Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Demony mrocznej przeszłości Białegostoku wracają, by upomnieć się o tych, o których nikt nie chce pamiętać…
Białystok, początek pandemii.
Choć wszyscy pochowali się w domach w strachu przed zarazą, nie oznacza to, że na ulicach zrobiło się bezpiecznie. Wręcz przeciwnie, to wymarzony czas na zabijanie. Dla prokuratora Narwiańskiego właśnie zaczyna się najtrudniejszy rozdział w jego dotychczasowym życiu zawodowym. Odnalezione przypadkowo zwłoki młodej kobiety, zabarwione na jaskrawy róż, są początkiem wyrachowanej gry mordercy z organami ścigania. Gry, w której każde kolejne ciało naprowadza na trop najmroczniejszych kart historii miasta.
Czy Narwiańskiemu uda się rozwikłać zagadkę i odkryć, dlaczego mściciel wybiera na swoje ofiary pacjentki z oddziału onkologicznego? Co łączy te zbrodnie z zagładą białostockich Romów, o których tragicznym losie nikt już nie chce pamiętać?
Szczupłe ciało kobiety miało jaskraworóżową barwę. Długie blond włosy wiły się luźno po jej szpiczastym lewym ramieniu i opadały na bezwładną pierś. Prawą rękę miała schowaną za karkiem razem z resztą loków. Jej głowa leżała na prawym przedramieniu, a łokieć opierał się o marmurową płytę, przez co podtrzymywał cały korpus. Kobieta siedziała na niewysokim obrotowym taborecie szpitalnym, dawno odrapanym z białej farby olejnej. W lewym rogu korytarza, tuż przy nowych, ale nieużywanych jeszcze drzwiach, w podziemnym przejściu do bloku chirurgii, przy zgaszonych światłach, dla osób przechodzących tunelem była niemal niezauważalna.
„Książka została napisana w ramach stypendium artystycznego Prezydenta Miasta Białegostoku z 2020 r.” + logo
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla M.
Pociąg Słowacki z Wrocławia do Białegostoku jeszcze nie został zawieszony ani odwołany. Jest czysty, światła w bezprzedziałowych wagonach ma sprawne i całkiem tu ciepło. Internet działa, a w toalecie nie śmierdzi. W okrojonym składzie widać tylko pustki. Ludzi wymiotło widmo pandemii.
Za Warszawą, w całkiem przejrzystych szybach Pesy, widać pojawiające się znajome pejzaże. Choć wiosna dociera na Podlasie z pewnym opóźnieniem w porównaniu z Dolnym Śląskiem, to miniona zima nawet tu nie była zbyt uporczywa. Soczyście zielone wybijają się już skrawki pól z wczesnym rzepakiem. Na drzewach zaczątki świeżych liści. Przy zabudowaniach nabrzmiałe grzędy warzywne wychylają się pomiędzy plecionymi płotami z wierzbowych wici. Gdy pociąg zwalnia na stacjach, ożywione gałęzie lekko zazielenionych krzewów chybotają się na tle ciemniejącego późnopopołudniowego nieba. Gdy pociąg staje, lekki wiatr porusza popielate bazie mieniące się w zanikającym słońcu.
Od Małkini już nie wkracza w nieskończone obszary wody. Na wiosnę nie ma już tu niezmierzonych i długotrwałych rozlewów Bugu. Nie mokną w nich tygodniami korzenie wszystkich drzew, niziny okolicznych łąk.
Tam, gdzie kiedyś kończyły się rozlewiska Bugu, a zaczynały rozlewy Narwi, tej wiosny jest sucho. Sto lat temu nieruchome tafle wód były najdoskonalszym zwierciadłem zoksydowanego srebra firmamentu. W głębi tego zwierciadła stały w zadumie do góry nogami lasy, zagaje – krzewiny i zarośla – a brzegiem wody mknął pociąg wywrócony. Dzisiaj odbija się w lustrach skromnych wód rzecznych jedynie na mostach kolejowych w Małkini Górnej nad Bugiem czy w Uhowie nad Narwią. Olga Bukowska do Białegostoku dojeżdża kilkadziesiąt minut po zmroku. Do tego już wcale nie tak odrażającego mieściska czy brudnej dziury o kameleonowym obliczu, jakie miało sto lat temu.
Na wstępie Olga nie widzi wnętrza dworca. Jeszcze nie został pierwszorzędnie odnowiony. Modernizacja trwa. Warszawa do dzisiaj nie ma takiego holu z florystycznymi zdobieniami. Wysoka, śmigająca pastelowymi ścianami ku sufitom, pod którymi będą płonęły jaśniste misy lamp. Na tle olbrzymich okien szafirowych od zmierzchu piętrzą się teraz żeliwne słupy.
Do miasta z dworca najkrócej można dojść przez pieszy wiadukt nad torami i dalej ulicą św. Rocha. Niezmiernie rozrzuconą w stylistyce. Chaos architektoniczny może tutaj odrażać. Napstrzenie szyldami reklamowymi i sklepowymi zniechęcić do dalszej wędrówki. Wystrój nie zmienił się tu od lat. Tylko jakby mniej baraków stoi, a zielona kamienica wciąż nie zmieniła elewacji.
Po minięciu skrzyżowania z ulicą Krakowską, przed wiekiem białostockiego zagłębia prostytucji zawodowej, Olga wreszcie dociera do centrum. Mija kościół. Starego cmentarza na wzgórzu św. Rocha już nie ma. Nie ma też okazałej starożytnej bramy opryskanej cieniami czarnych, pochylonych gałęzi leciwych drzew. Rozłożysta murowana furta z daszkiem wychodziła na ulicę Piłsudskiego. Miała drewniane wrota z długimi, pionowymi okienkami i była prawdziwie tajemnicza. Kościoła wtedy jeszcze nie było. Po przeciwnej stronie Olga widzi odrapaną kamienicę na Dąbrowskiego, która niegdyś sąsiadowała z bramą prowadzącą na cmentarz i kaplicą na wzgórzu.
Olga przemierza miasto i oto przed nią ulice: Lipowa, Rynek Kościuszki, Sienkiewicza i poboczne. Przeraźliwej brzydoty tu nie widać. Po dawnych kupieckich kramach czy późniejszych niezliczonych sklepach z pstrokatymi wystawami nie ma śladu. Zostały banki, pojawiły się nowe restauracje. Nie widać dawnych trzypiętrowych kamienic, nazdobionych wzorzyście układanymi czerwonymi cegłami. Nie bije też od tłumu uczucie lepkości od brudu. Brzydota, niechlujstwo i smrodliwy dół nie wypływają już zza zakrętów. Tłum uliczny tego miasta nie składa się już z różnych mniejszości. Nie słychać żargonów rosyjskiego, niemieckiego, białoruskiego i wszystkich akcentów polskiego, od kresowego do warszawskiej porywistej mowy na kształt jazz-bandu. Jest język Białorusinów słyszalny w ciągach handlowych i podlaski zaśpiew radosny.
Gdy Olga coraz dłużej przechadza się po zakamarkach miasta, zaczyna w niej kwitnąć myśl i niezrozumiała radość z powrotu. Białystok niezmiennie posiada to, czego nie ma Warszawa – szerokie perspektywy, luźne przestrzenie, dużo zieleni drzew – i nie potrzeba go przebudowywać. Ale w piękności i ucywilizowaniu trzeba jeszcze zaszczepić ludzi. Powinno oprzeć się o wzory starego Białegostoku i odrzucić ekspansję deweloperów w tkankę miasta. Bo temu czarującemu miasteczku, które powstało na gruncie wsi darowanej kiedyś przez Jana Kazimierza Stefanowi Czarnieckiemu, nie wystarczy tylko Pałac Branickich z mianem Wersalu Podlaskiego. Trzeba nawiązać do piękności miasta przez szczątki zepchnięte w kąty, te zapomniane i często palone.
Stoją. Biała wieża zegarowa ratusza zbudowana przez hetmanową Branicką, rozebrana przez sowietów w czasie drugiej wojny, zrekonstruowana w latach pięćdziesiątych. Ratusz nigdy nie był siedzibą władz miejskich. Pierwotnie wewnątrz funkcjonowała hala targowa, a w czterech alkierzach działały niskie kramy kupieckie, budowane murem pruskim, białe, łączone arkadami bramek, kryte dachówką. Na początku było ich czterdzieści sześć i wszystkie oprócz dwóch należały do Żydów. Z wieży ratusza straż ogniowa obserwowała miasto. Kiedyś miał tu stanąć pomnik Stalina, ale hitlerowcy przerwali te plany i zrównali z ziemią większość białostockiej starówki. Odbudowany, we wnętrzach mieści dziś muzeum z galerią obrazów.
Na skraju Rynku stary odwach pod karmazynowym dachem z kolumnami na ganku wciąż wygląda na dworek dyskretnego wdzięku, choć odbudowany w latach czterdziestych. Dawna zbrojownia nie jest już siedzibą Archiwum Państwowego. Przeniosło się ono na skraj miasta do nowoczesnego i znacznie większego budynku.
Obok, pod dachem spadzistym, z małą dzwonniczką w wieży, z kawałkiem muru i furtki – stary kościółek, niezmiennie, jak urwany fragment czegoś niedokończonego, zaniechanego. Bo nie jest jego dalszym ciągiem drapiąca czerwień nowego gotyckiego kościoła o wbitych w wieżę, jak sztywne gwoździe, chimerach zwanych rzygaczami.
Godności i starej kultury nie reprezentuje już Hotel Stary (po Ritzu najlepszy), niski, obszerny i z samego wyglądu gościnny dom zajezdny przy Rynku Kościuszki 5. Bo już nie istnieje, a w kamienicy działa teraz prywatne przedszkole prowadzone przez zakonnice.
Olga szybko doszła do skraju ulicy Kilińskiego. Pomyślała, że w Białymstoku, jeśli nie zostaje się u kogoś, to nie bardzo wiadomo, gdzie wygodnie się zatrzymać. Pierwszej osobliwości Białegostoku już dawno nie ma. Jego cztery kondygnacje wyrastały na rogu dawnych ulic Niemieckiej i Instytuckiej. A hotelu z takim komfortem i czystością nie miało żadne miasto prowincjonalne byłego zaboru rosyjskiego. To był ten sam Ritz, do którego w Londynie chodziło się na five o’clock i w którym w Paryżu spotykali się bohaterowie Grzesznej miłości czasów międzywojnia. Był. Tylko Białystok nie utrzymał hotelu dla następnych pokoleń.
Stąd już niedaleko do pałacu, w którym teraz mieści się Uniwersytet Medyczny. Zegar w wieży na bramie działa, a na dziedzińcu przednim, na podstawie rycin i wcale nie tak dawno, wykopano dwa baseny. Stanęły w nich fontanny, otoczone ogrodzeniem z drewnianych belek, niczym do uwiązywania koni przy wodopojce. Byłoby jak za dawnych lat, tylko koni brak.
Idea dawnej piękności wróciła na mury pałacu, po czasach ubogich w detale, zbanalizowane ściany i dachy, kiedy w gmachu po pierwszej wojnie ulokowały się władze województwa białostockiego. Za pałacem w dźwiękach ponurego krakania widać było wtedy szczątki parku z przetrzebionymi, wysokimi drzewami oplecionymi gniazdami wron.
Olga dociera do barokowego salonu ogrodowego za pałacem. Wokół czterech przywróconych niedawno fontann przy alejkach zobaczyła nowe posągi radosnych greckich bóstw. Są cztery żywioły i wszystkie alegorie znaków zodiaku ustawione w podziale na cztery pory roku. Z osiemnastowiecznej ryciny zrekonstruowano Pawilon pod Orłem. Od strony Plant, przy moście przerzuconym nad kanałem, stoją odnowione rokokowe sfinksy. Dalej na ich lwich grzbietach figlują cherubiny, a gorsy potworów są piersiami „dam swawolnych” płonących od grzesznych chęci, których nie pokrywa już mech. W głębi parku stoi sześć waz, Flora, Bachus, Diana i nimfa z orszaku Diany. Wszystkie dwanaście rzeźb to barokowe oryginały. Pozostałe leciwe rzeźby – dwie wazy oraz Apollo, Akteon, Adonis i Wenus – powstały w trakcie powojennej odbudowy pałacu i urządzania ogrodów już w latach pięćdziesiątych. Reszta to nowe, wyryte w tym wieku, też w piaskowcu.
W przypałacowych wysuszonych sadzawkach ludzie nie sadzą już kartofli. Teraz stoją wypełnione wodą. W Ogrodzie Dolnym miał być odtworzony staw. Dziś to wciąż wyschnięta niecka przed Pawilonem Toskańskim, w której czasami organizowane są miejskie potańcówki. W lewym rogu dworskiego parku, patrząc od strony pałacu, stał kiedyś Pawilon Chiński. Od kilkunastu lat też czeka na rekonstrukcję razem z orientalnym ogrodem z precyzyjnie przystrzyżoną roślinnością. Według przekazów źródłowych była to altana z czterema oknami, czterema rzygaczami w formie głów chińskich smoków i wazą na czubku dachu. Podłogę miał wyłożoną dębową posadzką, a ściany wewnętrzne w malowidłach. Pawilon ogrzewały trzy żelazne piece. Stały w nim dwa stoliki chińskie, wisiało kryształowe lustro i zdobiło go wiele przedmiotów przywiezionych z Chin. Przed pawilonem stał ganek z drewnianą balustradą.
Z pawilonów w pałacowym ogrodzie ostał się jeszcze Pawilon Włoski, który stoi nieco na uboczu przy akademiku medyków, tuż obok klubu studenckiego Herkulesy. On wciąż czeka na swój remont i blask. Rozpościerająca się wschodnia część przypałacowego parku czeka jeszcze na odtworzenie ogrodowych zagajników, z francuska boskietów.
Przy wyjściu z dziedzińca paradnego Olga mija machających maczugami Herkulesów walczących z hydrami. Za bramą i dalej po lewej widzi zadrzewiony dzisiaj plac po Ritzu. Nawet z końcem marca już czuć tu odór wronich odchodów, które chłodnymi wieczorami na tle sinego nieba latają gromadami nad miastem jak ptaki Hitchcocka.
Na Pałacowej, kiedyś Zamkowej, nie ma już niziutkich domków staroświeckich. Olga przemyka przy przerośniętym hotelu i wnet dociera do ulicy Warszawskiej, głównej na Bojarach. Włączone w granice miasta w osiemnastym wieku stały się osiedlem drewnianych domów, których większości nie ma, a te, które przetrwały do dwudziestego pierwszego wieku, licznie płonęły w tajemniczych okolicznościach. Za to na ich miejscu sukcesywnie wyrastają kolejne bezduszne bloki mieszkalne, często zwane przez współczesnych budowniczych, to jest deweloperów – nowoczesnymi kamienicami.
Olga z przyjemnością podąża tą starodawną ulicą, która dzisiaj najlepiej przypomina Białystok przedwojenny. Nie ma tu już domów w kolorach piernikowych, kawowych, czerwonych, żółtych, zielonych i białych. Z kolejnymi latami albo przestały istnieć, albo nabrały wyblakłych odcieni. Pomarańczami bije secesyjna elewacja dziewiętnastowiecznego pałacyku białostockiego fabrykanta Samuela Cytrona. Kilka kroków dalej, tuż przy jezdni, wystaje gmach kamienicy Trębickiego. Późniejsi właściciele przeznaczyli ją na cele oświatowe i stała się siedzibą męskiego gimnazjum handlowego, a potem szkół kolejnych szczebli. Dzisiaj to uniwersytecki wydział ekonomiczny.
Na Warszawskiej nie ma już śladu po ogrodach i stodołach. Wykroiła je administracja pruska, która postawiła ceglane gmachy. Niektóre kamienice stoją jeszcze do dzisiaj. Zaniedbane, a wciąż reprezentatywne. Są też takie nowocześnie odnowione i obite styropianem albo zupełnie nowe przyklejone do starych. Na jednej z takich przysiadł współczesny bazyliszek. Sklepików z pomarańczami w oknach już tu nie ma. W tych miejscach widać dzisiaj szyldy z nowymi knajpami.
Każde wejście w kolejną mijaną z lewej uliczkę zaprowadziłoby Olgę na dawne przedmieścia Białegostoku – Bojary. Kiedyś to była wieś na uboczu, dzisiaj to centrum miasta.
Takie właśnie były Bojary. Kręte, półkoliste uliczki miały w swych zarysach głęboko uzasadniony sens. Wszystkie w małych opłotkach, wszystkie pod cieniami poważnych drzew. Za tymi płotami wichrzyły się bujne czupryny sadów z drobnymi, jasnymi pąkami. Niegdyś osobliwością tego uroczego przedmieścia były inne usadowienia domów. Każdy z nich ustawiony był inaczej do ulicy. Jedne szczytem, niektóre frontem, a jeszcze inne bokiem. Jakby ci wszyscy spotykający się tu kiedyś mieszczanie-rolnicy, Podlasiaki, Żydzi, Białorusini, Mazurzy nie mogli sobie od razu miejsca znaleźć. Dawało to nieco fantazji, kaprysu i niespokojnego podniecenia temu wówczas zaściankowi pełnemu nieba, powietrza, prostych ludzi, łamanych dachów, ganeczków, facjatek, białych i szarych ścian. A dzisiaj egzotyki.
Olga wchodzi w uliczkę, której wcześniej tu nie było. Stanisława Bukowskiego. Uśmiecha się pod nosem tylko. Skręca w Poprzeczną, potem w Wiktorii. Dostrzega puste działki po wypalonych domach. Zawraca i idzie Koszykową. Jej obcasy stukają o brukowe kamienie. Podąża środkiem i zagląda do wnętrz bojarskich chat, pomarańczowych od świateł. A u wylotu ulicy wyłania się niepostrzeżenie olbrzymi księżyc w pełni.
Marzec 2020
Poniedziałek 23 marca 2020 roku był całkiem pogodny. Późnym popołudniem wiało mrozem. Prokurator Robert Narwiański zaparkował swojego starego kobaltowego peugeota tuż przed pokruszonymi betonowymi schodami, pod samym nosem administracji Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego. W Białymstoku i ościennych mieścinach zwali go Śniadecją. Robert wysiadł tuż przed podniesionym szlabanem. Kolor karoserii jego samochodu zlewał się z chmurami wrogo wiszącymi nad gęsto ustawionymi blokami szpitala. Był już po biurowych godzinach zdalnej pracy. Zanim zadzwonił do niego szef z nadzwyczajnym poleceniem rychłego dotarcia na potencjalne miejsce zbrodni, Narwiański naciągał swój przylegający strój do biegania i miał wychodzić na przebieżkę do Lasu Zwierzynieckiego. Jakaś nagła sytuacja. Posłusznie wyszedł w tym, w czym stał. Było grubo po siedemnastej.
Teren wokół zejścia do podziemnego przejścia pod ulicą Skłodowską-Curie był już opleciony policyjną taśmą. Pierwsze, co zawsze robił prokurator po dotarciu w otoczenie miejsca zbrodni, to szukanie kamer wokół. Na dwóch ścianach świeżo wyremontowanego budynku „H” i oddziału neurologii z pododdziałem udarowym wisiały po dwie kamery szpitalnego monitoringu, które mogły coś zarejestrować przed wejściem do tunelu.
– Halo, stój! Co ty wyprawiasz? – krzyknął na otyłego mężczyznę z czarnymi wąsami i kamerą telewizyjną w ręku, który zaskakująco szybko przetoczył się pod plastikową taśmą powiewającą już w lekkich ciemnościach wieczoru. – To zamknięty teren. Gdzie się z tym ładujesz?
– Ja nie wiedziałem… – próbował jeszcze się tłumaczyć, ale szybkim skłonem wrócił na drugą stronę.
– Co jest? – Dobiegł do nich reporter ze statywem pod pachą.
– Remek, pilnuj swoich ludzi. Nie mogą się tu włóczyć. Wiem, że Polsat zawsze jest pierwszy i przed prokuraturą, ale zacieracie ślady na miejscu zbrodni. – Skrzywił się i zaczął zakładać gumowe rękawiczki.
– Zamordowano kogoś? Jakiś komentarz? – ożywił się reporter.
– Bez komentarza.
– Tylko krótka setka. Robert! Robert, do cholery!
Prokurator odwrócił się na pięcie, szybko odszedł i nie reagował na krzyki znajomego dziennikarza. Policjanta, którego mijał tuż przed drzwiami wejściowymi do tunelu, poprosił jeszcze, by stanął przy taśmie i odganiał wszystkich pismaków, którzy pojawią się w pobliżu kilkudziesięciu metrów od zejścia do podziemi.
Tunel na Skłodowskiej łączy budynki szpitalne oznakowane numerami 1 i 12, po dwóch stronach ulicy. Wchodzi się do niego przez aluminiowe, wysokie na dwa metry dwuskrzydłowe drzwi. Oszklone od góry do wysokości pasa, niżej odrapane i porysowane od wózków lub łóżek na kółkach, którymi między oddziałami transportowani są pacjenci lub zaopatrzenie. Drzwi mają nawet szklany daszek zawieszony na trzech srebrnych prętach. Nad tunelem w ziemnym nasypie rosną spore choinki.
Narwiański przypomniał siebie, jak zimą przychodził tu na wino z kolegami ze studiów. W tunelu zawsze było obskurnie. Smród uryny i wymiocin porównywał z tym w przejściu podziemnym na starym dworcu PKS, którym wychodziło się na dwadzieścia kilka stanowisk, gdzie podjeżdżały zdezelowane autosany. Od dwóch lat na miejscu starego przydworcowego tunelu stoi kolejny w mieście park handlowy. Za to w przedsionku podziemi na Skłodowskiej wciąż śmierdzi jak dwadzieścia lat temu, a podwójna kratka do czyszczenia zabłoconych butów niezmiennie skrzy się od głębokiej rdzy i jest zapchana piachem. Biurowy kosz z podpisem „odpady komunalne” też nie zmienił swego miejsca. Przy jednym z dwóch włączników światła ktoś nakleił kartkę z wydrukowanym komunikatem „oszczędzaj prąd”. Na ścianie wisi też pordzewiała i wygięta zaszczepka do blokowania otwartych drzwi w cieplejsze miesiące.
Po przejściu przez drugie bliźniacze drzwi Narwiański już wrócił z przeszłości. Tunel był kilka lat po remoncie i nie wyglądał jak ten kiedyś, gdzie nocowali bezdomni lub pacjenci, którzy po wypisie nie zdążyli na pociąg. Nie widział już wilgoci, odpadających tynków czy poobsikiwanych ścian. Co prawda okładzina ścian i posadzek z granitowych płyt była ta sama, jednak ktoś mocno się natrudził, by je wyczyścić.
Do miejsca, gdzie kłębili się ludzie od zabezpieczania śladów, musiał przejść kilkanaście metrów. Kiedy schodził, trzy rzędy czarnych granitowych pasów na wysokości jego śledziony sunęły razem z nim. Skojarzyły się mu raczej z płytami na grób, a nie na ściany. Całe to zejście do tunelu było niczym chodzenie po cmentarnej krypcie. Tylko długie świetlówki przy suficie miały już nowe oprawy i wyglądały jak te z korytarza prowadzącego do prosektorium. Dotarł do rozwidlenia i strzałki w prawo kierującej do działu diagnostyki obrazowej RTG, USG i TK. Skręcił w lewo.
W tym momencie uderzyła w niego wysoka temperatura panująca w surowym wnętrzu przejścia podziemnego. Kolejni policjanci i technicy napływali tu niemal falowo, a codzienny mrok tunelu rozświetlały liczne reflektory stawiane wokół obiektu, którego części obnażały błyski fleszy policyjnego dokumentalisty.
– Znamy tożsamość? – zapytał znienacka.
Zdziwiony człowiek w białym kombinezonie zlustrował go od góry do dołu.
– Tak, wiem, nie wyglądam. Prokurator Robert Narwiański. – W tym samym momencie machnął mężczyźnie legitymacją przed oczami.
– Nie znamy. Oprócz biżuterii nie miała nic na sobie ani przy sobie – usłyszał od technika kryminalistyki.
Szczupłe ciało kobiety miało jaskraworóżową barwę. Długie blond włosy wiły się luźno po jej szpiczastym lewym ramieniu i opadały na bezwładną pierś. Prawą rękę miała schowaną za karkiem razem z resztą loków. Jej głowa leżała na prawym przedramieniu, a łokieć opierał się o marmurową płytę, przez co podtrzymywał cały korpus. Kobieta siedziała na niewysokim, obrotowym taborecie szpitalnym, dawno odrapanym z białej farby olejnej. W lewym rogu korytarza, tuż przy nowych, ale nieużywanych jeszcze drzwiach w podziemnym przejściu do bloku chirurgii, przy zgaszonych światłach dla osób przechodzących tunelem była niemal niezauważalna.
Prokurator podszedł bliżej. Uważnie przyglądał się przebarwieniom w zagłębieniach i zgięciach kończyn. Dostrzegł niewielkie wysięki pod skórą. Wodził oczami, jakby był przekonany, że ma w nich szkło powiększające i zobaczy coś, co technicy mogli przegapić przy wstępnych oględzinach.
– Dlaczego jej ciało ma różowy kolor? – dopytał.
– Na razie trudno stwierdzić. Na moje oko to jakiś detergent. Toksykologia wykaże, co jej podano czy wstrzyknięto, ale to dopiero za kilka tygodni.
– Czas zgonu?
– W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Trudno oszacować. W nocy było minus sześć stopni, a nie wiemy, czy zginęła tutaj.
– Jeśli ktoś zostawił ją tu w nocy czy nawet nad ranem i posadził na taborecie, to bezwładne ciało wysiedziałoby na nim do teraz? – zreflektował się prokurator.
– A może ktoś ją uśpił, przyniósł tutaj, zabił, a wtedy usadowił i oparł o róg? – usłyszał w odpowiedzi na swoje głośne pytanie.
W tym momencie podszedł do nich mężczyzna z wyraźną zadyszką i rumieńcami na twarzy. Po jego skroni spływała tylko jedna kropla potu. Tym bardziej zastanawiał powód jej uronienia, bo kiedy patrzyło się na całą posturę tego faceta, wcale gruby nie był. Tylko ta rozchabetana kurtka świadczyła o tym, że przed chwilą z kimś się szarpał. Przedstawił się pośpiesznie.
– Komisarz Sławomir Krupa, Komenda Miejska Policji w Białymstoku.
– No przecież wiem, gdzie jesteśmy – burknął Narwiański.
– Ale ja wciąż nie mogę się przyzwyczaić – odpyskował i dalej się tłumaczył. – Miałem, powiedzmy, obywatelskie zatrzymanie.
– Chyba obatelskie – zaśmiał się prokurator.
– No, w tym kraju to tylko takie teraz mamy.
– A co tutaj mamy? – zmienił wątek Narwiański.
– Ze wstępnych ustaleń kobieta w wieku trzydziestu pięciu-czterdziestu lat. Bez żadnych ran ciętych czy kłutych. Bez śladów bicia czy duszenia. Wygląda, jakby spokojnie spała.
– Kto ją znalazł?
– Ekipa sprzątająca. Dwudziestego trzeciego każdego miesiąca zewnętrzna firma wjeżdża tu ze sprzętem.
– Sugerujesz, że zabójca umyślnie zostawił tu nagie ciało akurat dzisiaj i ubrał je tylko w naszyjnik? – Prokurator próbował szydzić z pomysłu komisarza.
– Nie sugeruję, tylko stwierdzam. To ktoś, kto miał dostęp do podziemi albo wiedział, u kogo załatwić wejście.
Jeszcze w połowie lutego do tunelu mógł wejść każdy. Odkąd na początku marca w Polsce oficjalnie pojawił się koronawirus, dyrekcja szpitala wprowadziła całkowity zakaz odwiedzin pacjentów, a w drzwiach tunelu zamontowała blokadę. Teraz można tu wejść tylko na kartę magnetyczną.
– Przecież od strony Akademickiej też jest wejście. – Prokurator nie odpuszczał komisarzowi.
– Owszem, ale o tej porze wszystko jest pozamykane. Przeciętny spacerowicz z parku tu nie wejdzie.
– Przeciętny spacerowicz nie zabija kobiety i nie sadza nagiej na taborecie na drugiej ulicy.
Narwiański, podirytowany tą wymianą męskich mądrości, poszedł sprawdzić sam. Odwrócił się i tunelem ruszył w kierunku budynku interny. Przejście podziemne wybudowano, by usprawnić przemieszczanie się i transport pacjentów w sieci budynków szpitala wojewódzkiego położonych po dwóch stronach ulicy. Pierwsze przymiarki do budowy podziemnego przejścia zaczęły się w 1986 roku. Przez dwa lata tunel był etapowo projektowany. Zbudowano go z końcem lat osiemdziesiątych. Po ponad dwudziestu latach nieograniczonej eksploatacji, nie nadawał się zbytnio do sterylnego korzystania, szczególnie przez brud, który wysypywał się z zagrzybionych sufitów i z zawilgoconych ścian i stropów. Każde urwanie chmury czy wiosenne roztopy oznaczały małą podziemną powódź. W wielu miejscach było już widać ubytki betonu, a zdegradowana żelbetowa konstrukcja elementów prefabrykowanych wymagała rychłego zabezpieczenia przed dalszą korozją.
Kiedy prokurator przeszedł przez nieckę w tunelu bezpośrednio pod ulicą, dotarł do holu, który wydobywał się już na powierzchnię. Najpierw przyglądał się oknom. Było ich osiem, po cztery z każdej strony. Wydało mu się możliwe wniesienie tędy zwłok, ale tylko teoretycznie. Zbyt duże ryzyko, bo z każdej strony hol był na widoku osób postronnych. Chwycił się klamki okna, by sprawdzić, czy to miejsce jest w polu widzenia jakiejś kamery. Niewiele mu to dało, bo szyby były do połowy zacienione, a on nie sięgał ponad tę linię.
Poszedł dalej. Na skrzyżowaniu tunelu z piwnicznymi korytarzami szukał jakiegoś punktu zaczepienia. W części pomieszczeń panował półmrok. Skręcił w lewo i szedł korytarzem w kierunku magazynu ubrań chorych w dawno nieremontowanej części piwnicy. Po drodze minął rozdzielnię energetyczną, szary, plastikowy kontener na odpady komunalne i medyczne, a dalej wózek do przewożenia brudnej pościeli. Kiedy przekroczył czarną, metalową kratę, doszedł do wózków sprzątaczek, naszpikowanych butelkami z płynami do czyszczenia i ścierkami. Stały pod ścianami pomalowanymi żółtą farbą, która do pół metra od podłogi odpadała na wybrakowaną okładzinę.
Słyszał tylko dojmujące bzyczenie świetlówek. Wycofał się do zaciemnionego rozwidlenia dróg, gdzie stały cztery wysokie, obudowane blachą wózki na czystą pościel oddziału interny. W przedłużeniu tunelu rozwidlały się kolejne korytarze szpitalne. Tylko światło w pomieszczeniu, gdzie były windy, zmieniło się na żółte. Nie było tam nikogo. Zawrócił i spostrzegł odsłonięty sufit, wzdłuż którego rozciągały się rury, kable i złącza różnych instalacji. Wszedł do klatki schodowej. Na półpiętrze zaczęły docierać do niego odgłosy z parteru. Minął zamkniętą salę kroplówkową. Na piętrze minął się z mężczyzną pchającym pusty wózek inwalidzki. Gdzieś dalej słyszał stukanie obcasów. Tam też było pusto. Zbiegł z powrotem do piwnicy. Zajrzał jeszcze do jednego korytarza. Ten był już po remoncie, a w głąb prowadziła droga wysłana zielonym gumoleum. W podziemiach szpitala, po drugiej stronie tunelu, panował stan hibernacji. Nawet powietrze zawiesiło się w bezruchu. Prokurator czuł tylko stary, obrzydliwy zapach lizolu. Środek ten, choć już wycofany z użycia, wciąż tkwił w jego pamięci i nosie. A może przez lata podłogi szpitala tak nim przesiąkły, że nadal był wyczuwalny – pomyślał Narwiański.
Zaraz po odprawie w komendzie na ulicy Bema komisarz Sławomir Krupa zjawił się na poddaszu budynku administracji szpitala. Nie znosił tego etapu śledztwa. Wtedy nazywał siebie kurierem. Zbierał wszelkie dostępne i potrzebne w sprawie dokumenty. W tym czasie zawsze miał retrospekcje, jak mozolnie wspinał się po szczeblach policyjnej hierarchii i ile nerwów go to kosztowało. A w Białymstoku z etatami było krucho jeszcze od czasu przemianowania milicji na policję. Starsi koledzy zawsze mu mówili: „Albo przez lata bumelujesz w niższych korpusach, albo znasz kogoś ważniejszego, kto zna kogoś najważniejszego. Nieważne wtedy, czy poświęcasz się i harujesz jak wół przy rozbojach i gwałtach w nadgodzinach, których nikt ci nigdy nie zrekompensuje. Liczy się, że znasz się na wycinaniu konfetti z ryz kolorowego papieru albo na tańcu hawajskim”.
Komisarz większość swojej policyjnej kariery przepracował w korpusie aspirantów. Zaczynał w 1997 roku, kiedy miastem trząsł wykształcony gangster Mycha. Przez dwa lata jego uzbrojony gang wymuszał haracze od białostockich restauratorów, kontrolował burdele i dominował w rozbojach. Krupa po dziesięciu latach zawodowej służby w wojsku, wstąpił do policji. Zaczynał od prewencji. Wyłapywał kieszonkowców na dawnym bazarze przy Jurowieckiej. Jeździł do rozbojów i rodzinnych awantur. Miał też karny epizod w drogówce. Potem kilka lat siedział w dochodzeniówce, aż trafił do kryminalnych.
Na dusznym korytarzu przespał kilkanaście minut na krześle pod drzwiami kierowniczki administracji. Zjawiła się z kierownikiem inwestycji i sekcji eksploatacji, który przyniósł teczki z papierami dotyczącymi podziemnego przejścia.
– Kto ze szpitala ma dostęp do tunelu?
– Każdy oddział ma na stanie przynajmniej po jednej karcie magnetycznej, część salowych, ludzie od transportu pościeli i posiłków, zewnętrzna ekipa sprzątająca. Jeszcze kilka osób, które przenoszą materiały do badania.
– Gdzie przenoszą?
– Z SOR-u i oddziałów z drugiej strony ulicy do laboratorium po naszej stronie.
– Czyli przy odrobinie sprytu każdy mógł tam wejść? – dopytywał policjant.
– Teoretycznie każdy. – Dyrektorka wysyczała to niepewnym i ściszonym głosem.
– A kto ma klucze do drzwi nowego oddziału chirurgii od strony wejścia do tunelu?
– My i szef ekipy wykończeniowej w budynku „H” – wtrącił kierownik od inwestycji.
Krupa już wiedział, że idąc tym tropem, niewiele się dowie. Wyobraził sobie sytuację, kiedy taki transporter próbek krwi, ekskrementów czy wirusowych wymazów mknie pod ziemią do laboratorium. Wybiega z tunelu, jest ciemno. Mija się z nieznajomym mężczyzną, ale w białym fartuchu. Ten wtyka nogę w drzwi i swobodnie wchodzi do tunelu. Przy założeniu, że transporter to człowiek, który nie wpuszcza intruzów z ulicy. Bo właściwie zwykły przechodzeń też mógłby wykorzystać taką sytuację.
– A od wylotu tunelu przy ulicy Akademickiej wejście też jest blokowane?
– Tam nie ma bezpośredniego wyjścia na ulicę. Trzeba przejść kilkoma korytarzami, żeby znaleźć drzwi na zewnątrz – odpowiedział mu kierownik.
– Ale czy tam też trzeba mieć kartę magnetyczną?
– Nie trzeba.
– Dzięki. Proszę jeszcze o zebranie nagrań ze wszystkich kamer monitoringu, które są na terenie szpitala. Od niedzieli do momentu ujawnienia zwłok. Ktoś od nas zgłosi się po nie.
– Sporo tego będzie. Ile mamy czasu na skompletowanie nagrań?
– Najszybciej jak się da – polecił komisarz. – Do tego poproszę o listę całego personelu szpitala i grafiki pracujących od niedzieli do teraz. – Zabrał teczki, pożegnał się i wyszedł.
Zbiegł z drugiego piętra, minął szlaban i w ostatniej chwili zatrzymał się nad krawężnikiem. Miał do wyboru dwa przejścia po obu stronach, odległe o kilkadziesiąt metrów, lub bieg na przełaj. Rozejrzał się, przepuścił kilka samochodów i przebiegł górą. Minął drugi szlaban i wszedł w głąb posesji szpitala z prawej strony budynku interny. Metrowy pasek lichej zieleni przy niedawno ocieplonej bocznej elewacji budynku oddzielał krawężnik i gęsto powbijane czerwono-białe słupki. Takie przeszkody dla parkujących. Przeszedł obok nieoznakowanych drzwi służbowych, pod którymi stało stare, metalowe krzesło obrotowe i pięciolitrowa butelka po mydle w płynie, wypchana petami po sam czubek. Nad drzwiami w rogu wisiały dwie kamery skierowane w przeciwnych kierunkach. Wyszedł na niewielki wewnętrzny parking. Wzdłuż trzypiętrowego budynku z kilkoma oddziałami szpitalnymi nie znalazł żadnego wyjścia. Szedł dalej i dopiero za winklem zauważył ludzi na fajce, którzy obstawili otwarte drzwi. Dalej, za kilkoma samochodami i kolejnym winklem, stał już tylko odnowiony z zewnątrz budynek bloku operacyjnego. Za nim biegła ulica Akademicka.
Komisarz znowu pomyślał, że teoretycznie mógł tu wejść każdy, nawet spacerowicz z pobliskiego parku Planty. Praktycznie też. Stare, zardzewiałe ogrodzenie z połatanej drutem siatki ledwie trzymało pion. Podwórkowa furtka, choć prowadziła donikąd, była otwarta, tak samo jak brama wjazdowa. Obszedł budynki dookoła, aż doszedł do SOR-u z drugiej strony kompleksu. Od tyłu szpitala nie znalazł żadnej kamery.
Wrócił do tylnej bramy wjazdowej, tuż przy wejściu do bloku operacyjnego, gdzie można było wejść tylko z magnetycznym identyfikatorem. Policzył wszystkie kontenery stojące tuż obok. Szesnaście czarnych, w tym dziesięć na zmieszane odpady komunalne i pięć na odpady medyczne; dwa niebieskie na papier plus jeden zielony na szkło schowany za ostatnim winklem, bezpośrednio od ulicy. W tym momencie zobaczył mężczyznę pchającego szary, plastikowy kontener na kółkach. Był w połowie trzydziestometrowej trasy od śmietników do otwartego wejścia do szpitala. Obserwował go. Wózkowy dojechał do drzwi i zniknął w głębi budynku. Do szpitala dało się wejść bez problemu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Pochłonięte
ISBN: 978-83-8313-610-3
© Martyna Bielska i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marta Grochowska
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk