Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Krążownik spod Somosierry" to trzecia książka z cyklu "morskich opowieści", autorstwa Kpt. ż.w. Olgierda Borchardta.
Powstała w odpowiedzi na pytania czytelników po ukazaniu się zbioru opowiadań "Znaczy Kapitan" stanowi jego kontynuację, uzupełnienie i epilog. W książce znajdują się opowiadania o tematach bardzo odmiennych od siebie. Są więc wspomnienia ze szkół morskich w Tczewie i Southampton, z rejsów na żaglowcach oraz statkach handlowych i pasażerskich, przekształconych w czasie II wojny światowej w transportowce wojskowe, wchodzące w skład sił alianckich.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. (58) 536 17 57;
fax (58) 536 17 26
e-mail: bernardinum@bernardinum.com.pl
internet: www.bernardinum.com.pl
Opracowanie redakcyjne: Ewa Ostrowska
Korekta:
Dorota Kobierowska-Dębiec
© Copyright by Ewa Ostrowska
Fotografie z archiwum Ewy Ostrowskiej
Wydanie VII
ISBN 978-83-62994-22-9
All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone
Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowych – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dnie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w Tczewie długo i monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzonych na morzu na statku szkolnym „Lwów”, które mijały jak sen – niepostrzeżenie szybko.
Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na „kursach”, skromniej mówiąc, w klasach dawnej szkoły żeńskiej. Na wniosek organizatora Szkoły Morskiej i jej pierwszego dyrektora, inżyniera morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu 1920 roku gmach ten stał się pierwszą w naszych dziejach Alma Mater Mariniensis, nad którą 8 grudnia 1920 roku po raz pierwszy podniesiono banderę. 21 lipca 1920 zawarto w Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy której fregata o symbolicznej dla nas nazwie „Nest” (gniazdo), wyszukana przez inspektora Szkoły Morskiej, kapitana żeglugi wielkiej Gustawa Kańskiego, stała się „Kolebką Nawigatorów”. Z ostatniego masztu „Nest” zdjęto reje, przekształcając fregatę na bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię, „Lwów”. Pierwszy dwutygodnik literacki uczniów Szkoły Morskiej, nazwany „Stella Polaris”, ukazał się 15 grudnia 1920 roku.
O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obiedzie, podawanym w olbrzymiej sali gimnastycznej, można było pójść do otwartej do godziny szesnastej sypialni i wyciągnąć się na łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej nawiedzała nas nostalgia za domem rodzinnym. Jej punkt kulminacyjny zdarzał się nieodmiennie przy drugim deserze, czyli przy spożywaniu zawartości paczek przysłanych z domu, które tradycyjnie były rozdzielane bez reszty pomiędzy wszystkich kolegów w sypialni.
Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy, uzbrojony w pęk kluczy. Po jego przyjściu należało natychmiast sypialnię doprowadzić do stanu kwitnącego, otworzyć okna, a samym przenieść się na „kurs”. Uczeń służbowy zamykał sypialnię po dokładnym sprawdzeniu jej stanu, za który był odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą.
Na „kursie” rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić nizały się żmudne, wykuwane w codzienności godziny tak zwanego „naumiewania się”.
Przed zabraniem się do nauki na „kursie” wrzało przez dobrą godzinę, zanim wygasły niecierpiące zwłoki sprawy osobiste, nie objęte żadnym regulaminem.
Prawie każdy miał jakieś zamiłowania, nie wszystkie można było podciągnąć pod angielskie hobby, ale cel miały podobny – po prostu dać wytchnienie od ciągłego myślenia wyłącznie o nauce.
Sale „kursowe” były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą liczbą uczniów. W rogu sali przy oknie znajdowała się katedra – podwyższenie wraz z pulpitem. Z przeciwnej strony, pod samą ścianą – trzy rzędy ławek, po kilka w rzędzie. Ławki były podwójne, przeznaczone dla dzieci, tak że z trudem się w nich gnieździliśmy. Między katedrą a pierwszym rzędem ławek znajdowała się niewielka przestrzeń, zajmowana zwykle przez jakąś fechtującą się parę. Szermierki w szkole nie można było uważać za hobby. To był nałóg.
Najładniej na kursie fechtował się „Pigieł”. Po zapuszczeniu wąsów mógłby grać rolę Charłampa i to podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia.
Pigieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem. Podczas obiadów w sali gimnastycznej kwartet w białych tropikalnych mundurach, dyrygowany przez Pigła, grał najnowsze przeboje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie należały Słodka dziewczyna z Barcelony i Brawo bis.
Pigieł rozpoczynał „naukę własną” od kilkunastominutowej zaprawy szermierczej – dłużej jego przeciwnik nie wytrzymywał serii bolesnych trafień w żywe ciało. Każde trafienie było zawsze wytwornie odsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia piekły przez kilka dni, ale to nigdy nie wpływało na zmniejszenie liczby walczących.
Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch następnych szermierzy, którym się wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem, zdobywającym nieprzyjacielski okręt, Pigieł potrafił pędzlem wyczarować soczystą akwarelę, po czym spokojnie zabrać się do nauki.
Miejsce od okna na pierwszej ławce zajmował „Dyzio”, wiecznie zatopiony w ornitologii lub dziełach Darwina w języku francuskim. Dyzio, zawdzięczający swój przydomek Żeromskiemu, władał rękawicami bokserskimi i przez to jego bębenki w uszach musiały być popękane, miał bowiem pierwszy stopień muzykalności. W języku szkolnym oznaczało to, że „rozróżnia, kiedy grają, a kiedy nie”. Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny piłki nożnej w szkole i najlepszym znawcą literatury rosyjskiej.
Obok Dyzia siedział stale zajęty sprawdzaniem ścisłości swych wyliczeń „Zakochany”. Do osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi potrzebna mu była kwota dwu tysięcy trzystu dwudziestu pięciu złotych i piętnastu groszy. Jej posiadanie pozwoliłoby mu się ożenić i być szczęśliwym. W tę sumę wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i dla żony. Na razie miał odłożoną na ten cel kwotę, którą wyrażały trzy ostatnie cyfry, przy czym pierwszą oddzielał od dwóch pozostałych przecinek.
W ławce środkowej gnieździł się „Szklany Człowiek”. Ten w niewiadomy sposób nauczył się podczas swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle władać językiem angielskim. Wszystkie wykłady stenografował, a nazwę Szklanego Człowieka zawdzięczał Dyziowi, który twierdził o nim: żeby się nie rozbić, wyobraża sobie, że nosi na głowie szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak sztywno i ostrożnie.
Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na „kursie”, uczący się „na siłę”, a nie „na rozum”, tak zwany „Semafor”. Z powodu braku podręczników polskich musieliśmy się posługiwać podręcznikami w językach obcych. Semafor nienawidził nowych nazw i starał się wszystkie spolszczyć lub zmieniał je na nazwy dawniej przyswojone. Roczniki astronomiczne, z grecka zwane efemerydami, nazwał – równie grecką nazwą – hemoroidami. Funkcji trygonometrycznej o łacińskiej nazwie semiversus nie nazywał inaczej, jak imponującą mu od dzieciństwa grecką nazwą semafor.
Nie mniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dyrektor szkoły, który ze złotymi medalami ukończył wydział nawigacyjny i inżynierię morską. Skoncentrowana w nim na takim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera budowy okrętów wprawiała Semafora w zrozumiałą panikę podczas odpowiedzi.
Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją istniejącą wyłącznie w wyobraźni dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć przez długie i uporczywe powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor stosował i przy innych przedmiotach, czym o mało nie przyprawił inspektora Szkoły Morskiej o ciężką chorobę.
Inspektor wykładał praktykę morską, był – jak wszyscy inni – wymagający, a ponadto drobiazgowo dokładny. Pewnego razu Semafor, odpowiadając inspektorowi na pytanie, w jaki sposób ładuje się na statek zwierzęta, połączył ze sobą nieodpowiednio wykute na pamięć zdania. W rezultacie dowiedzieliśmy się, że należy ładować na statek świnie powiązane w pęczki za ogony. Inspektor, słysząc to, najpierw poczerwieniał, potem zrobił się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co wówczas do siebie powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą.
W środkowym rzędzie, w ławce pod ścianą, zasiadali „żbik” i „Witkosio” – żywy dowód prawa, że bieguny różnoimienne się przyciągają. Żbik kipiał w życiu codziennym, Witkosio w marzeniach. Żbik był głównym partnerem Dyzia do bicia w bębenki w uszach i kopania piłki przy każdej okazji. Witkosio w tym czasie odbywał w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie tylko uczyli się angielskiego.
Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana – od pierwszych liter nazwisk – „Becejotka”. Stowarzyszenie owo dwa razy w tygodniu odbywało zebrania. Na każdym takim zebraniu obowiązywało półgodzinne przemówienie, które z nieznanych powodów zawsze nazywało się „inauguracyjne”. Przemawiający, w dowód wdzięczności za wysłuchanie jego półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną tabliczkę czekolady i obdzielał nią wytrwałych słuchaczy. W stowarzyszeniu wyróżniały się dwie wybitne indywidualności: „ce”, który grał na gitarze i na beku, jako obrońca, w drużynie piłki nożnej, i „ka”, który dążył do wyimaginowanego przez siebie ideału człowieka morza wyposażonego w idealną wiedzę nawigacyjną. „Ka”, jako wspólny wyrzut sumienia całego stowarzyszenia, cierpiał z powodu niedoskonałości „Becejot” w pracy nad sobą i nadaremnie usiłował je porwać własnym przykładem, będąc przy tym bratnią duszą inspektora. Obaj zamęczali wszystkich, zmuszając do systematyczności i dokładności w nauce i pracy. Dwójka, „be” i „jot”, nie ściągała na siebie swym zachowaniem szczególnej uwagi.
Katedra w rogu sali była niekiedy przedmiotem sporów. Stwarzała bowiem dogodne warunki dla rozłożenia na pulpicie papierów i swobodę ruchów dzięki siedzeniu na krześle. Ci, którzy prowadzili rozległą korespondencję, starali się wejść w jej posiadanie, rezygnując z odpoczynku i drugiego deseru w sypialni, aby przed przyjściem innych zająć to wspaniałe miejsce. Najczęściej na katedrze można było zobaczyć ze stosem listów, skoroszytami oprawnymi w skórę, kolekcją różnokolorowych laków i świecą w lichtarzu pochłoniętego pisaniem wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej a obecnie naszego kolegę „Sforzę”.
Jego ród od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza dźwigał na swych barkach obowiązek, z dziada pradziada przechodzący na młodsze pokolenie, utrzymywania łączności pomiędzy szeroko rozgałęzioną rodziną. Sforza był biegły w sfragistyce (wyraz ten niesłychanie drażnił Semafora). Chodziło po prostu o znajomość nauki o pieczęciach. Oceniając hierarchię rodową, stosował odpowiedniej barwy lak. Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzędu otrzymywały od niego listy pieczętowane odpowiednio stonowanym białym lakiem. Przyciemniał barwę laku, gdy blask i dostojność danej osoby przyćmiewały się w jego oczach. Czerwonego laku Sforza nie używał nigdy, dowodząc, że jest przywilejem poczty. Potrafił w długich wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i Francji. Mówił o finezji posługiwania się arsenałem lakowym. Na przykład samo nieco skośne odbicie herbowego znaku wyrażało zerwanie stosunków z daną osobą, pomimo że z treści listu nie można było tego wywnioskować.
W miarę rozwoju korespondencji zaczynała mu się ona wydawać zbyt ograniczona. Krewni i znajomi nie byli dostatecznie silnie rozsiani po świecie. Sforza zatem wystarał się o międzynarodowy kod filatelistyczny i zaczął korespondować ze wszystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym powodzeniem cieszyły się u niego malutkie wysepki, możliwe do wyszukania tylko na szczegółowych mapach o dużej skali. Osoby jednak, z którymi nawiązał w ten sposób korespondencję, nie były tak znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii, Jerzy V, szuka nabywcy na jedną z wysp w kanale La Manche, stanowiącą jego prywatną własność, Sforza natychmiast napisał na kancelarię jego królewskiej mości i zaczął prowadzić pertraktacje w sprawie nabycia tego królewskiego zakątka. Do szkoły przychodziły listy, w których „król” tytułował go: comte. Otrzymywał wspaniale ilustrowane konspekty w imponujących oprawach. Ilustracje dawały wyobrażenie o uroku i pięknie wyspy. Wieczorami studiował na podstawie dostarczonych bilansów dochody i rozchody, jakie go czekały w przyszłej rezydencji. Proszono go w listach o wyznaczenie portu, do którego mógłby zawinąć po niego motorowy jacht królewski, by nasz comte mógł naocznie się przekonać o walorach oferowanej mu wyspy. Sforza stale odkładał termin podróży w charakterze królewskiego gościa i tylko skrupulatnie odejmował i dodawał, siedząc na katedrze, kolumny cyfr. Znużony tą czynnością, zbierał starannie swoją kancelarię i ustępował miejsca niecierpliwie czekającemu na nie „Mistrzowi Magii”.
Mistrz stawał na katedrze, kłaniał się wytwornie, jak gdyby zamiast kilkunastu kolegów miał przed sobą audytorium złożone z doborowej publiczności. Przemówienie swe rozpoczynał niezmiennie od słów: „proszę państwa” i demonstrował przywiezione z domu „eksponaty” lub znajdujące się pod ręką przedmioty, które jego słowa zmieniały w rzeczy niezwykle cenne, niekiedy wprost cudowne lub genialne.
Wystąpienia były makabryczne, bo demonstrował trupie czaszki: małe i duże. W jednej ręce trzymając wysoko mniejszą czaszkę, głosem pełnym przejęcia i wiary w to, co mówił, wyjaśniał, że jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy ten miał lat jedenaście. – Na czaszce – mówił Mistrz, wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami – już w tym okresie widać zapowiedź genialności, co potwierdza w całej rozciągłości ta tu właśnie leżąca większa czaszka poety, którą udało mi się zdobyć.
Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw aktualnych. Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do zabezpieczania szyb przed rozbiciem po otwarciu okna i półmetrową drewnianą linijkę z podziałką milimetrową, Mistrz objaśniał, że jest to instrument niedawno przez niego wynaleziony, z którego pomocą rozwiązywanie rachunku różniczkowego i całkowego jest dosłownie igraszką dla dzieci.
– Proszę państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja pochodna w prawej ręce. Jeśli przesunę swą funkcję pochodną, która dozna pewnego przyrostu, to i jej funkcja dozna odpowiedniej zmiany. Różnice przy przesuwaniu są tak niezmiernie małe, że nie możemy ich nawet nazwać „różnicami”, lecz „różniczkami”.
Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez swe wartości maksymalne i minimalne. Inaczej mówiąc, jeśli pochodna funkcji równa się zeru, przykładam mniejszą część mego uniwersalnego suwaka do jednego z końców linijki, wówczas moja funkcja przechodzi przez minimum lub maksimum, które – jak wspomniałem – każde dziecko odczyta na linijce.
Jeśli krzywo trzymam linijkę, posuwając mniejszą część suwaka jako styczną – to prowadzę styczną do krzywych, wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek stycznej.
Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuję momenty, w których kolejno znajdowała się moja mniejsza część suwaka, to znajdę zależność drogi y od czasu x, a moja pochodna oznacza prędkość w danym czasie x.
Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło się tak szybko, że ruch ten państwo mogą uważać za jednostajny.
Jeszcze parę słów o tajemniczej całce. Jak państwo nie zdążyli nawet zauważyć, różniczka była nieskończenie małym przyrostem funkcji. Cała moja funkcja to suma przyrostów. W ten sposób możemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej linijki. W tym wypadku dokonalibyśmy wspólnie całkowania, naturalnie w oznaczonych granicach, a rachunek całkowy jest odwrotny do różniczkowego. Czego państwu dowiódł mój suwak uniwersalny.
Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycznymi cieszyły się wyczyny Mistrza z kulą do ciskania. Ciężka, kilkufuntowa kula toczyła się jak żywa z jednej ręki wzniesionej i wykręconej do tyłu, tworzącej nad katedrą jak gdyby ramię krzyża, przetaczała się nad łokciem, wtaczała się na bark i nad ugiętą w tym momencie szyją przechodziła na drugi bark, by po wyciągniętej drugiej ręce, tworzącej ramię krzyża pochylone ku podłodze, znów przetoczyć się nad łokciem i wpaść w rozstawione palce drugiej ręki.
Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczynała się toczyć z powrotem w kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój rozpoczęła. Był to najbardziej efektowny numer, jaki dawał mu całkowicie zasłużony tytuł „Mistrza Wielkiej Magii”.
W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki na kursie. Coraz mniej poświęcano czasu na hobby. Niektórzy uczyli się do późna w nocy, inni wstawali o godzinie czwartej rano. Woźny, pełniący służbę w nocy w gmachu, otrzymywał ze zbliżaniem się egzaminów coraz więcej kartek, na których z małymi zmianami dotyczącymi szczegółowych danych widniał następujący tekst: „Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie czwartej rano. Sypialnia siódma, drugie łóżko od ściany z prawej strony”.
Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szkołę – innego wyjścia nie było. Szkołę zaczynało na kursie trzydziestu. Dotychczas kończyło ją, poczynając kolejno od daty otwarcia, piętnastu, trzynastu, dziewięciu, siedmiu.
Należało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które nie uznawało powiedzenia „jakoś to będzie”.
Egzaminów bali się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wyprowadzaniu wzoru z dewiacji lub astronawigacji, ale nieunikniona klęska wisiała nad Mistrzem Magii. Mistrz z łatwością żonglował różniczkami, lecz nie mógł opanować języka angielskiego.
Już na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wykładowcy języka angielskiego, kapitana austriackiej Marynarki Wojennej, żonatego z Angielką, którego córka Betty cieszyła się ogromnym powodzeniem. „Ona jedna – mówili – może ciebie uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli powie ojcu: mój ci jest, mój ci jest. Byłoby zupełnie tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać rolę Danusi, a ty Zbyszka”.
Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierunku, wobec czego jedyna droga ratunku, jaką widzieli koledzy, została zamknięta z powodu jego samobójczej miłości skierowanej nie do Betty. Był to „śmiech przez łzy”, ale tylko do momentu, w którym trzeba było zdawać egzamin.
Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się wymawia. Czytając tekst angielski, wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał słowa rdzennie polskie. Od dzieciństwa przyswojonej litery „i” jak „i” nie potrafił zmieniać na „aj”.
„Z jakiej racji AJ?” – to była dla niego prawdziwa magia.
Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności opanowania zasad wymowy, gramatyki i składni angielskiej, uznając niektóre z nich za zbyt zawiłe. Ale Mistrz dystansował nawet tych najsłabszych – wszystko, co dotyczyło języka angielskiego, było dla niego już nie zawiłe, ale wręcz, jak sam to określał, mgliste i nieuchwytne.
Pomimo jednak nieuniknionej i oczywistej dla wszystkich klęski Mistrz Magii postanowił walczyć. Szykował się do egzaminu pisemnego.
Ponieważ nauczenie się na pamięć kilkudziesięciu wypracowań przerabianych w ciągu lat, a właściwie „wkucie” ich pisowni, przekraczało możliwości ludzkie, nawet jeśli się nosiło zasłużony tytuł Mistrza Wielkiej Magii, Mistrz doszedł do wniosku, że ze wszystkich tematów można ułożyć jeden temat uniwersalny, zmieniając wyłącznie tytuł. Mógł to być „Wyciąg z dziennika okrętowego o wypadku z marynarzem”, „Pamiętnik marynarza”, „Moja najciekawsza przygoda”, „List do przyjaciela”, „Raport do władz w obcym porcie o wypadku z marynarzem”, „Mój przyjaciel Eddy”, „Mój pierwszy dzień na statku”. Opracowany z pomocą wszystkich kolegów temat przepisywał nocami. Tyle czasu poświęcił na opanowanie tego ćwiczenia, że mógłby nawet odtworzyć identyczny tekst pisany alfabetem chińskim.
Zaczęły się egzaminy. Egzamin z języka angielskiego odbywał się w największej sali. Kapitan, wykładowca i ojciec Betty w jednej osobie, zdumionym wzrokiem wodził za piórem Mistrza piszącego „Raport do władz portowych o wypadku, jaki miał miejsce na statku”. Wykładowcy wydawało się, że śni na jawie, to znów, że jest świadkiem cudu. Bez niczyjej pomocy Mistrz zapisał dwie strony arkusza egzaminacyjnego i był pierwszym abiturientem, który ukończył pracę z języka angielskiego. Prawdopodobnie z tym samym wrażeniem snu na jawie i uczestniczenia w cudzie kapitan godził się wewnętrznie na ocenę pracy: dostatecznie z plusem; z następującą uwagą: stopień zmniejszony, ponieważ wypracowanie nie jest napisane ściśle na temat.
Pozostawał jeszcze egzamin ustny. Do komisji egzaminacyjnej z języka angielskiego należeli: delegat ministerstwa, inspektor i kapitan jako egzaminator.
Ojciec Betty miał zapisane w swym notesie wszystkie odpowiedzi Mistrza, niestety ani jedna z nich nie była dostateczna. Mistrz wlókł się przez szkołę z tą jedną dopuszczalną dwójką, jak z kulą u nogi, żeby teraz ostatecznie go uziemiła.
Przed rozpoczęciem egzaminu ustnego Mistrz poprosił kolegów, by się zorientowali, czy delegat ministerstwa zna angielski.
Koledzy, którzy już zdawali, twierdzili, że według nich delegat na pewno angielskiego nie zna, ponieważ podczas egzaminu rozmawiał z inspektorem po francusku, a z kapitanem po niemiecku. Mistrz, słysząc to, ożywił się i poszedł przygotować się do odpowiedzi.
Zjawił się na sali egzaminacyjnej wyprasowany i wymuskany. Wyglądał, jakby zstąpił z witryny okiennej najlepszego magazynu mód. Zameldował się przewodniczącemu, wyraził postawą „salut” dla delegata i stanął przed egzaminatorem.
Dobre błękitne oczy ojca Betty na jego widok okryła mgła smutku. Inspektor, który miał miękkie serce i nie mógł patrzeć na zarzynanie ludzi, wstał i odszedł do okna.
Mistrz miał przed sobą teraz dwóch ludzi: delegata i egzaminatora. Na delegata Mistrz patrzył z taką jasną ufnością i uprzejmością, że od razu zwrócił na siebie szczególną jego uwagę, wygrywając na punkty pierwsze wrażenie swą postawą idealnego abiturienta.
Głowa egzaminatora przechyliła się boleśnie na bok i kapitan ze smutkiem w głosie powiedział po angielsku, podając Mistrzowi otwartą książkę:
– Proszę przeczytać biografię Waszyngtona.
Mistrz zabrał się do czytania. Modulował bez zarzutu i przestankował. Czytał tak, jak umiał najlepiej po polsku. Napisane „the” to „the”, napisane „be” to „be”, nie żadne tam „bi”. Niewysłowione cierpienie malowało się na twarzy kapitana. Rozpamiętywał cały okres nauki tego ucznia i wiedział, że tak się musi TO skończyć.
Mistrz czytał. Ponieważ egzaminator nie przerywał, czytał coraz płynniej i coraz ładniej. Wreszcie skończył. Moment ten zaakcentował stuknięciem obcasów. Wykonał lekki skłon tułowiem w kierunku delegata ministerstwa, położył książkę przed egzaminatorem i zastygł w postawie wyrażającej wizję jasnej przyszłości.
Delegatowi podobał się świetnie uszyty mundur i doskonała budowa abiturienta, wytwornie zawiązany krawat. Cała sylwetka mówiła sama za siebie. Delegat nie miał wątpliwości, że ze wszystkich dotychczas zdających ten przeczytał podany mu tekst najlepiej.
Z sympatią przyglądał się przyszłemu oficerowi marynarki. Egzaminator odebrał książkę z rąk abiturienta, a potem z rezygnacją w głosie zadał śmiertelny cios, mówiąc po angielsku:
– Proszę opowiedzieć, co pan właśnie przeczytał.
Po otrzymaniu tego polecenia Mistrz pozwolił sobie przyjąć postawę „lekko-spocznij”. Wzniósł do góry oczy, jak gdyby chciał gdzieś w nieskończoności zobaczyć Waszyngtona.
Twarz egzaminatora okryła się żałobą. Mistrz Magii skupiał się. Za chwilę miły uśmiech pojawił się na jego ładnej twarzy. Z tego uśmiechu można było wyczytać całkowite opanowanie tematu i znajomość przedmiotu. Ze swobodą mówcy, rozumiejącego ważność intonacji, każdej pauzy, przyciszania głosu przy sprawach smutnych i podnoszenia tam, gdzie się mówiło o zwycięstwach, rozpoczął biografię Waszyngtona:
– Uoszington… ej bi si di i ef dżi. Uoszington dablju eks uaj zet. Kej… el em en ou pi, Uoszington ej bi si di i ef dżi. W dosłownym znaczeniu brzmiało to tak: Waszyngton… a, b, c, d, e, f, g. Waszyngton w, x, y, z. K… l, m, n, o, p, Waszyngton a, b, c, d, e, f, g.
Mistrz znał na pamięć alfabet angielski, ale wymowa jego była tylko trochę zbliżona do angielskiej, poza tym udało mu się zapamiętać wyrażenie nearly stationary, oznaczające stanie na żaglowcu w dryfie, to znaczy z tak ustawionymi do wiatru żaglami, że stanie prawie w miejscu. Mówił dalej o pierwszym prezydencie Stanów Zjednoczonych ze swobodą i dużą dozą zachwytu:
– Nirli staszjonery, Uoszington… kej el em en ou pi Uoszington ej bi si di i ef dżi. Kej el em en ou pi Uoszington ej bi si di. Uoszington.. eks uaj zet nirli staszjonery, Uoszington dablju…
Na twarzy egzaminatora pojawił się wyraz osłupienia i zastygł. Widać było na niej jeszcze ślady chęci protestu, ale usta skamieniały w tym momencie i nie zdołały ani nic powiedzieć, ani się zamknąć. Mistrz Magii już cztery razy postawił w dryfie Waszyngtona. Waszyngton stał się jedną z liter alfabetu, której można było się spodziewać po każdej literze. Zjawiał się nieoczekiwanie wśród samogłosek lub stawał przed literami oznaczającymi same niewiadome. Do świadomości egzaminatora, który jeszcze słyszał, dochodziły dźwięki „a be ce de Waszyngton, iks igrek zet Waszyngton, ku er es, Waszyngton – stanąć w dryf”. Gdy Mistrz mówił o tym stawaniu w dryfie wielkiego wodza, podnosił głos i grzmiał, jak gdyby słowa te miały oznaczać wygrane bitwy.
– Uoszington nirli staszjonery eks uaj…
Zadowolenie i uznanie dla swej wymowy, zauważone w wyrazie twarzy delegata, podnieciły Mistrza jeszcze więcej. Mówił coraz bardziej modulując. W momencie gdy delegat nachylił się do egzaminatora, by przerwać niepotrzebne sprawdzanie tak wspaniałych wiadomości i opanowania języka angielskiego, Mistrz sam zdecydował na pełne wyrazu zakończenie:
– U o s z i n g t o n eks uaj zet.
Nazwisko wielkiego prezydenta w funkcji pierwszej litery przed trzema literami symbolizującymi w matematyce niewiadome zwieńczyło jego karierę w biografii według Mistrza Magii, podkreślonej na zakończenie wypowiedzianym z naciskiem ZET.
Z lekka uderzył obcasami i skłonił się delegatowi.
Delegat był zachwycony. Zrezygnował ze słuchania pytań z gramatyki lub składni, jako wręcz błahych. Sam zamiast egzaminatora podziękował Mistrzowi za wspaniałą znajomość angielskiego i za wkład pracy w opanowanie języka morskiego, widoczny w jego odpowiedzi.
– Bardzo dobrze – wyraził wobec uśmiechniętego Mistrza swą opinię egzaminatorowi, który nie odzyskał jeszcze mowy i tylko z dużym wysiłkiem potrafił wyszeptać do abiturienta:
– Thank you. Dziękuję.
W sumieniu kapitana toczyła się teraz walka pomiędzy obowiązkiem a podziwem dla przytomności umysłu i zimnej krwi abiturienta. Wreszcie zwyciężyło w nim zrodzone podczas egzaminu przeświadczenie, że ten człowiek i w życiu da sobie radę z angielskim.
Nastąpiła potem jeszcze długa rozmowa z delegatem na temat stopnia. Delegat był oburzony surowością egzaminatora w stosunku do tak świetnego ucznia.
– Chyba nie zachodzą tu osobiste antypatie, panie kapitanie – zaniepokoił się delegat ministerstwa.
Szlachetna twarz kapitana wykluczała podobne podejrzenie.
Do rozmawiających podszedł inspektor, z którym wspólnie po długich sprzeciwach ze strony delegata ustalono stopień zaledwie dostateczny.
Conrad opisał charakterystyczne zdarzenie, jakie miało miejsce na żaglowcu, na którym był starszym oficerem.
Stali zakotwiczeni na redzie. Na pokładzie rufowym kapitan czekał na szalupę, by się nią dostać na ląd. Nagle w trakcie rozmowy z Conradem kapitan wyjął z kieszeni batystową chusteczkę i starł z lakierowanej powierzchni poręczy kilka osiadłych na niej drobinek pyłu.
*
W Marynarce Angielskiej był zwyczaj, że dowódca, jeśli chciał, by jego okręt wyglądał jak najładniej, kupował na własny koszt najlepszy gatunek farb i kazał nimi malować swój okręt. Jeden z admirałów – bardzo popularny i obdarzony poczuciem humoru – zobaczył z mostku, jak trębacz Królewskiej Piechoty Morskiej najspokojniej oparł się o tylko co wyemaliowaną za prywatne pieniądze wieżę armatnią. Admirał rozejrzał się, czy go ktoś nie widzi, podszedł do trębacza i tuż za nim stanął przy wieży. Z wyrazem twarzy Atlasa dźwigającego na sobie całą kulę ziemską admirał rzekł do trębacza:
– Już wszystko w porządku, królewski, możesz teraz spocząć, cały ciężar tej wieży ja wezmę na siebie.
*
Na powracającym z paroletniej podróży do kraju żaglowcu francuskim drugi oficer wiózł jako „lekką kontrabandę” dwanaście wspaniałych serwet, misternie splecionych z bardzo rzadkich okazów gąbek. Wszyscy koledzy na żaglowcu podziwiali te serwety jako coś najpiękniejszego, co się znalazło w tej podróży na ich fregacie, a co musiało kosztować nabywcę fortunę.
Fregata przygotowywała się, jak mogła, by wyglądać odświętnie w chwili przybycia do macierzystego portu. Od jabłek na maszcie po dziób i rufę wszystko na niej było świeżo pomalowane. Okazało się jednak podczas porannego zmywania pokładów, że lakier na nadbudówkach na rufie został spryskany słoną wodą. Należało to zmyć gąbką zwilżoną w słodkiej wodzie, by nie uszkodzić lśniącej powierzchni.
Bosman zawiadomił, że po tak długiej podróży wyczerpały się zapasy gąbek i szmat bawełnianych. Zmycie soli z użyciem szczotek lub płótna żaglowego oznaczało zniszczenie świeżo położonego na drewnie nadbudówek lakieru. Bosman wpadł w rozpacz.
Drugi oficer, słysząc o beznadziejności sytuacji spowodowanej wyczerpaniem się materiałów w tak długiej podróży, nie zawahał się ani chwili.
Następnego dnia rano bosman rozdzielił do zmywania nadbudówek… sześć przepołowionych wspaniałych serwet drugiego oficera.
*
Wkrótce już rok,
A my wciąż żeglarzami
Wśród wichrów sztormowych i fal.
Morze za nami I morze przed nami,
A w sercu tęsknota i żal.
Śpiewaliśmy z coraz większym przejęciem słowa piosenki ułożonej przez naszego kolegę Poczobutta.
Rok jeszcze nie minął, ale nasza podróż z Morza Śródziemnego do kraju dobiegała końca. Szykowaliśmy się, by wejść do macierzystego portu podobnie jak w innej piosence:
Dziś rankiem poważnie i dumnie
Do portu zawinął nasz „Lwów”.
Na rejach i masztach tak tłumnie,
Na ląd dostaniemy się znów.
Wszyscy byli zajęci doprowadzaniem naszego żaglowca szkolnego do stanu świetności. Brakowało na nim wszystkiego, nawet farb i pędzli. Zamiast odświeżać nową farbą – myliśmy tak długo, aż stara wyjrzała spod osadu soli.
Zmywało się możliwie delikatnie lekkim mydlikiem z nieznaczną domieszką sody; potrzebna była do tego jeszcze „pucbola”. Straszne to, zniekształcone słowo oznaczało odpadki nici bawełnianych, używane na statku do mycia malowanych i lakierowanych powierzchni nadbudówek, które w czasie rejsu pokrył osad soli. Zmywało się go bardzo ostrożnie tą „pucbolą” zanurzoną w słodkiej wodzie. I jedno, i drugie było na „Lwowie” luksusem.
Zabiegi kosmetyczne naszego barku rozpoczynaliśmy od mycia jabłek na czubkach masztów. Jabłka, końce masztów i rej malowane były na biało, kolumny i reje na kolor ciemnożółty. Wszystko to należało obmyć teraz przed przyjściem do Gdyni słodką wodą i tą dawno wyczerpaną „pucbolą”. Była w nas krucha nadzieja, że „Bosmanek” i żaglomistrz mają pewne zapasy tych skarbów ukryte w swych kojach. Żaglomistrz rozpoznawał dotykiem palców gatunek stali, z jakiej igła była zrobiona, i jaki pędzel jest najlepszy. Wiadomo było, że najlepsze pędzle, najlepsze igły do szycia żagli, najlepsze rękawiczki do szycia płótna żaglowego i ta „pucbola” znajdują się pod poduszkami i pod materacami dwóch Janów. Świadomość, że mają to tuż koło siebie, pozwalała im spać spokojnie.
Koja żaglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a któryś z nas przyszedł poprosić o jakiś skarb pierwszej potrzeby, należało się wyspowiadać, co się stało z otrzymaną niedawno igłą, pędzlem lub nićmi. Jak jeden, tak i drugi, gdy rozstawali się z dawanym nam przedmiotem, dawali go „spod serca”, żegnając wzrokiem swój skarb, który najpierw wszechwiedząca ręka wyszukała pod poduszką lub pod materacem. Pod tym względem obaj byli zgodni, pomimo że powierzchownością i usposobieniem różnili się całkowicie. Zgodnie też zmuszali nas do błagania o każdy ze schowanych u siebie skarbów. Spowodowane to jednak trochę było tym, że niektórzy z nas, gdy trafił się do roboty dobry pędzel lub igła, chcieli je zachować na przyszły raz. Wiedzieliśmy, że nasz kolega, „Starzec”, mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę do szycia i parę najlepszych igieł, bo „nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęście, że mu się znów dostaną do roboty”. Na ogół wszyscy woleli wysłuchiwać strasznych przepowiedni o ich smutnej przyszłości, niż oddać pędzel, z którego nie wyłaziły włosy i nie odkręcała się nitka. W takich wypadkach każdy zdecydowanie twierdził, że „utopiłem” lub „spadł mi z rei do morza”.
Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesłychanie zwinny. Po rejach i masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało. Żaglomistrz spędził dwa lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo na tamtejszym Morzu Weddella. To była dopiero egzotyka.
Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opowiadania. Godzinami słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciągnących się setkami mil morskich górach lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i płaskich, o żegludze w zawiejach śnieżnych, o niewiarygodnych mrozach i zmyślnych pingwinach.
Niestety perły opowieści również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i prośbach, gdy udało się zdobyć miejsce w ich kabinie, na które wszyscy czyhali.
Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa „waju” – i tak to do niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, jak nie nazywano go inaczej, tylko „Waju”. Był surowy. Nasze tłumaczenie, że nie zrobiliśmy czegoś „za dobrze”, ponieważ „lenistwo jest rękojmią zdrowia”, kończył uwagą: „Waju od tego lenistwa będzeta w środku czysto zgniłe”.
Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia artystą malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca, niż szorować cegłą pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym nieróbstwie, broniliśmy się, mówiąc: „Zapatrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza”. Po takim oświadczeniu należało bardzo szybko uciekać z zasięgu głosu żaglomistrza i zrezygnować przynajmniej na przeciąg dwóch dni ze słuchania opowiadań o życiu na Antarktydzie.
Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesiątki jednak musiał ważyć znacznie więcej niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglomistrz był żywym obrazem chudego „wilka morskiego”, Bosmanek przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł również uchodzić za kraba lub żółwia morskiego.
Jego dłonie już się nie rozchylały i były przedmiotem naszej szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu. Pokrywała je warstwa tak grubej skóry, że podejrzewaliśmy, iż Bosmanek nie czuje przez to liny w ręku. Miał sumiaste wąsy, czerwonobrązowe policzki i wiecznie uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego twarde słowo „bosman” nie pasowało do Bosmanka. Za to olbrzymia „pierś marynarska” – na lądzie to nazywają brzuchem – była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią przygnieść mocniej, niżby się można było spodziewać, co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, linach rozciągniętych pod rejami, chodził Bosmanek jakby z namaszczeniem – wydatna „pierś marynarska” w niczym mu nie przeszkadzała.
Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich kabinie. Przechodzący koło niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosmanka. Otworzył drzwi i zobaczył go stojącego na stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające o burtę musiały naprawdę potężnie bić w tę „pierś marynarską”, Bosmanek bowiem ratując „Lwów” od zalania wodą, nie przestawał ryczeć. Wspólnymi siłami opanowali sytuację. Wyrwali okrągłe siedzenie stołka, owinęli je kocem i zatkali nim iluminator, podpierając jednocześnie drągiem.
Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich. Przydawały się one przy każdej zbiorowej pracy na pokładzie, gdy zachodziła konieczność zgranego wysiłku wielu osób. Były więc piosenki na długie pociągnięcia i na krótkie; na sztormową pogodę i na świeży wiatr; nocne i dzienne; na kabestan i na fał obermarsa. W takich momentach Bosmanek promieniał. Usiłowaliśmy mu pomagać, ale nasze wysiłki były bardzo blade. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w podróżach dookoła Cabo Tormentoso lub Tierra del Fuego.
Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich przebywał wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu bezapelacyjnie do Waju – to całą Afrykę jednomyślnie przyznawaliśmy Bosmankowi.
W naszej wyobraźni Bosmanek długie lata spędził wśród plemion murzyńskich, znał wiele ich obyczajów, posiadł też znajomość „języka murzyńskiego” i w tym zakresie stał się naszym nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie, który potrafił w mgnieniu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił, gdy jego uczniowie tym językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas słownik Bosmanka nie był sprawdzany przez żadnego lingwistę, ale służył nam wystarczająco dobrze do porozumienia się z Bosmankiem.
Gdy się chciało wyrazić najwyższy podziw, zadowolenie, zachwyt, adorację, uwielbienie i w ogóle wszystko, co było pozytywne, dobre, miłe, przyjemne, wystarczyło powiedzieć: O! Mu-ku-ru!
Wszelkie zaś przeciwieństwa, wszystko, co niedobre, zepsute, gorzkie, brzydkie, niesmaczne, rozpaczliwie nieprzyjemne, godne pożałowania, beznadziejne, co wyrażało żal lub sytuację bez wyjścia – dało się oddać okrzykiem z rozmaitą intonacją: A! Mojka-ka!
Jeśli nie było to ani jedno, ani drugie, można było skwitować sytuację powiedzeniem: No kucziwa. Oznaczało ono: nie wiem; nie rozumiem; nie umiem, nie potrafię; nie mam o tym najmniejszego wyobrażenia, nie mam o tym pojęcia; nie dam ci odpowiedzi; radź sobie sam; uważaj, jak lepiej.
Tym językiem mogli porozumiewać się z Bosmankiem tylko ci, których sam tego nauczył. Natomiast takie słowa, takie wykrzykniki, powiedziane przez tego, którego Bosmanek sam osobiście nie wtajemniczył w ich znaczenie, były uważane za wielki nietakt.
Z okazji uroczystości, rocznicy podniesienia bandery na „Lwowie” czy przejścia równika, można było usłyszeć marsze w wykonaniu żaglomistrza 1 Bosmanka. Żaglomistrz grał na harmonii ręcznej, Bosmanek używał wyłącznie murzyńskiego tam-tamu – przeważnie była to duża pokrywa od głównego kotła, w którą uderzał marszpiklem lub fitem. W dniach powszednich oba te narzędzia służyły do robienia splotów na linach stalowych i włókiennych. Trudno było powiedzieć, kto grał lepiej. Obaj byli artystami. Większość z nas uważała, że Bosmanek jest mistrzem nad mistrzami. Wiele ludzi potrafi grać mistrzowsko na harmonii, ale wydobyć odpowiednie dźwięki, w których czuło się rytm całej Afryki, na to trzeba było spędzić przynajmniej kilkadziesiąt lat na żaglowcach, i to znaczną część przy wybrzeżach Afryki lub na jej rzekach.
Zbliżała się Gdynia. Pozostały do obmycia pociągnięte lakierem nadbudówki na pokładzie rufowym. Należało to zrobić bardzo delikatnie, z użyciem miękkiej, nowej „pucboli” i słodkiej wody. Wszystkie szmaty prywatne już dawno zużyliśmy na te potrzeby – w kabelgatach były pustki. Mieliśmy nadzieję, że na pewno Bosmanek ma jeszcze gdzieś pod głową przynajmniej jedną uncję tych bawełnianych odpadków.
Wysłany po nią, stanąłem przy koi Bosmanka, który wypoczywał jeszcze po nocnej wachcie.
– Panie bosmanie – zacząłem błagalnie – została do obmycia nawigacyjna, ale nie ma nigdzie ani kawałeczka „pucboli”, może pan bosman da jeszcze choć garsteczkę. Bosmanek siadł na koi i słuchał mojej prośby, kiwając swą okrągłą głową.
– Może pan bosman poszuka jeszcze pod poduszką, może coś gdzieś zostało. Skończylibyśmy sprzątać przed śniadaniem. Nawigacyjna aż popielata od soli. Cała nadzieja w panu, panie bosmanie. Żaglomistrz powiedział, że on już w ogóle nie ma i przysłał do pana. Jak pan bosman nie da, to nawigacyjna pozostanie taka pokryta solą.
Czekałem na skutek mego rozdzierającego przemówienia. W myślach widziałem, jak Bosmanek się przekręca na bok i szuka pod poduszką lub materacem. Nie mógł przecież dopuścić do szorowania lakieru szczotką lub płótnem żaglowym.
Ale Bosmanek siedział nieporuszony. Jego błękitne oczy przestały się uśmiechać. I naraz usłyszałem straszny wyrok:
– A! Mojka-ka! A! Mojka-ka! Zabierałem się do wyjścia, gdy mnie powstrzymał:
– Czekaj!
W jego oczach zobaczyłem naraz taką wesołość, że ucieszyłem się samym tym widokiem. Pełen ulgi widziałem już, jak Bosmanek przewraca się na swą „marynarską pierś” i wydostaje z tajemniczego zakątka olbrzymi kłąb pożądanej „pucboli”.
Nic podobnego nie nastąpiło. Natomiast… Bosmanek chwycił za rękaw swej ogromnej nocnej koszuli, kilkakroć potężnie szarpnął i cały rękaw zsunął się z jego atletycznej ręki. Pozostał w postrzępionej koszuli i uśmiechając się pod wąsem, podał mi zwinięty materiał z jednym słowem:
– Masz!
Uczułem naraz, że robi mi się koło serca bardzo ciepło i że Bosmanek jest mi tak drogi jak „Lwów”. Wyszeptałem:
– O! Mu-ku-ru!
Silny wiatr dmący z wejścia do Kanału Angielskiego zmusił nasz stary żaglowiec szkolny „Lwów” do rzucenia kotwicy przy wschodnim wybrzeżu Anglii, by przeczekać zmianę kierunku wiatru. Młodsi oficerowie „Lwowa”, będący starszymi kolegami uczniów zaokrętowanych na tę podróż, mieli odmienne zdanie co do tego czekania na wiatr aniżeli komendant i starszy oficer.
– Zamiast nudzić się na kotwicy, poszlibyśmy dookoła, pomiędzy Szetlandami i Wyspami Owczymi – mówili. – Obeszlibyśmy z daleka to biskajskie cmentarzysko żaglowców i nie czekali na poniżające dla nawigatora zmiłowanie wiatru.
Tegoroczni absolwenci, którzy odbywali swą ostatnią podróż na białym barku szkolnym, szykując się do egzaminu praktycznego, gorąco popierali starszych kolegów-oficerów.
Podróż jednak „dookoła” Szkocji to szmat drogi, nawet w porównaniu do całej tegorocznej podróży, której terminów musieliśmy dotrzymać. Szliśmy na Morze Czarne, do Konstancy, gdzie mieliśmy – na specjalne zaproszenie młodocianego króla Rumunii, siedmioletniego Michała – swą obecnością uświetnić rumuńskie Dni Morza.
To przypadkowe miejsce zakotwiczenia naszego barku szkolnego było wyjątkowo zajmujące, ponieważ wskutek pływów bezustannie zmieniał się tutaj kierunek i szybkość prądu jak również głębokość, która pozornie nigdy nie odpowiadała głębokości podanej dla tego miejsca na mapie.
W nawigacyjnej uczniowskiej kipiało od wertowania atlasów prądów, tablic pływów, roczników astronomicznych i tablic nawigacyjnych. Każdy absolwent musiał kilka razy przeprowadzić własnoręcznie sondowanie i zanalizować różnicę pomiędzy głębokością podaną na mapie a odczytaną przy sondowaniu. Były to tak zwane ćwiczenia „redukcji sondy” i „zera mapy”. Zero mapy – brzmiące tajemniczo – oznaczało poziom morza, do którego odnoszą się głębokości podane na mapie morskiej. Poziom morza, zależny od chwilowego pływu, stwarzał warunki do dyskusji, który stan wody uznać za niski, i wobec tego każde państwo morskie uważało za punkt honoru podawać odmienny dla swych wybrzeży, ku niewymownej męce uczniów szkół morskich.
W nawigacyjnej słychać było przeważnie głosy dwóch „wiecznie” ze sobą się kłócących – Dyzia i Pigła.
– Jak ci się już wszystko będzie zgadzało do jednej tysięcznej milimetra, to ci rozwalę ten genialny umysł – pienił się Dyzio. Pigieł, słuchając obietnic Dyzia, uśmiechał się niefrasobliwie i głośno zachwycał swymi genialnymi wynikami obliczeń.
– Dyziu, posłuchaj tylko, wyliczyłem z dokładnością do pół minuty moment wysokiej wody w odniesieniu do Dover, interpolację przeprowadziłem z dokładnością do jednej tysięcznej, obliczyłem dla tego momentu odległość Księżyca i Słońca od Ziemi oraz ich deklinację do dziesiętnych minuty, wziąłem pod uwagę warunki atmosferyczne i pływ burzowy oraz wszystkie wiatry mogące mieć wpływ na stan wody tutaj i wiejące w ciągu ostatniego tygodnia przy zastosowaniu spirali Ekmana.
– Pigieł, przestań. Przestań, bo nie wytrzymam! – krzyczał Dyzio tak głośno, że słychać go było na całym pokładzie.
Ale Pigieł w dalszym ciągu upajał się swoimi obliczeniami i swą genialnością, nie docenianą przez żadnego z kolegów. Dotychczasowe jego wyczyny przyniosły mu w rezultacie przydomek „Pigłu”, który powtarzany szybko raz po raz ujawniał swe istotne znaczenie. Wówczas jeszcze nikt nie podejrzewał w Pigłu światowej sławy malarza, którego wystawę będzie otwierał Bernard Shaw, nikomu nie przeszło przez myśl, że wystawi swe obrazy w Royal Academy i jako nadworny malarz królowej Elżbiety II odbędzie z nią podróż na Bermudy. Na razie Pigieł potwierdzał swym gadaniem przysłowie perskie, że „dobry kogut w jajku pieje”.
O tym pianiu w jajku Sforza piał ułożony przez siebie dwuwiersz:
Wielki Pigłu jestem JA,
Wnet miraże wam pokażę.
O! la! la!
W tym okresie Pigieł potrafił wyrażać swe miraże biegle w trzech językach, oprócz rodzimego. Według słownictwa tego samego Sforzy Pigieł z jednakową łatwością „naigrywał się” na fortepianie i skrzypcach, „gimnastykował się”, dyrygując orkiestrą kameralną, którą sam zorganizował, werbując do niej co muzykalniejszych kolegów, oraz ilustrował podręczniki wydawane przez wykładowców Szkoły Morskiej, piórkiem i tuszem wyczarowując wspaniałe żaglowce. Z czasem te żaglowce znalazły się w wydanych przez Pigła w języku angielskim książkach pt.: Jak malować żagle i morze oraz Jak malować swój statek.
Zdolności i oryginalność, a zwłaszcza nos i umiejętność władania szpadą, przyczyniły się do tego, że wielu chciało w nim widzieć sobowtóra Cyrana de Bergerac.
Sforza dowodził, że nos Pigła przypomina żagiel topsel, którego w odpowiednim momencie, przy nadchodzącej burzy życiowej, Pigieł nie potrafi zwinąć, co powoduje częste dryfowanie całej jego osoby w stylu Casanovy.
Najwspanialsze jednak były Pigła paczki żywnościowe, otrzymywane z domu. Przeważały w nich, nigdzie niespotykane, kabanosy. Sforza twierdził, że są tak długie jak sam Pigieł i jego soliter, który mu nie pozwala zmienić swego wyglądu chodzącego żywego wyobrażenia głodu w Indiach.
Jeśli paczka żywnościowa dla Pigła została dostrzeżona na czas, to bywał on natychmiast wiązany. Kabanosy swoje oglądał wyłącznie z daleka, a Sforza tłumaczył mu, że marnotrawstwem byłoby karmienie takimi pysznościami solitera.
Solitera zrodziła oczywiście bujna wyobraźnia Sforzy, absolwenta szkoły filmowej. Jeśli podczas podróży zbytnio nie kołysało, Sforza grał z powodzeniem rolę oficera nawigacyjnego. Podczas kołysania grywał, również z powodzeniem, człowieka obezwładnionego chorobą morską, sam jeden na scenie, w którą zamieniał się nielubiany przez nikogo szpitalik okrętowy.
W szpitalnej koi grywał także rolę szczęśliwego Tantala, sycącego się widokiem przyjaciół raczących się sporządzanymi specjalnie na jego podróż sarnimi cąbrami, szynkami dzików i wielu innymi specjałami, gdyż Sforza od rodziny z błot pińskich otrzymywał przed wyjściem w podróż olbrzymie zapasy, jak gdyby wyruszał na wyprawę krzyżową. Poleskie ostępy kryły tyle zwierza, że te specjały były tam dosłownie „bezcenne”, ale na statku ich „bezcenność” nabierała potocznego znaczenia.
Przy koi Sforzy kłócili się często, ale już na zupełnie inne tematy, Dyzio i Pigieł. Kiedyś tematem kłótni Dyzia z Pigłem były ptaki. Dyzia interesowały stale takie kwestie, jak przyczyna długości szyi żyrafy, dlaczego słoń ma trąbę lub czym lot jaskółki różni się od lotu wróbla. Szukał odpowiedzi na te męczące go pytania, czytając dzieła Darwina w języku francuskim. Sforza, który znał nieomal na pamięć wszystkie opowiadania morskie Claude’a Farrère’a i Pierre’a Loti, nie darzył sympatią Darwina i wyrażał obawy, że Dyzio, oddający się z zapałem studiom nad dowodzeniami Darwina, zechce sprawdzić to wszystko, czego się naczytał i gotów zamieszkać na stałe na jakimś drzewie w Afryce, by stać się praprzodkiem.
Pigła interesowała wyłącznie barwa upierzenia ptaków, podobnie jak barwy kwiatów. Przyczyny tworzenia się barw wiązał z kształtem ich właścicieli i szerokością geograficzną miejsca ich zamieszkania, według wyimaginowanej przez siebie teorii równowagi barw. Dyzio wyprowadzał wszystkie barwy od przystosowania się do warunków życia. Sforza z przejęciem obalił teorie obu opowiadaniem o wspaniałej kolekcji wędrownych ptaków brodząco-bekasowatych Machetes pugnax, których rzadkie okazy posiadali jego znajomi osiadli wśród bagien Pińszczyzny.
– Pigłu – mówił Sforza – jakaż równowaga barw, skoro ani jeden samiec tego samego kształtu nie ma tego samego koloru upierzenia podczas godów. A według twojej teorii, Dyziu, akurat na szerokości błot pińskich muszą w maju zjawiać się te ptaki i każdy z nich musi się ubrać na ten okres w odmiennego koloru kapturek i kryzę. Miraże. Jakie przystosowanie się do warunków życia, jeśli podczas toków potrafią godzinami wyczyniać wszystko na niby, udając najbardziej zażarte walki. Nie widziałem jednak nigdy, żeby podczas takiej walki jeden z nich skrzywdził drugiego. Wspaniali aktorzy, nawet nie rycerze podczas turnieju, potykający się dla przypodobania się swej damie serca. Ich damy przyglądają się tym harcom, ale każdy z nich ma tych dam kilka.
Słabością Dyzia, odrywającą go od studiów nad dociekaniami Darwina, były dzieła Gorkiego, których pełne wydanie w oryginale woził stale ze sobą. W osobie Dyzia nie podejrzewano przyszłego profesora ekologii, a najmniej – przyszłego dostojnika.
Niekończące się dysputy pomiędzy Dyziem i Pigłem zmieniały swój temat w zależności od miejsca, w którym były prowadzone. Podczas przedłużającego się postoju w oczekiwaniu na wiatr sprzeczki w nawigacyjnej były coraz żarliwsze:
– Pigłu, jeśliś taki mądry, powiedz, jakie jest zero mapy przyjęte przez Japonię.
– Średnia najniższa niska woda – bez zająknienia odparł Pigieł.
– Miraż, Pigłu, miraż – cieszył się Dyzio. – Nic podobnego, indyjska niska woda syzygijna. No ale powiedz wobec tego, jakie jest zero mapy przyjęte przez Indie Holenderskie? No?
– Indyjska niska woda syzygijna – powtórzył Pigieł usłyszane przed chwilą od Dyzia zero mapy japońskiej.
– I znów twój miraż nad miraże. Nawet nie śniłeś nigdy o takim zerze. Średnia półroczna najniższa niska woda. Ale do trzech razy sztuka. Powiedz, Holendrzy…
– Odczep się, Dyziu – zirytował się Pigieł. – Daj mi spokój.
– Oho! Nie dam – znęcał się nad nim Dyzio. – Jak ci znów wypadnie dokładność stanu wody do jednej tysięcznej milimetra, to cię jeszcze raz przeegzaminuję, choć i tak stwierdziłem, że nic nie umiesz.
Na szczęście „Lwów” wybrał kotwicę i ruszył przez Kanał Angielski z wizytą do siedmioletniego króla.
Wszystkie zajęcia mogące się przydać absolwentom w przyszłości, a nawet stawianie i zwijanie żagli, były wykonywane z zapałem, natomiast mycie, malowanie i czyszczenie mosiądzu należały do prac objętych ukutym w szkole powiedzeniem: „Lenistwo jest rękojmią zdrowia”. Jeśli któryś z absolwentów nie piastował godności starszego nawigacyjnego lub służby bosmańskiej, to zanim przyszła jego kolej na jedno z tych stanowisk, uważał siebie za pasażera wolnego od robót porządkowych. Wobec tego że w tym roku było o kilku absolwentów więcej niż godnych ich stanowisk, wolni od służby wymyślili samobójczą zabawę podczas wachty. W odpowiednim momencie jeden z nich ukazywał się na ścieżce życia komendanta, i to z rękami nie zajętymi pracą. „Wybrańca losu” typowano oczywiście drogą losowania. Pozostali za najbliższą nadbudówką obserwowali straszliwy moment rzucenia się komendanta na poświęconą mu ofiarę.
Przerażenie ofiary było zawsze wielkie, ponieważ komendant nie znosił na pokładzie ludzi, którzy nic nie robili. Co prawda etykieta morska była na statku przez wszystkich ściśle przestrzegana i w miejscu, gdzie ktoś pracował, nigdy nikt nie przebywał bezczynnie, a jeśli go zaskoczono śpiącego i nawet odpoczywającego przed wachtą, każdy natychmiast przykładał rękę i pomagał „pracerzom”. Komendant jednak doskonale wiedział, że część absolwentów jest nieuchwytna i zabijał czas polowaniem na sztuki bardziej wyrafinowane w próżnowaniu.
Po upolowaniu absolwenta nigdy nie było wiadomo, jakimi drogami potoczą się myśli komendanta i co z tego wyniknie. Bardzo często wszystko zależało od miejsca spotkania z przeznaczeniem, miejsce zaś ustalano z góry.
Tytuł komendanta statku szkolnego przywędrował z francuskiej marynarki i znalazł z łatwością zastosowanie na „Lwowie”, ponieważ starszy i drugi oficer byli – podobnie jak komendant – kapitanami żeglugi wielkiej. Mówienie do nich „panie poruczniku” było degradowaniem ich zasłużonej rangi. Tytułowanie wszystkich kapitanami naruszało bezapelacyjne prawo do tego tytułu zawarowane dla kapitana statku, wywołując niezadowolenie wyrażane przez poprzedniego kapitana zdaniem: „Znaczy tytułomania”. Obecnie tytuł komendanta jasno określał stanowisko i godność, pozwalając jednocześnie na odpowiednie tytułowanie starszego i drugiego oficera.
Obecny komendant dzięki swej przygodzie z łodzią podwodną1, na której dobrowolnie zatonął, by nie zostawić załogi bez dowództwa, po czym po opanowaniu paniki z leżącej już na dnie łodzi wyrzucił na powierzchnię pozostałych przy życiu ludzi i wydostał się sam – miał nieograniczony kredyt na „rozszarpywanie” rzuconych mu ofiar. Ofiary zaś nie miały prawa nosić w sercu urazy do komendanta za słyszane określenia dotyczące ich osoby. To była gra.
Według Sforzy siła komendanta miała swe źródło w lęku przed nim, podobnie twierdzili Murzyni we Wschodniej Afryce, że „lęk przed lampartem jest jego siłą”.
Sam Sforza, gdy los przeznaczył go na ofiarę, przed nadchodzącym komendantem przysiadł ze strachu na pokładzie, dotykając obu rękami bezlitośnie gładkich i czystych desek pokładu.
Gdy straszny krzyk: „Dlaczego nic nie robicie?” przeniknął ciało Sforzy, ten odzyskał nagle mowę i wyjaśnił, że właśnie szuka przecieku na pokładzie, że właśnie w tym miejscu zawiodło kalfatrowanie, to znaczy uszczelnienie przestrzeni pomiędzy deskami za pomocą pakuł i specjalnej masy zwanej pakiem. Że właśnie on, Sforza, czuje się powołany do wyszukania tego zupełnie niewidocznego dla oka przecieku, ale przeciek bez wątpienia jest, ponieważ w tym miejscu woda kapie mu do hamaka.
Sprawa ta niesłychanie zainteresowała komendanta, który natychmiast kucnął obok Sforzy, by lepiej zobaczyć to słabe miejsce swego statku. Przeciek był tym ciekawszy, że kalfatrowanie wykonał przed miesiącem doskonały specjalista od tych spraw, cieśla okrętowy Owsik. Nad głową nieszczęsnego potomka Sforzów i Bogu ducha winnego cieśli zawisła groźnie burza. Szczęściem nagła zmiana wiatru zmiotła nagromadzone chmury.
Sforza twierdził, że poświęcił Owsika, by ratować swoje życie. Komendant nigdy nie wracał do rzeczy przeszłych, przyszłość przynosiła tyle nowych i ciekawych spraw, że na tamte nie miał po prostu już czasu.
Była jednak jedna rzecz, która komendanta stale drażniła i o której pamiętał – to ubiór Dyzia. Ubiór, który w zasadzie niby niczym się nie różnił od ubioru pozostałych kolegów. Każda jednak jego część miała swoistą indywidualność, podobnie jak sam właściciel, i żyła swoim odrębnym życiem. Pomimo że wszystko było uszyte specjalnie na Dyzia, całość sprawiała wrażenie, że została zdjęta z kogoś innego. Komendant nie mógł się pogodzić z wyróżniającą się indywidualnością ubioru Dyzia, toteż między nim i Dyziem dochodziło często z tego powodu do ożywionej konwersacji. A ponieważ w takich rozmowach głos Dyzia przypominał dziwnie głos komendanta, przypadkowi słuchacze mieli zawsze dużo uciechy.
W tej podróży Dyzio wylosował miejsce na rostrach, na których stał szybkobieżny dziesięciowiosłowy kuter reprezentacyjny. Całe rostry były w zasięgu wzroku komendanta stojącego na rufie. Dyzio, zgodnie z zasadami gry, stanął na rostrach i stał na nich tak długo bezczynnie, aż komendant zainteresował się jego osobą. Aby odwrócić uwagę od swej garderoby, która stale była tematem dyskusji i zyskiwała coraz bardziej ujemną opinię, Dyzio złapał do ręki nieopatrznie pozostawiony na rostrach termometr do mierzenia temperatury wody. Na pokładzie pod rostrami leżało jeszcze płócienne wiadro, jedno z tych, jakie wyrabialiśmy na statku. Dyzio, udając, że nie widzi zainteresowania komendanta swoją osobą, przyłożył sobie termometr do ucha.
Na ten widok komendant zawołał wielkim głosem:
– Chaleraa! Co wy robicie?
„Cholera” w żadnym wypadku nie odnosiła się do Dyzia. Był to radosny okrzyk myśliwego, przekonanego, że zwierzyna mu nie ujdzie. Był to wykrzyknik przyjazny.
– Słucham, czy idzie, panie komendancie! – swym podobnym do komendanta głosem odkrzyknął Dyzio.
– AAAaaaa!!! – zawirowało w powietrzu. – Powtórzcie, coście powiedzieli! – wyrzucił z siebie purpurowy komendant.
– Słucham, czy idzie, panie komendancie. Słucham, czy nie popsuty.
Na to posypał się na Dyzia grad określeń i porównanie do jadalnego ryjącego czworonoga, który – według komendanta – miał tak samo znać się na pomarańczach, jak Dyzio na termometrach. Komendant nie używał polskiej łaciny, przekładając nad nią grekę. Schowanych za nadbudówką absolwentów uderzyło w uszy nowe słowo idiotropos, w dźwięcznym języku rodzimym Odyseusza znaczące tyle co „osobliwy”.
Wobec tego że termometr nie powinien się był znajdować na rostrach, zainteresowanie komendanta przeniosło się szybko z Dyzia na domniemaną osobę mogącą tam zostawić termometr. Pozostawione wiadro natychmiast naprowadziło gromowładną falę na barki roztrzepanego młodszego nawigacyjnego, do którego należało mierzenie temperatury wody, dzięki czemu Dyzio wyszedł z opresji obronną ręką i zszedł z rostrów do codziennego życia na „Lwowie”.
Lawirując wśród wysp greckich i białych szkwałów, „Lwów” dotarł do Morza Czarnego, złożył w przewidzianym czasie wizytę młodocianemu królowi, zabrał nowy narybek kandydatów i rączo zawrócił do domu, zatrzymując się na chwilę dla odpoczynku w Algierze. Egzotyczna bandera „Lwowa” i jego wiek wzbudziły ogromne zainteresowanie najwyższych sfer Algierii. Możność zwiedzenia starego żaglowca pod nigdy niewidzianą banderą przyciągnęła nawet sfery dyplomatyczne w osobach kilku dystyngowanych pań i panów.
Sylwetka przygotowanego do wyjścia na ląd Pigła przypominała Podbipiętę z ogolonymi wąsami i zwróciła na siebie uwagę oficera służbowego, który natychmiast przydzielił Pigła do oprowadzania dyplomacji po statku. Właśnie całe towarzystwo stało na rufie „Lwowa”, podziwiając strzelistość jego masztów i pajęczynę olinowania, gdy nieopodal spadł jakiś ptak zmęczony długim lotem nad morzem. Panie pierwsze zwróciły na niego uwagę, zainteresowane pięknym upierzeniem. Ptak bezsilny leżał na pokładzie.
Pigieł, zgadując życzenie pań, podniósł ptaka i usiłował zademonstrować rozpiętość jego skrzydeł. W tej samej chwili pojawił się goniony ciekawością Dyzio ze służbowej wachty. W wiekowym drelichu, zmęczony, był owocem zakazanym na rufie podczas wizyty zwiedzających, i to w obecności komendanta.
Po historii z termometrem Dyzio nie istniał w wyobraźni komendanta jako homo sapiens mariniensis i należał już, przez swe zainteresowanie Darwinem, do praszczurów ludzkiego rodu. Widząc go teraz ubranego w coś, co kiedyś można było nazwać drelichem, komendant poczuł w sobie wzbierającą nawałnicę. Dyzio zaś, gdy usłyszał skierowane do Pigła pytanie, na które ten nie mógł odpowiedzieć, przejęty widokiem leżącego na jego rękach ptaka, zaczął płynną i poprawną francuszczyzną objaśniać pochodzenie ptaka, jego zwyczaje i przyczynę obecnej tragedii. Wymienił cały rodowód po łacinie i tak się zapamiętał w opisywaniu tego rzadko spotykanego okazu, że zapomniał o komendancie. Mówił z taką werwą i znajomością przedmiotu, że oczarował całe towarzystwo. Pytania już teraz sypały się jedno po drugim. Dyzio był w swoim żywiole. Pokazywał kształty pazurów i dziobu, upierzenie i cechy charakterystyczne dla tego gatunku. Gdy była mowa o barwach, musiał odstąpić na chwilę głosu Pigłowi, który rozwinął przed słuchaczami swoją teorię równowagi barw.
Całe towarzystwo na rufie wydawało się nie dostrzegać niedostatków w ubiorze Dyzia. Wszyscy byli wyraźnie zdumieni nieoczekiwanym wykładem i jego wysokim poziomem.
Gdy wyczerpał się cały temat przelotnego ptaka, uśmiechnięty i zadowolony komendant spytał Dyzia, wskazując przy tym na Pigła:
– Który z was lepszy ornitolog, wy czy on?
– On – bez chwili namysłu odpowiedział Dyzio.
– Mnie się wydaje, że chyba wy – uśmiechając się pod wąsem, powiedział komendant. – Bo wy cały czas mówiliście.
– O nie, on jest lepszym ornitologiem, panie komendancie – upierał się Dyzio.
– Dlaczego on? – dziwił się komendant. – Czy on też tak dużo studiuje jak wy? Czy więcej od was? – pytał dalej.
– Nie, panie komendancie – odpowiedział Dyzio – ale on zjada jajecznicę z trzydziestu jaj, a ja tylko z piętnastu.
Dalsza rozmowa, pomimo obecności bardzo dystyngowanego towarzystwa z dyplomacji, zakończyła się wybuchem śmiechu, z którego jednak można było wyłowić dźwięk greckiego słowa, przypominającego określenie „osobliwy”.
W ciągu ośmiu dni bezustannego wschodniego wiatru mieliśmy możność doznać wszelkich wrażeń, będących ongiś udziałem żeglarzy na dużych żaglowcach a uzależnionych od humorów ich kapitanów. Można by je zawrzeć w granicach okręt-piekło i pływający dom rodzinny.
Kapitan naszego szkolnego żaglowca, łudząco podobny do współczesnego mu komika filmowego, Maxa Lindera, był tylko odrobinę mniej zabawny od tego popularnego artysty. Cechowała go natomiast genialna umiejętność błyskawicznego przechodzenia od nastroju kapitana z okrętu-piekła, wołającego wielkim głosem: „Kobiety mam zamiast oficerów! Trzy dni już jesteśmy w morzu, a jeszcze nie widziałem krwi na pokładzie!”, do nastroju żony kapitana z pływającego domu rodzinnego, troszczącego się nie tylko o załogę, ale i o przygodnie opadłe na statek ptaki. Nie należy przy tym mylić „pływających domów rodzinnych”, na których surowe życie marynarskie łagodziło ciepło domowego ogniska, wnoszone przez kapitańskie żony o wielkim i dobrym sercu, z „kurzymi fregatami”, gdzie rządziły również żony kapitanów, lecz całkowicie pozbawione serca.
Mieliśmy na stażu w tym rejsie oficera marynarki wojennej o gołębim sercu, co zdecydowało, iż podjął się opieki nad kilkoma gołębiami, które – zabłąkane na Atlantyku – opadły na pokład naszego żaglowca idącego na Morze Czarne.
Podczas wykonywania zwrotu przez sztag, gdy cała załoga stała przygotowana do brasowania foka, to jest obrócenia wszystkich rei na przednim maszcie za pomocą lin zwanych brasami, usłyszeliśmy oczekiwaną komendę, wydaną wielkim głosem kapitana przez tubę mosiężną, wyczyszczoną do granic wytrzymałości metalu:
– Fok doookołaaa! I zaraz ten sam głos zawołał:
– Panie Popieeel! Dlaczego gołębie wody nie maaająą?
W ciągu tego strasznego tygodnia każdego ranka na kursie nord ukazywały się przed bukszprytem naszego żaglowca wierzchołki gór Sierra Nevada, zaróżowione promieniami słońca. W nocy, na kursie south, przed bukszprytem mrugało do nas światło latarni morskiej Alboran. Wszystkie nasze zwroty przez sztag, wykonywane co sześć godzin podczas lawirowania na południku wysepki Alboran, nie dawały pożądanego rezultatu: wschodni wiatr nie pozwalał na przebicie się ku szerszym wodom Morza Śródziemnego. Jak wskazówka w zegarku, co sześć godzin bukszpryt pokazywał zidentyfikowany już przez nas szczyt Cerro de Mulhacén, a następnie – Alboran, latarnię morską lub jej światło.
Przez pierwsze cztery dni z zapałem ćwiczyliśmy oversztagi opromienione miłym uśmiechem naszego kapitana. Piątego dnia jego humor uległ gwałtownej zmianie. Kapitan zaczął szukać winnych tego, że już piąty dzień nie możemy się posunąć na wschód nawet o jeden kabel.
Winni okazali się przede wszystkim sternicy, bo nie dość ostro sterowali na wiatr, oraz wszyscy uczniowie, bo zbyt opieszale brasowali reje. Z tej przyczyny przy każdym zwrocie traciliśmy, cośmy teoretycznie zyskali przez sześć godzin posuwania się kursem siedem rumbów do wiatru.
Kapitan zaczął szaleć. Strasznym głosem obwieszczał nam, że nic nie umiemy robić, że sam chyba będzie za nas sterował. Każdy się dowiadywał, że wszystko, co w tej chwili wykonuje, robi nie po marynarsku, bez pojęcia, źle. I wtedy, w chwili największego krzyku kapitana, któryś z uczniów zaśpiewał:
– Pyton szaleeeje! Pyton szaleeeje! A więc kapitan został Pytonem. Po dokonaniu porannego zwrotu, gdy nasza wachta zajęta była zmywaniem i szorowaniem pokładu na rufie, w otwartych drzwiach kajutkompanii2 ukazał się kapitan:
– Aaaa, chalera! Nawet myć nie umiecie porządnie! Szczotki nikt nie wie, jak trzymać!!!
Nie dokończyliśmy słuchania opinii o naszej pracy. Wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy szczotki i biegiem pognaliśmy na dziób, pod bak – do naszego ustępu, śpiewając po drodze:
– Pyton szaleeeje!
Zaledwie zatrzasnęliśmy drzwi „budynku bez okienek i kominka”, usłyszeliśmy tupot nóg biegnącego za nami oficera wachtowego. Natychmiast złapaliśmy za klamkę, nie pozwalając mu wejść do środka. Czwarty oficer był naszym starszym o jeden rok kolegą. Trzymaliśmy mocno drzwi, więc musiał rozpocząć z nami pertraktacje:
– Chodźcie na pokład – namawiał – wracajcie do roboty!
– O, nie! Nie może tak być! Zapędź wpierw Pytona pod pokład!
– Zwariowaliście?!
– Zapędź Pytona! Umrzemy tu z głodu, ale nie wyjdziemy, zanim go nie zapędzisz pod pokład. Innego wyjścia nie ma!
Nie mogąc się z nami dogadać, poszedł na rufę. Miał tak grobowy wyraz twarzy, że Pyton, ze swym dobrym sercem, zaniepokoił się:
– Nu, co się stało? – spytał.
– Wachta boi się pana kapitana!
– Dlaczego sie bojo?
– Pan kapitan powiedział, że nic nie umieją robić, więc się boją.
Sobowtór Maxa Lindera uśmiechnął się:
– Nu, to ja pójda do kabiny.
Do naszego przybytku zastukał uczeń nawigacyjny z radosną wieścią, że nie ma Pytona na pokładzie. Wróciliśmy więc do roboty, do szorowania pokładowych desek. Musieliśmy się śpieszyć, by odrobić stracony czas.
Akurat gdy już wszystkich ogarnął wielki zapał, ukazał się na pokładzie kapitan. Na jego widok, bez komendy, rzuciliśmy szczotki i pędem zbiegliśmy po trapach na śródokręcie, by skryć się pod bakiem.
– Chalera! Naprawda sie bojo! – doszedł nas radosny okrzyk. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy naszego kapitana wchodzącego do pomieszczeń oficerskich. Wróciliśmy do roboty.
Wiatr wciąż nie zmieniał kierunku: east, stale east!
Po południu wydawało się nam, że szał Pytona doszedł szczytu. Z okrzykiem: „Chalera! Trzeba złożyć ofiarę, żeby wiatr się zmienił!” zerwał z siebie wspaniałą olbrzymią lornetkę, nabytą za pieniądze z trudem oszczędzane przez kilka lat, i nim ktokolwiek zdołał się zorientować, cisnął ją za burtę. Czekając na skutek tej ofiary, doczekaliśmy się szóstego dnia bezustannie wiejącego wschodniego wiatru.
Szósty dzień rozpoczął się również od cicho nuconej pod nosem piosenki: „Pyton szaleje”. Pierwsza wachta cierpliwie znosiła niepochlebne opinie o swojej pracy, głośno wypowiadane przez kapitana.
Po śniadaniu ci, którzy zajęci byli w pobliżu rufy, usłyszeli znajomy głos kapitana, komenderującego donośnie samemu sobie:
– Aś! dwaa! aś! dwaa! Głos dochodził z dolnych pomieszczeń na rufie. Kapitan zazwyczaj jedynie w porcie, z okazji „spotkania się” z wąsem od brasów foka z lewej burty, sam sobie podawał komendy. Wąs, długości około pół metra i grubości ramienia, odlany z żelaza, służył do zwiększania kąta pomiędzy końcami rej a miejscem zamocowania brasów. Umieszczony był na śródokręciu, tuż pod relingiem, prostopadle do lewej burty statku. Przed wielu laty został lekko zgięty. Zgięcie było znikome i nikomu w niczym nie przeszkadzało, z wyjątkiem kapitana.
W porcie, jeśli kapitan miał wolny czas i „spotkał się” z wąsem, natychmiast zabierał się do jego prostowania. Wołał trapowego i wielkim głosem rozkazywał:
– Przynieście młot z maszyny!
Ubrany w biały, nakrochmalony mundur, w sztywnym kołnierzyku i krawacie siadał okrakiem na relingu i zwracał się do trapowego:
– Nu, dawajtie młot! Następnie z okrzykiem „aś!” – podnosił młot oburącz nad sobą i na „dwaa!” – opuszczał go na wąs. Były to chwile wielkiego wypoczynku na statku. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest kapitan. Przez godzinę słychać było donośne „aś! dwaa! aś! dwaa!”.
Po godzinie kapitan wyglądał jak wyciągnięty z wody. Praca w upalnym, południowym słońcu zmieniała kołnierzyk i krawat w miękką szmatę. Kapitan, zadowolony z siebie, zeskakiwał z relingu i monologował:
– Chalera, zabrudziłem się! Ale wąs troszeczku wyprostowałem!
O ile pierwsza uwaga była słuszna, o tyle druga – mocno przesadzona. Mundur miał wygląd, jakby zetknął się z brudną wodą, a wąs nie wyprostował się ani o milimetr.
Kapitan po upływie pół godziny zjawiał się na pokładzie wykąpany, przebrany i znacznie spokojniejszy. Pierwszą ofiarą padał trapowy.
– Chalera! Dlaczego młot od maszyny leży na pokładzie?! Godzina wypoczynku minęła. Z odgłosów dochodzących teraz z wnętrza żaglowca można było wnioskować, że Pyton coś wlecze.
– Aś! dwaa! aś! dwaa!
Po każdym „dwaa!” słychać było szurgot czegoś posuwanego po schodach. Musiało to być coś bardzo ciężkiego, bo do „aś! dwa!” Pyton dołączał jeszcze „chalera!”.
– Aś! dwaa! Chalera! Jeszcze parę „aś! dwa!” i na pokładzie zobaczyliśmy Pytona wraz z olbrzymim fotelem.
Fotel pamiętał chyba lata siedemdziesiąte dziewiętnastego wieku i był jednym z tych, w których niekiedy dawniejsi kapitanowie żaglowców spędzali na pokładzie dnie i noce, gdy ich tam obecność była konieczna. Musiał być dotąd schowany w którymś z prywatnych schowków kapitana, pierwszy raz bowiem zobaczyliśmy ten czcigodny antyk. Wyciągnięcie go musiało kosztować Pytona niemało trudu. Zrozumieliśmy teraz jego intencję: postanowił na wzór dawniejszych kapitanów spędzać noce na pokładzie, by pilnować naszego sterowania.
Spotkał nas jednak zawód. Na ponowny okrzyk „aś! dwaa!” fotel znalazł się wysoko w górze na wzniesionych rękach Pytona. Z tym gigantycznym fotelem nad głową podobny był do cyklopa zamierzającego cisnąć głazem. Wolno podszedł do burty. Za chwilę radosne „aś! dwaa!” obwieściło, że przyczyna niepomyślnego wschodniego wiatru została utopiona w modrym Morzu Iberyjskim.
W nocy przed bukszprytem odkryło się jak zwykle światło latarni morskiej Alboran.