temu dostałem zaproszenie, to znaczy kiedy Eva poroniła. Pewien norweski pisarz zaprosił mnie do swojego domku pracy twórczej i przypomniało mi się to, jak byłem w łazience. Muszę stąd wyjechać. Nie mogę tak po prostu tutaj siedzieć i czekać, aż ją znajdą.

– Ale nie zamierzasz chyba ruszać już teraz? O wpół do ósmej rano? Jest ciemno, a drogi są śliskie. Poza tym zażywasz lek, które wywołuje zmęczenie i brak koncentracji. – Sam na pewno słyszał, jak to brzmi. Wstał i zaostrzył ton. – Nie wolno ci tego zrobić. Może jutro, jak będzie ładna pogoda, a ty się wyśpisz.

Nie miałem zamiaru się z nim sprzeczać, bo i tak nie przystałby na żadne protesty.

– Masz rację, zobaczymy jutro.

Kristoffer spojrzał mi w oczy. Zbyt dobrze mnie znał i wiedział, że coś ukrywam, ale nie miał siły zaczynać dyskusji. Przytulił mnie mocno i długo trzymał w objęciach. Wydawało mi się, że chyba płacze. Po chwili mnie puścił i odwrócił głowę.

– Możesz dzwonić, kiedy chcesz. Spróbuj odpocząć.

Machnął ręką i wyszedł szybkim krokiem. Trzasnęły drzwi wejściowe. Rozejrzałem się po pokoju. Co mam zabrać? W walizce z podróży do Frankfurtu dalej leżało kilka rzeczy. Kosmetyczka, parę czystych ubrań, skarpetki, paszport. Musiałem spakować ładowarkę do telefonu i jeszcze trochę ciuchów. Spojrzałem na zegarek. Za piętnaście ósma. Jadąc bez przerwy, powinienem być na miejscu około trzeciej po południu. Wszedłem na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. W sypialni bezładnie się spakowałem i wróciłem na parter. Nadeszła pora, by wyjść z kokonu.

Elverum