Szaman morski - Karol Olgierd Borchardt - ebook + audiobook + książka

Szaman morski audiobook

Karol Olgierd Borchardt

4,4

Opis

,,Szaman Morski" to kolejna książka kpt. Karola Olgierda Borchardta, w której humorem przedstawione zostały sylwetki kapitanów tworzących morską historię Polski. Tytułowy Szaman to kpt. Eustazy Borkowski - antyteza pomnikowej sylwetki kpt. Mamerta Stankiewicza, uwiecznionego na łamach największej książki Borchardta ,,Znaczy Kapitan". Ale jest to także postać nietuzinkowa, ,,zaklinacz morza", niewyczerpane źródło anegdot. Mimo upływu lat opowieść o nim wciąż stanowi źródło radości i okazję do wspomnień, kiedy ocen przemierzały transatlantyki pod polską banderą.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 39 min

Lektor: Adam Szyszkowski
Oceny
4,4 (52 oceny)
27
19
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Dla ciekawych historii marynarki polskiej. Polecam
00

Popularność




Wy­daw­nic­two „Ber­nar­di­num” Sp. z o.o.

83-130 Pel­plin, ul. Bi­sku­pa Do­mi­ni­ka 11

tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26

e-mail: ber­nar­di­num@ber­nar­di­num.com.pl

www.ber­nar­di­num.com.pl

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne:

Ewa Ostrow­ska

Ko­rek­ta:

Do­ro­ta Ko­bie­row­ska-Dę­biec

Co­py­ri­ght by Ewa Ostrow­ska

Fo­to­gra­fie z ar­chi­wum Ewy Ostrow­skiej

Wy­da­nie 2

ISBN 978-83-7823-297-1

All ri­ghts re­se­rved

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­wych – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Narodziny Szamana Morskiego

SZA­MAN MOR­SKI – ty­tuł nada­ny prze­ze mnie ka­pi­ta­no­wi Eu­sta­ze­mu Bor­kow­skie­mu jako bo­ha­te­ro­wi książ­ki – na­ro­dził się w lu­tym 1942 roku w Szko­cji u pod­nó­ża góry Tin­to. Zna­la­złem się tam na sku­tek (praw­do­po­dob­nie) skrze­pu w gło­wie. Ude­rzy­łem się gło­wą o nad­bur­cie ło­dzi ra­tun­ko­wej, gdy usi­ło­wa­łem do niej się do­stać po stor­pe­do­wa­niu „Pił­sud­skie­go” 26 li­sto­pa­da 1939 roku na Mo­rzu Pół­noc­nym. Na „Pił­sud­skim” by­łem star­szym ofi­ce­rem.

Bóle gło­wy po­wo­do­wa­ne owym skrze­pem były tak wiel­kie, że po­sta­no­wio­no mnie uśpić na dwa ty­go­dnie. Bóle ustą­pi­ły, ale ra­zem ze snem. Po trzech kom­plet­nie bez­sen­nych mie­sią­cach spę­dzo­nych w szpi­ta­lu pod opie­ką naj­lep­szych spe­cja­li­stów me­dy­cy­na za­cho­wa­ła się w sto­sun­ku do mnie po­dob­nie jak ta pani w na­szym Or­ło­wie, nio­są­ca te­le­wi­zor. Za­py­ta­na przez prze­chod­nia, gdzie jest uli­ca Prze­ben­dow­skich, po­wie­dzia­ła: „Pro­szę, niech pan po­trzy­ma te­le­wi­zor”. Gdy się go po­zby­ła, roz­ło­ży­ła sze­ro­ko ręce i po­wie­dzia­ła: „Nie wiem!”

Otrzy­ma­łem wy­so­ką do­ży­wot­nią pen­sję ko­man­dor­ską oraz dwie do­bre rady: że­bym cie­szył się z ży­cia i sam so­bie ra­dził. Za­opa­trzy­łem się w mi­kro­skop oraz akwa­re­le i z nimi spo­czą­łem na bez­lud­nych wrzo­so­wi­skach ota­cza­ją­cych górę Tin­to po rze­kę Klaj­dę (Cly­de), po­nie­waż czło­wiek NIE­ŚPIĄ­CY nie na­da­je się zu­peł­nie do ży­cia to­wa­rzy­skie­go. Po­mi­mo do­ży­wo­cia, jak na owe cza­sy bar­dzo „sy­te­go”, po ośmiu bez­sen­nych mie­sią­cach tam spę­dzo­nych uda­ło mi się – dzię­ki za­sto­so­wa­niu ha­tha-jogi – wresz­cie za­snąć.

W okre­sie bez­sen­no­ści, ma­jąc czas nie­ogra­ni­czo­ny do dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin na dobę, po­sta­no­wi­łem speł­nić przy­rze­cze­nie dane ka­pi­ta­no­wi Ma­mer­to­wi Stan­kie­wi­czo­wi – uczy­ni­łem je, sto­jąc nad jego gro­bem, przed wy­jaz­dem na m.s. „Chro­bry” w 1940 roku na sta­no­wi­sko star­sze­go ofi­ce­ra – że na­pi­szę o nim książ­kę. Szyb­ko uda­ło mi się nadać jej ty­tuł i wy­ko­nać ry­su­nek na ob­wo­lu­tę. Ty­tuł: ZNA­CZY KA­PI­TAN. Ry­su­nek – ko­lo­ro­wy strzęp rę­ka­wa mun­du­ru z czte­re­ma pa­ska­mi i ko­twi­cą nad nimi, po­nie­waż mia­łem za­miar pi­sać o Stan­kie­wi­czu wy­łącz­nie jako o ka­pi­ta­nie okrę­tu. Opo­wia­dań mia­ło być trzy­dzie­ści sie­dem (trzy i sie­dem były to ulu­bio­ne licz­by ka­pi­ta­na). Na tym na ra­zie za­koń­czy­ło się moje pi­sa­nie tej książ­ki.

Do­tych­cza­so­we moje PI­ŚMIEN­NIC­TWO było wła­ści­wie ni­ja­kie i dzie­cin­ne. Pod­czas oku­pa­cji Wil­na przez Niem­ców, od 19 wrze­śnia 1915 do 1 stycz­nia 1919 roku, mat­kę moją aresz­to­wa­no za ksią­żecz­kę „Czy wiesz, kim je­steś?” Uwa­ża­li­śmy się za Li­twi­nów, a zna­ko­mi­ta więk­szość miesz­kań­ców Wi­leńsz­czy­zny na py­ta­nie o na­ro­do­wość od­po­wia­da­ła: TU­TEJ­SZY. Mat­ka moja usi­ło­wa­ła prze­ciw­dzia­łać nie­miec­kiej ak­cji prze­sie­dle­nia na Wi­leńsz­czy­znę mi­lio­na trzy­stu ty­się­cy osad­ni­ków nie­miec­kich w nie­pod­le­głej rze­ko­mo, bo pod pro­tek­to­ra­tem nie­miec­kim, Li­twie. Prze­sie­dle­nie to za­pla­no­wa­ne było po spi­sie lud­no­ści, ma­ją­cym wy­ka­zać, że Wi­leńsz­czy­zna jest za­miesz­ka­ła przez rdzen­nych Li­twi­nów.

Mia­łem je­de­na­ście lat, gdy mat­kę moją osa­dzo­no w wię­zie­niu, a oj­czy­ma wy­sła­no do obo­zu na Po­mo­rzu. Je­sie­nią 1916 roku za­czą­łem cho­dzić do trze­ciej kla­sy gim­na­zjal­nej Związ­ku Na­uczy­ciel­stwa Pol­skie­go. W tej kla­sie wy­da­wa­na była przez star­szych ode mnie ko­le­gów – Jana Śli­wiń­skie­go, Wa­cła­wa Ur­sy­na, Szan­ty­ra i Gaj­dzi­sa – ga­zet­ka pod ty­tu­łem „Róg”. Re­dak­cja mie­ści­ła się w rogu kla­sy. Ha­sło ga­zet­ki brzmia­ło: PÓJ­DZIEM, GDY ZA­GRZMI ZŁO­TY RÓG. Za­pro­szo­ny zo­sta­łem – po na­ry­so­wa­niu na ta­bli­cy prze­pięk­ne­go orła – do ze­spo­łu re­dak­cyj­ne­go, po­cząt­ko­wo na „etat” ilu­stra­to­ra, póź­niej kon­ty­nu­owa­łem pra­cę mo­jej mat­ki, pi­sząc ar­ty­ku­ły pod ty­tu­łem „Lasz­ka sy­no­wa”. W domu mia­łem do­sta­tecz­ną ilość ma­te­ria­łów ze­bra­nych przez nią na ten te­mat.

Adam Mic­kie­wicz w „cza­ru­ją­cy” spo­sób przed­sta­wił w „Trzech Bu­dry­sach” za­go­ny Li­twi­nów, ja­kie nę­ka­ły Pol­skę od 1201 roku pra­wie przez dwa wie­ki. Do­cie­ra­ły one nie­omal pod sam Kra­ków, bo aż do Tar­no­wa, i koń­czy­ły się upro­wa­dze­niem nie­kie­dy po czter­dzie­ści ty­się­cy brań­ców. We­dług ob­li­czeń na jed­ne­go za­goń­czy­ka przy­pa­da­ło nie­raz po dwa­dzie­ścia „La­szek sy­no­wych”, z nie­jed­ną „wy­chu­cha­ną” pod bur­ką.

Po roku mat­ka wró­ci­ła z wię­zie­nia. W kil­ka mie­się­cy po jej po­wro­cie zmarł mój dziad, oj­ciec mat­ki. Jed­no­cze­śnie z jego po­grze­bem o kil­ka mo­gił da­lej po­cho­wa­no mał­żeń­stwo. Zmar­ło jed­no po dru­gim w od­stę­pie kil­ku go­dzin, po­zo­sta­wia­jąc trzy nie­let­nie cór­ki, Ma­rię, Jan­kę i Zo­się, bez środ­ków do ży­cia. Mat­ka moja za­bra­ła dziew­czyn­ki do na­sze­go domu. Na­le­ża­ły do sław­nej ro­dzi­ny ak­tor­skiej, Lesz­czyń­skich. Przy­wio­zły ze sobą wie­le re­kwi­zy­tów te­atral­nych i ko­stiu­mów, wśród nich mun­du­ry szwo­le­że­rów, dzię­ki któ­rym mo­głem w mi­ni­mal­ny spo­sób od­wdzię­czyć się moim ży­wi­cie­lom z okre­su po­by­tu mat­ki w wię­zie­niu.

Mat­kę moją Niem­cy aresz­to­wa­li 19 czerw­ca 1916 roku. Skoń­czy­ły się lek­cje w szko­łach, a wraz z nimi prze­sta­ło ist­nieć je­dy­ne źró­dło mego wy­ży­wie­nia, co dzień bo­wiem Gim­na­zjal­ny Ko­mi­tet Ro­dzi­ciel­ski wy­da­wał nam po krom­ce PRAW­DZI­WE­GO chle­ba – bez do­dat­ku bru­kwi – oraz po mi­secz­ce zupy z kil­ku ziarn­ka­mi pę­ca­ku i gro­chu.

W na­szym miesz­ka­niu za­kwa­te­ro­wał się agent po­li­cji nie­miec­kiej, unie­moż­li­wia­jąc zna­jo­mym i krew­nym, świa­do­mym, że by­łem śle­dzo­ny, kon­tak­to­wa­nie się ze mną. Ja tak­że do ni­ko­go się nie zbli­ża­łem. W tej bez­na­dziej­nej sy­tu­acji zja­wił się u mnie mój ró­wie­śnik An­toś, są­siad z przy­le­ga­ją­ce­go do na­sze­go po­dwór­ka domu. Pod­czas za­ba­wy w In­dian sta­li­śmy się brać­mi przez po­łą­cze­nie na­szej krwi z na­cię­tych no­żem ra­mion oraz wy­mó­wie­nie za­klę­cia:

– Unkas jest bra­tem Te­nan­gi. Howgh!!!

– Te­nan­ga jest bra­tem Unka­sa. Howgh!!!

Te­nan­ga było moim in­diań­skim imie­niem.

An­toś wie­dział o aresz­to­wa­niu mat­ki i oj­czy­ma. Po­da­ro­wał mi pięk­ny szty­let kor­sy­kań­ski w srebr­nej opra­wie. O żyw­ność mia­łem się nie mar­twić, po­nie­waż on ma „otriad” skła­da­ją­cy się z pięć­dzie­się­ciu lu­dzi. (Za­ba­wa w woj­nę była wów­czas jak naj­bar­dziej mod­na). Przez cały rok z na­ra­że­niem ży­cia ten „od­dział” zdo­by­wał dla mnie po­ży­wie­nie w noc­nych wy­pra­wach na po­moc­ni­cze ta­bo­ry nie­miec­kie, sto­ją­ce na pla­cu przed daw­ną szko­łą jun­kier­ską koło ZA­KRĘ­TU. Chłop­cy uwa­ża­li, że tyl­ko od­bie­ra­ją Niem­com drob­ną część z tego, co ci zra­bo­wa­li w na­szym kra­ju.

Ocza­ro­wa­ny mun­du­ra­mi szwo­le­że­rów, po­sta­no­wi­łem na­pi­sać dra­mat hi­sto­rycz­ny „Ksią­żę Jó­zef pod Ra­szy­nem” i ode­grać go, za zgo­dą pa­nien Lesz­czyń­skich, w owych mun­du­rach na na­szym po­dwór­ku. Nie po­trze­bu­ję do­da­wać, że rolę księ­cia Jó­ze­fa prze­wi­dzia­łem dla sie­bie. Za naj­pięk­niej­szy suk­ces tego przed­sta­wie­nia uzna­łem przy­ję­cie przez mo­ich ró­wie­śni­ków ży­wi­cie­li dla ich od­dzia­łu mia­na PIERW­SZE­GO SZWA­DRO­NU imie­nia ks. Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go.

Po­dob­no Per­so­wie twier­dzą, że do­bry ko­gut w jaj­ku pie­je! Tyle w moim „jaj­ku” „na­pia­łem”.

Na­to­miast je­śli cho­dzi o pi­sa­nie prze­ze mnie li­stów, pa­no­wa­ła wśród ko­le­gów po­wszech­na opi­nia, że je­den list na trzy­dzie­ści lat – to wszyst­ko, cze­go mogą się po mnie spo­dzie­wać.

W gim­na­zjum, pod­bi­ty zwię­zło­ścią wy­po­wie­dzi Ce­za­ra i na­śla­du­jąc jego VENI VIDI VICI, wy­pra­co­wa­nie na te­mat „Dzia­dów” Ada­ma Mic­kie­wi­cza ują­łem w jed­nym zda­niu: „«Dzia­dy» Ada­ma Mic­kie­wi­cza przy­po­mi­na­ją mi po­wie­dze­nie: Z MEGO WIEL­KIE­GO BÓLU MOJA MAŁA PIO­SEN­KA!” Na­uczy­ciel, pan Sto­la­rze­wicz, po­sta­wił oce­nę „bar­dzo do­brze” za „głę­bo­kie prze­my­śle­nie te­ma­tu i rze­czo­we uję­cie ca­ło­ści w jed­nym zda­niu”. Na­to­miast pani Zo­fia Do­ma­niew­ska na mo­ich wy­pra­co­wa­niach z ję­zy­ka fran­cu­skie­go oraz pra­cach z hi­sto­rii po­wszech­nej i Pol­ski do oce­ny do­pi­sy­wa­ła uwa­gę: „Gim­na­zjum nie jest urzę­dem pocz­to­wym do nada­wa­nia te­le­gra­mów!”

Obar­czo­ny wspo­mnie­nia­mi o Ce­za­rze, za­mie­rza­łem przy­stą­pić do speł­nie­nia „ślu­bu”, czy­li do na­pi­sa­nia książ­ki o ka­pi­ta­nie Ma­mer­cie Stan­kie­wi­czu – wśród pust­ko­wia szkoc­kich wrzo­so­wisk, gdy „resz­ta świa­ta we krwi i łzach to­nę­ła”.

Po­dob­no Hen­ryk Sien­kie­wicz, za­bie­ra­jąc się do pi­sa­nia – to zna­czy bio­rąc pió­ro do ręki – miał już w pa­mię­ci całe opo­wia­da­nie go­to­we. Na­le­ża­ło je tyl­ko me­cha­nicz­nie utrwa­lić na pa­pie­rze. U sie­bie w tym mo­men­cie stwier­dzi­łem w gło­wie ab­so­lut­ną próż­nię. Zło­ży­łem to na karb tra­pią­cej mnie wciąż cał­ko­wi­tej bez­sen­no­ści i bu­szo­wa­łem po po­ko­ju jak­by w na­dziei zna­le­zie­nia ra­tun­ku. Wte­dy wpadł mi w ręce „Sa­mo­uczek ję­zy­ka wło­skie­go”. Zo­sta­wił go praw­do­po­dob­nie ja­kiś pol­ski wo­jak, któ­re­go od­dział tędy prze­cho­dził, a on sam w tym po­ko­ju z ja­kie­goś po­wo­du za­no­co­wał. Tra­fi­łem w nim na wło­ską „mak­sy­mę”, jak na­le­ży pi­sać. Za­le­ca­ła: PI­SAĆ NA­LE­ŻY TAK, ŻEBY BYŁO ŁAD­NIE!

Po­nie­waż nie tyl­ko nie umia­łem, ale i nie wie­dzia­łem, jak na­le­ży pi­sać, po­sta­no­wi­łem zwra­cać wy­łącz­nie uwa­gę na to, żeby było „ład­nie”, bez oglą­da­nia się na praw­dzi­wość i ści­słość fak­tów, bez uj­mo­wa­nia tego, co war­to na­śla­do­wać, a co po­win­no być naj­waż­niej­szym za­da­niem w mo­jej za­mie­rzo­nej książ­ce o ka­pi­ta­nie Ma­mer­cie Stan­kie­wi­czu.

O czym jed­nak naj­pierw mam pi­sać? Drę­czy­ło mnie to py­ta­nie tym sil­niej, że jed­no­cze­śnie do­ma­ga­ła się uwiecz­nie­nia po­stać Eu­sta­ze­go Bor­kow­skie­go. W me­sach na­szych trans­atlan­ty­ków nie­usta­ją­cym te­ma­tem były za­dzi­wia­ją­ce wy­czy­ny tego ka­pi­ta­na. Za­wo­do­wi opo­wia­da­cze dow­ci­pów nig­dy nie prze­ści­gnę­li w swych fan­ta­zjach na te­mat ka­pi­ta­na Eu­sta­ze­go tych cu­dów, któ­re on sam wy­czy­niał lub opo­wia­dał. Po­bud­ką do nich było jego nie­na­sy­co­ne pra­gnie­nie po­ko­na­nia kon­ku­ren­cji w za­bie­gach o po­pu­lar­ność wśród pa­sa­że­rów. Po­sta­no­wi­łem roz­po­cząć od opi­sa­nia za­sły­sza­nych lub prze­ze mnie wi­dzia­nych po­czy­nań ka­pi­ta­na Eu­sta­ze­go.

Opo­wia­dań mia­ło być sie­dem­na­ście. Ty­tuł książ­ki? Pod wzglę­dem fan­ta­zjo­wa­nia ka­pi­tan Eu­sta­zy przy­po­mi­nał mi Za­gło­bę z Try­lo­gii Sien­kie­wi­cza. Ale Za­gło­ba był za­wsze sobą, a ka­pi­tan Eu­sta­zy sta­le GRAŁ rolę ka­pi­ta­na, a więc AK­TOR MOR­SKI? Ty­tuł nic wła­ści­wie nie­mó­wią­cy. AR­TY­STA MOR­SKI? Po­stęp­ki ka­pi­ta­na Eu­sta­ze­go nie za­wsze były ar­ty­stycz­ne. ZA­GŁO­BA MOR­SKI? Za­gło­ba nig­dy nie uży­wał SIŁ WYŻ­SZYCH, na­to­miast sza­fo­wał nimi ka­pi­tan Eu­sta­zy, nie li­cząc się z ni­kim i z ni­czym. A więc? SZA­MAN MOR­SKI! Mia­łem za­tem już ty­tuł. Po na­pi­sa­niu za­pla­no­wa­nych sie­dem­na­stu opo­wia­dań chcia­łem się zo­rien­to­wać, czy po­tra­fię wy­ko­nać PO­RZĄD­NIE przy­rze­cze­nie zło­żo­ne na gro­bie ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza.

Ad­o­ro­wa­ne prze­ze mnie VENI VIDI VICI były te­raz ra­czej prze­szko­dą. Pi­sząc, nie li­czy­łem się prze­cież na­wet z praw­dzi­wo­ścią fak­tów. Usi­łu­jąc pi­sać „ład­nie”, też nie mia­łem po­ję­cia, na czym to ŁAD­NIE ma po­le­gać.

Pierw­szy­mi czy­tel­ni­ka­mi tych opo­wia­dań byli ucznio­wie z ża­glow­ca szkol­ne­go „Dar Po­mo­rza”, na któ­rym, jako za­stęp­ca ka­pi­ta­na, przy­by­łem z chłop­ca­mi do An­glii je­sie­nią 1939 roku. Przy­jeż­dża­li do mnie do Szko­cji na kil­ka dni od­po­czyn­ku, scho­dząc na urlop z na­szych okrę­tów wo­jen­nych. Nie­któ­rzy przez cały po­byt pra­wie nic nie mó­wi­li. Mu­sie­li swe prze­ży­cia upo­rząd­ko­wać, by o nich opo­wia­dać. Wy­jeż­dża­jąc, tyl­ko py­ta­li, czy mogą znów przy­je­chać na kil­ka dni. Moje opo­wia­da­nia bar­dzo im się po­do­ba­ły. Po­czu­łem, że leżę „zna­czy, na rum­bie”, jak by po­wie­dział ka­pi­tan Stan­kie­wicz, i za­czą­łem pi­sać in­ten­syw­niej.

Od­wie­dził mnie Kot (Kon­stan­ty) Ko­wal­ski. Był in­spek­to­rem za­ło­go­wym w pol­skim Mi­ni­ster­stwie Że­glu­gi w Lon­dy­nie, a przed­tem ka­pi­ta­nem „Daru Po­mo­rza”. Po­wia­do­mił, że mia­łem być opie­ku­nem uczniów, któ­rzy po­je­cha­li do an­giel­skiej Szko­ły Mor­skiej w So­uthamp­ton. Po­nie­waż by­łem wów­czas w szpi­ta­lu, udał się tam ka­pi­tan An­to­ni Zie­liń­ski.

Ko­to­wi tak­że moje opo­wia­da­nia się spodo­ba­ły. Naj­bar­dziej cie­szy­ło mnie nie to, co mó­wił, ale to, że się śmiał gło­śno, za­po­mi­na­jąc o mnie. Lu­dzie czę­sto uśmie­cha­ją się, gdy wy­da­je im się coś ład­ne, wo­bec tego do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że pi­szę ŁAD­NIE, choć zda­wa­łem so­bie spra­wę, iż uwiecz­niam naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne głup­stwa.

W Szko­cji od­wie­dził mnie rów­nież dy­rek­tor de­par­ta­men­tu, Le­onard Moż­dżeń­ski, a wra­ca­jąc, za­brał ze sobą do Lon­dy­nu kil­ka mo­ich opo­wia­dań. Ode­słał je z opi­nia­mi Mel­chio­ra Wań­ko­wi­cza i Ter­lec­kie­go. Obaj nie wie­dzie­li, kim je­stem. Wań­ko­wicz miał po­wie­dzieć: „Po co ten czło­wiek mar­nu­je te­mat? Prze­cież z każ­de­go opo­wia­da­nia moż­na na­pi­sać książ­kę, a nie jej stresz­cze­nie”. Ter­lec­ki na­to­miast nie szczę­dził słów za­chę­ty. W ten spo­sób obok sie­dem­na­stu opo­wia­dań o Sza­ma­nie Mor­skim po­wsta­ło trzy­dzie­ści sie­dem o Zna­czy Ka­pi­ta­nie.

Po po­wro­cie do kra­ju wy­dru­ko­wa­łem w mie­sięcz­ni­ku „Mo­rze” kil­ka­na­ście opo­wia­dań prze­zna­czo­nych do książ­ki „Zna­czy Ka­pi­tan”. Gdy te się skoń­czy­ły, od­da­łem do dru­ku opo­wia­da­nia z „Sza­ma­na Mor­skie­go”, bez prze­ko­na­nia co do ich war­to­ści, bez spraw­dza­nia praw­dzi­wo­ści szcze­gó­łów, w sta­nie su­ro­wym, tak jak je na­pi­sa­łem w Szko­cji. Wresz­cie chcia­no je wy­dać, ale oka­za­ło się, że SZA­MAN MOR­SKI jest ZA CHU­DY, jak na wy­mo­gi edy­to­ra. Za­czą­łem go pod­tu­czać. Do­szły opo­wia­da­nia za­sły­sza­ne od ka­pi­ta­na Jana Sta­rzyc­kie­go („Opatrz­ność”) i ka­pi­ta­na Je­rze­go Miesz­kow­skie­go („Hra­bi­na” oraz „Bi­zo­ny”) jak rów­nież za­pa­mię­ta­ne prze­ze mnie „cuda” o mniej­szym roz­gło­sie. Się­gną­łem też sam i in­nych od­sy­łam do książ­ki by­łe­go pierw­sze­go ofi­ce­ra u boku Bor­kow­skie­go, Wła­dy­sła­wa Mi­lew­skie­go, „Na mo­rzu i na lą­dzie”.

Ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz był dla mnie TEZĄ – mam na my­śli wzór KA­PI­TA­NA NA­WI­GA­TO­RA. Na­to­miast ka­pi­tan Eu­sta­zy Bor­kow­ski, na pod­sta­wie mo­ich wła­snych z nim prze­żyć – AN­TY­TE­ZĄ.

Ale… nikt, czy­ta­jąc, nie po­tę­piał ZA­GŁO­BY za to, że zo­stał re­gi­men­ta­rzem, in­ny­mi sło­wy, spra­wo­wał funk­cję HET­MA­NA – tym bar­dziej nie po­tę­pi ka­pi­ta­na Eu­sta­ze­go Bor­kow­skie­go, że był ka­pi­ta­nem że­glu­gi wiel­kiej i do­wo­dził na­szy­mi trans­atlan­ty­ka­mi.

Na­to­miast w żad­nym wy­pad­ku nie ra­dził­bym ni­ko­mu na­śla­do­wać go, po­nie­waż ten czło­wiek miał AB­SUR­DAL­NE SZCZĘ­ŚCIE, któ­re w epo­ce ża­glow­ców dla wie­lu ar­ma­to­rów było bar­dziej cen­ne niż WIE­DZA.

Osta­tecz­nie od­da­jąc „Sza­ma­na Mor­skie­go” do dru­ku po­gru­bi­łem go jesz­cze hi­sto­ryj­ka­mi nie do­ty­czą­cy­mi sa­me­go ka­pi­ta­na Eu­sta­ze­go Bor­kow­skie­go. Włą­czy­łem bo­wiem opo­wie­ści zwią­za­ne z inną barw­ną po­sta­cią flo­ty pol­skiej, mia­no­wi­cie z ka­pi­ta­nem Edwar­dem Pa­ce­wi­czem, zwa­nym Do­mej­ką, tym bar­dziej że obaj ka­pi­ta­no­wie się zna­li – wszy­scy zresz­tą ka­pi­ta­no­wie trans­atlan­ty­ków zna­li się ze sobą i w pew­nym stop­niu ry­wa­li­zo­wa­li.

Za­my­kam książ­kę „Ostat­nią pa­ra­dą” – syn­te­tycz­nym uję­ciem lo­sów na­szych sied­miu trans­atlan­ty­ków, któ­re ra­zem za­pre­zen­to­wu­ję na okład­ce.

Loksodroma Szamana

W mar­cu 1931 roku do brze­gów Ame­ry­ki Pół­noc­nej zbli­żał się pol­ski pa­ro­wiec trans­atlan­tyc­ki „Ko­ściusz­ko”. Na jego po­kła­dzie, w ba­rze pa­sa­że­rów ka­bi­no­wych, od­by­wa­ły się „MI­STE­RIA NA CZEŚĆ SYNA PO­SEJ­DO­NO­WE­GO, Orio­na, my­śli­we­go, wzro­stu tak ol­brzy­mie­go, że kie­dy bro­dził po naj­więk­szych głę­bi­nach mo­rza, gło­wa jego wy­sta­wa­ła jesz­cze nad wodą”.

Du­szą mi­ste­riów był ka­pi­tan stat­ku, Eu­sta­zy Bor­kow­ski, słu­cha­cza­mi – gro­no wy­bra­nych przez ka­pi­ta­na do­stoj­nych pa­sa­że­rów.

Ka­pi­tan był prze­ję­ty swą rolą go­spo­da­rza stat­ku. Za­ba­wia­jąc swych go­ści jak umiał naj­le­piej, wska­zy­wał obec­nym trzy gwiaz­dy PASA ORIO­NA i mó­wił:

– Ta pierw­sza z le­wej to Al­ni­tax; gwiaz­da środ­ko­wa zwie się Ani­lam, a trze­cia, z pra­wej, to Min­tak. Wszyst­kie ra­zem na­zy­wa­ne są roz­ma­icie: Trze­ma Mę­dr­ca­mi, Trze­ma Kró­la­mi, Trze­ma Zło­ty­mi Orze­cha­mi lub Trze­ma Źró­dła­mi Siły. Ostat­nia na­zwa wy­da­je mi się naj­bar­dziej traf­na. Słoń­ce jest rów­nież gwiaz­dą, a te trzy są he­rol­da­mi jego pro­mie­ni, któ­re ze­bra­ne przez zło­te gro­na wi­no­ro­śli w sta­nie płyn­nym sto­ją przed nami. Mo­że­my czer­pać z tych pro­mie­ni na­tchnie­nie, mą­drość, ży­cio­daj­ną siłę i czuć się jak praw­dzi­wi kró­lo­wie. Zło­tym Orze­chem zwie się to, co daje nam ra­dość, a co za­po­wia­da­ją trzy zło­te gwiaz­dy. Trzy zło­te gwiaz­dy – pod­nie­ta dłu­gie­go ka­pi­tań­skie­go wy­kła­du – zdo­bi­ły na­lep­kę na bu­tel­ce ko­nia­ku, któ­rym ka­pi­tan po­dej­mo­wał swych go­ści.

– Oto te gwiaz­dy – cią­gnął – oglą­da­ne przez nas przy sto­le, pro­wa­dzą w wiel­ką po­dróż na­sze du­sze, a gdy wi­dzi­my je z most­ku na nie­bie, pro­wa­dzą na­sze okrę­ty. Od wie­ków zresz­tą na lą­dzie i mo­rzu wska­zu­ją po­dróż­ni­kom dro­gę do upra­gnio­ne­go celu.

Współ­bie­siad­ni­cy wy­ka­zy­wa­li wie­le za­in­te­re­so­wa­nia dla gwiazd-prze­wod­ni­czek ma­ry­na­rzy na mo­rzu i dla spo­so­bu, w jaki ma­ry­na­rze z nich ko­rzy­sta­ją.

– Sza­now­ni pa­no­wie – wy­ja­śniał ka­pi­tan Eu­sta­zy – gdy­by gwiaz­dy sta­ły w miej­scu, mo­gli­by­śmy je w nocy uwa­żać za la­tar­nie mor­skie. Nie­ste­ty, z wy­jąt­kiem Gwiaz­dy Po­lar­nej, dzię­ki któ­rej wie­my, w ja­kim kie­run­ku jest pół­noc, wszyst­kie inne zmie­nia­ją swe po­ło­że­nie. Je­śli­by na przy­kład Al­ni­tax po­zo­sta­wa­ła w swym miej­scu i wie­dzie­li­by­śmy, że pod nią znaj­du­je się Nowy Jork, to, ste­ru­jąc na nią, szli­by­śmy naj­krót­szą dro­gą do na­sze­go celu.

Dro­gę taką na mo­rzu zwie­my OR­TO­DRO­MĄ – po pol­sku zna­czy to tyle co PRO­STO­BIEŻ­NIA. Nie wi­dząc na mo­rzu miej­sca prze­zna­cze­nia, mu­si­my trzy­mać się kur­su wska­zy­wa­ne­go przez kom­pas. Po­łu­dni­ki zbie­ga­ją się na bie­gu­nach, wo­bec cze­go je­śli nasz kurs nie jest pół­noc­ny lub po­łu­dnio­wy i nie idzie­my po rów­ni­ku, to idąc dro­gą krót­szą – po or­to­dro­mie – bę­dzie­my każ­dy po­łu­dnik prze­ci­na­li pod in­nym ką­tem, czy­li wciąż mu­sie­li zmie­niać kurs. Sta­ły kurs mo­że­my utrzy­mać, idąc po li­nii prze­ci­na­ją­cej po­łu­dni­ki pod tym sa­mym ką­tem i wzno­szą­cej się od rów­ni­ka ku bie­gu­nom sko­śnie i spi­ral­nie, a więc dłuż­szej. Zwie­my ją z grec­ka LOK­SO­DRO­MĄ – SKO­ŚNO­BIEŻ­NIĄ.

Na ma­pie mor­skiej po­łu­dni­ki i rów­no­leż­ni­ki są wo­bec sie­bie rów­no­le­głe i pro­ste, to­też na­praw­dę dłuż­sza lok­so­dro­ma wy­glą­da na niej jak krót­sza sko­śna li­nia pro­sta. Or­to­dro­ma na­to­miast, mimo że krót­sza, na ma­pie ma wy­gląd łuku wy­gię­te­go ku bie­gu­no­wi, łuku, któ­re­go cię­ci­wą jest lok­so­dro­ma.

Całe to­wa­rzy­stwo bez wy­jąt­ku za­pra­gnę­ło te­raz już ko­niecz­nie prze­ko­nać się na­ocz­nie, że fa­scy­nu­ją­ca gra słów: DŁUŻ­SZA dro­ga jest li­nią KRÓT­SZĄ, a dro­ga KRÓT­SZA jest li­nią DŁUŻ­SZĄ – nie roz­mi­ja się z praw­dą.

Ka­pi­ta­no­wi po­zo­sta­ło je­dy­nie dla udo­wod­nie­nia tego za­pro­sić do­stoj­nych go­ści na mo­stek, do ka­bi­ny na­wi­ga­cyj­nej, tym bar­dziej że ka­bi­na znaj­do­wa­ła się na tym sa­mym po­kła­dzie co bar.

W na­wi­ga­cyj­nej ka­pi­tan wy­do­był mapę, na któ­rej wiel­kim łu­kiem była po­łą­czo­na dro­ga przez oce­an – od wy­sep­ki Roc­kall do po­łu­dnio­we­go przy­ląd­ka No­wej Fun­dlan­dii.

– Jak sami wi­dzą sza­now­ni pa­no­wie, jest to dla nas naj­krót­sza dro­ga przez oce­an i na tej li­nii te­raz się znaj­du­je­my; po­su­wa­my się po niej w rze­czy­wi­sto­ści krót­ki­mi od­cin­ka­mi, ste­ru­jąc we­dług kom­pa­su. Gdy­bym przy­ło­żył li­nij­kę i po­łą­czył wy­sep­kę Roc­kall z przy­ląd­kiem Race w Ka­na­dzie, otrzy­ma­li­by­śmy na ma­pie cię­ci­wę tego łuku, ale to nie by­ła­by dro­ga naj­krót­sza. Na­raz je­den z pa­nów po­wie­dział:

– Ta cała hi­sto­ria przy­po­mi­na mi strze­la­nie z ka­ra­bi­nu do bar­dzo od­le­głe­go celu. Pod­no­si­my ce­low­nik tak, że lufa skie­ro­wa­na jest nie wprost na cel, lecz znacz­nie wy­żej, i kula, po­dob­nie jak ta dro­ga, leci po łuku.

Ka­pi­tan Eu­sta­zy, za­sko­czo­ny tak nie­zwy­kłym dla nie­go po­do­bień­stwem obu pro­ble­mów, za­milkł zmie­sza­ny. Z kło­po­tu wy­ba­wił go inny z pa­nów, przy­ta­cza­jąc ana­lo­gicz­ny wy­pa­dek do­ty­czą­cy kwe­stii: or­to­dro­ma czy lok­so­dro­ma, tyle że zda­rzył się nie na mo­rzu, lecz na lą­dzie… w szko­le po­wszech­nej.

– Na lek­cji aryt­me­ty­ki na­uczy­ciel za­zna­czył na ta­bli­cy dwa punk­ty: A i B. Wy­wo­łał jed­ne­go z uczniów i po­le­cił mu wy­kre­ślić naj­krót­szą dro­gę po­mię­dzy tymi punk­ta­mi. Chło­pa­czy­na pod­szedł do ta­bli­cy i bez po­mo­cy li­nij­ki po­łą­czył oba punk­ty zyg­za­ko­wa­tą li­nią, z dzie­sięć razy dłuż­szą od tej, któ­rą by otrzy­mał, łą­cząc punk­ty li­nią pro­stą.

„Kto cie­bie tego na­uczył?” – spy­tał zdu­mio­ny na­uczy­ciel. Chło­piec, wca­le nie­zmie­sza­ny, spo­koj­nie od­po­wie­dział: „Mój oj­ciec”. „Kim­że jest twój oj­ciec?” – za­cie­ka­wił się na­uczy­ciel.

– A może to był syn na­sze­go ka­pi­ta­na? – wtrą­cił ktoś z obec­nych. Skwi­to­wa­no żar­cik śmie­chem i dru­gi z za­bie­ra­ją­cych głos w spra­wie ro­dza­ju dróg koń­czył swój „ana­lo­gicz­ny wy­pa­dek”.

Chło­piec wy­ja­śnił: „Mój oj­ciec jest wła­ści­cie­lem i kie­row­cą tak­sów­ki”.

Roz­ba­wio­ne to­wa­rzy­stwo, na­sy­co­ne wi­do­kiem or­to­dro­my i lok­so­dro­my, znów zna­la­zło się w ba­rze przy na­peł­nio­nych kie­li­chach. Ka­pi­tan Eu­sta­zy za­brał głos, pro­sząc o po­zwo­le­nie po­wie­dze­nia jesz­cze kil­ku słów na ak­tu­al­ny te­mat. Po chó­ral­nej za­chę­cie ka­pi­tan rzekł:

– Po­dob­ny do opo­wie­dzia­ne­go wy­pa­dek „lok­so­dro­my tak­sów­ka­rza” mia­łem sam w Pa­ry­żu, bę­dąc pra­wie od dzie­się­ciu lat wła­ści­cie­lem i kie­row­cą tak­sów­ki.

Przej­ście z TAK­SÓW­KI na TRANS­ATLAN­TYK mia­ło w naj­więk­szym skró­cie prze­bieg na­stę­pu­ją­cy:

Sta­ra­nia ro­dzi­ny Eu­sta­ze­go Bor­kow­skie­go, ro­dem z War­sza­wy, by na­mó­wić go do po­wro­tu do kra­ju (prze­ka­zy­wa­no dla nie­go pie­nią­dze i li­sty przez uprzej­me­go ko­man­do­ra Mie­czy­sła­wa Bur­hard­ta), nie da­wa­ły re­zul­ta­tów. Do­pie­ro po kil­ku la­tach dal­sze­go tak­sów­ko­wa­nia „nie­ocze­ki­wa­na zna­jo­mość” z SIŁĄ WYŻ­SZĄ żeń­skie­go ro­dza­ju na mi­ni­ste­rial­nym po­zio­mie – jak to okre­ślił ko­man­dor Bur­hardt – PRZE­NIO­SŁA Eu­sta­ze­go w 1929 roku z jego kie­row­ni­cze­go sta­no­wi­ska we wła­snej tak­sów­ce w Pa­ry­żu na kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko ka­pi­ta­na na pa­row­cu „Pre­mier” na­le­żą­cym do Pol­sko-Bry­tyj­skie­go To­wa­rzy­stwa Okrę­to­we­go. Ta sama „siła wyż­sza” prze­nio­sła go w lu­tym 1931 roku na ka­pi­ta­na pa­row­ca „Ko­ściusz­ko”. Tak w jed­nym, jak i w dru­gim wy­pad­ku Eu­sta­zy Bor­kow­ski „przy­cho­dził już na GO­TO­WE” – to zna­czy na re­gu­lar­ną li­nię ze świet­nie wdro­żo­ną do służ­by na niej za­ło­gą i ofi­ce­ra­mi. Na „Pre­mie­rze” za­stą­pił ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza; na „Ko­ściusz­ce” mu­siał jesz­cze przez ja­kiś czas dzie­lić wła­dzę z po­przed­nim ka­pi­ta­nem, Duń­czy­kiem Mau­rit­ze­nem. Ofi­ce­rom po­kła­do­wym na obu stat­kach, nie ma­ją­cym po­ję­cia o „si­łach wyż­szych” rzą­dzą­cych ka­pi­ta­nem Eu­sta­zym, wy­da­wał się nie­kie­dy Za­gło­bą ob­wo­ła­nym przed chwi­lą re­gi­men­ta­rzem – z po­wo­du swo­ich oso­bli­wych teo­rii z dzie­dzi­ny na­wi­ga­cji, któ­re bu­dzi­ły w nich po­dziw za­pra­wio­ny nie­po­ko­jem.

Mun­du­ru ka­pi­ta­na Eu­sta­ze­go nie zdo­bi­ły jesz­cze ani krzy­że, ani or­de­ry, ani ich ba­ret­ki, gdy w swą pierw­szą po­dróż na trans­atlan­ty­ku wy­szedł w 1931 roku na „Ka­ziu­ka”, czy­li 4 mar­ca.

Praw­do­po­dob­nie ten sam po­dziw dla teo­rii na­wi­ga­cyj­nych ka­pi­ta­na Eu­sta­ze­go dzie­li­li z ofi­ce­ra­mi ak­cjo­na­riu­sze duń­scy, któ­rzy po­sia­da­li jesz­cze czter­dzie­ści dwa pro­cent ak­cji PTTO, czy­li Pol­skie­go Trans­atlan­tyc­kie­go To­wa­rzy­stwa Okrę­to­we­go. Nie do­wie­rza­jąc kwa­li­fi­ka­cjom ka­pi­ta­na z dzie­się­cio­let­nią prak­ty­ką kie­row­cy tak­sów­ki, przy­dzie­li­li mu jako asy­sten­ta do­tych­cza­so­we­go ka­pi­ta­na „Ko­ściusz­ki”, Mau­rit­ze­na, z więk­szym praw­do­po­dob­nie od ofi­cjal­ne­go ka­pi­ta­na za­kre­sem wła­dzy. „Przy­mio­ty” ka­pi­ta­na Mau­rit­ze­na, ta­kie jak nie­ogra­ni­czo­na pew­ność sie­bie, bez­gra­nicz­ne prze­świad­cze­nie o swo­jej wyż­szo­ści i wyż­szym sta­no­wi­sku prak­tycz­nym, stwo­rzy­ły ka­pi­ta­no­wi Eu­sta­ze­mu w jego pierw­szym trans­atlan­tyc­kim rej­sie na pa­row­cu „Ko­ściusz­ko” wa­run­ki nisz­czą­ce HU­MOR, KREW I ZDRO­WIE. Jak twier­dzi­li ofi­ce­ro­wie po­kła­do­wi, ka­pi­tan Eu­sta­zy czuł się w tej po­dró­ży niby Ko­lumb – nie­zu­peł­nie pe­wien od­kry­cia przez sie­bie No­we­go Świa­ta. Żył wciąż jesz­cze wspo­mnie­nia­mi z dzie­się­cio­let­nie­go okre­su pia­sto­wa­nia kie­row­ni­cze­go sta­no­wi­ska w tak­sów­ce pa­ry­skiej.

– Było to ja­kieś trzy lata temu – mó­wił te­raz ka­pi­tan Eu­sta­zy. – Pew­ne­go dnia, po ode­bra­niu tak­sów­ki z kosz­tow­ne­go re­mon­tu, zo­sta­łem bez jed­ne­go SOU w kie­sze­ni. W tej sy­tu­acji mu­sia­łem zła­pać za­moż­ne­go pa­sa­że­ra-cu­dzo­ziem­ca. Od dłuż­sze­go cza­su sta­łem przed dwor­cem St-La­za­re, tak­su­jąc wzro­kiem wy­cho­dzą­cych. Na próż­no. Kie­dy już stra­ci­łem na­dzie­ję, zo­ba­czy­łem go. Wy­glą­dał na oby­wa­te­la Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wy­chy­li­łem się szyb­ko przez okno i po­wie­dzia­łem po an­giel­sku: „Yes, sir?!”

Na dźwięk an­giel­skiej mowy męż­czy­zna za­trzy­mał się. Twarz jego przy­bra­ła ra­do­sny wy­raz. Spy­tał po an­giel­sku z ame­ry­kań­skim ak­cen­tem: „Mó­wisz po an­giel­sku?”

„Yes, sir! – po­wtó­rzy­łem. – Mó­wię nim tak, jak gdy­bym żad­nym in­nym ję­zy­kiem od dziec­ka nie mó­wił”.

„To do­brze, do­brze – od­po­wie­dział. – Za­wieź mnie do ho­te­lu «Ter­mi­nus»”.

– Sza­now­ni pa­no­wie! – ka­pi­tan Eu­sta­zy schy­lił gło­wę. – Jesz­cze raz zmu­szo­ny je­stem przy­po­mnieć, że by­łem bez gro­sza i pro­sić tu ze­bra­nych o wy­ro­zu­mia­łość.

Wy­sko­czy­łem szyb­ko z tak­sów­ki, otwo­rzy­łem drzwicz­ki od sa­mo­cho­du, za­bra­łem Ame­ry­ka­ni­no­wi z rąk ne­se­ser i gdy tyl­ko pa­sa­żer usiadł, ru­szy­łem jak mo­głem naj­szyb­ciej przed sie­bie… zo­sta­wia­jąc po le­wej ręce ol­brzy­mi bu­dy­nek ho­te­lu „Ter­mi­nus”, do któ­re­go mia­łem prze­wieźć nie­świa­do­me­go sy­tu­acji cu­dzo­ziem­ca.

Na­le­ża­ło go te­raz za­jąć moż­li­wie naj­cie­kaw­szą roz­mo­wą. Taką, by stra­cił po­czu­cie cza­su. Po dzie­się­ciu pra­wie la­tach jeż­dże­nia wła­sną tak­sów­ką zna­łem już nie tyl­ko każ­dy za­ułek w Pa­ry­żu, ale rów­nież jego hi­sto­rię, aneg­do­ty o nim, a na­wet pio­sen­ki. Po­tra­fi­łem pra­wie za­wsze od­gad­nąć, co kogo w Pa­ry­żu in­te­re­su­je. Ame­ry­ka­nów na ogół in­te­re­so­wa­ło wszyst­ko i w prze­ci­wień­stwie do An­gli­ków byli roz­mow­ni. Aku­rat do­je­cha­łem do uli­cy du Ro­cher.

„Jest to bar­dzo cie­ka­wa dziel­ni­ca – za­czą­łem. – Daw­niej tę dziel­ni­cę przez dłu­gie lata na­zy­wa­no LA PE­TI­TE PO­LO­GNE1”.

Za­uwa­ży­łem, że mój pa­sa­żer ma za­do­wo­lo­ny wy­raz twa­rzy, do­da­ło mi to otu­chy. Po­my­śla­łem, że ni­cze­go nie spo­strzegł i już od­waż­niej mó­wi­łem da­lej: „W 1573 roku sta­nę­ło tu dwo­rem po­sel­stwo pol­skie, któ­re przy­by­ło, by za­pro­sić na tron Wa­le­zju­sza. Po­sel­stwo skła­da­ło się z trzy­stu osób i pięć­dzie­się­ciu po­wo­zów. Fran­cu­zom bar­dzo za­im­po­no­wa­li Po­la­cy wła­da­ją­cy kil­ko­ma ję­zy­ka­mi, pod­czas gdy Fran­cu­zi mó­wi­li tyl­ko jed­nym – swo­im wła­snym. Ale naj­bar­dziej ser­ce pa­ry­żan pod­bi­ły ko­nie. Chy­ba naj­pięk­niej­sze na świe­cie. Rzę­dy koń­skie przy­bra­ne były sre­brem i zło­tem, a w bo­ga­tych stro­jach szlach­ty pol­skiej przy­cią­ga­ły wzrok so­bo­lo­we koł­pa­ki z pió­ro­pu­sza­mi zdob­ny­mi w dro­gie ka­mie­nie. Fran­cu­zi, czu­li na pięk­ne rze­czy, nie mo­gli za­po­mnieć Po­la­ków”.

Tym­cza­sem mi­ną­łem bul­war Ba­ti­gnol­les i wje­cha­łem na plac Cli­chy.

„Je­śli pana to in­te­re­su­je, to plac ten w 1814 roku rów­nież był pe­łen jeźdź­ców, prze­ciw­ko któ­rym chło­pi fran­cu­scy, chro­niąc się do mia­sta ze swym do­byt­kiem, po­wzno­si­li ba­ry­ka­dy. Sto­czo­no wal­kę z jeźdź­ca­mi. Byli to ko­za­cy fran­cu­skie­go emi­gran­ta, księ­cia ge­ne­ra­ła Lan­gre­na. Jak pan wi­dzi, Pa­ryż jest mia­stem cie­ka­wym. Dwie uli­ce – na jed­nej jeźdź­cy pol­scy, na dru­giej ko­za­cy. Te­raz prze­je­dzie­my koło miej­sco­wo­ści St De­nis, w któ­rej na pew­no mo­dli­ła się Jo­an­na d’Arc”.

Ob­je­cha­łem do­oko­ła ko­śció­łek, mi­ja­jąc parę ulic. Po dro­dze ob­ja­śni­łem, że Dzie­wi­ca Or­le­ań­ska mo­dli­ła się tu­taj przed sztur­mem na bra­mę St Ho­no­ré. Pod­czas sztur­mu zo­sta­ła ran­na, ale zna­la­zła w so­bie tyle sił, że i po sztur­mie tu­taj się mo­dli­ła.

Wi­dząc wy­raź­nie, że mego pa­sa­że­ra to, co mó­wię, in­te­re­su­je i że do­bry na­strój go nie opusz­cza, od­waż­nie wzią­łem kurs na po­łu­dnio­wy wschód, a po­tem na po­łu­dnio­wy za­chód, przez uli­cę Ri­qu­et i bul­war Vil­let­te.

„Te­raz – po­wie­dzia­łem – po le­wej stro­nie bę­dzie­my mi­ja­li miej­sca, któ­re ja na­zy­wam Małą Hisz­pa­nią. W XVIII wie­ku od­by­wa­ły się tu­taj wal­ki by­ków na wzór hisz­pań­skich wi­do­wisk. 14 kwiet­nia 1781 roku w ga­ze­tach pi­sa­no: D’un tau­re­au mis à mort par les to­réa­do­res tel que le spec­tac­le se fait en Espa­gne2. Ale były tu nie tyl­ko wal­ki by­ków, lecz i in­nych zwie­rząt z psa­mi. Wal­czy­ły niedź­wie­dzie, odyń­ce, na­wet ty­gry­sy i wil­ki. Wal­ki anon­so­wa­no szum­ny­mi ty­tu­ła­mi w ga­ze­tach: Grand Com­bat d’Ani­maux3. Cią­gnę­ły się te za­ba­wy od po­ło­wy XVIII do po­ło­wy XIX wie­ku”.

Zna­la­złem się wkrót­ce na uli­cy Bel­le­vil­le.

„Ta uli­ca – mó­wi­łem – jest rów­nie sław­na jak tam­te. Gdy tam cały Pa­ryż zbie­rał się na wal­ki zwie­rząt, tu w owych la­tach w każ­dy Tłu­sty Wto­rek cią­gnę­ły tłu­my, by oglą­dać nie­koń­czą­cy się po­chód pier­ro­tów i ar­le­ki­nów, «to­ną­cy w mo­rzu wina». Na­stęp­nie roz­po­czy­na­ły się za­ba­wy, ba, or­gie, trwa­ją­ce do póź­ne­go ran­ka. Ty­sią­ca­mi po­wo­zów wra­ca­no do mia­sta, ry­cząc i wrzesz­cząc, roz­rzu­ca­jąc cu­kier­ki i po­zo­sta­łe po li­ba­cjach przy­sma­ki po­mię­dzy ty­sią­ce ga­piów tło­czą­cych się wzdłuż ulic. No­si­ło to wi­do­wi­sko na­zwę De­scen­te de Co­ur­til­le4. Było tak sław­ne, że ist­nia­ło po­wie­dze­nie: Voir Pa­ris sans la Co­ur­til­le, c’est voir Rome sans le Pape5. Ostat­nie od­by­ło się w 1838 roku”.

Ja opo­wia­da­łem, a pa­sa­żer wciąż pil­nie i cier­pli­wie słu­chał. Mi­nę­li­śmy bul­war Ménil­mon­tant, Ave­nue Phi­lip­pe Au­gu­ste i bul­war Pic­pus.

„A oto bul­war i most pa­nów de Ber­cy – zwró­ci­łem uwa­gę mego pa­sa­że­ra.

– Była to jed­na z naj­bo­gat­szych ro­dzin w Pa­ry­żu, zna­na już w XIV wie­ku, przede wszyst­kim z nie­praw­do­po­dob­ne­go skąp­stwa. Jed­ne­go z pa­nów de Ber­cy przed­sta­wił Mo­lier w «Skąp­cu» jako Har­pa­go­na”.

Po prze­je­cha­niu mo­stu trzy­ma­łem kurs na za­chód, ob­ja­śnia­jąc mego pa­sa­że­ra, że nie­gdyś były tu­taj naj­więk­sze i naj­buj­niej­sze pa­stwi­ska, że pa­sły się tu­taj sta­da naj­lep­sze­go by­dła. Stąd szło do Pa­ry­ża mię­so i mle­ko.

Od­da­la­li­śmy się co­raz bar­dziej od cen­trum i od Se­kwa­ny, przy­bli­ża­jąc się do niej jed­no­cze­śnie. Prze­je­cha­łem tak bły­ska­wicz­nie bul­wa­ry de la Gare, Au­gu­ste i St Ja­cqu­es, skrę­ci­łem w uli­cę Fro­ide­vaux i Ave­nue du Ma­ine, do­je­cha­łem do uli­cy Ver­cin­géto­rix (We­rcyn­ge­to­ryk­sa).

„Wi­dzi pan tę uli­cę? – zwró­ci­łem się do swe­go Ame­ry­ka­ni­na. – Na­zwa jej ma przy­po­mi­nać Fran­cu­zom jed­ne­go z naj­sław­niej­szych wo­dzów Gal­lów. Naj­dziel­niej bro­nił Ga­lii przed Rzy­mia­na­mi. Ob­le­ga­ny przez Ce­za­ra, zo­stał wzię­ty do nie­wo­li z po­wo­du gło­du w twier­dzy. Był w or­sza­ku Ce­za­ra, gdy ten od­by­wał trium­fal­ny wjazd do Rzy­mu, a po­tem zo­stał stra­co­ny. Tę wła­śnie uli­cę upodo­ba­li so­bie moż­ni wiel­kie­go fran­cu­skie­go świa­ta. Sta­ła przy niej nie­gdyś far­ma, na­zwał­bym ją miej­scem ren­dez-vous ma­gna­tów z pięk­ny­mi da­ma­mi Pa­ry­ża. Przy­jeż­dża­li tu­taj, by się ba­wić, prze­bra­ni za pa­ste­rzy i pa­ster­ki. Z cza­sem far­mę za­stą­pi­ła go­spo­da, któ­rą za­szczy­ca­li swą obec­no­ścią prze­ciw­ni­cy Bur­bo­nów: Zola, De­la­cro­ix, Alek­san­der Du­mas i ich przy­ja­cie­le tych sa­mych prze­ko­nań”.

Bul­wa­ra­mi Vau­gi­rard, Pa­steu­ra, Ga­ri­bal­die­go i ale­ją Emi­la Zoli do­je­cha­łem do Se­kwa­ny w dziel­ni­cy Gre­nel­le.

„Może pan te­raz ze­chce rzu­cić okiem na te oko­li­ce. Tu praw­do­po­dob­nie było naj­star­sze pole bi­twy po­mię­dzy Gal­la­mi a Rzy­mia­na­mi. Gal­lów pro­wa­dził Ca­mu­lo­ge­na, sta­ry, do­świad­czo­ny wo­jow­nik, za­pra­wio­ny w bo­jach pod wo­dzą We­rcyn­ge­to­ryk­sa; le­gio­na­mi rzym­ski­mi do­wo­dził La­bie­nus, je­den z naj­zdol­niej­szych i naj­dziel­niej­szych ofi­ce­rów Ce­za­ra. Dzia­ło się to w 52 roku przed na­szą erą. Rzy­mia­nie po­de­szli do Se­kwa­ny w oko­li­cach mo­stu Mi­ra­be­au. To ten most, przez któ­ry te­raz prze­jeż­dża­my. Tam z dala wi­dać ale­ję Ła­bę­dzi, gdzie wy­ko­pa­no łódź z tych wła­śnie cza­sów, a wła­ści­wie dę­bo­wy ka­dłub, wzmoc­nio­ny sze­ścio­ma koł­ka­mi ze świer­ka. Ma­sa­kra Gal­lów była strasz­na. W bi­twie po­legł sta­ry wódz Ca­mu­lo­ge­na”.

Tym­cza­sem mi­nę­li­śmy Rue d’Au­teu­il i Ave­nue Mo­zart. Gdy mi­ja­li­śmy ale­ję Pro­udho­na w dziel­ni­cy La Mu­et­te, ob­ja­śni­łem „mego” Ame­ry­ka­ni­na, że prze­jeż­dża­my te­raz przez dziel­ni­cę NA­TU­RAL­NYCH NA­MIĘT­NO­ŚCI I NA­TU­RAL­NYCH PRZY­JA­CIÓ­ŁEK – tak po­zwo­lę so­bie na­zwać wiel­kie damy Pa­ry­ża, na­śla­du­ją­ce żonę ce­sa­rza rzym­skie­go, Klau­diu­sza – MES­SA­LI­NĘ. Sły­nął z tego pa­ła­cyk my­śliw­ski, zbu­do­wa­ny dla Ka­ro­la IX – le châte­au de la Mu­et­te – prze­kształ­co­ny na re­zy­den­cję dla Mar­got, sio­stry kró­la fran­cu­skie­go Hen­ry­ka III, a żony kró­la fran­cu­skie­go Hen­ry­ka IV, cza­ru­ją­cej swą pięk­no­ścią, ro­zu­mem i wy­kształ­ce­niem, bar­dziej jed­nak zna­nej ze swych NA­TU­RAL­NYCH SE­AN­SÓW na bie­liź­nie po­ście­lo­wej ko­lo­ru czar­ne­go w świe­tle po­chod­ni. W roku 1716 za­miesz­ka­ła w tym pa­ła­cu DU­CHES­SE’a de Ber­ry – pro­szę nie my­lić jej z pa­nią Du­bar­ry (Je­an­ne Bécu du Bar­ry). Otóż du­ches­se’a (diu­sze­sa) de Ber­ry mia­ła taki styl ży­cia, że ją zwa­no Mes­sa­li­ną – w pa­mię­ci tkwi­ło mi za­pa­mię­ta­nych parę wier­szy NA JEJ CZEŚĆ:

La Mes­sa­li­ne de Ber­ry

L’oeil en feu; l’air ple­in d’ar­ro­gan­ce,

Dit en fa­isant cha­ri­va­ri

Qu’elle est la pre­mi­ère de Fran­ce

Elle prend, ma foi, tout le tra­in

D’être la pre­mi­ère pu­ta­in.

Dru­gi za­pa­mię­ta­ny prze­ze mnie wiersz za­pro­wa­dził w roku 1717 dwu­dzie­sto­trzy­let­nie­go Vol­ta­ire’a po raz pierw­szy do Ba­sty­lii, jako po­dej­rza­ne­go o jego au­tor­stwo. Au­tor przy­rów­nał w nim diu­sze­sę de Ber­ry, jej ojca i sio­strę, ale w szcze­gól­no­ści ją, do bi­blij­ne­go Lota i jego dwóch có­rek, a panu do­brze wia­do­mo, co za­pi­sa­ne jest w Pierw­szej Księ­dze Moj­że­szo­wej, roz­dział dzie­więt­na­sty, po­mię­dzy wer­se­ta­mi trzy­dzie­ści dwa a trzy­dzie­ści osiem.

En­fin, vo­tre esprit est gu­èri

Des cra­in­tes du vul­ga­ire:

Bel­le du­ches­se de Ber­ry,

Ache­vez le my­stère.

Un no­ve­au Loth vous sert d’éspo­ux

Mère des Mo­abi­tes,

Pu­is­se bien­tôt na­ître de vous

Un peu­ple d’Am­mo­ni­tes.

Wspo­mnia­ną re­zy­den­cję da­ro­wał oj­ciec diu­sze­sy de Ber­ry Lu­dwi­ko­wi XV, gdy ten miał za­le­d­wie lat dzie­więć. Nie­co póź­niej za­miesz­ka­ła w niej com­tes­sa de Ma­il­ly-Ne­sle, jed­na z czte­rech sióstr, bę­dą­cych NA­TU­RAL­NY­MI przy­ja­ciół­ka­mi kró­la. Na­stęp­nie miesz­ka­ła tam jej sio­stra, diu­sze­sa Cha­te­au­fort-Ne­sle, NA­TU­RAL­NA przy­ja­ciół­ka za­rów­no kró­la, jak i kar­dy­na­ła Ri­che­lieu, i wresz­cie NAJ­DROŻ­SZA NA­TU­RAL­NA PRZY­JA­CIÓŁ­KA Lu­dwi­ka XV, ma­da­me de Pom­pa­do­ur, z pen­sją mi­lio­na pię­ciu­set ty­się­cy fran­ków mie­sięcz­nie. In­te­re­su­ją­ca za­pew­ne jako MES­SA­LI­NA, przez dwa­dzie­ścia lat fa­tal­nie rzą­dzi­ła Fran­cją i kró­lem, na­zy­wa­na PRE­MIE­REM W SPÓD­NI­CY. Po jej śmier­ci na jej etat wy­bra­na zo­sta­ła przez kar­dy­na­ła Ri­che­lieu ma­da­me Du­bar­ry.

I wresz­cie w ocze­ki­wa­niu na ce­re­mo­nię ślub­ną z Lu­dwi­kiem XVI za­miesz­ka­ła w pa­ła­cu Ma­ria An­to­ni­na ze swą NA­TU­RAL­NĄ przy­ja­ciół­ką, diu­sze­są Ga­briel­lą de Po­li­gnac.

Tak do­tar­li­śmy do La­sku Bu­loń­skie­go. Zna­łem o nim chy­ba naj­wię­cej hi­sto­ry­jek, ob­wo­żąc czę­sto tu­ry­stów z ich wła­snej woli. Ma­jąc te­raz nie­świa­do­me­go swej roli tu­ry­stę-Ame­ry­ka­ni­na, li­czy­łem na to, że moje opo­wie­ści o La­sku Bu­loń­skim za­in­te­re­su­ją go naj­bar­dziej.

„Daw­no temu, od cza­sów Gal­lów i Rzy­mian, roz­cią­ga­ły się tu­taj ol­brzy­mie lasy, miej­sca wiel­kich ło­wów. Było tu za­trzę­sie­nie gru­be­go zwie­rza: niedź­wie­dzie, odyń­ce, je­le­nie, no i wil­ki. W cią­gu wie­ków lasy kur­czy­ły się co­raz bar­dziej. Nie­omal do­szczęt­nie wy­nisz­czy­li je sta­cjo­nu­ją­cy tu­taj w 1814 roku ko­za­cy księ­cia Lan­gre­na. Ci sami, z któ­ry­mi wal­czy­li chło­pi fran­cu­scy na pla­cu Cli­chy.

Do naj­więk­szych cie­ka­wo­stek La­sku Bu­loń­skie­go na­le­żą po­je­dyn­ki dam za cza­sów Lu­dwi­ka XV. Na bia­łą broń biły się dwie „na­tu­ral­ne” przy­ja­ciół­ki śpie­wa­ka Ope­ry Pa­ry­skiej. Jed­na była pa­ry­żan­ką, dru­ga Po­lką. Po­lka po­rą­ba­ła Fran­cuz­kę i zo­sta­ła z roz­ka­zu Lu­dwi­ka XV wy­da­lo­na z Fran­cji.

Inną parę sta­no­wi­ły damy dwo­ru, mar­ki­za Ne­sle i księż­na Po­li­gnac. Obie były NA­TU­RAL­NY­MI PRZY­JA­CIÓŁ­KA­MI Fron­sa­ca, prze­świet­ne­go diu­ka Ri­che­lieu. Obie były z nim szczę­śli­we i obie nie­szczę­śli­wie spo­tka­ły się u nie­go o tej sa­mej go­dzi­nie, wsku­tek bez­myśl­nie wy­sła­nych przez se­kre­ta­rza diu­ka za­pro­szeń.

Pierw­szy strzał, jako po­zwa­nej, na­le­żał do mar­ki­zy de Ne­sle. Strze­li­ła, tra­fia­jąc w drze­wo. Na­to­miast dy­szą­ca ze­mstą księż­na de Po­li­gnac zde­cy­do­wa­nie pra­gnę­ła prze­strze­lić gło­wę znie­na­wi­dzo­nej ry­wal­ki. Chy­bi­ła i od­strze­li­ła jej tyl­ko ko­niu­szek ucha.

Nie mniej gło­śne z po­je­dyn­ku były jesz­cze dwie inne pa­nie. Ma­da­me Théo­do­ra, tan­cer­ka Ope­ry Pa­ry­skiej, i ma­de­mo­isel­le Be­au­me­snil, śpie­wacz­ka tej­że ope­ry. Świad­kiem była Ma­rie Ma­de­le­ine Gu­imard, tan­cer­ka Ope­ry Pa­ry­skiej o oso­bli­wym wdzię­ku, przez dwa­dzie­ścia pięć lat nig­dy nie­zać­mio­na gwiaz­da pierw­szej wiel­ko­ści. Co praw­da bar­dziej gło­śna była ze swych NA­TU­RAL­NYCH DZI­KICH OR­GII, nie­spo­ty­ka­ne­go tem­pe­ra­men­tu i cza­ru, jaki roz­ta­cza­ła w swo­im wła­snym, pry­wat­nym te­atrze na pięć­set miejsc, zwa­nym ŚWIĄ­TY­NIĄ TERP­SY­CHO­RY, do­stęp­nym je­dy­nie za ol­brzy­mie ceny bi­le­tów, i to dla bar­dzo uprzy­wi­le­jo­wa­nych. Po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach ta­kie­go na­tu­ral­ne­go ży­cia wy­szła za mąż za kom­po­zy­to­ra pio­se­nek, Je­ana De­spre­aux.

Wra­ca­jąc do po­je­dyn­ku­ją­cych się pań. Wła­śnie obie były już na sta­no­wi­skach, każ­da z pi­sto­le­tem w dło­ni, go­to­we do sie­bie otwo­rzyć ogień, gdy wpadł po­mię­dzy nie szef or­kie­stry ope­ro­wej i ryk­nął jak mógł naj­gło­śniej: «ZA­PRZE­STAĆ OGNIA!» Przy­wy­kłe wi­docz­nie śle­po słu­chać swe­go dy­ry­gen­ta, obie pa­nie zło­ży­ły broń.

Ana­lo­gicz­ny wy­pa­dek, god­ny wzmian­ki, zda­rzył się mię­dzy męż­czy­zna­mi. Za­mie­rzo­ny po­je­dy­nek moc­no uty­tu­ło­wa­nych: księ­cia d’Ar­to­is, przy­szłe­go kró­la Fran­cji, z Ka­ro­lem X, księ­ciem de Bo­ur­bon, ostat­nim z Kon­de­uszów, zo­stał prze­rwa­ny roz­ka­zem kró­la”.

Wi­dząc na twa­rzy po­rwa­ne­go prze­ze mnie Ame­ry­ka­ni­na co­raz więk­sze za­cie­ka­wie­nie, po­sta­no­wi­łem go nadal ba­wić tymi już moc­no fry­wol­ny­mi aneg­do­ta­mi.

„Przed nami wła­śnie Long­champ – ob­ja­śnia­łem. – Na­zwa po­wsta­ła od rzym­skie­go Lon­gus Cam­pus – Dłu­gie Pole, słyn­ne­go swe­go cza­su z pa­rad po­jaz­dów i dam. Pierw­szą he­ro­iną tej pa­ra­dy była ma­de­mo­isel­le Le Duc w 1742 roku. Ob­sy­pa­na bry­lan­ta­mi, dama ta, po­wo­zi­ła sama sze­ścio­ma ma­lut­ki­mi ko­ni­ka­mi, nie więk­szy­mi od osła.

W 1768 roku ma­de­mo­isel­le Ma­rie Ma­de­le­ine Gu­imard, o któ­rej już panu mó­wi­łem, że była świad­kiem w po­je­dyn­ku dwóch ar­ty­stek z ope­ry, prze­je­cha­ła tymi uli­ca­mi w ko­la­sie ozdo­bio­nej jej her­bem, mó­wią­cym współ­cze­snym: JE­MIO­ŁA DĘ­BO­WA WY­RA­STA ZE ZŁO­TEJ GRZYW­NY.

Ro­zu­mia­no przez to, że ol­brzy­mia for­tu­na pan­ny Gu­imard wy­ro­sła z grzyw­ny w zło­cie, po­bie­ra­nej przez nią za­chłan­nie od moż­nych, upo­sta­cio­wa­nych tu­taj przez dąb, za ich NA­TU­RAL­NE PO­ŻĄ­DA­NIE JE­MIO­ŁY, świę­te­go drze­wa Dru­idów i Gal­lów, bę­dą­cej sym­bo­lem naj­in­tym­niej­szej ko­bie­co­ści.

W 1774 roku ma­de­mo­isel­le Ro­sa­lie Du­the, rów­nież ak­tor­ka, wiel­kość w ska­li Mes­sa­li­ny, NA­TU­RAL­NA przy­ja­ciół­ka Ka­ro­la X, prze­je­cha­ła tędy w zło­tym ry­dwa­nie, cią­gnio­nym przez sześć prze­ślicz­nych rą­czych koni.

Je­śli po­rów­ny­wa­łem nie­któ­re damy do Mes­sa­li­ny, to mu­szę do­dać, że jed­nej z nich na­wet ona nie do­rów­ny­wa­ła pod wzglę­dem licz­by NA­TU­RAL­NYCH SWYCH PRZY­JA­CIÓŁ. Za taką uwa­ża­no ak­tor­kę te­atru CO­MÉDIE FRA­NÇA­ISE, ma­de­mo­isel­le Du­bo­is. Po­zo­sta­wi­ła ona po so­bie w 1775 roku ich KA­TA­LOG z okre­su dwu­dzie­stu lat, wy­ka­zu­ją­cy szes­na­ście ty­się­cy pięć­set dwa­dzie­ścia sie­dem na­zwisk.

Sła­wa zdo­by­ta przez po­przed­nie za­przę­gi zbla­dła wo­bec za­przę­gu diu­sze­sy Wa­len­ty­ny, cór­ki diu­sze­sy Ma­za­rin. Wa­len­ty­na uka­za­ła się w 1780 roku w por­ce­la­no­wej ko­la­sie. Za­prząg sta­no­wi­ły czte­ry ru­ma­ki ma­ści jabł­ko­wi­tej w uprzę­ży z ró­żo­we­go je­dwa­biu. Wkrót­ce jed­nak prze­wyż­szy­ła ją sta­tyst­ka Ope­ry Pa­ry­skiej, Be­au­pré, w por­ce­la­no­wej ka­ro­cy cią­gnio­nej przez czte­ry pięk­ne ja­sno­sza­re ko­nie w uprzę­ży z błę­kit­ne­go ak­sa­mi­tu, prze­pla­ta­ne­go zło­tem. Ka­ro­cę ozda­bia­ły ma­lo­wi­dła przed­sta­wia­ją­ce Dia­nę i En­dy­mio­na.

Pa­ra­dy po­jaz­dów od­by­wa­ły się na tej dro­dze, któ­rą te­raz je­dzie­my, środ­kiem szpa­le­ru utwo­rzo­ne­go przez dwa sze­re­gi żoł­nie­rzy, usta­wio­nych aż do pla­cu de la Con­cor­de. Za­raz skrę­ca­my w ale­ję, gdzie daw­niej od­by­wa­ły się prze­jażdż­ki kon­ne. Jest to Ave­nue des Champs Ély­sées.

Jak pan za­uwa­żył, sta­le uży­wam fran­cu­skie­go okre­śle­nie NA­TU­RAL­NY w od­nie­sie­niu do przy­ja­ció­łek i przy­ja­ciół. Zro­zu­mie mnie pan le­piej, gdy opo­wiem panu hi­sto­rię domu przy tej alei, ozna­czo­ne­go nie­gdyś nu­me­rem pięt­na­stym, uwa­ża­ne­go przez dłu­gi czas za sym­bol ca­łe­go SPLO­TU NA­TU­RAL­NE­GO Pa­ry­ża. Dom ten zo­stał zbu­do­wa­ny przez duca (diu­ka) de Mor­ny dla jego NA­TU­RAL­NEJ przy­ja­ciół­ki, ma­da­me Le­hon, cór­ki ban­kie­ra Mos­sel­ma­na a żony am­ba­sa­do­ra bel­gij­skie­go.

Z NA­TU­RAL­NEJ PRZY­JAŹ­NI diu­ka de Mor­ny z am­ba­sa­do­ro­wą uro­dzi­ła się w 1839 roku cór­ka, Lu­dwi­ka Le­hon. W 1856 roku po­ślu­bi­ła ona pol­skie­go księ­cia, Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta Po­nia­tow­skie­go6, stry­jecz­ne­go pra­wnu­ka kró­la pol­skie­go, Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta Po­nia­tow­skie­go.

Sa­ty­rycz­ne pi­smo an­giel­skie «PUNCH» wkła­da w usta diu­ka de Mor­ny ta­kie po­wie­dze­nie: «Mó­wię COM­TE do mo­je­go ojca, SIRE do bra­ta, PRIN­CES­SE do mo­jej cór­ki, a sam je­stem DUC i wszyst­ko to jest na­tu­ral­ne».

Diuk de Mor­ny był sy­nem NA­TU­RAL­NYM kró­lo­wej ho­len­der­skiej Hor­ten­sji, NA­TU­RAL­NYM wnu­kiem Tal­ley­ran­da i NA­TU­RAL­NYM pra­wnu­kiem kró­la Lu­dwi­ka XV.

W wy­ni­ku NA­TU­RAL­NEJ przy­jaź­ni Lu­dwi­ka XV z pan­ną de Long­pré w 1761 roku uro­dzi­ła się NA­TU­RAL­NA cór­ka Ade­la­ida. Zo­sta­ła żoną księ­cia Fla­haut de la Bil­lar­de­rie. Z NA­TU­RAL­NEJ przy­jaź­ni Ade­la­idy z Tal­ley­ran­dem-Péri­gord, kar­dy­na­łem d’Au­tun, uro­dził się w 1785 roku NA­TU­RAL­NY syn Char­les-Au­gu­ste Fla­haut de la Bil­lar­de­rie. Zo­stał ad­iu­tan­tem Na­po­le­ona I. Od­zna­czył się sza­lo­ną od­wa­gą w bi­twie pod Ha­nau. Bę­dąc przy Na­po­le­onie, po­znał kró­lo­wą ho­len­der­ską, Hor­ten­sję, cór­kę żony Na­po­le­ona, Jó­ze­fi­ny Be­au­har­na­is, żonę bra­ta Na­po­le­ona, Lu­dwi­ka. Z NA­TU­RAL­NE­GO spo­tka­nia Hor­ten­sji z ad­iu­tan­tem uro­dził się w 1811 roku syn NA­TU­RAL­NY Char­les Au­gu­ste De­mor­ny. Dzię­ki ła­ska­wo­ści swe­go przy­rod­nie­go bra­ta, Na­po­le­ona III, syn Hor­ten­sji stał się diu­kiem de Mor­ny, se­na­to­rem, mi­ni­strem spraw we­wnętrz­nych, pre­ze­sem Zgro­ma­dze­nia Pra­wo­daw­cze­go i wła­ści­cie­lem domu nu­mer pięt­na­ście przy Ave­nue des Champs Ély­sées.

Jak pan wi­dzi, na pod­sta­wie hi­sto­rii domu nu­mer pięt­na­ście moż­na wy­snuć wnio­sek, że splo­ty na­tu­ral­ne we Fran­cji nie tyl­ko nie przy­no­si­ły ujmy, lecz prze­ciw­nie – za­szczy­ty, sta­no­wi­ska, bo­gac­two. Ba, na­wet sła­wę”.

Pa­sa­żer mój nie wy­glą­dał na znu­dzo­ne­go i mia­łem na­dzie­ję, że jego przy­mu­so­wa po­dróż uj­dzie mi na su­cho.

„Za­raz do­je­dzie­my do pań­skie­go ho­te­lu – po­wie­dzia­łem. – Bę­dzie­my te­raz mi­ja­li świą­ty­nię sła­wy, de la Ma­de­le­ine. Na­po­le­on I ka­zał ją zbu­do­wać na wzór świą­tyń, ja­kie mają Ate­ny, a ja­kich nie miał Pa­ryż. Świą­ty­nię tę zbu­do­wał ar­chi­tekt Vi­gnon. Po­świę­co­na mia­ła być Wiel­kiej Ar­mii”.

Skrę­ci­łem w uli­cę Roy­ale.

„Oto świą­ty­nia de la Ma­de­le­ine. Je­śli jest pan wiel­bi­cie­lem Du­ma­sa, to za­in­te­re­su­je pana, że przy bul­wa­rze de la Ma­de­le­ine pod nu­me­rem pięt­na­stym miesz­ka­ła i tam zmar­ła jego Ka­me­lio­wa Dama, a pro­za­icz­nie: Al­fon­sy­na Ples­sis”.

Mi­nę­li­śmy szyb­ko uli­ce Vi­gnon oraz de Rome i za­trzy­ma­łem się przed ho­te­lem „Ter­mi­nus”, na­prze­ciw­ko dwor­ca St-La­za­re. Stąd wła­śnie za­bra­łem Ame­ry­ka­ni­na. Na licz­ni­ku mia­łem za­wrot­ną na owe cza­sy sumę sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu fran­ków (za go­dzi­nę cze­ka­nia tak­sów­ki po­bie­ra­ło się wów­czas osiem fran­ków). Wi­sia­ła nade mną per­spek­ty­wa wiel­kiej awan­tu­ry. Mia­łem peł­ną świa­do­mość, że tym ra­zem prze­ho­lo­wa­łem i go­tów by­łem po­nieść za­słu­żo­ne kon­se­kwen­cje.

„Sie­dem­dzie­siąt pięć fran­ków, sir” – po­wie­dzia­łem, otwie­ra­jąc drzwicz­ki tak­sów­ki.

Ame­ry­ka­nin po­dał mi sto fran­ków, mó­wiąc:

„Opo­wia­da­nie two­je było war­te ty­siąc fran­ków. Pro­szę sto. Po­zo­sta­ję two­im dłuż­ni­kiem. Czy je­steś ju­tro wol­ny i czy mógł­byś przy­je­chać po mnie, aby po­ka­zać mi na swój spo­sób Pa­ryż?”

„ Aye, aye, sir! – od­po­wie­dzia­łem po woj­sko­we­mu. – O któ­rej go­dzi­nie ży­czy pan, bym ju­tro przy­je­chał?”

„O dzie­sią­tej”.

„Ju­tro o go­dzi­nie dzie­sią­tej” – po­wtó­rzy­łem za­do­wo­lo­nym gło­sem.

Na­stęp­ne­go dnia za pięt­na­ście dzie­sią­ta by­łem już przed ho­te­lem „Ter­mi­nus”. Po­sta­wie­nie spra­wy za­pła­ty przez Ame­ry­ka­ni­na było dla mnie za­ra­zem i po­myśl­ne, i kło­po­tli­we. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że po­stą­pił tak, po­nie­waż za­uwa­żył, że po­trze­bo­wa­łem pie­nię­dzy. Czu­jąc się tym moc­no zo­bo­wią­za­ny, przy­go­to­wa­łem się, jak mo­głem naj­le­piej, by mu na we­so­ło i rze­czo­wo po­ka­zać Pa­ryż. Po­świę­ci­łem cały wie­czór, by od­świe­żyć w pa­mię­ci nie­któ­re hi­sto­rie, imio­na i daty.

Punk­tu­al­nie o go­dzi­nie dzie­sią­tej „mój” Ame­ry­ka­nin uka­zał się w drzwiach ho­te­lu. Wy­sia­dłem z auta, by go po­wi­tać.

„Co chciał­by pan zo­ba­czyć, sir?” – spy­ta­łem.

„Mó­wił pan wczo­raj tak in­te­re­su­ją­co, my­ślę, iż wie pan le­piej ode mnie, co mi po­ka­zać”.

Za­uwa­ży­łem, że jego zwra­ca­nie się do mnie przez „you” dzi­siaj było zbli­żo­ne do na­sze­go „pan”.

„Ile cza­su chce pan po­świę­cić na po­zna­nie Pa­ry­ża?”

„Ty­dzień – od­po­wie­dział. – By­łem tu­taj pod­czas woj­ny jako żoł­nierz. Te­raz chciał­bym tak po­znać Pa­ryż, by mieć o nim ja­kieś po­ję­cie i by po po­wro­cie do domu móc coś cie­ka­we­go, po­dob­nie jak pan wczo­raj, opo­wie­dzieć o tym mie­ście swo­im zna­jo­mym. Sią­dę przy panu, by pana le­piej sły­szeć i ro­zu­mieć”.

Ru­szy­li­śmy na po­łu­dnie, w kie­run­ku Se­kwa­ny.

„Moż­na by po­wie­dzieć – za­czą­łem – że je­dzie­my po dnie mo­rza. Wszyst­ko to było za­la­ne wodą. Gdy za­czę­ła opa­dać, wy­nu­rzy­ły się wzgó­rza: Mont­mar­tre, Bel­le­vil­le, Wzgó­rze Świę­tej Ge­no­we­fy… A rzecz naj­waż­niej­sza: zo­sta­ła Se­kwa­na, sze­ro­ka na prze­szło ty­siąc me­trów. Na niej z bie­giem cza­su utwo­rzy­ły się wy­spy. Sta­ły się one ko­leb­ką dzi­siej­sze­go Pa­ry­ża. Oto wy­spa Cité” – wska­zy­wa­łem ją, prze­jeż­dża­jąc przez most na Se­kwa­nie.

Skrę­ci­łem na po­łu­dnio­wy wschód i za­trzy­ma­łem się przy Pe­tit Pont.

Je­śli pan so­bie ży­czy, sir, może pan wy­siąść i uda­wać te­raz Rzy­mia­ni­na. La­bie­nus, nie­po­ko­na­ny ofi­cer Ce­za­ra, któ­ry po­wie­rzył mu do­wódz­two nad czę­ścią swych le­gio­nów, mógł stać wła­śnie w tym miej­scu, stąd pa­trzeć na wy­spę Cité, na Lu­te­cję, sta­rą cel­tyc­ką osa­dę, sto­li­cę Pa­ry­zjów. Za­mie­rzał prze­cież ją zdo­być, a zdo­być nie mógł z tej pro­stej przy­czy­ny, że już nie ist­nia­ła. Miesz­kań­cy sami znisz­czy­li swe mia­sta. Ze­rwa­li mo­sty. To też była for­ma wal­ki z prze­ciw­ni­kiem. Nie dar­mo «Pa­ris­si» zna­czy­ło u Cel­tów «dziel­ni». Po­cząt­ko­wo Pa­ry­zja­nie miesz­ka­li po le­wej stro­nie rze­ki – pra­wa była zbyt ba­gni­sta. Na­pa­dy zmu­si­ły ich do zbu­do­wa­nia mo­stów i schro­nie­nia się na wy­spę, któ­rą ob­wa­ro­wa­li jesz­cze mu­ra­mi z ka­mie­ni, znie­sio­ny­mi z po­bli­skich ka­mie­nio­ło­mów. Oczy­wi­ście wy­spa nie na­zy­wa­ła się wte­dy «Cité».

Ce­zar, za­baw­nie po­wie­dzieć, ucho­dzi w oczach wie­lu nie­mal za twór­cę współ­cze­sne­go, Pa­ry­ża. Był bo­wiem nie tyl­ko przy­czy­ną znisz­cze­nia sto­li­cy Pa­ry­zjów, ale i jej od­bu­do­wy. Lu­te­tia Pa­ri­sio­rum, nowe mia­sto, po­wsta­łe na miej­scu daw­nej osa­dy, sta­ło się za­ląż­kiem, a po­tem ser­cem i mó­zgiem obec­ne­go Pa­ry­ża. Wody Se­kwa­ny były jej naj­lep­szy­mi mu­ra­mi obron­ny­mi. Te same wody za­opa­try­wa­ły miesz­kań­ców wy­spy w ryby. Po Se­kwa­nie od­by­wa­ła się że­glu­ga w górę i w dół rze­ki. Nic więc dziw­ne­go, że w Lu­te­cji naj­po­tęż­niej­szym był cech Na­utae Pa­ri­sia­ci. W tym miej­scu, gdzie wzno­si się ten ogrom­ny ko­ściół, słyn­na No­tre-Dame, stał po­mnik ku czci Ju­pi­te­ra i praw­do­po­dob­nie świą­ty­nia, bo zna­le­zio­no tam rów­nież oł­tarz. Kto wie, czy wła­śnie nie cech że­gla­rzy dał Pa­ry­żo­wi herb. Jest nim bo­wiem po dziś dzień wy­obra­że­nie okrę­tu. Dzia­ło się to wszyst­ko w 52 roku przed na­szą erą.

Przez dal­sze lata pa­no­wa­nia Rzy­mian, a byli tu pra­wie pięć wie­ków, nad Pa­ry­żem cią­żył zły duch wo­jen. Na krót­ki czas chmu­ry wo­jen­ne roz­pę­dził Ju­lian, zwa­ny póź­niej Apo­sta­tą – Od­stęp­cą. W 360 roku Pa­ryż był re­zy­den­cją Ju­lia­na i tu wła­śnie, w tym sa­mym roku, żoł­nie­rze rzym­scy ob­wo­ła­li go im­pe­ra­to­rem. Ju­lian wy­cho­wa­ny był w chry­stia­ni­zmie, ale jako ce­sarz po­wró­cił do hel­leń­skie­go neo­po­ga­ni­zmu, a wła­ści­wie neo­pla­to­ni­zmu. Ju­lian był czło­wie­kiem pra­wym, a rzą­dząc Ga­lią, przy­czy­nił się bar­dzo do jej roz­wo­ju i roz­kwi­tu Pa­ry­ża. Za­pro­wa­dził ład w są­dow­nic­twie, zła­go­dził po­dat­ki. Pa­ryż za­wdzię­czał mu pierw­szy akwe­dukt z czy­stą i smacz­ną wodą. Od jego też cza­sów mia­sto wy­stę­pu­je pod swo­ją obec­ną na­zwą”.

Ka­pi­tan Eu­sta­zy prze­rwał na chwi­lę opo­wia­da­nie i wzniósł to­ast za zdro­wie swych słu­cha­czy, mó­wiąc, że nie bę­dzie już po­da­wał nazw ulic, pla­ców i bu­dyn­ków, przy któ­rych za­trzy­my­wał się z Ame­ry­ka­ni­nem w trak­cie po­ka­zy­wa­nia mu Pa­ry­ża.

„Prze­ci­wień­stwem hel­le­ni­sty, Ju­lia­na Apo­sta­ty, byt Fi­lip II Au­gust. Gor­li­wy ka­to­lik, ka­zał pa­lić na sto­sach lub to­pić śmiał­ków, któ­rzy od­wa­ży­li się wy­zna­wać wia­rę inną niż na­ka­za­na przez wład­cę. Pod­jął trze­cią wy­pra­wę krzy­żo­wą, a mimo to nie unik­nął eks­ko­mu­ni­ki, jaką ob­ję­to całą Fran­cję. Przy­czy­ną była «na­tu­ral­na» żona, któ­rą po­jął, od­da­liw­szy swą pra­wo­wi­tą mał­żon­kę. Za­kaz wy­ko­ny­wa­nia ob­rząd­ków re­li­gij­nych przy­niósł wie­le szko­dy Pa­ry­żo­wi i pań­stwu. Fi­lip II do­ko­nał, jak na owe cza­sy, nie­sły­cha­nej rze­czy – wy­bru­ko­wał dwie uli­ce Pa­ry­ża. Uli­ce w tam­tych cza­sach to były dro­gi prze­ora­ne ko­le­ina­mi, na­peł­nio­ne nie­czy­sto­ścia­mi i cuch­ną­cą wodą. Za Fi­li­pa II Au­gu­sta przy­by­ły Pa­ry­żo­wi ob­sza­ry po le­wej i pra­wej stro­nie Se­kwa­ny i dwa nowe akwe­duk­ty. On roz­po­czął bu­do­wę Luw­ru i za­pew­nił sub­sy­dia­mi przy­szłość uni­wer­sy­te­tu pa­ry­skie­go. Ucho­dził za naj­bar­dziej wy­kształ­co­ne­go kró­la swej epo­ki. W prze­wi­dy­wa­niu wy­jaz­du na trze­cią kru­cja­tę do Zie­mi Świę­tej oto­czył cały Pa­ryż mu­ra­mi obron­ny­mi. Dzia­ło się to w koń­cu XII i na po­cząt­ku XIII wie­ku.

Mi­nę­ło sto pięć­dzie­siąt lat. Na tro­nie Fran­cji za­siadł Ka­rol V. Król ten, sła­be­go zdro­wia, ale ob­da­rzo­ny przez współ­cze­snych so­bie przy­dom­kiem «Mą­dry», na przy­kła­dzie do­wiódł, że naj­więk­szą mą­dro­ścią w ży­ciu jest ko­rzy­sta­nie z cu­dze­go do­świad­cze­nia. Jemu Fran­cja za­wdzię­cza radę na­ukow­ców, któ­ra po­ma­ga­ła kie­ro­wać spra­wa­mi pań­stwa. Sam Ka­rol V stu­dio­wał astro­lo­gię, me­dy­cy­nę, pra­wo i fi­lo­zo­fię. Roz­bu­do­wał do nie­by­wa­łych do­tąd roz­mia­rów ma­ry­nar­kę wo­jen­ną i han­dlo­wą. Bez­po­śred­nio jemu Pa­ryż za­wdzię­cza roz­bu­do­wę Luw­ru. Nie bu­rząc mu­rów Fi­li­pa II Au­gu­sta, zbu­do­wał więk­sze, do­sto­so­wa­ne do po­trzeb epo­ki i współ­cze­snej sztu­ki wo­jen­nej. To on wzniósł Ba­sty­lię – dla obro­ny Pa­ry­ża. Do­ko­nał tego w cią­gu szes­na­stu lat swe­go pa­no­wa­nia – od 1364 do 1380 roku.