Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór opowiadań "Pod czerwoną różą i opowiadania różne" jest dopełnieniem kompletu twórczości Karola Olgierda Borchardta. W tym tomie zamieszczono wszystko to, co nie ukazało się we wcześniejszych książkach pisarza.
W pierwszej części, "Pod czerwoną różą", autor wraca do wspomnień z lat dzieciństwa i wczesnej młodości. Te opowiadania, odtwarzające atmosferę miejsc najbliższych sercu pisarza i przywołujące najważniejsze dla niego osoby, pozwalają bliżej poznać fascynującą osobowość kapitana Borchardta.
Na "Opowiadania różne" składają się utwory, które publikowane były za życia autora w czasopismach i te znalezione w archiwum pisarza po jego śmierci.
Uzupełnieniem tego tomu są zatytułowane "Pod białą różą" wspomnienia Ewy Ostrowskiej, zaprzyjaźnionej z kpt. Borchardtem asystentki pisarza.
Dla Karola Olgierda Borchardta każda z tytułowych róż - czerwona i biała - miała symboliczne znaczenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Karol Olgierd Borchardt
Pod czerwoną różą
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. (58) 536 17 57; fax (58) 536 17 26
e-mail: bernardinum@bernardinum.com.pl
internet: www.bernardinum.com.pl
Opracowanie redakcyjne:
Ewa Ostrowska
Korekta:
Dorota Kobierowska-Dębiec
© Copyright by Ewa Ostrowska
Fotografie z archiwum Ewy Ostrowskiej
Wydanie drugie ISBN 978-83-62994-84-7
All rights reserved Wszystkie prawa zastrzeżone
Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie
w wystąpieniach publicznych – również częściowych – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Całe moje dzieciństwo i młodość upłynęły pod wielkim wpływem mojej matki i jej rodziny. Urodziłem się w Moskwie, w klinice mego ojca, który był lekarzem. Zanim to jednak się stało, matka moja została zmuszona do tego małżeństwa. Obydwoje pochodzili z powiatu oszmiańskiego i nawet byli spokrewnieni przez dziada Baniewicza, powstańca z 1863 roku. Początkowo matka, niezbyt zachwycona uczuciem ojca, ukryła się w miejscowości Lejpuny na Suwalszczyźnie, gdzie została nauczycielką. Kiedy jednak ojciec ją odnalazł, wyjął pistolet i (co było wówczas w modzie) powiedział: – Albo pani wyjdzie za mnie za mąż, albo w tej chwili się strzelam… – Takie to gwałtowne wydarzenia poprzedziły moje przyjście na świat.
Matka moja była osobą energiczną i niezależną. Mogę ją nawet nazwać pierwszą polską sufrażystką. Więc gdy ojciec został powołany do wojska i wyjechał do Azji, zastawiła swoje srebra i uciekła ze mną do Paryża. Ryzykowała przy tym wiele. W owe czasy mąż mógł żonę sprowadzić, uciekając się do pomocy policji, mógł zabrać jej dziecko, pomimo że zamieszkaliśmy u rodziny ojca.
Miałem wówczas trzynaście miesięcy. Więcej ojca swego nie widziałem. Później kilka razy miało dojść do naszego spotkania, zawsze jednak coś stanęło na przeszkodzie. Ostatnio w sierpniu 1939 roku, wracając z urlopu w Żurawach, byłem już z ojcem umówiony (mieszkał wówczas w Warszawie przy Marszałkowskiej), ale spotkałem wuja Raczkiewicza, który poradził mi, bym jak najszybciej wracał na „Dar”, jeśli nie chcę być odcięty od Gdyni. Gdy jesienią 1949 roku wróciłem do kraju, ojciec mój już od kilku lat nie żył.
Po latach odnalazły mnie… moje siostry przyrodnie – Karusia i Bożenka, córki mego ojca z drugiego małżeństwa, o których istnieniu nie wiedziałem do lat 60., ale to one mnie odnalazły, kiedy stałem się znany po napisaniu „Znaczy Kapitana”. Pomogły mi też ustalić lub potwierdzić uzyskane wcześniej wiadomości o rodzie Borchardtów.
Przodkowie moi byli dworzanami księcia Karola kurlandzkiego i wraz z nim przenieśli się z Brunszwiku do Kurlandii. Wszystko wskazuje, że po mieczu wywodzę się z baronów kurlandzkich i mam prawo pieczętować się herbem brunszwickim. Zapytana przeze mnie Karusia (aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie), czy coś wie na ten temat, odpowiedziała: Oczywiście, zawsze nazywano mnie baronówną. Co prawda później królewną, ale to już zupełnie inna historia.
Imiona Karol i Karolina, bardzo często powtarzające się w rodzinie Borchardtów, nie są przypadkowe i mają związek właśnie z księciem Karolem. Matka ojca, a moja babka, była z pochodzenia Włoszką o nazwisku Nicolai.
Wydaje mi się, że mój ojciec miał jakieś szczególne zdolności uzdrowicielskie. Z przedwojennych warszawskich gazet mam wycinki, które donoszą o jego wielkich sukcesach w leczeniu raka. Przywracał zdrowie ludziom, którym inni lekarze nie dawali już żadnych szans. Dużą wagę przykładał do czystości powietrza, właściwego oddychania, diety. Własnym nakładem wydał książeczkę „Dlaczego głód leczy”. Z zemsty za ewentualną stratę klientów rzeźnicy warszawscy wybili szyby w oknach jego gabinetu.
Po kądzieli swój rodowód mogę rozpocząć od trzech sióstr Kleczkowskich: Amelii, Zofii i Michaliny. Wyszły one kolejno za mąż: Amelia za Adama Wańkowicza, Zofia za Ottona Boera, a Michalina za Ignacego Litwor-Aramowicza.
Moja gałąź wyrasta z pnia rodziny Litawor-Aramowiczów, posiadających majątek Różysław. (Pradziad Ignacy Litawor-Aramowicz 16 lat spędził na Syberii). Ignacy i Michalina mieli cztery córki i trzech synów. Córki dały początek nowym rodzinom, wychodząc za mąż: Aniela za Joachima Niekraszewicza, Jadwiga za Wyszyńskiego, Amelia (moja babka) za Leokadiusza Narwid-Raczkiewicza, Michalina za Antoniego Łukaszewicza.
Wszystkie te rodziny żyły ze sobą bardzo blisko i wszędzie czułem się jak u siebie w domu. Moja rodzona babka Amelia z Litawor-Aramowiczów
Raczkiewiczowa zmarła bardzo młodo, na płuca. Zostawiła troje dzieci: Olgierda (zmarł także na płuca w 1912 roku, kurując się na Krymie), kilkunastoletnią wówczas Marynię (moją matkę) i najmłodszego Mieczysława. Była jeszcze druga córka – Zofia, ale zmarła we wczesnym dzieciństwie.
Choroba babki pochłaniała wiele pieniędzy, wymagając częstych wyjazdów „do wód”. Podczas nieobecności rodziców folwarkiem rodzinnym Żurawy (przed 1863 rokiem – Żurawie) zarządzała czternastoletnia Marynia, radząc sobie znakomicie i wzbudzając podziw okolicznych sąsiadów. Folwark jednak nie dawał dostatecznie dużej intraty i dziad podjął się funkcji zarządcy wielkiego majątku Gowarczów.
Wrócę jeszcze do Paryża, w którym spędziłem pięć lat. Matka moja pracowała w magazynie mód, rysując modele modnych kreacji i zarabiający ten sposób na życie. Wkrótce z przerażeniem stwierdziła, że mogę zostać Francuzem. Mówiłem doskonale po francusku, po polsku znałem jedynie „Katechizm małego Polaka”, powtarzany bez specjalnego zrozumienia za matką. Do roku 1911 udało się mej matce tyle zaoszczędzić, że wróciliśmy do Wilna, a stamtąd zostałem odwieziony do słynnej na cały powiat oszmiański mojej ciotecznej babuni, Michasi Łukaszewiczowej, seniorki rodu. Będąc wdową, z trudem wychowywała i kształciła troje dzieci. Majątek Bykówka stracił wiele ze swej świetności od czasu, gdy brat męża, Józef Łukaszewicz, został skazany na śmierć za udział w zamachu (sporządził materiał wybuchowy) na życie cara Aleksandra III. Był wówczas studentem wydziału matematyczno-przyrodniczego w Petersburgu. Jego ojciec wybłagał na osobistej audiencji u cara zmianę wyroku na dożywocie. Kosztowało to jednak sporo i obciążyło majątek. Józef Łukaszewicz przebywał w Twierdzy Szlisselburskiej blisko dziewiętnaście lat (aresztowany 2 marca 1887, uwolniony 20 listopada 1905). Do uwolnienia wprawdzie przyczyniła się rewolucja, jednakże koszty były także znaczne.
Babunia naturalnie i obydwie ciotki mówiły po francusku, ale z pozostałymi osobami we dworze musiałem początkowo porozumiewać się na migi. Wkrótce jednak – ku zdumieniu, a nawet przerażeniu ciotek z francuskiego o paryskim akcencie przeszedłem wprost na białoruski, doskonalony w zabawach z wiejskimi rówieśnikami. Babunia Michasia była wyrocznią. Przede wszystkim zostałem pozbawiony swoich paryskich bucików, bo najlepsze są z własnej skóry. Po śniadanie musieliśmy iść o wschodzie słońca do otaczających dwór lasów. O jednym z nich mówiono MATECZNIK. Storczyki tam rosnące miały stanowić unikatowe okazy, nigdzie już nie występujące. Ten matecznik babunia najwięcej kochała. Nie pozwoliła ściąć ani jednego drzewa, nawet na pokrycie kosztów kursów literackich jednej z ciotek, uczącej się na nich w Warszawie. Każde drzewo przecież mogło służyć za tarczę dla powstańca. W czasach mego dzieciństwa atmosfera popowstaniowa była wciąż żywa, może bardziej niż dzisiaj pamięć drugiej wojny światowej.
Przyjeżdżali bardzo uczeni krewni oglądać i podziwiać matecznik. Niedźwiedzi już w nim nie było. Ostatni niedźwiedź, o jakim słyszałem, żył w rodzinnym dworze babuni Michasi (a tym samym i mojej rodzonej babki Amelii), w Różysławiu nad Berezyną oszmiańską. Był pomocnikiem kucharza i do jego obowiązków należało zaopatrywanie kuchni w wodę i drewno. Misia tego bardzo lubiły psy i chętnie z nim baraszkowały, ale gdy niósł drewno, szczekały na niego zawzięcie. Miś nie pozostawał dłużny i ciskał w nie polanami, co się najbardziej psom podobało i chyba o to im tylko chodziło.
Wprawdzie niedźwiedzi w mateczniku nie było, za to wilków nie brakowało. Idąc do lasu, przechodziliśmy koło ogrodzenia, za którym pasły się byki i woły. W owych czasach orano nimi po zaprzężeniu do sochy. Przyszłe własnego wyrobu ubrania rosły w postaci lnu. Utkane z lnu płótno bieliło się na łąkach koło krynic pomiędzy lasami.
Ciotki uznawałem za wszechwiedzące i orientujące się najlepiej, co i gdzie w lesie rośnie. Rozpoczynaliśmy od zbierania poziomek. Ciotki wiedziały, gdzie rosną największe, najbardziej soczyste. W cieniu. Te słodkie – w miejscach nasłonecznionych. Jednocześnie dojrzewały czernice, a potem maliny, borówki.
Przechodziliśmy przez zagajniki z olbrzymich brzóz, za którymi latem wschodziło słońce. Następnie skręcaliśmy w prawo, w olbrzymi las jodłowy – właśnie nazywany matecznikiem. Była to kraina niebotycznych jodeł. Tam gdzie jodły rosły rzadziej i było wilgotno, królowały te podziwiane przez wszystkich storczyki. Za DĘBUSZKAMI, jak zwano las olbrzymich dębów, zachodziło słońce. Tuż za nimi leżała kraina moich nocnych marzeń przy ognisku – ROJSTY. Zabierano mnie czasem na rojsty na nocleg, podczas którego pasły się konie. Największą jednak atrakcją był dojazd na rojsty i jazda powrotna na wypoczętych i rwących z kopyta koniach. Ożywały wówczas zasłyszane w nocy przy ognisku opowieści chłopców pilnujących koni. Tematu do nich dostarczały te ziemie „przesiąknięte” historią. Rojsty dochodziły do oszmiańskiego traktu, wysadzonego brzozami, który niejedno widział, między innymi przechodziły nim wojska napoleońskie. We wsi Kurhany, leżącej za traktem, mieszkała jeszcze staruszka licząca sobie sto kilkanaście lat. Gdy przychodziła do babuni, była pierwszą osobą w domu, bo jako dwunastoletnia dziewczynka na własne oczy widziała Napoleona. Na prośbę babuni jej odwiedziny kończyły się zawsze udzielanym przez nią nam wszystkim błogosławieństwem.
Z dębuszek wracaliśmy do domu z naczyniami pełnymi jagód. Na śniadanie główną potrawą były poziomki, czernice lub maliny ze śmietanką „prosto od krowy”, z wieczornego udoju. O cukrze nie było mowy. Zjawiał się na stole wyjątkowo, gdy podejmowano gości. Był przechowywany w kredensie, w olbrzymiej czeczotkowej szkatule. Cukier zastępował miód z licznych pasiek w sadzie.
W porze grzybów wyruszaliśmy do lasu po śniadaniu – znów z wszechwiedzącymi ciotkami. Zbieraliśmy głównie borowiki, jesienią rydze. Początkowo musiałem każdy grzyb pokazać, zanim włożyłem do koszyka, borowiki bowiem różniły się między sobą barwą czapek i kształtem. Inne były z zagajników, inne z matecznika, jeszcze inne z dębuszek. Tam rosły krępe, o kolorze orzechowo popielatym. Małe borowiki odkładano do posolenia na zimę, trochę większe suszono na słońcu, największe, uduszone w maśle ze śmietaną, podawano do stołu na obiad z gotowanymi kartoflami. Na deser znów jagody zbierane z rana. Po kolację trzeba było iść także do lasu.
Gdy po raz pierwszy, pozbawiony swych paryskich buciczków, boso wróciłem z lasu do domu, wydawało mi się, że stopy mam w ogniu. Byłem bliski płaczu.
Babunia, widząc moje cierpienie, przypomniała mi wierszyk „Kto ty jesteś?” Gdy doszliśmy do słów: „oddać życie”, spytała: – Jeśli zostaniesz powstańcem i nie będziesz miał butów w lesie, to co zrobisz? Babunia zawsze miała rację. A gdy jesienią wracałem z matecznika z koszem pełnym laskowych orzechów na podwieczorek, przypomniałem sobie swoje pierwsze kroki bez trzewiczków i pomyślałem, że teraz byłoby rzeczą okropną je włożyć.
Leżymy z mamą na podłodze na rozłożonym pledzie. Palce stóp wsunięte pod wąską przerwę pomiędzy lustrzaną szafą a podłogą. Podnosimy się do pozycji siedzącej. Znów wolno opadamy plecami na pled. Znów podnosimy się, wydychając przez nos powietrze. Opadamy na pled z wdechem przez nos. Mama ma długie aż do ziemi czarne włosy.
To najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Mama chce, bym jej odpowiadał w innym języku, niż mówią w domu dorośli i dwie moje kuzynki, prawie tego wzrostu co ja. Hedi jest wyższa, ale Żanette mierzy tyle co ja. Następne dwie, Żyletka i Maryszette, są jeszcze małe. Co dzień mama mnie pyta po polsku, a ja odpowiadam też po polsku: – Kto ty jesteś? – Polak mały! – Jaki znak twój? – Orzeł biały! – Gdzie ty mieszkasz? – Między swemi! – W jakim kraju? – W polskiej ziemi! – Czym ta ziemia? – Mą ojczyzną! – Czym zdobyta? – Krwią i blizną! – Czy ją kochasz? – Kocham szczerze! – A w co wierzysz? – W Polskę wierzę! – Czym ty dla niej? – Wierne dziecię! – Coś jej winien? – Oddać życie!
Pozostały mi w pamięci spacery. Bardzo długie spacery pod pałac Trocadéro. Ale od tego pałacu interesował mnie więcej jeden pan w ogrodach Tuileries. Czarodziej. Otoczony był zawsze wróblami i dziećmi. Znał imiona wróbli. Mówił: „Żanette”. Patrzyliśmy na naszą Żanette i bardzo śmieliśmy się, gdy zamiast niej do pana przylatywał wróbel i siadał na wyciągniętym palcu jego wzniesionej ręki. Inne dzieci też się śmiały – słysząc swoje imiona i widząc nadlatujące, nazwane ich imionami, wróble. Moglibyśmy tak stać bardzo długo i śmiać się. Nie lubiłem tej chwili, gdy Hedi dostawała od służącej pieniądze i dawała je temu panu, bo to oznaczało, że musimy iść dalej.
Miałem już przeszło trzy lata, teraz nie chodziliśmy na spacery. Hedi, Żannette i mnie odprowadzano do frebla (przedszkola). Było tam wielu chłopców i dziewczynek takich jak my. Bardzo dużo śpiewaliśmy. Lubiłem piosenkę: ram-plam-plam j’ai perdu mes gants (Zgubiłem swoje rękawiczki). I piosenkę o samym sobie: Je suis un petit garçon de bonne figure, j’aime beaucoup Ies gâteaux et les confitures (Jestem sobie zgrabny chłopczyk, bardzo lubię ciastka i konfitury).
We freblu dostawaliśmy jedzenie. Na długich, niskich stołach co dzień stawiano miseczki z zupą i kładziono porcję chleba. Wiele dzieci nie zjadało swej porcji chleba. Ten pozostały chleb zbierano i w piątek (vendredi) dawano nam z niego zupę. Zanurzałem łyżkę w miseczce, podnosiłem ją z zupą do ust i nie mogłem tej zupy przełknąć. Kawałki chleba zatrzymywały się na zębach. W piątek chowałem się w domu pod fotelami, pod kanapą, za kotarami. Myślałem, że jak schowam się dobrze, to nie pójdę do frebla. Znajdywano mnie zawsze i wlokłem się tam, z trudem powstrzymując łzy. Bałem się myśleć o zupie, bo natychmiast łzy mi leciały z oczu. Będę musiał jeść zupę. Dzisiaj vendredi. Łzy same spadały mi z oczu do miseczki. Jeżeli łez będzie bardzo dużo, to przeleją się przez brzegi – myślałem. Wiele dzieci, widząc mnie płaczącego, odkładało łyżkę i też nie jadło zupy. W domu wszystko, co podano, trzeba było zjeść. Nie wolno było zostawiać jedzenia na talerzu. We freblu w każdy inny dzień zjadałem wszystko, tak jak w domu. W piątek zupy zjeść nie mogłem. Zęby same się zaciskały. Oczy same płakały. Coraz więcej dzieci nie jadło zupy w piątek. Któregoś piątku madame powiedziała do naszej służącej, Żeby moja mama przyszła do niej w przyszły piątek. Tego dnia służąca bardzo mnie pocieszała i litowała się nade mną. Nie wiedziałem dlaczego.
W następny piątek szliśmy do frebla. Oprócz służącej szła i moja mama. Hedi i Żanette ze służącą na przedzie, mama i ja kilka kroków za nimi.
Mama zaczęła mnie pytać, czy rozumiem, że nie jestem Francuzem, lecz Polakiem. Rozumiałem to dobrze, bo przecież co dzień mamie powtarzałem, że jestem Polak mały.
Mama powiedziała, że muszę wiedzieć, że Polacy byli zawsze bohaterami i że największym bohaterstwem jest zwyciężać samego siebie.
Tego nie rozumiałem.
– Na przykład – tłumaczyła mama – nie chcesz jeść zupy. Jeśli ją zjesz, zwyciężysz siebie. Będziesz bohaterem.
Odpowiedziałem: – To jest bardzo trudne. Łzy same lecą mi z oczu. Ja tego nie robię umyślnie. Zupa sama zatrzymuje się na zębach. Zęby same się zaciskają. Ja zębów nie ściskam. Same…
– Tak, rozumiem – powiedziała mama. – Ale inne dzieci jedzą zupę, choć na pewno jej nie lubią, więc są bohaterami.
Mama trafiła swymi słowami w odpowiednie miejsce. Odpowiedziałem natychmiast: – Ja też zjem zupę.
Mama była pewna, że ją zjem. Zawsze gdy powiedziałem, że coś zrobię albo że nie będę się bał, jeżeli zostanę sam – zrobiłem to, co przyrzekłem. Doszliśmy do frebla. Mama zapytała mnie po polsku: – Kto ty jesteś? – Odpowiedziałem, jak zawsze, po polsku: – Polak mały. – Mama pocałowała mnie i poczekała, aż dogonię dziewczynki.
Służąca powiedziała madame, że mama przyjdzie po nas do frebla. Zabawa i śpiewanie mi nie szły. Wiedziałem, że muszę zjeść zupę, ale nie byłem pewny, czy zęby za mocno nie zacisną się same. Bawiliśmy się klockami, a ja myślałem o zupie. Śpiewaliśmy piosenki – myślałem o zupie. Żeby się zęby nie zacisnęły, tego się wciąż bałem. Mademoiselle zaprowadziła nas do umywalni. Myliśmy ręce – myślałem o zupie. Tylko o zupie. Zjem zupę, zjem zupę – powtarzałem sobie w myśli. Siedzieliśmy przy stole. Wiedziałem, że madame patrzy na mnie. Podano zupę. Zrobiłem taki wdech jak przy szafie na pledzie. Zamknąłem oczy, Żeby nie widzieć chleba w zupie. Jadłem szybko, oddychając przez nos, bez łez. Miseczka była pusta. Zjadłem. Naprawdę zjadłem zupę. Zęby się same nie zacisnęły. Mama będzie zadowolona.
Przed zakończeniem zabaw tego dnia madame ustawiła nas w jednym szeregu. Potem kazała mi stanąć przed szeregiem. Samemu! Za madame ustawiły się mademoiselle i kucharka. Madame podeszła do mnie i zawiesiła na mojej piersi srebrny krzyż na wstążce w żółte i ciemnogranatowe paski. Powiedziała głośno: – Au mérité! (Zasłużonemu!) – i pocałowała mnie w policzek.
Mama jest bardzo smutna, bo nie rozumiem, gdy mówi do mnie po polsku. Mama mówi, że musimy wracać do Polski. Chce, żebym mówił po polsku. Umiem na polskie pytania powiedzieć po polsku: Polak mały. Orzeł biały. Między swemi. W polskiej ziemi. Mą ojczyzną. Krwią i blizną. Nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy, odpowiadałem wyraźnie, słabo wymawiając literę „r”: Kocham szczerze. W Polskę wierzę. Wierne dziecię. Oddać życie. Rozumiałem słowo „zabić”, łącząc je z oddaniem życia. W kuchni widząc mięso lub ptaki pytałem: – Kogo oni zabili? – Nikt nie odpowiadał. Umiałem też powiedzieć po polsku: – To moja mama, to moja Marynia. – Żanette udawała, że mówi po polsku. Mówiła: – Alumetki na szeminetce. – Wiedziałem, że to nie po polsku. Wszyscy tak mówili. Znaczyło to, że zapałki leżą na kominku. Wiedziałem, że Maryszette jest córką chrzestną mojej mamy. Nie rozumiałem, co to znaczy.
Czasami po obiedzie dawano zapiekankę. W zapiekance była malutka porcelanowa laleczka. Nigdy jej nie znalazłem w swoim kawałku. Zawsze była w zapiekance Hedi lub Żanette.
Gdy nie było starszych w pokoju i mamy w domu, lubiły obcinać mi paznokcie. Krwawiły mi potem palce. Zacząłem bardzo się bać obcinania paznokci. Tylko mama mogła mi je obcinać. Na widok dziewczynek lub kogoś innego, kto zbliżał się do mnie z nożyczkami, podnosiłem taki krzyk, że mogli usłyszeć sąsiedzi. Dawano mi wówczas spokój.
Cieszę się wyjazdem do Polski. Nie będą mi obcinać paznokci. Nie zostanę Francuzem. Mama tego się bała. Nie rozumiem, dlaczego mama się boi. Francuzów lubiłem. Lubiłem bardzo tego pana z wróblami. Mama nie miała czasu być ciągle ze mną. Pracowała. Chodziła wieczorami do opery albo teatru. Robiła rysunki sukien, jakie tam zobaczyła. Potem szyto takie suknie dla pań.
Francuzi ciągle się bawią. Miało być mi-carème. Ciągle w domu wszyscy mówili, że będzie mi-carème. Mama powiedziała po polsku: półpoście. Nie rozumiałem, co to znaczy. Wszyscy cieszyli się w domu, że będą na siebie sypali konfetti. Nie rozumiałem, co w tym przyjemnego. Obsypani bardzo się z tego cieszą. Na pewno jest bardzo przyjemnie być obsypanym konfetti.
Po mi-carème z rana zobaczyłem, że we włosach mamy jest dużo konfetti. Spałem na jednym bardzo dużym łóżku z mamą. Przysunąłem się do jej włosów. Ostrożnie, Żeby nie obudzić mamy, wybrałem różnokolorowe krążki papieru. Uzbierałem całą garść. Postanowiłem sam sobie zrobić wielką przyjemność, mi-carème! Wstałem ostrożnie z łóżka, podszedłem do szafy. Widziałem bardzo dobrze siebie całego w lustrze. Miałem długie włosy, opadały na ramiona. Podniosłem rękę wysoko nad głowę. Otworzyłem dłoń. Widziałem dokładnie, jak kolorowe konfetti posypało się na mnie i osiadło na włosach. Patrzyłem w lustro i czekałem, kiedy będzie mi przyjemnie. Długo czekałem. Na próżno. Zmartwiony wróciłem do łóżka.
Zimno. Ulice Paryża są długie. Bez końca. Mam zziębnięte ręce. Mama pyta, czy jest mi bardzo zimno. Tak, w rękę. Mama przesuwa mnie na drugą stronę. Bierze moją zmarzniętą dłoń. Tamta, ogrzana ręką mamy, jest ciepła. Zatrzymujemy się przy ulicznym sprzedawcy pieczonych kasztanów. Mama kupuje torebkę i daje mi. Idę ostrożnie, grzejąc obie ręce na torebce pełnej gorących kasztanów. Zrobiło się ciemno. Jestem zmęczony. Idę coraz wolniej. Stanąłem.
– Jesteś bardzo zmęczony?
– Tak.
Mama nachyla się nade mną.
– Idziemy do Warszawy! – mówi do mnie po francusku. Mama powtarza to stale, od czasu gdy zaczęła oszczędzać na powrót do kraju. Nie mogę iść dalej. Nie mam sił. Słyszę: Warszawa to Polska. Miasto ładniejsze od Paryża. Nous allons à Varsovie! Idziemy do Warszawy.
Ożywiony słowem Varsovie idę szybciej. Ze zmierzchu wyrastają olbrzymie kolumny świątyni Madelain. Mieszkamy na sąsiedniej ulicy. Zmęczone nogi same się uginają. Siadam na trotuarze. Zbiera mi się na płacz.
– Ce n’est pas Varsovie – to nie Warszawa – wydobywa się ze mnie rozpaczliwa prawda.
– Tak, to nie Warszawa – mówi mama. – To po drodze do Warszawy.
Varsovie. Varsovie. Muszę do niej dojść. Podnoszę się. Prostuję nogi.
Zaczynam iść. Skręcamy na naszą ulicę. Wiedziałem, że się nazywa rue Vignon.
Warszawa! Przed nią zapamiętałem ogromny, ciemny dworzec w Paryżu. Nad peronami wysoko w górze było wiele, wiele niemytych, prawie czarnych szyb. Szło od nich brudne, szare światło. Tłumy ludzi. Z pakunkami. Wszyscy się śpieszą. Mama trzyma mnie mocno za rękę. Wagon żelazny. Ogromny. Mama położyła mnie spać. Cały dzień siedziałem przy oknie. Pola, drzewa, lasy, domy – wszystko nas mija.
Nowe mieszkanie. Nowa osoba. Pani. Polka. Bez przerwy rozmawia z mamą. Po polsku. Nic nie rozumiem. Pani i mama rozmawiają, rozmawiają. Po śniadaniu poszliśmy do parku. Słońce. Ciepło. Mama z panią siadły na ławce. Znów mówią. Mówią.
Chodziłem koło ławki po ścieżce. Za ławką, dalej, były krzaki i drzewa. Tuż obok rosły wysokie zielone rośliny. Było ich dużo, bardzo dużo. Postanowiłem zebrać dla mamy bukiet. Wsunąłem się za ławkę i zerwałem jedną łodygę. Wydała mi się ciepła, nawet gorąca. Poczułem ukłucie i ciepło. Sam do siebie powiedziałem: – Ça pique! – Urwałem drugą. – Ça pique! – powtórzyłem. Nigdy czegoś podobnego nie czułem w Paryżu. Chciałem, Żeby był duży bukiet dla mamy. – Ça pique! – Układałem łodygi na zgięte ramię.
– Ça pique! Ça pique! – powtarzałem po urwaniu każdej łodygi.
Bukiet jest ogromny. Słyszę głos tej pani. Mówi do mamy po francusku: – Twój syn jest fantastyczny! – Podniosła się z ławki i podbiegła do mnie, mówiąc po francusku. Wymawiała bardzo dokładnie „r”, to mnie bawiło. Mówiła, że nie widziała takiego chłopczyka. Przez pół godziny zrywa pokrzywę. Do każdej łodyżki mówi: – Ça pique. To kole.
Obejrzała moją rękę. Była czerwona. – Boli cię? – spytała.
– Tak.
– Po co rwałeś, jeśli to cię bolało? Po co?
– To bukiet dla mojej mamy.
W wieku siedmiu lat przyjechałem do majątku babki, położonego przy piaszczystym trakcie wiodącym z Wilna do Oszmiany, dwa kilometry od Miednik Królewskich. Ku memu rozgoryczeniu, król już dawno w Miedni-kachnie mieszkał, a z jego zamku pozostały wyłącznie ruiny. Naturalnie podróż z Wilna odbywała się końmi, bo babka nie uznawała podróży koleją ani samochodem.
Bykówka oczarowała mnie lasem-matecznikiem, pełnym wilków. Wiele z tych budzących strach drapieżników sam na własne oczy widziałem, a nawet z powodu jednego zmuszony byłem do spędzenia kilku godzin na drzewie. Cudem natury były ciągnące się, wydawało się w nieskończoność, kwitnące łąki, a w zachwyt wprawiała przede wszystkim nieznana mi wcześniej możność obcowania ze zwierzętami. Zadziwiała mnogość byków – nie rozróżniałem krowy od wołu i byka, wszystkie zwierzęta z rogami uważałem za byki. W Paryżu nie udało mi się widzieć byka, wołu czy krowy. Lwy, tygrysy, słonie – owszem, ale krowy – nigdy.
Pomimo językowych trudności szybko skojarzyłem nazwę Bykówka z bykami i nie miałem wątpliwości, że właśnie tutaj pomiędzy borami na mokrych łąkach hodowano królewskie byki. Czy tak było w rzeczywistości, nikt nie wiedział, ale ja byłem tego pewien. Tak czy inaczej, główną przyczyną wielkiej obecności tych zwierząt było to, że w owych czasach orano jeszcze sochami, ciągnionymi przez dwa woły w jarzmie.
Bycze stado w Bykówce na zawsze zrosło się w mej pamięci z postacią Bronisia, o dwa lata młodszego ode mnie. Nie udało mi się nauczyć go mówienia po francusku, on natomiast nauczył mnie bardzo szybko swej dziecięcej gwary.
W dniu, w którym po raz pierwszy Broniś wyprowadził mnie w „wielki świat”, w pola i bory, ku olbrzymiemu, ogrodzonemu pastwisku byków pod lasem, w oszołomienie wprawił mnie widok zbliżającego się galopem stada. Pędziło ku nam, by jak najszybciej przywitać Bronisia, który wdrapawszy się na ogrodzenie, usiadł na nim i zaczął wydobywać zza pazuchy kawałki chleba i rozdzielać pomiędzy cisnące się do jego rąk czarne wilgotne nozdrza. Kiedy wyczerpały się zapasy przyniesionego chleba, Broniś z ogrodzenia przesiadł się na najbliższy niego grzbiet byka, a stamtąd natychmiast znalazł się na trawie pastwiska, turlany rogami bawiących się z nim w ten sposób zwierząt. Za każdym razem, gdy Broniś wstawał, byki dawały mu do zrozumienia, że zabawa nie jest jeszcze skończona i tarzały go dalej po łące. Później nastąpiło dosiadanie kolejno każdego byka. W zadziwieniu patrzyłem na to, co się działo, a Broniś urastał w moich oczach na jakiegoś bohatera z bajki, któremu na rozkaz dobrej wróżki pomagają wszystkie zwierzęta. Tutaj jednak nie było żadnej wróżki.
Kiedy Broniś wyszedł zza ogrodzenia, był już dla mnie zupełnie inną osobą od tej, z którą tutaj przyszedłem.
Dowiedziałem się później, że malutki, rozkochany w bykach Broniś zdobywał dla nich chleb, jak się dało i skąd się dało, wkładając w to sporo trudu. Stopniowo, nie wiedzieć kiedy, oswoił byki ze sobą, tak że mógł bezpiecznie przedostawać się do nich przez żerdzie ogrodzenia. W końcu nauczył ich zabawy i zdobył pewność, że jest wśród nich bezpieczny. Kiedy zatem coś przeskrobał, uciekał przed karą pomiędzy swych przyjaciół, a tam to chyba po wybiciu całego stada mógłby go ktoś tknąć.
Innego dnia wyruszyliśmy z Bronisiem do oraczy na pole. Kiedy ci zatrzymali się dla odpoczynku, Broniś zaczął częstować woły przyniesionym chlebem. Potem przed dalszą orką szybko wdrapał się na grzbiet jednego z pary wołów. Zwierzęta, zachwycone obecnością swego ulubieńca, rwały naprzód i trudno je było zmusić do normalnego tempa.
Przy Bronisiu wydawałem się sobie niczym. Wlokąc się w tyle, przemyśliwałem, jak choć w części mu dorównać. Postanowiłem zostać oraczem. Podczas następnego postoju zwierzyłem się ze swego zamiaru, na migi i po francusku, idącemu przede mną oraczowi. Zrozumiał, uśmiechnął się, ułożył mi odpowiednio dłonie na rączkach sochy i pogonił woły. Ostrze sochy, nieutrzymane na odpowiednim poziomie, natychmiast zaryło głęboko w ziemię, a woły stanęły. Próba podniesienia sochy do góry spowodowała jej przechylenie się i wyjście ostrza z bruzdy. Przygnębiony poniesioną porażką, z rezygnacją oddałem rączki sochy oraczowi.
Nie była to moja ostatnia porażka. Mnie, paryżanina, wkrótce zaćmił Broniś przy opowiadaniu o podróżach. Moje opisy nie miały tak wielkiej siły wyrazu i plastyczności jak Bronisia. Odbył tylko jedną podróż w życiu, ale za każdym razem, gdy ją opisywał, a robił to już chyba po raz setny któryś, z takim przejęciem, że nie przestawała być atrakcyjna w słuchaniu, choć wszyscy znali ją na pamięć: Jak my jechali do babuni, to kasztanka cały czas – hałda-dy, hałda-dy, hałda-dy, hałda-dy, a koli (koła) blaź-blaź, blaź-blaź, blaź-blaź, blaź-blaź, a błota pluś-pluś, pluś-pluś, pluś-pluś, pluś – pluś… A jak my przyjechali do babuni, to babunia dała arbaty. Ja tak opowiadać nie potrafiłem. Do zagrody byków wejść bym się nie ośmielił. Orać się nie nauczyłem. Czułem się pokonany i unicestwiony.
Wakacje letnie spędzałem u jednej z kilku sióstr mojej rodzonej babuni na wsi w oszmiańskim powiecie. A było to przed pierwszą wojną światową. Orano u babuni w tamtych czasach wołami i sochą.
Rówieśników do zabaw nie miałem. Babunia była wdową, z trudem kształciła troje dzieci. Najmłodsza córka, starsza ode mnie o lat dziewięć, była już na pensji w Wilnie, w szóstej klasie gimnazjalnej. Głównymi towarzyszami mych zabaw i zainteresowań były przede wszystkim konie, potem woły, krowy i gęsi. Ta najmłodsza moja ciotka, nie mając teraz latem innego towarzystwa, kochała się w krowie. Krowa w cioci. Ciocia wiedziała, które zielska jej krówka najlepiej lubi i bez względu na pogodę, nawet w ulewny deszcz, potrafiła godzinami wyszukiwać ulubione przez krowę trawy. Niekiedy, zwabiony przez ciocię opowiadaniami o przygodach hrabiego Monte Christo, pomagałem w zbieraniu tych lebiod i mokrzyc. Podejrzewałem ciocię, że karmi swą krowę nie tylko specjalnymi trawami, ale również przeczytanymi opowiadaniami, w które obficie była zaopatrzona biblioteka domowa.
Ciocia, jeśli nie czytała, to powiększała swój dobytek – lepiąc z gliny krowy i konie. Ulepione przez nią stada były przez znawców porównywane do dzieł Wita Stwosza. Mówiono, że zdolności odziedziczyła po swym ojcu. Jego figurki do jasełek dla dzieci również były oceniane na miarę tego wielkiego artysty.
Starsza ciocia już ukończyła kursy literackie w Warszawie i pisała poezje. Natomiast wujaszek, średni z rodzeństwa, zajęty był głównie łapaniem ryb, a to mnie nie interesowało zupełnie.
Bieda u babuni aż piszczała. Po śniadanie, można powiedzieć, chodziliśmy prawie wszyscy do lasu, przynosząc olbrzymie ilości poziomek, czarnych jagód, a potem malin; dodawaliśmy do nich mleko i miód, bo cukier w owe czasy był zbyt drogi. Na wieś przywoziło się go z pobliskiego miasteczka, w kształcie „głowy” – stożka z zaokrąglonym wierzchołkiem o wysokości około trzydziestu centymetrów, a średnicy podstawy chyba dwunastu. Rąbało się głowę cukru specjalną siekierką. Kawałek takiego cukru uchodził wówczas za najlepszy cukierek.
Po obiad i kolację znów szliśmy do lasu, przynosząc najwspanialsze gatunki grzybów. Duszone w śmietanie z dodaniem kartofli były daniem wspaniałym tak na obiad, jak i na kolację.
Czas głównie spędzałem przy koniach, jeśli były wolne. Rozumieliśmy się „na migi”. Niektóre były tak uprzejme, że same podchodziły do płotu, by ułatwić mi dostanie się na ich grzbiet. Potem pędziłem „co koń wyskoczy” na noclegi na tak zwane rojsty.
Któregoś dnia młody gąsior, poczęstowany przeze mnie kilkoma kawałkami słodkiego, świeżo upieczonego ciasta, stał się moim nieodstępnym towarzyszem. W dzień stale tkwił koło ganku, dopraszając się od wszystkich smakołyków, przez co nazwano go Żebrakiem.
Chodziliśmy we dwójkę dopóty, dopóki nie zobaczyłem na wygonie wśród dużego stada świń malutkiego czarnego prosiaczka. Postanowiłem go zdobyć, pomimo że wiedziałem, iż wszystkie świnie staną w jego obronie, gdy zacznie wołać o pomoc. W chwili gdy zbliżył się do płotu, szybko porwałem malca, przeskoczyłem przez płot w momencie, gdy znakomita część świń ruszyła na pomoc porwanemu i kwiczącemu prosiaczkowi. Zaniosłem go do ogrodu. Miałem tam przygotowane dla niego mleko w miseczce. Gdy zanurzyłem jego pyszczek w mleku, przestał kwiczeć.
1 jakoś to było. Przywiązaliśmy się do siebie mniej więcej tak, jak ciocia do krowy, a krowa do cioci. Według mnie było to NADPROSIĘ. Ogromnie spodobało się prosięciu namydlanie i spłukiwanie go wodą. Do lasu chodziliśmy we trójkę: gąsiorek, prosiaczek i ja. Z prosiaczkiem urządzaliśmy wyścigi. Gąsiorek nie brał w nich udziału. Prosiaczek zawsze mnie wyprzedzał i był z tego powodu bardzo zadowolony. Nie mówił ludzkim głosem – to prawda – ale miał tyle sposobów chrząkania, że nieomylnie wiedziałem, co mu się podoba, a co nie. W dogadzaniu mu prześcignąłem chyba nawet ciotkę z jej faworyzowaniem „krówki” (przy ciotce nie można było mówić „krowa”). Cieszyło mnie, że prosiaczek, przechodząc koło swych pobratymców, nie uciekał i nie interesował się nimi.
Gdy była piękna pogoda, nikt w domu nie siedział, tylko na posiłki zbieraliśmy się wszyscy w stołowym pokoju, przyległym do kuchni. Natomiast do „gościnnego” nikt nigdy nie zaglądał, jeśli nie było gości. Był tam olbrzymi stół i jeszcze większa kanapa, gdyby ktoś chciał zanocować. Na kanapie ułożone były piękne wzorzyste poduszki.
Przyszło mi kiedyś do głowy, by uhonorować prosiaczka w gościnnym pokoju. Był tak czyściutki, jak żaden chyba inny prosiaczek na świecie. Prosiaczkowi kanapa i poduszki bardzo się spodobały, dał mi znać o tym swym chrząkaniem. Kilka razy, gdy tak używaliśmy sobie na tej kanapie, musiałem prosiaczka schować pod poduszkę przed nadchodzącą babunią lub którąś z ciotek. Byłem z nimi po imieniu, były to jednak ciocie z pretensją do władzy nade mną oraz do instruowania mnie. Prosiaczek szybko zrozumiał, że go chowam, gdy ktoś się zbliża, i sam się zaszywał pod poduszkę, by go nikt nie zobaczył. A nikomu nawet nie przyszło do głowy, że mógłbym prosiaczka położyć na kanapie w gościnnym pokoju.
Któregoś dnia przyjechał niespodzianie z sąsiednich Hupi pan Borysiewicz, „budowniczy”. Miał omówić z babunią dobudowanie do starego domu jeszcze kilku pokoi. Był bardzo ciepły dzień, więc odpoczywałem z prosiaczkiem na kanapie w chłodnym gościnnym pokoju, gdy nagle usłyszałem rozmowę i otwieranie drzwi. Prosiaczek szybciej ode mnie zorientował się i znikł pod poduszką.
Babunia wprowadziła pana budowniczego do „gościnnego”, by sobie odpoczął, a mnie zabrała ze sobą do kuchni, Żebym pomógł w przygotowaniu „traktamentu” (tak się nazywało podejmowanie gości ciastkami własnego wypieku, konfiturami i czym chata bogata). Drzwi do przedpokoju i na ganek zostawiłem otwarte, przewidując, że prosiaczek może mnie szukać.
Gdy wróciłem z babunią, niosąc talerze i sztućce, zastaliśmy pana budowniczego ledwie żywego na kanapie. Nie mógł wręcz złapać tchu, by powiedzieć, co mu jest. Widząc przerażenie w oczach babuni, uspokoił się na tyle, żeby rozdygotanym głosem oznajmić:
– Pani szanowna! Wybaczyć prosza, co powiem, sam nie uwierzyłby, Żeby kto to mówił. Nu, taka konfuźja, pani! Nu, prosto nie do wiary. Pani szanowna, nu siad ja, pani, na tej kanapie, Żeby odpocząć, nu goronc, prawda, niemożebna, ale nie przewidziało sie mnie. Opar sie ja o poduszka, a tu, pani szanowna, jak coś nie FUKNIE! Kanapa zatrzensła sie w ta pora. A ja w powietrzu widza: nad wałkiem leci czarny, kosmaty diabeł. Oczy ja, prawda, ze strachu zamknoł i mówie głośno: WSZELKI DUCH PANA BOGA CHWALI! I w tej chwili posłyszał, jak diabeł kopytami o podłoga trzasnoł. Oczy ja otworzył, ducha złapać nie moga, ale diabła już nie było, znaczy sie, pod poduszko był schowany. Nu, wiem, pani, że nie powierzysz. Nu, przebacz, prosza. Ale taka przeżycia wielka mnie spotkawszy. Mowa mnie prawie odjeło.
Babunia taktownie milczała, a po wyjeździe pana budowniczego powiedziała:
– Nie takie rzeczy od upału się widzi.
A ja po dziś dzień milczałem.
Wujaszka Ignacego poznałem w roku 1912. Wiele razy słyszałem, jak mówiono o nim: „Tak toż już nie DUREŃ, ale GŁUPI”. Dla mnie był to geniusz. Jednakże ze swoim uznaniem dla niego nie zdradzałem się przed nikim.
Początkowo, zaraz po moim przyjeździe z Wilna do babuni na wieś, nękał mnie przez pewien okres wuj Ignacy, gdy spałem z nim w jednym pokoju. Kiedy tylko zauważył, że otworzyłem z rana oczy, wytrzeszczał swoje, a wargi układał w ten sposób, że mogłem podziwiać całe jego przednie uzębienie. Do tego poruszał głową na… NIE!
Pomimo że mówiłem mu po imieniu – był tylko o siedem lat starszy – przez jakiś czas zawsze ranek miałem zepsuty przez to oglądanie jego uzębienia przy pierwszym blasku porannego słońca.
Miał wuj Ignacy i zdolności artystyczne. Pręt leszczynowy potrafił tak ładnie naciąć, że wychodziła z jego rąk laska o wzorach białych i zielonych.
Zjeżdżali się latem do babuni krewni z całej Polski. Wśród nich wielu było adwokatów, lekarzy, inżynierów. Przyciągały ich ruiny zamku mied-nickiego, zbudowanego przez Olgierda; swego czasu bawił w nim również Kazimierz Jagiellończyk i jego synowie pod opieką Jana Długosza.
Któregoś dnia całe towarzystwo szykowało się do zwiedzenia zamku. Nadeszła godzina wymarszu (niecałe dwa kilometry). Ośmioletni wówczas wuj Ignacy, zapytany, czy pójdzie razem, zdecydowanie odpowiedział: NIE! Na pytanie, dlaczego, geniusz wyjaśnił: – NOGI ZABOLO, JEŚĆ ZACHCE SIE. NIE PÓJDA! – I nie poszedł.
Rósł zdrowo i pomimo że uczony i przygotowywany do gimnazjum przez dobrych nauczycieli, nie zdał żadnego egzaminu – nawet do klasy wstępnej. Babunia i cała rodzina doszli do wniosku, że tylko moja matka potrafi go dobrze przygotować do egzaminu do rosyjskiej szkoły rolniczej i że go także nauczy posługiwania się w piśmie ojczystą mową.
Asystowałem przy tej nauce. Któregoś dnia bawiłem się, siedząc na podłodze i układając szyny dziecięcej kolejki, gdy matka podyktowała wujowi Ignacemu zdanie: JA BĘDĘ ŻOŁNIERZEM. Wtedy zacząłem mówić szeptem, tak by matka nie słyszała: – JA BĘDĘ DZIKIM ŻOŁNIERZEM, JA BĘDĘ DZIKIM ŻOŁNIERZEM.
Gdy matka zaczęła czytać to, co Ignacy napisał, zdumiała się:
– Ignasiu – spytała – dlaczego napisałeś: Ja będę dzikim żołnierzem?
– Marynia tak mi podyktowała – odpowiedział wuj Ignacy. I na tym się sprawa urwała.
Latem, po kilkumiesięcznych lekcjach, matka moja pojechała z wujem Ignacym do szkoły rolniczej. Przygotowany na piątkę do klasy pierwszej, wuj Ignacy oblał egzamin do… klasy wstępnej. Tak zakończyły się wszelkie próby przygotowania wuja Ignacego do pracy i nauki w szkole.
Podczas okupacji niemieckiej w latach 1915-1918 znalazłem się latem znów u babuni. Wuj Ignacy sam musiał orać pradziadowskie grunty. Zabrał mnie zaraz ze sobą w pole, bym mu prowadził konia, gdy on pójdzie za pługiem. Po zaoraniu kilku zagonów koń sam już dobrze wiedział, co ma robić, i ja okazałem się niepotrzebny. Siedząc na miedzy przyglądałem się orce wuja Ignacego.
Wuj Ignacy – o lotnym i nieobciążonym wiedzą, nauką i przykazaniami umyśle, wyznający w życiu zasadę: NIE RÓB NIGDY TEGO SAM, CO MOŻE ZROBIĆ KTO INNY – natychmiast powierzył mi prowadzenie pługa, a sam wygodnie ułożył się na miękkiej trawie. Koń wuja Ignacego bardzo mnie lubił. Zadziwiającą wykazał życzliwość dla mej osoby i żwawiej się zaczął poruszać, pomimo że nie przejąłem od wuja Ignacego bicza do poganiania.
Do południa wspólnie z koniem przyglądaliśmy się rozłożonemu na miedzy ciału wuja, śpiącego snem zdrowego i spokojnego dziecka. Zdumieliśmy się, gdy obudził się punktualnie, by zarządzić przerwę na obiad. Pług zostawiliśmy na polu, konia spętaliśmy, pozostawiając go na brzegu lasu na soczystej trawie. Po obiedzie koń i ja znów oglądaliśmy śpiącego na miedzy wuja Ignacego i dziwiliśmy się, że pomimo głębokiego snu wie, kiedy należy obudzić się na kolację.
Po upływie kilku tygodni posiadłem jeden z najstarszych zawodów polskich – ORACZA. Nauczyłem się prowadzić głęboką, równą bruzdę, a potem lubowałem się, razem z koniem, widokiem zaoranego przez nas poletka. Podczas pracy koń, oglądając się na mnie, dawał mi do zrozumienia, kiedy chce odpocząć. Kładłem się wówczas na miedzy, a koń skubał sobie trawę.
Słodkich owoców nauki wuja Ignacego doświadczyłem w kilka lat później, w okresie Litwy Środkowej, gdy zespół inżynierów polskiego pochodzenia w Stanach Zjednoczonych Ameryki wydelegował swych przedstawicieli, w osobach inżynierów Przewłockiego i Orzechowskiego, do Wilna z propozycją, by mój ojczym zechciał objąć kierownictwo towarzystwa akcyjnego Agromotor. Towarzystwo owo miało na celu dostarczanie do Polski przede wszystkim maszyn rolniczych i narzędzi oraz różnych innych maszyn i narzędzi – bo w Polsce w tym czasie wszystkiego brakowało. Ojczym, oszmiańczuk z dziada pradziada, był inżynierem i pracując w Wileńskim Towarzystwie Rolniczym, przeprowadził pierwszy spis statystyczny bydła na Wileńszczyźnie. Jednocześnie był sekretarzem Towarzystwa Pomologicznego. Zgodził się na propozycję Polaków z Ameryki.
Nastąpiło uroczyste otwarcie placówki przy ulicy Wileńskiej 26 w Wilnie. Olbrzymi dziedziniec zapełnił się żniwiarkami i kosiarkami Massei Harris, kalifornijskimi traktorami, pierwszymi chyba na Wileńszczyźnie samochodami Dodga. Były też kosy i sierpy, od motyki do traktora – wszystko. Największym zainteresowaniem rolników i nierolników cieszyły się traktory.
Pierwszy pokaz sprawności małego i zwrotnego traktora z pól Kalifornii odbył się na polach Kalwarii, zwanej Werkowską, bo położonej w pobliżu Werek, niedaleko Wilna. Na pokaz orki przybył również generał Lucjan Żeligowski, pełniący wówczas funkcję naczelnika państwa Litwa Środkowa. Urodzonego w Oszmianie generała nie nazywaliśmy inaczej, jak wielkim księciem litewskim, spadkobiercą Olgierda i Witolda.
Naturalnie Agromotor dysponował wykwalifikowanymi kierowcami, ale uprosiłem ojczyma, by mnie pozwolił zademonstrować generałowi Żeligowskiemu przydatność kalifornijskiego traktora dla ziemi wileńskiej. Odrzucając skiby na szybkim i zwrotnym traktorze, miałem cały czas w pamięci swoją orkę przy użyciu sochy, a przed oczami – wuja Ignacego, spokojnie śpiącego na miedzy snem logicznie wyrozumowanym, opartym na twierdzeniu: teoria bez praktyki jest niczym.
Tymczasem wuj Ignacy rósł zdrowo. Przystojny, o atletycznej budowie, był mówcą niepośledniej miary. Podczas pobytów u nas w Wilnie nie dopuszczał do głosu swych kuzynów czy wujów, adwokatów z zawodu. A cóż dopiero, gdy słuchaczami jego byli sąsiedzi z odległego o kilka kilometrów Kamiennego Łogu – Oleś i Bonieczka Wołożyńscy. Podczas okupacji niemieckiej w 1915 roku chadzaliśmy tam, naturalnie boso, by nie zniszczyć drogocennego obuwia. W miejscu, skąd byliśmy niewidoczni z okien domostwa, nakładaliśmy te „kosztowności” na nogi i tak ukazywaliśmy się czekającym na nas gospodarzom. Po nieodzownym traktamencie wuj Ignacy wygłaszał swe poglądy na sprawy życia, na poziomie, który obu Wołożyńskich przyprawiał z zachwytu o zawroty głowy.
I tak kiedyś na temat języka polskiego i ortografii wyłuszczał taki pogląd:
– Według mnie to CHIŃSZCZYZNA. Tylko że w Chinach mandarynowi za nauczenie się dziesięciu tysięcy znaków dają tytuł MANDARYNA O NIEBIESKIEJ GAŁCE i ma prawo noszenia na czapce NIEBIESKIEJ GAŁKI. A jeśli ja nauczę się dziesięciu tysięcy słów pisanych przez „rz”, to nic z tego nie mam.
Podziwiałem w takich chwilach Olesia i Bonieczkę Wołożyńskich. (Oleś był o dwa lata starszy od Bonieczki, a z wujem Ignacym dzieliła ich niewielka różnica wieku). Obu tym słuchaczom od skupienia, by ogarnąć mądrości wuja Ignacego, pot kroplisty zraszał czoła i szeptali w tonie największego uznania: – Pan Ignacy! Pan Ignacy! Prawda mówi! Prawda mówi!
– Mandarynowi – wtajemniczał dalej Wołożyńskich wuj Ignacy – jeśli nauczył się pisania dalszych dziesięciu tysięcy znaków, zmieniają gałkę niebieską na czerwoną. A jeśli ja nauczę się pisania dziesięciu tysięcy słów przez „o” kreskowane, to nie mam za to nic!
Pot strugami spływał z twarzy Olesia i Bonieczki Wołożyńskich i w najwyższym podziwie szeptali chórem:
– Pan Ignacy! Pan Ignacy! Prawda mówi! Prawda mówi!
O tych mandarynach naczytał się wuj Ignacy z olbrzymich, oprawionych w skórę, prenumerowanych niegdyś tygodników: „Wieczory Rodzinne” i „Kłosy”.
– Albo – nauczał wuj Ignacy Wołożyńskich – weźmy taką gramatykę polską. Ot, najbardziej znane polskie słowo „jeść”. Naucz się to odmieniać. Nie będzie prosto „ja jeść”, tylko „ja jem”. Dlaczego „jajem”? Co to ma wspólnego z jajkiem? Też do jedzenia, ale samo „jeść” zginęło.
– Pan Ignacy, Prawda mówi. Prawda mówi.
Wuj Ignacy zmieniał się w ich oczach prawie w apostoła i nauczał dalej:
– Ty „jeść”? O, nie! Ty jesz! Zgadzam się, że po jedzeniu się tyje, ale skąd można wiedzieć, że to akurat ty.
Zachwyt i osłupienie Olesia i Bonieczki dochodziły do ekstazy.
– Pan Ignacy, Prawda mówi, prawda mówi!
– I nareszcie on, ale nie „jeść”, tylko „je”. Dlaczego, pytam, dlaczego tylko „je”?!
– Pan Ignacy, prawda mówi, prawda mówi!
– A co my? – wyjaśniał wuj Ignacy. – „my jemy”. Wiadomo, że myć się trzeba, ale dlaczego tylko my? A tamci to brudasy? Co? Ja, ty, on… nie myją się?!
– Pan Ignacy, prawda mówi, prawda mówi!
– Im dalej, tym gorzej – rozpalał się wuj Ignacy własnym przemówieniem – bo teraz wy. No i co wy? Wy jecie. Co? Było takie złe jedzenie, że teraz wyją?
Pot Wołożyńskich kroplami spadał na stół, a usta automatycznie szeptały: – Pan Ignacy, prawda mówi, prawda mówi.
– A oni – kończył wykład o koniugacji wuj Ignacy – wcale nie „jeść”, tylko jakieś nieznane „jedzą”.
– Pan Ignacy, prawda mówi, prawda mówi – słyszałem po każdym zdaniu wygłoszonym przez wuja Ignacego.
– A jeśli już jeść, to się pytam, dlaczego rękami, jak poucza nas słowo „rękojeść”. Przecież mamy już łyżki, widelce i noże, a okazuje się, że w słowniku tylko „rękojeść” – kończył swój wykład wuj Ignacy. – Tak uczono mnie i tak uczą miliony nieszczęśliwych dzieci. A im wyższa nauka, tym coraz więcej takich słów, które powodują zaćmienie rozumu i niejasność sądu. Im bardziej uczą, tym bardziej zaciemniają zdrowy rozsądek, a po skończeniu kilku fakultetów otrzymuje się już tylko UCZONEGO DURNIA! Bronić się musimy przed taką nauką, już podobno w Biblii powiedziano, Żeby nic nie brać z drzewa mądrości, bo to niebezpieczne.
– Pan Ignacy, prawda mówi, prawda mówi!
Gdy usłyszałem po raz pierwszy to przemówienie, zrozumiałem, dlaczego wuj Ignacy OBLEWAŁ każdy egzamin wstępny do szkoły. Geniusz! Nie tylko że nie pozwolił sobie zaćmić zdrowego rozsądku, ale uwalniał się od nauki w zakładzie dla przyszłych obłąkanych, za jaki uważał szkołę. W zgodzie ze swoją teorią Ignaś uporczywie, zamiast iść do szkoły, szedł w lud i przenosił praktykę na teorię. Chodził na wszystkie wieczorynki do okolicznych zaścianków. Pięknie, z przytupem i klaskaniem w dłonie, tańczył „kochaneczkę”, a wracając pieszo do domu, mocnym dębniaczkiem opędzał się wilkom.
Gdy osiągnął wiek męski, był olbrzymem o jasnych włosach, wspaniale zbudowanym. Mówcą niezrównanym, o poglądach tak odmiennych od utartych, że wielu nie wiedziało, czy wuj żartuje, czy mówi serio. Słuchający mieli niezdecydowany wyraz twarzy.
W tym czasie zakochała się w wuju Ignacym panna sąsiadka – z majątkiem, prześliczna, zgrabna. Skończyła w Petersburgu wyższy zakład naukowy ze złotym medalem. Sama się oświadczyła.
– IGNAŚ – szeptały wujenki, ciotki i stryjenki – PANA BOGA UŁAPIŁEŚ ZA NOGI!
Genialny wuj Ignacy – za genialny był, by w tej sytuacji powstawać przeciw nauce – po naleganiach wszystkich krewnych i znajomych nie powiedział: „Za MĄDRA”, ale… „Za CHUDA”!
I nic nie pomogło. Krewni męskiego rodzaju zgadzali się, że jeśli on uważa, iż jest „za chuda”, to trudno mu wmawiać, że „dostatecznie pulchna”. Między sobą zaś szeptali, że pewnie boi się, że za mądra i że zamiast w ramiona, wpadnie jej w ręce.
Po latach dowiedziałem się, że wuj Ignacy ożenił się… ale tak, by ożenek nie mącił mu jasności umysłu. Podobno dzieci swe pilnie kształcił wbrew głoszonym przez siebie w młodości teoriom. Zasłynął jako kierownik PGR-u przynoszącego krajowi znaczne dochody – dzięki jego umysłowi niezmąconemu balastem nauki i wiedzy. Kupił sobie stare dworzyszcze na Mazurach, piękniejsze niż kiedyś jego rodzinne.
Niestety, był śmiertelnikiem, jak wszyscy na tym świecie, a pozostawił po sobie pamięć światłego organizatora o niepowszednim rozumie.
Był rok 1912. Na najwyższym szczycie, zwanym Gniazdem Orła Śnieżnych Wierchów, nad najgłębszym kanionem zawarty został związek bratni pomiędzy dwoma Indianami szczepu Mohikanów. Po nacięciu nożem ramion i przyłożeniu nacięć do siebie, po zmieszaniu się krwi obu – kolejno wymówili słowa przysięgi:
– Tenanga jest bratem Unkasa na śmierć i życie, HOWGH!
– Unkas jest bratem Tenangi na śmierć i życie, HOWGH!
Zadaniem, jakie sobie postawili, było iść możliwie najszybciej na pomoc swym braciom walczącym z lepiej uzbrojonymi BLADYMI TWARZAMI. Obaj celnie strzelali z łuku. Na odległość dwudziestu metrów nie było nietrafień. Największą trudność w wykonaniu swego zamierzenia widzieli w przedostaniu się do swych braci w Ameryce, jako że ZBRATANIE to miało miejsce w Wilnie na Bouffałowej Górze, przez którą przechodził KANION, będący niewybrukowaną jeszcze ulicą.
Miałem wówczas lat siedem. Po powrocie z pięcioletniego pobytu w Paryżu zamieszkaliśmy w Wilnie przy ulicy Zawalnej numer 7, na najwyższym piętrze. Nasi bliscy krewni – adwokaci, lekarze i uczniowie najstarszych klas gimnazjalnych – namówili moją matkę, by wynajęła duże mieszkanie, tak żebyśmy wszyscy byli u siebie, a nie w odnajmowanych pokojach.
Dom, w którym zamieszkaliśmy, był, jak na Wilno, ostatnim krzykiem mody – czteropiętrowy „drapacz chmur”. Na parterze mieściła się apteka. Jej właściciel przedstawił się nam, to jest lokatorom mieszkania numer 6, jako UŻASNYJ PIEDANT, i to określenie przylgnęło do niego na stałe. Pierwsze piętro zajmowali lekarze. Doktor Rymsza. Miał swą klinikę w alei Róż, pięknej uliczce będącej przecznicą Małej Pohulanki, tworzącej z ulicą Zawalną róg, na którym właśnie stał nasz „wieżowiec”. Naprzeciwko doktora Rymszy mieszkał lekarz dentysta, sympatyczny i towarzyski doktor Szlossberg. Mieszkanie nad nim należało do właściciela domu, pana Kazimierza Rudzkiego. Podobno jako dziesięcioletni chłopak przyszedł ze wsi do Wilna boso i boso zaczął zamiatać drukarnię i księgarnię Zawadzkiego, z biegiem czasu stając się jej właścicielem. Naprzeciwko Rudzkich zadziwiał swym nazwiskiem Polak artysta fotograf – Kurusza Worobjow. Całe półpiętrze nad mieszkaniem Rudzkiego zajmowali jego teściowie, państwo Montwiłłowie, a drugą połowę piętra MY. Nasze mieszkanie składało się z długiego korytarza przez cały dom, z drzwiami do ośmiu pokoi, które można było łączyć ze sobą. W łazience był prysznic i wanna. Służąca zajmowała duży pokój. W domu była ELEKTRYCZNOŚĆ. To było coś, czego mój rozum jeszcze wówczas nie ogarniał.
Na zapleczu naszego „drapacza” stała dwupiętrowa oficyna, za nią był duży ogród i sad, do którego przylegała szkoła księdza Lubiańca, kształcąca za darmo mechaników czy ślusarzy. Jednym z techników w tej szkole był ojciec Antosia-UNKASA, mego rówieśnika, z którym po przeczytaniu kilku książek o losie Indian w Ameryce zawarliśmy BRATERSTWO w celu niesienia im pomocy w walce z bladymi twarzami.
Na drodze jednak stał ocean. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy za młodzi, by nas zaokrętowano jako marynarzy. Pieniędzy na zapłacenie biletów za przejazd nie mieliśmy. Pozostawało jedyne wyjście: zakraść się na statek i przepłynąć ocean jako pasażerowie na gapę.
Czas konieczny do przemyślenia naszego planu poświęcaliśmy na naukę strzelania z łuku i wyrabianie coraz to lepszych łuków i strzał. Antoś, mając dostęp do warsztatów technicznych i pomoc ojca, robił je coraz doskonalsze.
Naraz zagadnienie przedostania się do Ameryki przestało być zagadką nie do rozwiązania. Sprawiła to książka, jaką otrzymałem od mojej ciotki. Na jej okładce widniał portret Mikołaja Kopernika, a pod nim napis: „Wstrzymał Słońce, wzruszył Ziemię. Polskie wydało go plemię”.
Ziemia się kręci nie tylko dookoła Słońca, ale i dookoła swej osi! Plan był gotowy. Wzniesiemy się w nocy nad ziemię na balonikach, jakie sprzedają na rynku Łukiskim, poczekamy tyle czasu, by Ameryka znalazła się pod nami, puścimy część baloników i wylądujemy. Wszystko zależało teraz od dobrej realizacji pomysłu.
Przekazana mi przez matkę od najwcześniejszego dzieciństwa wskazówka „MYŚL, CO ROBISZ”, obecnie znalazła największe zastosowanie. Ile trzeba mieć baloników? W czym lecieć? Z książki pt. „Balonem przez Australię” dowiedziałem się, że musi być gondola i do niej przywiązany balon. My będziemy mieli wiele baloników. By osiąść na ziemi, gdy już ląd amerykański będzie pod nami, trzeba będzie odwiązać po kilka baloników, aż gondola opadnie.
Przy różnych okazjach otrzymywałem od wujostwa Wojewódzkich dość znaczne sumy pieniężne na zabawki, ale dotychczas tylko je składałem. Znając cenę baloników, wiedziałem, że będziemy mogli zakupić ich odpowiednią liczbę.
Trzeba było również pomyśleć, gdzie budować gondolę i gromadzić baloniki, skąd wzbić się nad ziemię, ile czasu czekać, aby Ameryka podeszła pod gondolę, w którym miejscu wylądować, co zabrać ze sobą – naturalnie żeby jak najmniej obciążyć gondolę.
Jedynym miejscem, nadającym się do zmontowania gondoli, był nasz składzik na przechowywanie jarzyn w zimie, mieszczący się w piwnicach dwupiętrowej oficyny. Jej pierwsze piętro zajmował pułkownik rosyjski, parter państwo Jałowieccy z synem ośmioklasistą. Ten szczęśliwie nas w ogóle nie widział, natomiast jego dwie siostrzyczki, siedmioletnia Lunia i dziewięcioletnia Janka, miały ochotę poznajomić się z nami, podobnie jak syn pułkownika, trzynastoletni Kola. Do tych żywych przeszkód musieliśmy doliczyć dziesięcioletniego syna dentysty.
Budowę gondoli wziął na siebie Antoś-UNKAS, robiąc rzekomo dla mnie klatkę na króliki. Wymiary jej miały wynosić: wysokość jeden metr, podstawa półtora metra na półtora. Dysponowaliśmy dwudziestoma mocnymi listewkami i dyktą, z której miała być podłoga. Wnętrze zamierzaliśmy obić najcieńszym płótnem. Wyposażenie: ciepłe ubranie i dwie nieprzemakalne płachty, 12 strzał i 3 łuki, tabliczka czekolady ŻORŻ BORMAN. Hubkę i krzesiwo uznaliśmy za pewniejsze od drogich „siarczyków”, jak jeszcze niekiedy nazywano w Wilnie zapałki, których jednak zabieraliśmy ze sobą jedno pudełko.
Każdy przedmiot przeznaczony na podróż ważyliśmy i dokładnie zapisywaliśmy, ilu baloników wymaga do uniesienia. Baloniki kupowałem na rynku Łukiskim i by nie wzbudzać zaciekawienia, po jednym przynosiłem w torbie papierowej do naszego składziku. Dla tych samych powodów poszczególne części gondoli UNKAS-Antoś przynosił już po zachodzie słońca.
Z książki „Dzieci kapitana Granta” wiedzieliśmy, co to są równoleżniki i południki na mapach i że południków jest 360. Trudność sprawiało obliczenie czasu koniecznego do przelotu nad Atlantykiem. Ponieważ Ziemia kręci się z zachodu na wschód, a cały obrót trwa 24 godziny, stąd według Antosia, a raczej jego ojca, na jedną godzinę wypada 15 południków. Wilno leży na 25 południku wschodnim i na 55 równoleżniku północnym, ziemia Ameryki zaczyna się gdzieś na 60 południku zachodnim, wobec czego musi pod nami przelecieć 85 południków i to zajmie około 6 godzin (przy 90 południkach podróż trwałaby dokładnie 6 godzin).
Najbardziej baliśmy się przeciwnych wiatrów, mogących nas znieść do morza, ale przy dobrej pogodzie po 6 godzinach musimy być w Ameryce, w miejscowości zwanej Labrador. Wyruszyć postanowiliśmy w bezksiężycową noc o godzinie 11, tak żeby nas nikt nie widział. Ze składzika będziemy musieli wynieść gondolę, przez nią przeciągnąć sznur od bielizny, zamocowany z jednej strony do klonu tuż przy ziemi, a z drugiej do słupa od bramki, przycięty i zawiązany na węzeł w środku gondoli. Po rozwiązaniu sznura gondola wzniesie się do góry.
Najtrudniej będzie wynieść niepostrzeżenie takie mnóstwo baloników. Wszystko nam się udawało – to znaczy nikt się nami dotychczas nie zainteresował. Gondola wyglądała wspaniale, była lekka i mogliśmy się nawet w niej położyć. Wszystkie wiązania były z mocnych szpagatów, a listewki główne spoiliśmy śrubkami.
Bardzo baliśmy się zimna, mając tylko dwie cienkie nieprzemakalne płachty. Koców nie mogliśmy zabierać ze względu na ich ciężar. Z encyklopedii wyczytaliśmy, że w miejscowości Labrador jest dużo dzikich zwierząt: niedźwiedzie i wilki. Na te polować nie mieliśmy ochoty. Tylko na ryby. Mieli tam być Indianie, Eskimosi, Anglicy i Francuzi. To dodało nam otuchy, że ja się z nimi rozmówię. Antoś-UNKAS zaczął w tym okresie „bardzo” zbierać monety, tak że miał prawie dwa dolary w srebrze.
Po miesiącu przygotowań byliśmy według nas gotowi, by wyruszyć na pomoc naszym braciom. Ich siedliska miały się znajdować w okolicach Nowego Jorku. Z Labradoru będziemy zmuszeni wędrować pieszo na południe, żywiąc się rybami i jagodami lub korzystając z pomocy pozostałych tam Indian. O niczym innym nie umieliśmy już myśleć, jak tylko o naszej podróży.
Nareszcie!!! Ciepła czerwcowa bezksiężycowa noc. Wyruszamy. W domu zostawiłem list z wiadomością, gdzie się podziałem, to samo zrobił Antoś. Z wielkim trudem udało mi się, nie budząc nikogo, wydostać przez kuchenne drzwi na klatkę schodową i bez świadków spotkać na dziedzińcu z Antosiem. Ruszyliśmy do składziku. Najpierw ostrożnie, by o coś nie zaczepić, wynieśliśmy we dwójkę gondolę. Gdy zamocowaliśmy sznur mający ją utrzymać przy ziemi po przywiązaniu wszystkich baloników, Antoś-UNKAS pierwszy wsunął się przez celowo rzadsze listewki do wnętrza gondoli, a ja zacząłem wynosić ze schowka po dziesięć baloników. Antoś przywiązywał je natychmiast do balustrady gondoli. Wpadliśmy w zachwyt, gdy gondola zawisła w powietrzu, przytrzymywana już wyłącznie przez sznur. Teraz pozostały do przyniesienia ostatnie baloniki, niezbędne, by gondola uniosła w powietrze nas obu. I oto ja wreszcie wsunąłem się przez rozstawione listewki. To była wielka chwila. Podaliśmy sobie dłonie i powiedzieliśmy z uprzednio przygotowanym ceremoniałem: – LECIMY. HOWGH!
Dziwiliśmy się z Antosiem, że ludzie wolą tygodniami płynąć przez ocean, niż zbudować sobie taki balon jak nasz. Tych dwóch, którzy przelecieli nad Australią, nikt więcej oprócz nas nie naśladował. Antoś przytrzymał rękami sznur, by ułatwić mi rozwiązanie węzła, który nas trzymał przy ziemi.
– JUŻ! HOWGH! – Antoś puścił sznur i gondola poszybowała szybko w górę. Po chwili znaleźliśmy się na wysokości czwartego piętra, oczami pożegnałem nasz balkon. Gdy wzbiliśmy się jeszcze wyżej, poczuliśmy mocny powiew wschodniego wiatru, który unosił nas szybciej w górę. Przez jakiś czas widzieliśmy w niektórych oknach światła i światła ulicznych latarń. Z czasem stawały się coraz dalsze, aż wreszcie znikły w czerni nocy.
Wiatr pchał nas na zachód, co stwierdziliśmy, obserwując dobrze nam znaną konstelację Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazdę Polarną. Zaczęło być bardzo zimno. Ponieważ nie było nic widać, położyliśmy się na dnie gondoli i przykryliśmy płachtami. Zrobiło się cieplej i ogarnęła nas senność. Dumni i zachwyceni spełnieniem naszych marzeń, zasnęliśmy.
Obudził mnie Antoś. Postanowiliśmy zapalić zapałkę, by zobaczyć, która godzina. Było zupełnie ciemno. Okazało się, że jest godzina piąta, a więc spaliśmy jakieś pięć godzin. Gdy zacznie świtać, musi ukazać się ląd. Wody pod nami nie byliśmy w stanie odróżnić od ziemi, trzeba jednak było szykować się do lądowania. Zaczęło szarzeć. Pilnie wpatrywaliśmy się, co jest pod nami. Nagle dojrzeliśmy rzekę i pagórki, wśród których płynęła. AMERYKA! Postanowiliśmy lądować.
– LĄDUJEMY! HOWGH!
Antoś-UNKAS wyjął swój nóż i powoli zaczął odcinać balonik według przewidzianej kolejności. Coraz lepiej już rozróżnialiśmy wysokości pagórków. Szczęśliwie nie widzieliśmy żadnych domów. Antoś coraz szybciej uwalniał gondolę od baloników. Rzeka „rosła nam w oczach”, gondola opadała wolno. Dziwiliśmy się, że rzeka nie przesuwa się do nas, lecz jest nieruchoma. Teraz trzeba było uważać, by wylądować MIĘKKO. Po chwili gondola osiadła pomiędzy trawami. Antoś odciął szybko pozostałe baloniki, by wiatr nie porwał gondoli. Wyszliśmy z gondoli i gdy koniecznie chcieliśmy się zorientować według naszej mapy, gdzie jesteśmy, wyciągnąłem rękę i… obudziłem się. Była godzina siódma. Obudziłem się jak zwykle – o siódmej.
NIWA, MOJA NIWA, NIWA ZOŁOTAJA, ZRIEJESZ TY NA SOŁNCE KOŁOS NALIWAJA.
Tym wierszem w roku 1912 mama rozpoczęła ze mną naukę języka rosyjskiego, dołączając ją do lekcji języka polskiego, historii Polski i arytmetyki. Po nauczeniu się na pamięć tego wiersza zacząłem się uczyć AZBUKI, to znaczy rosyjskiego abecadła, i CZYSTOPISANJA, czyli kaligrafii. Na naukę języka polskiego, historii polskiej i arytmetyki przychodziła moja rówieśniczka Jadzia, córka stolarza. Abyśmy z Jadzią mieli złudzenie, że już jesteśmy w szkole, mama stawiała nam w zeszytach stopnie. Mieliśmy zawsze jednakowe. Same piątki. Jadzia mieszkała bardzo daleko, pod Zakrętem1, i gdy pogoda się popsuła, a Jadzia przeziębiła, sam musiałem podołać ciężarom AZBUKI, STICHOW i CZYSTOPISANJA.
Miałem krótką przerwę w nauce. Ojczym zabrał mnie ze sobą do Woroneża. Kończył w nim budować elektrownię. Po przyjeździe na budowę okazało się, że nie bardzo wie, co ze mną zrobić w godzinach swej pracy. Żebym sam nie nudził się w hotelu, zaprowadził mnie do znajomego batiuszki – popa. Był on bardzo miły i wesoły. Batiuszka, znawca dusz młodzieży, natychmiast potrafił zainteresować mnie swoją ogromną plantacją truskawek i wypuścił samego pomiędzy długie szeregi ciemnozielonych liści, olbrzymiej ilości zielonych truskawek, wśród których raz na godzinę udawało mi się znaleźć jedną różową. Po całym dniu spędzonym na uganianiu się za różowymi truskawkami szybko zacząłem sam robić się jak czerwona dojrzała truskawka, przy czterdziestu stopniach gorączki. Następnego dnia, gdy tylko temperatura spadła, natychmiast wyruszyliśmy do Wilna i musiałem wrócić do mojej NIWY.
Mama dostała pracę w Towarzystwie Rolniczym. Dyrekcja, administracja i park z narzędziami rolniczymi przylegały do posesji naszego domu przy ulicy Zawalnej 7. Towarzystwo mieściło się pod numerem 9. Wkrótce i ojczym zaczął pracować w Towarzystwie Rolniczym. Oprócz tego został sekretarzem Towarzystwa Pomologicznego. Ten tytuł, po „klęsce woroneskiej”, podniósł znów ojczyma w moich oczach na niebotyczną wysokość. Wyobrażałem sobie, że jego gabinet zastawiony jest olbrzymimi biurkami z tysiącami szufladek, w których ojczym w licznych teczkach przechowuje sekrety, dostarczane przez ludzi „pomagających”, stąd nazwa pomologiczne. Najbardziej interesowały mnie owe sekrety w szufladkach, ale rozumiałem, że jeśli obdarzono ojczyma tak wielkim zaufaniem, to nie wypada pytać, jakie to sekrety.
W tym czasie ojczym rozpoczął prace nad statystyką bydła Litwy i Białorusi. Dowiedziałem się o tym, gdy do pokoju ojczyma wniesiono wielki stół kreślarski, oparty na żelaznej konstrukcji z pedałem. Dzięki niemu tablica kreślarska pozwalała się ustawiać w każdej pozycji. Napawały mnie dumą posuwające się po niej na szynach linie, nie mówiąc już o lampie elektrycznej z reflektorem na ruchomym ramieniu, dającym się skracać i wydłużać, oraz że w ogóle coś takiego posiadamy w domu. Praca ojczyma była pionierska. Dotychczas statystyką bydła na tych ziemiach nikt się nie zajmował.
Któregoś dnia ojczym powiedział, że zabierze mnie ze sobą do Towarzystwa Pomologicznego. Pracował w nim wyłącznie po południu. Pojechaliśmy dorożką. Gdy tylko weszliśmy do tego domu, w którym mieściło się biuro, i upewniłem się, że jestem w gabinecie ojczyma – doznałem wielkiego uczucia zawodu, a ojczym z niebotycznych wyżyn zstąpił na ziemię. W jego gabinecie stało zwykłe biurko. Mieliśmy w domu takich kilka. W biurkach były zwykłe szuflady, a w nich zwykłe teczki. W takich, według mnie, nikt sekretów chyba nie przechowuje. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie używają takich wielkich tytułów, a potem okazuje się, że to nic ważnego. Myślałem, że sekretarz znaczy więcej niż generał, więcej może nawet niż książę, bo nigdy nie słyszałem, Żeby ktoś im przekazywał sekrety. Bardzo mi było ojczyma żal, że dali mu tylko tytuł, a nie dali odpowiednich biurek, teczek i sekretów.
Mama, zatrudniona w Towarzystwie Rolniczym, przypomniała sobie zwiedzaną pod Paryżem wszechświatową wystawę kolonii francuskich. Ja nie byłem z nią na tej wystawie z powodu upału i odległości – należało jechać pociągiem – ale pozostało we mnie wspomnienie wielkiej dumy z mojej mamy.
Całodzienne chodzenie po wystawie w słonecznym skwarze, przy tym w nowych, supermodnych białych bucikach z cienkiej skóry, zapinanych prawie do kolan na białe guziki, zmęczyło mamę ogromnie. Opuszczając dworzec w Paryżu, znalazła się na zalanych jeszcze promieniami zachodzącego słońca asfaltowych ulicach, co dopełniło miarki. Mama przeprosiła towarzyszących jej panów, rozpięła guziki i oświadczyła, że pójdzie dalej z bucikami w ręku. Na ulicy paryżanie, na widok tak kroczącej mamy, kłaniali się i bili brawo. Ku zdumieniu towarzyszących mamie panów, również paryżanki wyrażały mamie uznanie, bijąc brawo. W domu ciocia usiłowała pomniejszyć odwagę mamy. Stwierdziła: „Gdybyś nie była taka ładna, nikt by ci brawa nie bił”. Panowie jednak uważali, że jeśli chodzi o aplauz pań, to na pewno odnosił się do odwagi mamy.
Ja w każdym razie byłem z mamy bardzo dumny.
Otóż mama, przypomniawszy sobie tę wystawę, postanowiła urządzić w Wilnie wystawę wyrobów ludowych, sporządzanych na własny użytek: tkanin, przedmiotów z gliny, drewna i żelaza – podobnie jak pod Paryżem prezentowały swoje wyroby ludy czarne, żółte i czerwone z kolonii francuskich.
Projekt mamy bardzo się podobał dyrektorowi Towarzystwa Rolniczego, panu Ignacemu Turskiemu, i na zebraniu Towarzystwa postanowiono taką wystawę urządzić. Wzięła swój początek w naszym mieszkaniu, w dużym pokoju stołowym. Wujaszek i jego koledzy, kończący studia prawnicze na uniwersytetach rosyjskich, podjęli się zbierania eksponatów. Rozjechali się w ich poszukiwaniu. Stopniowo zaczęły przychodzić przesyłane przez nich zebrane przedmioty. Każda nowa przesyłka wzbudzała zachwyt.
Tkaniny były przepiękne, również wyroby z drewna, żelaza i garncarskie. Mnogość zgromadzonych przedmiotów była tak wielka, że przeszła oczekiwania mojej mamy i wszystkich pracowników Towarzystwa Rolniczego. Dla ich wyeksponowania pomieszczenia Towarzystwa Rolniczego były za małe. Z pomocą mamie przyszedł pan Ferdynand Ruszczyc, wówczas sława artystycznomalarska Wilna. Ruszczyc mieszkał z rodziną w Bohdanowie, ślicznym majątku w powiecie oszmiańskim, położonym w pobliżu Różysławia i Siedliszcza. Za swych panieńskich czasów mama bywała tam częstym gościem, wpadał też „Ferdzio” Ruszczyc, opromieniony już sławą wielkiego artysty. W tym okresie szczególnie, jak mówiono, zajęty malowaniem morza i… moją mamą. Mama zaprzeczała temu, mówiąc, że pan Ferdynand ma wyłącznie morze w głowie i – zdaniem jego przyjaciół – „faluje”.