Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wilgotne lasy hyrkańskie nad Morzem Kaspijskim, martwa Wielka Pustynia Słona, zimny Ardabil nad dawną granicą z Imperium Rosyjskim i zalane żarem tereny dawnej Persji. To Iran, którego nie znacie!
Tomasz Larczyński dojechał tam, gdzie nie docierają turystyczne busy czy pociągi. Dojechał rowerem. Te pełne krajobrazów, smaków, niezwykłej architektury i serdecznych ludzi Pocztówki z Iranu nie stronią przy tym od opisu życia społeczno-politycznego w tym niezwykłym kraju.
Interesuje mnie ten Iran, o którym nie da się powiedzieć kompletnie niczego zaskakującego. Właśnie taki oczarowuje najbardziej – tam, gdzie poza łatwą egzotyką trafiamy na ludzkie historie, które bez tej formy tradycyjnego „etykietowego” wyróżnienia, mówią o samym człowieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Najlepszym narzędziem badawczym służącym do poznawania Iranu jest rower.
Twierdzenie to może wydać się nieco oderwane od ziemi, tej ziemi, na której rowerem nie porusza się prawie nikt, a Najwyższy w fatwie datowanej na 28 szahriwara 1395 roku (czyli 18 października 2016 roku) zarządził z przyrodzoną sobie boską mądrością, że „jeżdżenie przez kobiety na rowerze w zgromadzeniu modlitewnym, a także w miejscu, w którym obcy otwarcie na nie patrzą, jest nieczyste”. W fatwie numer 562 stwierdził jednak, iż mułła-rowerzysta nie popełnia grzechu. Nie to, żebym był mułłą, lecz co wolno mulle, to i tobie, męski żuczku. Swoją drogą ciekawe, czy boska iluminacja ajatollaha Chameneiego obejmuje bardziej szczegółowe kwestie, na przykład czystość rytualną centrowania tylnego koła lub wymiany mufy suportu przez kobiety. Złe języki podszeptują wprawdzie, że chodzi tu nie tyle o kołyszące się, podczas jazdy, kobiece kształty, co może nawet bardziej o swobodę szybkiego poruszania się w plątaninach kuczy (pers. uliczki, zaułki) i tym samym ucieczki przed tymi i owymi. Lecz to na razie zostawmy.
„Rower to jest coś”, a jednak rozmiary Iranu sprawiają, że między najbardziej osławionymi miejscami nie przejedziemy nim w jeden dzień, co wymusza nocleg poza szklaną bańką masowej turystyki i tym samym kontakt z miasteczkami, wsiami, pojedynczymi farmami przyległymi do mniej lub bardziej zapylonych traktów prowincji. Jadąc rowerem, poczujemy pył pustyni, smród spalin Teheranu i cudowną woń wypiekanych chlebów barbari. Dotkniemy ręką skał, cegieł starych mostów, żwiru dawnych traktów. Zobaczymy nocą powódź gwiazd nad oazą i będziemy przecinać spojrzenia starców lustrujących te dawne trakty.
Mój Iran to Persja B – świat składający się z małych miejscowości i odizolowanych, losowo wybranych punktów na mapie, do których docierałem nierzadko jako pierwszy gość „z zewnątrz” od dekad. W książce celowo nie opisuję najbardziej znanych turystycznych miast – ukazało się już mnóstwo relacji na ich temat. Nie skupiam się szczególnie nawet na moich kontaktach z grupami w jakiś sposób wyróżnionymi – mniejszościami etnicznymi, odizolowanymi społecznościami pasterzy i tym podobnymi. Interesuje mnie bowiem ten Iran, o którym na pozór nie da się powiedzieć kompletnie niczego zadziwiającego: właśnie taki zaskakuje najbardziej; tam, gdzie poza łatwą egzotyką trafiamy na ludzkie historie, które bez niestrawnej formy tradycyjnego, poszufladkowanego wyróżnienia mówią o samych ludziach. Bowiem Iran to kraj, który nawet tam, gdzie chce być przeciętnym i niczym niewyróżniającym się elementem świata islamu – takim szarym muzułmaninem przy drodze – zawsze się odróżni, zawsze musi zrobić coś głupiego, jak nowy uczeń w klasie, który bardzo chce przyłączyć się do grupy, lecz każdy jego ruch zdradza wyobcowanie. Zresztą w tym właśnie obszarze odczuwam z nim głębokie duchowe pokrewieństwo.
Prezentowane tu relacje stanowią pokłosie dwóch wypraw rowerowych, z 2013 i 2016 roku, czyli z lat 1392 i 1395 według kalendarza hedżri-je chorszidi. No właśnie, Iran ajatollahów, starając się być największym prymusem w islamskiej pobożności, używa zarazem kalendarza, który niby to respektuje liczenie lat od Hidżry, lecz tak naprawdę jest specyficzny i zupełnie różny od tego, którego używają inni muzułmanie, datując lata według cyklu słońca, a nie faz księżyca. Oprócz Iranu używa się go jedynie w Afganistanie. Ta sama muzułmańska era liczy sobie w Mekce 1434 lata od hidżry, a w Meszhedzie już tylko 1392 lata.
Podczas tych wypraw zjeździłem Iran z góry na dół. Jeździłem przez hyrkańskie lasy deszczowe nad Morzem Kaspijskim i po martwej Wielkiej Pustyni Słonej, po zimnym Ardabilunadzie, dawną granicą z imperium rosyjskim, i po zalanych żarem pustaciach starej Persji. Wszędzie tam spotykałem się z gościnnością i zainteresowaniem oraz posmakowałem trudów życia kraju pracowicie odcinanego przez polityków od świata.
I widziałem też to, jak w tym dziwnym nierowerowym kraju rowerzysta cieszy się ogromnym szacunkiem, gdy w pocie czoła wdrapuje się na kolejne garby Wyżyny Irańskiej, dopingowany i częstowany jedzeniem przez mijających go kierowców oraz przydrożnych handlarzy. Obejmowało to także natrętne fotografowanie i filmowanie, lecz mimo momentów utraty cierpliwości, w upale, po kolejnym wymuszeniu zatrzymania się w celu uwiecznienia mnie na wspólnym selfie (byłem w stanie to zrozumieć: oto w pokrętny sposób mogę odczuć, jak funkcjonują tak zwani tubylcy w egzotycznych krajach równie nachalnie fotografowani przez zachodnich turystów).
Co ciekawe, szacunek czeka nas także ze strony drogówki, a nawet basidżów – ochotniczego i masowego ramienia Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, takiego perskiego ORMO. Nawet kobiety, pod warunkiem, że są z zagranicy i w przepisowym szariackim stroju, mogą jeździć po Iranie na rowerze, jak na przykład polska muzułmanka, ale już irańska chrześcijanka nie…
Dopiero dziś zaczynam rozumieć, że ten szacunek to, być może, jakaś podświadoma reminiscencja ery powoli sunących przez pustynię karawan, które przemierzały przed wiekami odnogi Jedwabnego Szlaku. Niosły w końcu wiedzę o dalekim świecie, opowieści o egzotycznych krajach i wywoływały dreszcz ekscytacji przy spotkaniu. Od początku zauważyłem, że gdy opowiadałem o Polsce i Europie, słuchano mnie z ogromnym zainteresowaniem. Tymon Tymański powiedział kiedyś, że podróżnik powinien zapłacić za gościnę przynajmniej opowieścią – wcielałem tę radę w życie właściwie codziennie (bardzo przydawały się też pocztówki z Gdańskiem i mała mapa Europy). Czułem się, jakbym był w tych wszystkich zapadłych siołach obcym, ale jednocześnie jakimś brakującym od dawna elementem układanki.
Zresztą nie byłbym taki przekonany, czy Iranki przestrzegają zakazu jazdy na rowerze, gdyż Iran to kraj, w którym przepisy prawne często konstytuują coś w rodzaju idealnego porządku teologicznego, który jednak w praktyce musi z wyrazem rezygnacji na twarzy pójść na kompromis z życiem. Jest tak choćby, jak się później przekonamy, z religijnym zakazem posiadania anten satelitarnych. Kompromis ów okazuje się tym bardziej dla ajatollahów zgniły, im dalej jesteśmy od wielkich meczetów w milionowych metropoliach. Również dlatego życie Iranu B jest tak fascynujące.
Za pierwszym razem jechałem prawie cały czas sam, wyjąwszy krótkie odcinki przejeżdżane wraz z poznanymi przygodnie irańskimi rowerzystami, za drugim – z Olkiem z Gdyni. Mam nadzieję, że o poznanym świecie wiele powiedzą także nasze fotografie. Jeśli nie zaznaczono inaczej, są one mojego autorstwa.
Wyjaśnijmy też na wstępie parę kwestii technicznych niezbędnych w książce okołorowerowej. Podczas obu podróży jechałem na rowerze MTB hardtail Centurion Backfire 26” na oponach semislick. Z przyzwyczajenia jechałem na pedałach SPD (i to bez półplatform), co było bezcenne na niekończących się perskich podjazdach, niemniej wywoływało jeszcze większy opad szczęk Irańczyków, prowokując nieustannie pytania typu: „Dlaczego masz zepsute pedały?”. Podczas pierwszej podróży ciągnąłem za sobą tanią przyczepkę, a na niej – jak zwykle na takich wyprawach – pełen szpej z namiotem, kuchenką i tym podobnymi. Namiot udało mi się rozstawić jeden raz, a następnie położyć w nim na jakieś dziesięć sekund, po których niemal siłą zostałem zaciągnięty do domu. Bogatszy o to doświadczenie, za drugim razem skorzystałem jedynie ze zwykłego bagażnika, średniej wielkości sakw, zabrałem materac i lekki śpiwór.
Biwakowanie na dziko jest w Iranie generalnie odradzane (nie wiem, na ile to kwestia prawna), spotykane jest za to w parkach, istniejących powszechnie nawet we wsiach – robią tak sami Irańczycy, jeśli chcą zażyć nocnego świeżego powietrza lub wyrwać się z domu. W namiotach obowiązuje oczywiście segregacja niepoślubionych sobie płci… Przynajmniej tam, gdzie chce się dotrzeć basidżom. Do tego tematu też jeszcze wrócimy.
Podczas obu podróży pisałem dla Krytyki Politycznej krótkie reportaże z drogi, które publikowane były jako cykl Pocztówki z Iranu. Stały się one podstawą niniejszej książki. Trzeba jednak podkreślić, że zostały one poddane daleko idącej autorskiej redakcji. Obejmowała ona zarówno poprawienie oczywistych błędów (pierwotnie na przykład wziąłem tureckich Kaszkajów za irańskich Lurów), jak i całkowitą nieraz przebudowę stylistyczną i skróty. Zakres ingerencji łatwo sprawdzić, ponieważ te pierwsze teksty można znaleźć na portalu Krytyki Politycznej, i celowo chcę je pozostawić w oryginalnej formie. Do tych pierwotnych relacji dopisałem partie opisujące drogę w sposób bardziej linearny, a także cykl dygresji nazwanych „bajtami”. Do bajtów i tekstu zasadniczego przeniosłem też niektóre Pocztówki. Wszystko to tworzy całość nieco chaotyczną, lecz jest to celowe.
W tym miejscu chcę złożyć serdeczne podziękowania Elżbiecie Rutkowskiej, koordynatorce gdańskiej świetlicy Krytyki Politycznej, która namówiła mnie do pisania relacji z Iranu i wymyśliła tytuł cyklu, tym samym stając się niejako matką chrzestną tej książki. Nie mogę także zapomnieć o Olku, który ze stoicką cierpliwością znosił przez parę tygodni moje podróżnicze humory.
Największe podziękowania należą się jednak dziesiątkom Iranek i Irańczyków, którzy pomogli mi podczas podróży. Jakiś czas temu, przeglądając stronę internetową telewizji CNN, trafiłem na raport Światowego Forum Ekonomicznego pokazujący „najbardziej nieprzyjazne turystom narody świata”. Na czwartym miejscu byli Irańczycy. Wtedy przypomniałem sobie te wszystkie ciastka i napoje, które podawali mi z okien samochodów, obiady, którymi mnie częstowali, prysznice i noclegi, które mi oferowali, całą torbę z narzędziami, otwartą przede mną ze słowami: „Masz, bierz – co chcesz, to twoje”. Chciałbym opowiedzieć o tych ludziach, bo jestem im to winny.
Zapraszam zatem w podróż dawnymi szlakami karawan. W podróż przez ogromne przestrzenie i jeszcze rozleglejszą historię.
BAJT
Irańczycy nie istnieją
Albo i nie. Jeszcze nie zapraszam, bowiem aby zaprosić, trzeba mieć do kogo, a z tym jest pewien problem. Skutkuje on niestety dość obszerną dygresją, którą na orientalną modłę nazywam bajtem. Co gorsza, te dygresje pojawią się jeszcze wielokrotnie.
Islamska Republika jest państwem wielonarodowym, w którym mniejszości etniczne stanowią prawie 40 procent ludności. Z drugiej strony „ludność perskojęzyczna” (do tego pokracznego sformułowania zaraz wrócimy) stanowi też większość Afganistanu i Tadżykistanu. Z trzeciej strony w tych dwóch ostatnich państwach absolutnie nie utożsamia się ona z Irańczykami, a swojego języka nie nazywa farsi, lecz odpowiednio są to: dari i tadżycki, mimo że w praktyce to tylko niewiele różniące się dialekty perskiego (który w Iranie także ma tych dialektów od groma). Z kolei Tadżycy to zarówno mieszkańcy Tadżykistanu, jak i większości Afganistanu, i choć – jak wspomniałem – oficjalnie mówią dwoma różnymi językami, to dość mocno różnią się również od Irańczyków, wyglądając często bardziej mongoloidalnie. Dla odmiany wszystkie mniejszości i większości Iranu cechuje zbliżony do siebie wygląd, od perskich Żydów po perskich Persów. Brzmi skomplikowanie? A to dopiero początek.
Jak bowiem określa się ktoś, kogo nazwalibyśmy odruchowo „Persem” – mieszkaniec Iranu, mówiący po persku? Otóż nijak. Jeśli już w ogóle, to Iranion-e Farsizabon, czyli dosłownie „perskojęzycznym Irańczykiem”. Jak widać, to nie typowy endoetnonim, ale raczej termin opisowy, czyli w zasadzie nie jest to naród w zwykłym rozumieniu tego słowa. A spotyka się też jeszcze dziwniejsze określenia, jak samo Farsizabon, albo (w ramach odchodzenia od wpływów języka arabskiego) starsza wersja Porsizabon, czyli naród „perskojęzycznych”. Perska Wikipedia określa ich taktownym eufemizmem bahszi, czyli jako „pewną część” należącą do „ludów” irańskich.
Sprawa jest tym bardziej skomplikowana, że zarówno „Iran”, „Irańczyk”, jak i „Iranka” to właściwe endoetnonimy „od zawsze”, a na pewno od czasów Pierwszego Imperium (Achemenidów), natomiast „Pers”, „Persyjka” i „Persja” to egzoetnonimy przejęte przez Greków od nazwy stołecznej i najstarszej prowincji: Parsa. Od Greków przez Arabów – i tylko z powodu przemożnego wpływu arabszczyzny – mówimy w ogóle o perskim zabon-e farsi, czyli „język perski”, nie „irański”. A mamy jeszcze przecież grupę etnolingwistyczną ludów irańskich – czyli Kurdów i różne pochowane po wąwozach stuosobowe dumne grupki – których przedstawicieli czasem także określa się mianem Irańczyków. W każdym razie zabon-e irani to „język z grupy irańskiej”. Streszczając: Irańczyk powie o sobie „Irańczyk”, nie „Pers”, ale będzie tym pojęciem zwykle obejmował wszystkich obywateli i obywatelki całego państwa, wliczając nawet mniejszości tureckie (na przykład Azerów), choć mniejszości te określą się prędzej mniejszościowo: Kurd to „Kurd” (i to jeszcze jak!), a nie żaden „Irańczyk kurdyjskojęzyczny”.
Tak naprawdę ten galimatias można dość prosto wytłumaczyć w zrozumiały dla Polaków sposób. Jest to dziedzictwo klasowe wielonarodowego imperium Iranu, podobnego do Rzeczpospolitej Obojga Narodów, w której „Polakami” określano naród polityczny, czyli szlachtę, nawet jeśli akurat mówiła po rusku, a nie istniało określenie, którym można by objąć polskojęzycznych (no właśnie) chłopów, mieszczan i szlachtę, lecz z wyłączeniem „szlachty obcojęzycznej”.
Jeśli ktoś się pogubił, to bez obaw. Dalej będzie tylko gorzej. Cóż, to Iran – nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
POCZTÓWKA
Pociąg / rower / samolot / rower
Ukraiński celnik na przejściu w Medyce: Pan jedzie do Iranu? Proszę zawracać! Tam jest wojna!
***
Jakoś nie strzelają. Może im się nie chce przez ten upał. Wyżywają się za to za pomocą klaksonów. Skrzyżowanie bez klaksonu to skrzyżowanie stracone.
***
Najwyżsi. Witają na każdym kroku. Chomejni i Chamenei – pierwsze oblicza, jakie zobaczyłem na lotnisku w Teheranie (imienia Chomejniego). Perfekcyjnie się uzupełniają: Chomejni wygląda jak Darth Vader, Chamenei jak dobrotliwy starszy pan w okularach (sami Irańczycy mają z nim jednak nieco inne skojarzenia).
***
Jak dostałem się do kraju u stóp Damawandu? Najpierw dwa pociągi: TLK „Wieniawski” Gdańsk – Rzeszów, potem Regio Rzeszów – Przemyśl. „Wieniawski” się spóźnił tradycyjnie o godzinę, ale udało mi się zaokrętować na awaryjny TLK do Przemyśla. Stamtąd na rowerze 16 kilometrów (o drugiej w nocy) do stacji Dierżawnyj kordon. „Elektryczką” do Lwowa, potem na kołach na lotnisko. Stamtąd tureckimi liniami Pegasus do Teheranu, z przesiadką w Konstantynopolu. Nie, ja wcale nie jestem fanem utrudniania sobie życia, po prostu Pegasus to tanie linie lotnicze, a bliżej Gdańska nigdzie nie docierają.
***
– Pan musi być ciekawym człowiekiem – skłamał ukraiński pogranicznik na stacji Dierżawnyj kordon zaraz po tym, jak chciał mi skasować kartę pamięci za fotografowanie strefy przygranicznej. – Ma pan konto na Facebooku? Nie? A szkoda.
***
Reklama ukraińskiej sieci komórkowej w elektryczce: oferujemy tanie rozmowy z sześcioma najważniejszymi miejscami świata. A jakie to miejsca? Kolejno: USA, Rosja, Europa, Kanada, Turcja i Polska. A więc to prawda: nadal nie jesteśmy w Europie. Z drugiej strony według Ukraińców jesteśmy jedną z sześciu światowych potęg. Wygryźliśmy nawet Chińczyków!
***
Po wymianie pieniędzy w kantorze na teherańskim lotnisku musimy się szybko przyzwyczaić, że portfel będzie jednym z najcięższych przedmiotów w naszym dobytku. Innymi słowy, przypomnieć sobie życie sprzed denominacji w 1997 roku. Według mojego przewodnika w 2008 roku 1 złoty był wart 300 riali. Dziś, pięć lat później, wart jest 10 tysięcy riali. Mam w portfelu pięć baniek, ale jakoś nie czuję się bogaty.
***
Autostrada Kom – Teheran. Pył w powietrzu, wokół pustynne pagórki, z rzadka jakieś oliwki. I czołgi |→|. OK, chyba przejeżdżałem koło jakiejś bazy wojskowej. A na autostradzie jakby nieco zagubiony rowerzysta. Rowerzysta w końcu dochodzi do wniosku, że jazda nad ranem bez jedzenia i picia nie jest najlepszym pomysłem i łapie taxi. Rower zawsze można włożyć do bagażnika. Mieści się w nim całe jedno koło!
***
Owoce warasz wyglądają jak nasza wilcza jagoda, dlatego gdy spotkany w autobusie Irańczyk chciał mnie nimi poczęstować, wziąłem to za próbę ataku terrorystycznego, dopóki on sam nie zjadł całej garści. Smakują słono i cierpko. I całkowicie wciągają.
Ale tak naprawdę jak znalazłem się w Iranie? Otóż przypadkiem. Chciałem pojeździć po Gruzji i szukałem towarzystwa na wyjazd. To jakoś nie chciało się znaleźć, za to na jednym z europejskich portali dla rowerowych świrów natrafiłem na pewnego Niemca (czy Austriaka, dziś już nie pamiętam), który szukał chętnych na pobliski Iran. Dogadaliśmy się, po czym na kilka tygodni przed wyjazdem Niemiec zrezygnował i zostałem sam z kupionymi już biletami na Pegasusa. Bez żadnej znajomości perskiego, w pośpiechu nauczyłem się tylko alfabetu.
Dziś, rzecz jasna, nie brzmi to jakoś szczególnie szokująco, lecz w 2013 roku stosunek do Iranu był nieco inny. Kończący kadencję Ahmadineżad pozostawił ten kraj z reputacją na poziomie Korei Północnej, do której zresztą był przez prezydenta George’a Busha juniora regularnie porównywany. W mediach dyskutowano właściwie już nie tyle czy, lecz kiedy USA i Izrael zbombardują irańskie instalacje nuklearne na pustyni. Do tego wymyśliłem sobie (a właściwie zrobił to ów Niemiec), że pojadę zaraz po wyborach prezydenckich, choć poprzednie zakończyły się krwawo stłumioną rewolucją. W rezultacie moja rodzina, po daremnych próbach wyperswadowania mi całej sprawy, prosiła już tylko o spisanie testamentu.
Ja zaś, niezrażony sytuacją, przysiadłem do teherańskiego CouchSurfingu z pomysłem, że znajdę tam poradę oraz, być może, jakieś towarzystwo. Udało się, owszem, jedno i drugie, a przynajmniej tak to na początku wyglądało. Mohammad z Teheranu i Hosejn z Karadżu szczególnie zapalili się do pomysłu. Ten pierwszy ułożył mi nawet trasę, sugerując, bym z lotniska pojechał autobusem do Rasztu , gdzie miał do mnie dołączyć. Potem wzdłuż morza pojechalibyśmy w góry pewną widokową szosą do Ardabilu , wrócili autobusem do Teheranu, a potem się zobaczy.
Dziś już wiem, że był to najgłupszy możliwy pomysł. Ardabil leży półtora kilometra wyżej niż Morze Kaspijskie, więc tyleż więcej mamy podjazdów. Do tego od Kaukazu lubi sobie wiać wzdłuż Elbursu nawracający huraganik, który – gdy już się wymłynkuje ten nikomu niepotrzebny do szczęścia podjazd – wykręca twarz na tył głowy. Serio, wiało tak, że urwało mi kawał flagi z przyczepki. Świadomość tego, że mogłem przecież ten odcinek przejechać w drugą stronę, z wiatrem w plecy i w dół, była dla mnie pewnym testem racjonalności irańskiego planowania. Spokojnie, Tumas to Islamska Republika, tu się nie takie rzeczy odstawia.
CouchSurfing miał wtedy w Iranie bardzo niejasny status, o czym sam się przekonałem, ponieważ kontakty nawiązane w celu znalezienia towarzystwa innych cyklistów postanowiłem przekuć w te bardziej tradycyjne. Serwis zabroniony i zablokowany wprost nie był – inaczej niż Facebook czy YouTube – lecz, jak zawsze tutaj (a zwłaszcza wtedy), realia stosowania prawa to mieszanka mętnych przepisów szariackich, fatw ajatollahów, uznaniowości lokalnych władz i wreszcie stosunków nieoficjalnych obejmujących także łapówki. Parę osób, niezależnie od siebie, wyraźnie prosiło mnie, żebym w swoich relacjach nie wspominał o takim trybie noclegów, ponieważ niektórzy z aktywnych użytkowników byli wzywani przez służby na rozmowy „wychowawcze”. Oficjalnie chodziło o robienie konkurencji hotelom – i pewnie był to też w jakiejś mierze powód realny wobec strasznej sytuacji gospodarczej schyłkowego Ahmadineżada – lecz nielimitowane kontakty ze światem to w Iranie zawsze powód sam w sobie do braku entuzjazmu ze strony kleru. Dlatego w oryginalnych Pocztówkach z Iranu o CouchSurfingu nie wspominam, choć na nim opierała się znaczna część moich noclegów w dużych miastach. Obecnie piszę o tym otwarcie, ponieważ sytuacja zmieniła się za Rouhaniego (wyraźnie podkreśliło to kilka osób w 2016 roku). Drobiazg, lecz symboliczny dla ostatnich lat.
Wtedy jednak, jeśli już ktoś nawet w Polsce nie zakładał, że brodacze w górach urżną mi głowę, to z pewnością miałem stracić ją przez mordercze słońce. Jechałem w sierpniu, czyli z grubsza w miesiącu mordad tego ekscentrycznego kalendarza hidżrańsko-słonecznego. Nazwa miesiąca, przyznajmy, też nie ułatwiała sprawy, a przecież to tylko zniekształcone imię jednej z anielic zoroastryzmu. Tak, dobrze czytacie, Islamska Republika w kalendarzu liczącym lata od Hidżry utrzymuje miesiące nazwane od pogańskich bóstw. Cóż, rowerowanie w miesiącu anielicy imieniem Nieśmiertelność to jednak nie taki straceńczy pomysł, choć koncepcja, by w tymże miesiącu dojechać do Bandar-e Abbas nad Zatoką Perską mało miała wspólnego z zimną (nomen omen) kalkulacją. Jednak pomijając wybrzeże na południu, reszta leży przecież całkiem wysoko, wieje w niej też – jak już zaznaczyłem – całkiem żwawo, a resztę chłodzenia załatwia sam rower dzięki ruchowi względem powietrza podczas jazdy. Trzeba tylko pamiętać, by zatrzymywać się – a więc wyłączać chłodzenie – tylko w cieniu, no i takie temperatury jednak trochę lubić – ja lubię – i odpowiednio się ubrać.
BAJT
Wściekłe gacie
Jednym z przejawów meandrów teorii i praktyki szariatu jest kwestia męskiego stroju rowerowego.
Tak, również mężczyznom grożą restrykcje. Oficjalnie musimy ubierać się tu w luźne szaty z koszulą zakrywającą ramiona i spodniami do kostek.
Nie trzeba dodawać, jak komfortowy podczas intensywnej jazdy w mordadzkim słoneczku jest tego rodzaju „termos” na nogach. Ostatnią jednak rzeczą, którą zamierzałem tu robić, było przeprowadzanie jednoosobowej rewolucji, więc grzecznie zastosowałem się do zaleceń i wewnętrznie wyżymałem się jak szmata na absorbujących podjazdach. Do czasu wszakże i to całkiem rychłego.
Na zjeździe z Mosule – opisanym kilka stron dalej – minęło mnie dwóch Irańczyków, z uśmiechem od ucha do ucha tnących ten podjazd na rowerach szosowych w przeciwną stronę, pod górę. Obaj byli ubrani w lycrowe pornogaloty o tak brawurowym kroju, że prawie im jajka przez nogawki wypadały.
Oczywiście zatrzymałem ich i zapytałem o stosunek gaci do nauk Chomejniego. – Wiesz – odparli, śmiejąc się – z którejś tam fatwy wynika, że rowerzysta jadący długi dystans jest sportowcem i strój szariacki go nie obowiązuje. A że nikt na górze nie wie za bardzo, czym jest sportowa jazda na rowerze i czym jest długi dystans, to każdy cyklista poza miastem z automatu zostaje sportowcem.
Ta wykładnia teologiczna bardzo przypadła mi do gustu i resztę wypraw spędziłem ubrany identycznie jak w Polsce (z poprawką na zabezpieczenie przed słońcem). Pilnowałem tylko, by odziewać się stosownie, gdy kończyłem trasę, a zwłaszcza kiedy szukałem noclegu – czy to na wsi, czy w mieście – bowiem prawdą jest, że dorośli krótkich spodni niemal nigdy nie noszą, i jest to w dużej mierze kwestia tradycji, nie rewolucyjnego islamu. Nie zawsze jednak przebierałem się na rogatkach, czasem dopiero w centrum, i nigdzie nie miałem przez to problemów. Raz tylko kierowca autobusu na teherańskim Terminal-e Dżonub , Dworcu Południowym, dyskretnie i taktownie poprosił mnie o włożenie spodni z długimi nogawkami.
Kobiety, jak zwykle, mają gorzej. Tu rowerzystka praktycznie na żadne ulgi nie może liczyć, skoro żelazny szariacki strój obowiązuje nawet irańskie sportsmenki na igrzyskach olimpijskich. Prawdopodobnym ustępstwem jest tylko zgoda na noszenie spodni zamiast workowatego czadoru. I niech się rowerzystka cieszy, że w ogóle może na tym rowerze jeździć. Bo tak naprawdę to przecież nie może. Ponoć w Teheranie i Isfahanie jest ich całkiem sporo, lecz sam nigdy nie spotkałem Iranki na rowerze.
Oprócz ubrania dobrze byłoby mieć też na czym jechać. Problem w tym, że karton, który przewidziałem na zapakowanie roweru we Lwowie, nijak nie pasował do dziwnych bramek na bagaż lotniska imienia Daniela Halickiego. Ekspresowe przepakowanie poskutkowało tym, że rower opakowałem głównie sznurkiem, przez co z taśmy w Teheranie zbierałem Centuriona w dość znacznym rozproszeniu; samotny pedał SPD uciekał mi po taśmie bagażowej niczym kurczak z oderwaną głową – ku uciesze i zafrasowaniu obserwujących to Irańczyków. Późniejsze składanie wszystkiego do kupy tę reakcję tylko wzmogło. Śmiech tego rodzaju miał mi towarzyszyć przez kolejny miesiąc.
Dziwnym trafem po drodze zniknęło mi wszystko, co miało swoją wartość w oderwaniu od roweru, a więc oświetlenie i narzędzia. Cóż, przesiadka na stambulskim lotnisku Sabiha Gökçen ma swoje prawa, o czym wielokrotnie z przekąsem informowali mnie mieszkańcy odwiecznego rywala Turcji. Ja natomiast wyszedłem z założenia, że lepiej się cieszyć tym, co mam, zamiast martwić tym, czego nie mam, a zarówno rower i przyczepkę udało mi się jednak zmontować (brakujące elementy przyczepki sztukowałem zapasową linką hamulcową).
Grzecznie ubrany, wyszedłem zatem z lotniska i zacząłem się rozglądać. Wizę zawczasu załatwiłem sobie w Warszawie, równie grzecznie wykupując dodatkowo coś, co się nazywało kodem autoryzacyjnym, a było oczywiście legalną łapówką dla ambasady. Wszyscy Irańczycy, którym o tym mówiłem, mieli ze mnie niezły ubaw, niemniej faktem jest, że kolejkę do okienka wizowego (będącą niczym w porównaniu do tego, co miałem ujrzeć trzy lata później) minąłem burtą. Plan zakładał następnie przedostanie się autobusem do Teheranu, drugim do Rasztu i tam spotkanie z Mohammadem.
Jeśli chodzi o ten pierwszy autobus, to plan legł w gruzach przy pierwszym zderzeniu z irańską rzeczywistością. Z lotniska Chomejniego nie było wówczas żadnego sensownego transportu publicznego i nie chodzi tu tylko o mój brak znajomości perskiego, bowiem również rodowici Irańczycy kręcili się po tym cholernym placu z wyrazem rozpaczy w oczach. Słońce zaczynało coraz śmielej wychylać się znad pylonów odwiecznie rozgrzebanej linii metra numer 1, co przypominało mi, że jeśli czegoś szybko nie wymyślę, to zaraz mnie tu do kroćset zwęgli. Zastosowałem zatem brzytwę Ockhama i nie mnożyłem niepotrzebnych środków transportu, skoro miałem już jeden. I tak, po raz pierwszy – i nie ostatni wszakże – znalazłem się z rowerem na autostradzie, do tego płatnej. Nawet bym do tego dworca autobusowego dojechał, gdyby nie przypomnienie sobie o braku w ustach czegokolwiek od z grubsza doby. Zatem w obliczu nieubłaganie rosnącej temperatury poddałem się losowi i złapałem taksówkę. Do Rasztu dotarłem z kolei planowo autobusem, otoczony wracającymi z przepustki żołnierzami, którym humor wybitnie poprawiła obecność w małym słowniczku przewodnika akurat słowa szalwar (spodnie, kolokwialnie też: gacie).
Przewodnik ten, Iran Szczepana Lemańczyka (wydanie pierwsze), dostosowany jest oczywiście do realiów miejscowych, czyli nie jest do końca normalny. Jest to, bądź co bądź, jedyna znana mi publikacja tego typu, w której większość opisywanych miast jest kwitowana krótkim stwierdzeniem typu: „Nie warto tam jechać”, „Beznadziejne, nuda” oraz podobnymi „zachętami” do odbycia podróży. Cóż, był po prostu kilkukrotnie tańszy od tego z wydawnictwa Lonely Planet.
Co do Rasztu, to na pierwszy rzut oka Lemańczyk miał rację: huragan aut poruszających się w rynnach między metrowej wysokości krawężnikami wokół centralnego budynku ratusza sprawiał wrażenie beznadziejnie losowego punktu na mapie, z którego dziwnym trafem nie wszyscy jeszcze uciekli. Iblis jednak tkwi w szczegółach.
Owszem, w Raszcie nie znajdziemy mieniących się odcieniami błękitu ejwanów czy ogrodów u stóp ceglanych wież. Znajdziemy za to mnóstwo blaszanych garnków |→| (w pewnym momencie miałem wrażenie, że połowa dorosłych Irańczyków płci męskiej sprzedaje to żelastwo, a druga połowa to taryfiarze), rządki niemal identycznych sklepów spożywczych z identycznymi stosikami owoców i przypraw, fast foodów z kiabopami na grillu i poidełek w blaszanych kontenerkach. Wszystko to składa się na pulsujące życiem miasto.
Mimo wyraźnie dostrzegalnych oznak kryzysu gospodarczego Raszt miał w sobie witalność, której pozazdrościć mu może większość polskich metropolii, porozbijanych na izolowane kępki zabudowy obrośnięte nowotworami handlowych pseudogalerii. Podobnie jest z architekturą: praktycznie każdy dom wykrojony z towarzystwa i postawiony na środku Targu Węglowego w Gdańsku raziłby klockowatą brzydotą, ale wszystkie razem, sklejone gęstą jednak zielenią i wilgocią z nadkaspijskich równin, fascynowały hipnotycznym rytmem pierzei. Zwróciło też moją uwagę to, jak nowa zabudowa powtarza w istocie wzór i schemat starych glinianych kuczy. Iran dysponuje na tyle rozległą przestrzenią, że nowe dzielnice bez problemu można byłoby kształtować na odosobnione wieże, najgorszym wzorem arabskich metropolii pokroju Dubaju. A jednak nie, tutaj – z wyjątkiem Teheranu – obowiązuje żelazna zasada trzymania się razem, także na wsi. Raszt wyróżnia się owym nadmorskim oddechem (tudzież brakiem oddechu w powietrzu spowolnionym gęstniejącą w płucach wilgocią), lecz poza tym jest bardzo typowy dla irańskich miast.
Pod ratuszem umówiłem się z poznaną właśnie na CouchSurfingu Samane, która pozwoliła mi u siebie wreszcie wyciągnąć nogi po prawie trzech dobach nieprzerwanej podróży. Gdy już się z tego ucieszyłem, wnet z powrotem musiałem przejść w tryb cierpiętnika – przyszła bowiem pora na zapoznawanie się z bliższym i dalszym kręgiem znajomych Samane. Wokół nas w parną, nadkaspijską noc trzęsło się i zgrzytało rozwibrowane życie, wyznaczane szarańczą motocykli i skuterów na ulicach i chodnikach (skoro istnieje chodnik, to czemu sobie po nim nie pojeździć?), nieufnie półotwartymi imprezami na dziedzińcach i – jednak – wszechobecnym śmiechem. Odniosłem wrażenie, że Irańczycy i Iranki, zwłaszcza młodzi, protestując przeciw rządowi i rzeczywistości politycznej, odpowiadają na nie paradoksalnie w sposób jeszcze bardziej tradycyjny, to znaczy trzymając się w jeszcze bardziej zwartej kompanii. Chcąc nie chcąc, musiałem się do tego dostosować, co dla neurotycznego jedynaka równało się z czymś w rodzaju przymusowego kursu socjalizacji elektrowstrząsami. Prawdopodobnie byłem zbyt zmęczony, by protestować, a w kolejnych tygodniach przywykłem do tego. Zresztą na protesty nie było czasu.
Zbyt wiele się tu dzieje i zbyt wiele opowieści nadciąga z każdej strony.
Tomasz Larczyński
Pocztówki z Iranu. Pod skrzydlatym słońcem
Warszawa 2018
Copyright © by Tomasz Larczyński, 2018
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2018
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65853-98-1
Redakcja: Szczepan Kopyt
Korekta: Paulina Bieniek
Konsultacja iranistyczna: Jagoda Grondecka
Opieka redakcyjna: Jaś Kapela, Patryk Walaszkowski
Projekt graficzny, skład i łamanie: Marcin Hernas | tessera.org.pl
Złożono pismami Chap Floriana Schicka i Lauriego Toikki oraz Marat i Marat Sans Ludwiga Übele
Zdjęcia na okładce: Tomasz Larczyński; z archiwum Autora
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10, lok. 3, I p.
00-013 Warszawa
wydawnictwo.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w siedzibie głównej Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10 lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3), księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl) i w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński
konwersja.virtualo.pl