Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
,,Szaman Morski" to kolejna książka kpt. Karola Olgierda Borchardta, w której humorem przedstawione zostały sylwetki kapitanów tworzących morską historię Polski. Tytułowy Szaman to kpt. Eustazy Borkowski - antyteza pomnikowej sylwetki kpt. Mamerta Stankiewicza, uwiecznionego na łamach największej książki Borchardta ,,Znaczy Kapitan". Ale jest to także postać nietuzinkowa, ,,zaklinacz morza", niewyczerpane źródło anegdot. Mimo upływu lat opowieść o nim wciąż stanowi źródło radości i okazję do wspomnień, kiedy ocen przemierzały transatlantyki pod polską banderą.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
83-130 Pelplin, ul. Biskupa Dominika 11
tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26
e-mail: bernardinum@bernardinum.com.pl
www.bernardinum.com.pl
Opracowanie redakcyjne:
Ewa Ostrowska
Korekta:
Dorota Kobierowska-Dębiec
Copyright by Ewa Ostrowska
Fotografie z archiwum Ewy Ostrowskiej
Wydanie 2
ISBN 978-83-7823-297-1
All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone
Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowych – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
SZAMAN MORSKI – tytuł nadany przeze mnie kapitanowi Eustazemu Borkowskiemu jako bohaterowi książki – narodził się w lutym 1942 roku w Szkocji u podnóża góry Tinto. Znalazłem się tam na skutek (prawdopodobnie) skrzepu w głowie. Uderzyłem się głową o nadburcie łodzi ratunkowej, gdy usiłowałem do niej się dostać po storpedowaniu „Piłsudskiego” 26 listopada 1939 roku na Morzu Północnym. Na „Piłsudskim” byłem starszym oficerem.
Bóle głowy powodowane owym skrzepem były tak wielkie, że postanowiono mnie uśpić na dwa tygodnie. Bóle ustąpiły, ale razem ze snem. Po trzech kompletnie bezsennych miesiącach spędzonych w szpitalu pod opieką najlepszych specjalistów medycyna zachowała się w stosunku do mnie podobnie jak ta pani w naszym Orłowie, niosąca telewizor. Zapytana przez przechodnia, gdzie jest ulica Przebendowskich, powiedziała: „Proszę, niech pan potrzyma telewizor”. Gdy się go pozbyła, rozłożyła szeroko ręce i powiedziała: „Nie wiem!”
Otrzymałem wysoką dożywotnią pensję komandorską oraz dwie dobre rady: żebym cieszył się z życia i sam sobie radził. Zaopatrzyłem się w mikroskop oraz akwarele i z nimi spocząłem na bezludnych wrzosowiskach otaczających górę Tinto po rzekę Klajdę (Clyde), ponieważ człowiek NIEŚPIĄCY nie nadaje się zupełnie do życia towarzyskiego. Pomimo dożywocia, jak na owe czasy bardzo „sytego”, po ośmiu bezsennych miesiącach tam spędzonych udało mi się – dzięki zastosowaniu hatha-jogi – wreszcie zasnąć.
W okresie bezsenności, mając czas nieograniczony do dwudziestu czterech godzin na dobę, postanowiłem spełnić przyrzeczenie dane kapitanowi Mamertowi Stankiewiczowi – uczyniłem je, stojąc nad jego grobem, przed wyjazdem na m.s. „Chrobry” w 1940 roku na stanowisko starszego oficera – że napiszę o nim książkę. Szybko udało mi się nadać jej tytuł i wykonać rysunek na obwolutę. Tytuł: ZNACZY KAPITAN. Rysunek – kolorowy strzęp rękawa munduru z czterema paskami i kotwicą nad nimi, ponieważ miałem zamiar pisać o Stankiewiczu wyłącznie jako o kapitanie okrętu. Opowiadań miało być trzydzieści siedem (trzy i siedem były to ulubione liczby kapitana). Na tym na razie zakończyło się moje pisanie tej książki.
Dotychczasowe moje PIŚMIENNICTWO było właściwie nijakie i dziecinne. Podczas okupacji Wilna przez Niemców, od 19 września 1915 do 1 stycznia 1919 roku, matkę moją aresztowano za książeczkę „Czy wiesz, kim jesteś?” Uważaliśmy się za Litwinów, a znakomita większość mieszkańców Wileńszczyzny na pytanie o narodowość odpowiadała: TUTEJSZY. Matka moja usiłowała przeciwdziałać niemieckiej akcji przesiedlenia na Wileńszczyznę miliona trzystu tysięcy osadników niemieckich w niepodległej rzekomo, bo pod protektoratem niemieckim, Litwie. Przesiedlenie to zaplanowane było po spisie ludności, mającym wykazać, że Wileńszczyzna jest zamieszkała przez rdzennych Litwinów.
Miałem jedenaście lat, gdy matkę moją osadzono w więzieniu, a ojczyma wysłano do obozu na Pomorzu. Jesienią 1916 roku zacząłem chodzić do trzeciej klasy gimnazjalnej Związku Nauczycielstwa Polskiego. W tej klasie wydawana była przez starszych ode mnie kolegów – Jana Śliwińskiego, Wacława Ursyna, Szantyra i Gajdzisa – gazetka pod tytułem „Róg”. Redakcja mieściła się w rogu klasy. Hasło gazetki brzmiało: PÓJDZIEM, GDY ZAGRZMI ZŁOTY RÓG. Zaproszony zostałem – po narysowaniu na tablicy przepięknego orła – do zespołu redakcyjnego, początkowo na „etat” ilustratora, później kontynuowałem pracę mojej matki, pisząc artykuły pod tytułem „Laszka synowa”. W domu miałem dostateczną ilość materiałów zebranych przez nią na ten temat.
Adam Mickiewicz w „czarujący” sposób przedstawił w „Trzech Budrysach” zagony Litwinów, jakie nękały Polskę od 1201 roku prawie przez dwa wieki. Docierały one nieomal pod sam Kraków, bo aż do Tarnowa, i kończyły się uprowadzeniem niekiedy po czterdzieści tysięcy brańców. Według obliczeń na jednego zagończyka przypadało nieraz po dwadzieścia „Laszek synowych”, z niejedną „wychuchaną” pod burką.
Po roku matka wróciła z więzienia. W kilka miesięcy po jej powrocie zmarł mój dziad, ojciec matki. Jednocześnie z jego pogrzebem o kilka mogił dalej pochowano małżeństwo. Zmarło jedno po drugim w odstępie kilku godzin, pozostawiając trzy nieletnie córki, Marię, Jankę i Zosię, bez środków do życia. Matka moja zabrała dziewczynki do naszego domu. Należały do sławnej rodziny aktorskiej, Leszczyńskich. Przywiozły ze sobą wiele rekwizytów teatralnych i kostiumów, wśród nich mundury szwoleżerów, dzięki którym mogłem w minimalny sposób odwdzięczyć się moim żywicielom z okresu pobytu matki w więzieniu.
Matkę moją Niemcy aresztowali 19 czerwca 1916 roku. Skończyły się lekcje w szkołach, a wraz z nimi przestało istnieć jedyne źródło mego wyżywienia, co dzień bowiem Gimnazjalny Komitet Rodzicielski wydawał nam po kromce PRAWDZIWEGO chleba – bez dodatku brukwi – oraz po miseczce zupy z kilku ziarnkami pęcaku i grochu.
W naszym mieszkaniu zakwaterował się agent policji niemieckiej, uniemożliwiając znajomym i krewnym, świadomym, że byłem śledzony, kontaktowanie się ze mną. Ja także do nikogo się nie zbliżałem. W tej beznadziejnej sytuacji zjawił się u mnie mój rówieśnik Antoś, sąsiad z przylegającego do naszego podwórka domu. Podczas zabawy w Indian staliśmy się braćmi przez połączenie naszej krwi z naciętych nożem ramion oraz wymówienie zaklęcia:
– Unkas jest bratem Tenangi. Howgh!!!
– Tenanga jest bratem Unkasa. Howgh!!!
Tenanga było moim indiańskim imieniem.
Antoś wiedział o aresztowaniu matki i ojczyma. Podarował mi piękny sztylet korsykański w srebrnej oprawie. O żywność miałem się nie martwić, ponieważ on ma „otriad” składający się z pięćdziesięciu ludzi. (Zabawa w wojnę była wówczas jak najbardziej modna). Przez cały rok z narażeniem życia ten „oddział” zdobywał dla mnie pożywienie w nocnych wyprawach na pomocnicze tabory niemieckie, stojące na placu przed dawną szkołą junkierską koło ZAKRĘTU. Chłopcy uważali, że tylko odbierają Niemcom drobną część z tego, co ci zrabowali w naszym kraju.
Oczarowany mundurami szwoleżerów, postanowiłem napisać dramat historyczny „Książę Józef pod Raszynem” i odegrać go, za zgodą panien Leszczyńskich, w owych mundurach na naszym podwórku. Nie potrzebuję dodawać, że rolę księcia Józefa przewidziałem dla siebie. Za najpiękniejszy sukces tego przedstawienia uznałem przyjęcie przez moich rówieśników żywicieli dla ich oddziału miana PIERWSZEGO SZWADRONU imienia ks. Józefa Poniatowskiego.
Podobno Persowie twierdzą, że dobry kogut w jajku pieje! Tyle w moim „jajku” „napiałem”.
Natomiast jeśli chodzi o pisanie przeze mnie listów, panowała wśród kolegów powszechna opinia, że jeden list na trzydzieści lat – to wszystko, czego mogą się po mnie spodziewać.
W gimnazjum, podbity zwięzłością wypowiedzi Cezara i naśladując jego VENI VIDI VICI, wypracowanie na temat „Dziadów” Adama Mickiewicza ująłem w jednym zdaniu: „«Dziady» Adama Mickiewicza przypominają mi powiedzenie: Z MEGO WIELKIEGO BÓLU MOJA MAŁA PIOSENKA!” Nauczyciel, pan Stolarzewicz, postawił ocenę „bardzo dobrze” za „głębokie przemyślenie tematu i rzeczowe ujęcie całości w jednym zdaniu”. Natomiast pani Zofia Domaniewska na moich wypracowaniach z języka francuskiego oraz pracach z historii powszechnej i Polski do oceny dopisywała uwagę: „Gimnazjum nie jest urzędem pocztowym do nadawania telegramów!”
Obarczony wspomnieniami o Cezarze, zamierzałem przystąpić do spełnienia „ślubu”, czyli do napisania książki o kapitanie Mamercie Stankiewiczu – wśród pustkowia szkockich wrzosowisk, gdy „reszta świata we krwi i łzach tonęła”.
Podobno Henryk Sienkiewicz, zabierając się do pisania – to znaczy biorąc pióro do ręki – miał już w pamięci całe opowiadanie gotowe. Należało je tylko mechanicznie utrwalić na papierze. U siebie w tym momencie stwierdziłem w głowie absolutną próżnię. Złożyłem to na karb trapiącej mnie wciąż całkowitej bezsenności i buszowałem po pokoju jakby w nadziei znalezienia ratunku. Wtedy wpadł mi w ręce „Samouczek języka włoskiego”. Zostawił go prawdopodobnie jakiś polski wojak, którego oddział tędy przechodził, a on sam w tym pokoju z jakiegoś powodu zanocował. Trafiłem w nim na włoską „maksymę”, jak należy pisać. Zalecała: PISAĆ NALEŻY TAK, ŻEBY BYŁO ŁADNIE!
Ponieważ nie tylko nie umiałem, ale i nie wiedziałem, jak należy pisać, postanowiłem zwracać wyłącznie uwagę na to, żeby było „ładnie”, bez oglądania się na prawdziwość i ścisłość faktów, bez ujmowania tego, co warto naśladować, a co powinno być najważniejszym zadaniem w mojej zamierzonej książce o kapitanie Mamercie Stankiewiczu.
O czym jednak najpierw mam pisać? Dręczyło mnie to pytanie tym silniej, że jednocześnie domagała się uwiecznienia postać Eustazego Borkowskiego. W mesach naszych transatlantyków nieustającym tematem były zadziwiające wyczyny tego kapitana. Zawodowi opowiadacze dowcipów nigdy nie prześcignęli w swych fantazjach na temat kapitana Eustazego tych cudów, które on sam wyczyniał lub opowiadał. Pobudką do nich było jego nienasycone pragnienie pokonania konkurencji w zabiegach o popularność wśród pasażerów. Postanowiłem rozpocząć od opisania zasłyszanych lub przeze mnie widzianych poczynań kapitana Eustazego.
Opowiadań miało być siedemnaście. Tytuł książki? Pod względem fantazjowania kapitan Eustazy przypominał mi Zagłobę z Trylogii Sienkiewicza. Ale Zagłoba był zawsze sobą, a kapitan Eustazy stale GRAŁ rolę kapitana, a więc AKTOR MORSKI? Tytuł nic właściwie niemówiący. ARTYSTA MORSKI? Postępki kapitana Eustazego nie zawsze były artystyczne. ZAGŁOBA MORSKI? Zagłoba nigdy nie używał SIŁ WYŻSZYCH, natomiast szafował nimi kapitan Eustazy, nie licząc się z nikim i z niczym. A więc? SZAMAN MORSKI! Miałem zatem już tytuł. Po napisaniu zaplanowanych siedemnastu opowiadań chciałem się zorientować, czy potrafię wykonać PORZĄDNIE przyrzeczenie złożone na grobie kapitana Mamerta Stankiewicza.
Adorowane przeze mnie VENI VIDI VICI były teraz raczej przeszkodą. Pisząc, nie liczyłem się przecież nawet z prawdziwością faktów. Usiłując pisać „ładnie”, też nie miałem pojęcia, na czym to ŁADNIE ma polegać.
Pierwszymi czytelnikami tych opowiadań byli uczniowie z żaglowca szkolnego „Dar Pomorza”, na którym, jako zastępca kapitana, przybyłem z chłopcami do Anglii jesienią 1939 roku. Przyjeżdżali do mnie do Szkocji na kilka dni odpoczynku, schodząc na urlop z naszych okrętów wojennych. Niektórzy przez cały pobyt prawie nic nie mówili. Musieli swe przeżycia uporządkować, by o nich opowiadać. Wyjeżdżając, tylko pytali, czy mogą znów przyjechać na kilka dni. Moje opowiadania bardzo im się podobały. Poczułem, że leżę „znaczy, na rumbie”, jak by powiedział kapitan Stankiewicz, i zacząłem pisać intensywniej.
Odwiedził mnie Kot (Konstanty) Kowalski. Był inspektorem załogowym w polskim Ministerstwie Żeglugi w Londynie, a przedtem kapitanem „Daru Pomorza”. Powiadomił, że miałem być opiekunem uczniów, którzy pojechali do angielskiej Szkoły Morskiej w Southampton. Ponieważ byłem wówczas w szpitalu, udał się tam kapitan Antoni Zieliński.
Kotowi także moje opowiadania się spodobały. Najbardziej cieszyło mnie nie to, co mówił, ale to, że się śmiał głośno, zapominając o mnie. Ludzie często uśmiechają się, gdy wydaje im się coś ładne, wobec tego doszedłem do przekonania, że piszę ŁADNIE, choć zdawałem sobie sprawę, iż uwieczniam najbardziej nieprawdopodobne głupstwa.
W Szkocji odwiedził mnie również dyrektor departamentu, Leonard Możdżeński, a wracając, zabrał ze sobą do Londynu kilka moich opowiadań. Odesłał je z opiniami Melchiora Wańkowicza i Terleckiego. Obaj nie wiedzieli, kim jestem. Wańkowicz miał powiedzieć: „Po co ten człowiek marnuje temat? Przecież z każdego opowiadania można napisać książkę, a nie jej streszczenie”. Terlecki natomiast nie szczędził słów zachęty. W ten sposób obok siedemnastu opowiadań o Szamanie Morskim powstało trzydzieści siedem o Znaczy Kapitanie.
Po powrocie do kraju wydrukowałem w miesięczniku „Morze” kilkanaście opowiadań przeznaczonych do książki „Znaczy Kapitan”. Gdy te się skończyły, oddałem do druku opowiadania z „Szamana Morskiego”, bez przekonania co do ich wartości, bez sprawdzania prawdziwości szczegółów, w stanie surowym, tak jak je napisałem w Szkocji. Wreszcie chciano je wydać, ale okazało się, że SZAMAN MORSKI jest ZA CHUDY, jak na wymogi edytora. Zacząłem go podtuczać. Doszły opowiadania zasłyszane od kapitana Jana Starzyckiego („Opatrzność”) i kapitana Jerzego Mieszkowskiego („Hrabina” oraz „Bizony”) jak również zapamiętane przeze mnie „cuda” o mniejszym rozgłosie. Sięgnąłem też sam i innych odsyłam do książki byłego pierwszego oficera u boku Borkowskiego, Władysława Milewskiego, „Na morzu i na lądzie”.
Kapitan Mamert Stankiewicz był dla mnie TEZĄ – mam na myśli wzór KAPITANA NAWIGATORA. Natomiast kapitan Eustazy Borkowski, na podstawie moich własnych z nim przeżyć – ANTYTEZĄ.
Ale… nikt, czytając, nie potępiał ZAGŁOBY za to, że został regimentarzem, innymi słowy, sprawował funkcję HETMANA – tym bardziej nie potępi kapitana Eustazego Borkowskiego, że był kapitanem żeglugi wielkiej i dowodził naszymi transatlantykami.
Natomiast w żadnym wypadku nie radziłbym nikomu naśladować go, ponieważ ten człowiek miał ABSURDALNE SZCZĘŚCIE, które w epoce żaglowców dla wielu armatorów było bardziej cenne niż WIEDZA.
Ostatecznie oddając „Szamana Morskiego” do druku pogrubiłem go jeszcze historyjkami nie dotyczącymi samego kapitana Eustazego Borkowskiego. Włączyłem bowiem opowieści związane z inną barwną postacią floty polskiej, mianowicie z kapitanem Edwardem Pacewiczem, zwanym Domejką, tym bardziej że obaj kapitanowie się znali – wszyscy zresztą kapitanowie transatlantyków znali się ze sobą i w pewnym stopniu rywalizowali.
Zamykam książkę „Ostatnią paradą” – syntetycznym ujęciem losów naszych siedmiu transatlantyków, które razem zaprezentowuję na okładce.
W marcu 1931 roku do brzegów Ameryki Północnej zbliżał się polski parowiec transatlantycki „Kościuszko”. Na jego pokładzie, w barze pasażerów kabinowych, odbywały się „MISTERIA NA CZEŚĆ SYNA POSEJDONOWEGO, Oriona, myśliwego, wzrostu tak olbrzymiego, że kiedy brodził po największych głębinach morza, głowa jego wystawała jeszcze nad wodą”.
Duszą misteriów był kapitan statku, Eustazy Borkowski, słuchaczami – grono wybranych przez kapitana dostojnych pasażerów.
Kapitan był przejęty swą rolą gospodarza statku. Zabawiając swych gości jak umiał najlepiej, wskazywał obecnym trzy gwiazdy PASA ORIONA i mówił:
– Ta pierwsza z lewej to Alnitax; gwiazda środkowa zwie się Anilam, a trzecia, z prawej, to Mintak. Wszystkie razem nazywane są rozmaicie: Trzema Mędrcami, Trzema Królami, Trzema Złotymi Orzechami lub Trzema Źródłami Siły. Ostatnia nazwa wydaje mi się najbardziej trafna. Słońce jest również gwiazdą, a te trzy są heroldami jego promieni, które zebrane przez złote grona winorośli w stanie płynnym stoją przed nami. Możemy czerpać z tych promieni natchnienie, mądrość, życiodajną siłę i czuć się jak prawdziwi królowie. Złotym Orzechem zwie się to, co daje nam radość, a co zapowiadają trzy złote gwiazdy. Trzy złote gwiazdy – podnieta długiego kapitańskiego wykładu – zdobiły nalepkę na butelce koniaku, którym kapitan podejmował swych gości.
– Oto te gwiazdy – ciągnął – oglądane przez nas przy stole, prowadzą w wielką podróż nasze dusze, a gdy widzimy je z mostku na niebie, prowadzą nasze okręty. Od wieków zresztą na lądzie i morzu wskazują podróżnikom drogę do upragnionego celu.
Współbiesiadnicy wykazywali wiele zainteresowania dla gwiazd-przewodniczek marynarzy na morzu i dla sposobu, w jaki marynarze z nich korzystają.
– Szanowni panowie – wyjaśniał kapitan Eustazy – gdyby gwiazdy stały w miejscu, moglibyśmy je w nocy uważać za latarnie morskie. Niestety, z wyjątkiem Gwiazdy Polarnej, dzięki której wiemy, w jakim kierunku jest północ, wszystkie inne zmieniają swe położenie. Jeśliby na przykład Alnitax pozostawała w swym miejscu i wiedzielibyśmy, że pod nią znajduje się Nowy Jork, to, sterując na nią, szlibyśmy najkrótszą drogą do naszego celu.
Drogę taką na morzu zwiemy ORTODROMĄ – po polsku znaczy to tyle co PROSTOBIEŻNIA. Nie widząc na morzu miejsca przeznaczenia, musimy trzymać się kursu wskazywanego przez kompas. Południki zbiegają się na biegunach, wobec czego jeśli nasz kurs nie jest północny lub południowy i nie idziemy po równiku, to idąc drogą krótszą – po ortodromie – będziemy każdy południk przecinali pod innym kątem, czyli wciąż musieli zmieniać kurs. Stały kurs możemy utrzymać, idąc po linii przecinającej południki pod tym samym kątem i wznoszącej się od równika ku biegunom skośnie i spiralnie, a więc dłuższej. Zwiemy ją z grecka LOKSODROMĄ – SKOŚNOBIEŻNIĄ.
Na mapie morskiej południki i równoleżniki są wobec siebie równoległe i proste, toteż naprawdę dłuższa loksodroma wygląda na niej jak krótsza skośna linia prosta. Ortodroma natomiast, mimo że krótsza, na mapie ma wygląd łuku wygiętego ku biegunowi, łuku, którego cięciwą jest loksodroma.
Całe towarzystwo bez wyjątku zapragnęło teraz już koniecznie przekonać się naocznie, że fascynująca gra słów: DŁUŻSZA droga jest linią KRÓTSZĄ, a droga KRÓTSZA jest linią DŁUŻSZĄ – nie rozmija się z prawdą.
Kapitanowi pozostało jedynie dla udowodnienia tego zaprosić dostojnych gości na mostek, do kabiny nawigacyjnej, tym bardziej że kabina znajdowała się na tym samym pokładzie co bar.
W nawigacyjnej kapitan wydobył mapę, na której wielkim łukiem była połączona droga przez ocean – od wysepki Rockall do południowego przylądka Nowej Fundlandii.
– Jak sami widzą szanowni panowie, jest to dla nas najkrótsza droga przez ocean i na tej linii teraz się znajdujemy; posuwamy się po niej w rzeczywistości krótkimi odcinkami, sterując według kompasu. Gdybym przyłożył linijkę i połączył wysepkę Rockall z przylądkiem Race w Kanadzie, otrzymalibyśmy na mapie cięciwę tego łuku, ale to nie byłaby droga najkrótsza. Naraz jeden z panów powiedział:
– Ta cała historia przypomina mi strzelanie z karabinu do bardzo odległego celu. Podnosimy celownik tak, że lufa skierowana jest nie wprost na cel, lecz znacznie wyżej, i kula, podobnie jak ta droga, leci po łuku.
Kapitan Eustazy, zaskoczony tak niezwykłym dla niego podobieństwem obu problemów, zamilkł zmieszany. Z kłopotu wybawił go inny z panów, przytaczając analogiczny wypadek dotyczący kwestii: ortodroma czy loksodroma, tyle że zdarzył się nie na morzu, lecz na lądzie… w szkole powszechnej.
– Na lekcji arytmetyki nauczyciel zaznaczył na tablicy dwa punkty: A i B. Wywołał jednego z uczniów i polecił mu wykreślić najkrótszą drogę pomiędzy tymi punktami. Chłopaczyna podszedł do tablicy i bez pomocy linijki połączył oba punkty zygzakowatą linią, z dziesięć razy dłuższą od tej, którą by otrzymał, łącząc punkty linią prostą.
„Kto ciebie tego nauczył?” – spytał zdumiony nauczyciel. Chłopiec, wcale niezmieszany, spokojnie odpowiedział: „Mój ojciec”. „Kimże jest twój ojciec?” – zaciekawił się nauczyciel.
– A może to był syn naszego kapitana? – wtrącił ktoś z obecnych. Skwitowano żarcik śmiechem i drugi z zabierających głos w sprawie rodzaju dróg kończył swój „analogiczny wypadek”.
Chłopiec wyjaśnił: „Mój ojciec jest właścicielem i kierowcą taksówki”.
Rozbawione towarzystwo, nasycone widokiem ortodromy i loksodromy, znów znalazło się w barze przy napełnionych kielichach. Kapitan Eustazy zabrał głos, prosząc o pozwolenie powiedzenia jeszcze kilku słów na aktualny temat. Po chóralnej zachęcie kapitan rzekł:
– Podobny do opowiedzianego wypadek „loksodromy taksówkarza” miałem sam w Paryżu, będąc prawie od dziesięciu lat właścicielem i kierowcą taksówki.
Przejście z TAKSÓWKI na TRANSATLANTYK miało w największym skrócie przebieg następujący:
Starania rodziny Eustazego Borkowskiego, rodem z Warszawy, by namówić go do powrotu do kraju (przekazywano dla niego pieniądze i listy przez uprzejmego komandora Mieczysława Burhardta), nie dawały rezultatów. Dopiero po kilku latach dalszego taksówkowania „nieoczekiwana znajomość” z SIŁĄ WYŻSZĄ żeńskiego rodzaju na ministerialnym poziomie – jak to określił komandor Burhardt – PRZENIOSŁA Eustazego w 1929 roku z jego kierowniczego stanowiska we własnej taksówce w Paryżu na kierownicze stanowisko kapitana na parowcu „Premier” należącym do Polsko-Brytyjskiego Towarzystwa Okrętowego. Ta sama „siła wyższa” przeniosła go w lutym 1931 roku na kapitana parowca „Kościuszko”. Tak w jednym, jak i w drugim wypadku Eustazy Borkowski „przychodził już na GOTOWE” – to znaczy na regularną linię ze świetnie wdrożoną do służby na niej załogą i oficerami. Na „Premierze” zastąpił kapitana Mamerta Stankiewicza; na „Kościuszce” musiał jeszcze przez jakiś czas dzielić władzę z poprzednim kapitanem, Duńczykiem Mauritzenem. Oficerom pokładowym na obu statkach, nie mającym pojęcia o „siłach wyższych” rządzących kapitanem Eustazym, wydawał się niekiedy Zagłobą obwołanym przed chwilą regimentarzem – z powodu swoich osobliwych teorii z dziedziny nawigacji, które budziły w nich podziw zaprawiony niepokojem.
Munduru kapitana Eustazego nie zdobiły jeszcze ani krzyże, ani ordery, ani ich baretki, gdy w swą pierwszą podróż na transatlantyku wyszedł w 1931 roku na „Kaziuka”, czyli 4 marca.
Prawdopodobnie ten sam podziw dla teorii nawigacyjnych kapitana Eustazego dzielili z oficerami akcjonariusze duńscy, którzy posiadali jeszcze czterdzieści dwa procent akcji PTTO, czyli Polskiego Transatlantyckiego Towarzystwa Okrętowego. Nie dowierzając kwalifikacjom kapitana z dziesięcioletnią praktyką kierowcy taksówki, przydzielili mu jako asystenta dotychczasowego kapitana „Kościuszki”, Mauritzena, z większym prawdopodobnie od oficjalnego kapitana zakresem władzy. „Przymioty” kapitana Mauritzena, takie jak nieograniczona pewność siebie, bezgraniczne przeświadczenie o swojej wyższości i wyższym stanowisku praktycznym, stworzyły kapitanowi Eustazemu w jego pierwszym transatlantyckim rejsie na parowcu „Kościuszko” warunki niszczące HUMOR, KREW I ZDROWIE. Jak twierdzili oficerowie pokładowi, kapitan Eustazy czuł się w tej podróży niby Kolumb – niezupełnie pewien odkrycia przez siebie Nowego Świata. Żył wciąż jeszcze wspomnieniami z dziesięcioletniego okresu piastowania kierowniczego stanowiska w taksówce paryskiej.
– Było to jakieś trzy lata temu – mówił teraz kapitan Eustazy. – Pewnego dnia, po odebraniu taksówki z kosztownego remontu, zostałem bez jednego SOU w kieszeni. W tej sytuacji musiałem złapać zamożnego pasażera-cudzoziemca. Od dłuższego czasu stałem przed dworcem St-Lazare, taksując wzrokiem wychodzących. Na próżno. Kiedy już straciłem nadzieję, zobaczyłem go. Wyglądał na obywatela Stanów Zjednoczonych. Wychyliłem się szybko przez okno i powiedziałem po angielsku: „Yes, sir?!”
Na dźwięk angielskiej mowy mężczyzna zatrzymał się. Twarz jego przybrała radosny wyraz. Spytał po angielsku z amerykańskim akcentem: „Mówisz po angielsku?”
„Yes, sir! – powtórzyłem. – Mówię nim tak, jak gdybym żadnym innym językiem od dziecka nie mówił”.
„To dobrze, dobrze – odpowiedział. – Zawieź mnie do hotelu «Terminus»”.
– Szanowni panowie! – kapitan Eustazy schylił głowę. – Jeszcze raz zmuszony jestem przypomnieć, że byłem bez grosza i prosić tu zebranych o wyrozumiałość.
Wyskoczyłem szybko z taksówki, otworzyłem drzwiczki od samochodu, zabrałem Amerykaninowi z rąk neseser i gdy tylko pasażer usiadł, ruszyłem jak mogłem najszybciej przed siebie… zostawiając po lewej ręce olbrzymi budynek hotelu „Terminus”, do którego miałem przewieźć nieświadomego sytuacji cudzoziemca.
Należało go teraz zająć możliwie najciekawszą rozmową. Taką, by stracił poczucie czasu. Po dziesięciu prawie latach jeżdżenia własną taksówką znałem już nie tylko każdy zaułek w Paryżu, ale również jego historię, anegdoty o nim, a nawet piosenki. Potrafiłem prawie zawsze odgadnąć, co kogo w Paryżu interesuje. Amerykanów na ogół interesowało wszystko i w przeciwieństwie do Anglików byli rozmowni. Akurat dojechałem do ulicy du Rocher.
„Jest to bardzo ciekawa dzielnica – zacząłem. – Dawniej tę dzielnicę przez długie lata nazywano LA PETITE POLOGNE1”.
Zauważyłem, że mój pasażer ma zadowolony wyraz twarzy, dodało mi to otuchy. Pomyślałem, że niczego nie spostrzegł i już odważniej mówiłem dalej: „W 1573 roku stanęło tu dworem poselstwo polskie, które przybyło, by zaprosić na tron Walezjusza. Poselstwo składało się z trzystu osób i pięćdziesięciu powozów. Francuzom bardzo zaimponowali Polacy władający kilkoma językami, podczas gdy Francuzi mówili tylko jednym – swoim własnym. Ale najbardziej serce paryżan podbiły konie. Chyba najpiękniejsze na świecie. Rzędy końskie przybrane były srebrem i złotem, a w bogatych strojach szlachty polskiej przyciągały wzrok sobolowe kołpaki z pióropuszami zdobnymi w drogie kamienie. Francuzi, czuli na piękne rzeczy, nie mogli zapomnieć Polaków”.
Tymczasem minąłem bulwar Batignolles i wjechałem na plac Clichy.
„Jeśli pana to interesuje, to plac ten w 1814 roku również był pełen jeźdźców, przeciwko którym chłopi francuscy, chroniąc się do miasta ze swym dobytkiem, powznosili barykady. Stoczono walkę z jeźdźcami. Byli to kozacy francuskiego emigranta, księcia generała Langrena. Jak pan widzi, Paryż jest miastem ciekawym. Dwie ulice – na jednej jeźdźcy polscy, na drugiej kozacy. Teraz przejedziemy koło miejscowości St Denis, w której na pewno modliła się Joanna d’Arc”.
Objechałem dookoła kościółek, mijając parę ulic. Po drodze objaśniłem, że Dziewica Orleańska modliła się tutaj przed szturmem na bramę St Honoré. Podczas szturmu została ranna, ale znalazła w sobie tyle sił, że i po szturmie tutaj się modliła.
Widząc wyraźnie, że mego pasażera to, co mówię, interesuje i że dobry nastrój go nie opuszcza, odważnie wziąłem kurs na południowy wschód, a potem na południowy zachód, przez ulicę Riquet i bulwar Villette.
„Teraz – powiedziałem – po lewej stronie będziemy mijali miejsca, które ja nazywam Małą Hiszpanią. W XVIII wieku odbywały się tutaj walki byków na wzór hiszpańskich widowisk. 14 kwietnia 1781 roku w gazetach pisano: D’un taureau mis à mort par les toréadores tel que le spectacle se fait en Espagne2. Ale były tu nie tylko walki byków, lecz i innych zwierząt z psami. Walczyły niedźwiedzie, odyńce, nawet tygrysy i wilki. Walki anonsowano szumnymi tytułami w gazetach: Grand Combat d’Animaux3. Ciągnęły się te zabawy od połowy XVIII do połowy XIX wieku”.
Znalazłem się wkrótce na ulicy Belleville.
„Ta ulica – mówiłem – jest równie sławna jak tamte. Gdy tam cały Paryż zbierał się na walki zwierząt, tu w owych latach w każdy Tłusty Wtorek ciągnęły tłumy, by oglądać niekończący się pochód pierrotów i arlekinów, «tonący w morzu wina». Następnie rozpoczynały się zabawy, ba, orgie, trwające do późnego ranka. Tysiącami powozów wracano do miasta, rycząc i wrzeszcząc, rozrzucając cukierki i pozostałe po libacjach przysmaki pomiędzy tysiące gapiów tłoczących się wzdłuż ulic. Nosiło to widowisko nazwę Descente de Courtille4. Było tak sławne, że istniało powiedzenie: Voir Paris sans la Courtille, c’est voir Rome sans le Pape5. Ostatnie odbyło się w 1838 roku”.
Ja opowiadałem, a pasażer wciąż pilnie i cierpliwie słuchał. Minęliśmy bulwar Ménilmontant, Avenue Philippe Auguste i bulwar Picpus.
„A oto bulwar i most panów de Bercy – zwróciłem uwagę mego pasażera.
– Była to jedna z najbogatszych rodzin w Paryżu, znana już w XIV wieku, przede wszystkim z nieprawdopodobnego skąpstwa. Jednego z panów de Bercy przedstawił Molier w «Skąpcu» jako Harpagona”.
Po przejechaniu mostu trzymałem kurs na zachód, objaśniając mego pasażera, że niegdyś były tutaj największe i najbujniejsze pastwiska, że pasły się tutaj stada najlepszego bydła. Stąd szło do Paryża mięso i mleko.
Oddalaliśmy się coraz bardziej od centrum i od Sekwany, przybliżając się do niej jednocześnie. Przejechałem tak błyskawicznie bulwary de la Gare, Auguste i St Jacques, skręciłem w ulicę Froidevaux i Avenue du Maine, dojechałem do ulicy Vercingétorix (Wercyngetoryksa).
„Widzi pan tę ulicę? – zwróciłem się do swego Amerykanina. – Nazwa jej ma przypominać Francuzom jednego z najsławniejszych wodzów Gallów. Najdzielniej bronił Galii przed Rzymianami. Oblegany przez Cezara, został wzięty do niewoli z powodu głodu w twierdzy. Był w orszaku Cezara, gdy ten odbywał triumfalny wjazd do Rzymu, a potem został stracony. Tę właśnie ulicę upodobali sobie możni wielkiego francuskiego świata. Stała przy niej niegdyś farma, nazwałbym ją miejscem rendez-vous magnatów z pięknymi damami Paryża. Przyjeżdżali tutaj, by się bawić, przebrani za pasterzy i pasterki. Z czasem farmę zastąpiła gospoda, którą zaszczycali swą obecnością przeciwnicy Burbonów: Zola, Delacroix, Aleksander Dumas i ich przyjaciele tych samych przekonań”.
Bulwarami Vaugirard, Pasteura, Garibaldiego i aleją Emila Zoli dojechałem do Sekwany w dzielnicy Grenelle.
„Może pan teraz zechce rzucić okiem na te okolice. Tu prawdopodobnie było najstarsze pole bitwy pomiędzy Gallami a Rzymianami. Gallów prowadził Camulogena, stary, doświadczony wojownik, zaprawiony w bojach pod wodzą Wercyngetoryksa; legionami rzymskimi dowodził Labienus, jeden z najzdolniejszych i najdzielniejszych oficerów Cezara. Działo się to w 52 roku przed naszą erą. Rzymianie podeszli do Sekwany w okolicach mostu Mirabeau. To ten most, przez który teraz przejeżdżamy. Tam z dala widać aleję Łabędzi, gdzie wykopano łódź z tych właśnie czasów, a właściwie dębowy kadłub, wzmocniony sześcioma kołkami ze świerka. Masakra Gallów była straszna. W bitwie poległ stary wódz Camulogena”.
Tymczasem minęliśmy Rue d’Auteuil i Avenue Mozart. Gdy mijaliśmy aleję Proudhona w dzielnicy La Muette, objaśniłem „mego” Amerykanina, że przejeżdżamy teraz przez dzielnicę NATURALNYCH NAMIĘTNOŚCI I NATURALNYCH PRZYJACIÓŁEK – tak pozwolę sobie nazwać wielkie damy Paryża, naśladujące żonę cesarza rzymskiego, Klaudiusza – MESSALINĘ. Słynął z tego pałacyk myśliwski, zbudowany dla Karola IX – le château de la Muette – przekształcony na rezydencję dla Margot, siostry króla francuskiego Henryka III, a żony króla francuskiego Henryka IV, czarującej swą pięknością, rozumem i wykształceniem, bardziej jednak znanej ze swych NATURALNYCH SEANSÓW na bieliźnie pościelowej koloru czarnego w świetle pochodni. W roku 1716 zamieszkała w tym pałacu DUCHESSE’a de Berry – proszę nie mylić jej z panią Dubarry (Jeanne Bécu du Barry). Otóż duchesse’a (diuszesa) de Berry miała taki styl życia, że ją zwano Messaliną – w pamięci tkwiło mi zapamiętanych parę wierszy NA JEJ CZEŚĆ:
La Messaline de Berry
L’oeil en feu; l’air plein d’arrogance,
Dit en faisant charivari
Qu’elle est la première de France
Elle prend, ma foi, tout le train
D’être la première putain.
Drugi zapamiętany przeze mnie wiersz zaprowadził w roku 1717 dwudziestotrzyletniego Voltaire’a po raz pierwszy do Bastylii, jako podejrzanego o jego autorstwo. Autor przyrównał w nim diuszesę de Berry, jej ojca i siostrę, ale w szczególności ją, do biblijnego Lota i jego dwóch córek, a panu dobrze wiadomo, co zapisane jest w Pierwszej Księdze Mojżeszowej, rozdział dziewiętnasty, pomiędzy wersetami trzydzieści dwa a trzydzieści osiem.
Enfin, votre esprit est guèri
Des craintes du vulgaire:
Belle duchesse de Berry,
Achevez le mystère.
Un noveau Loth vous sert d’éspoux
Mère des Moabites,
Puisse bientôt naître de vous
Un peuple d’Ammonites.
Wspomnianą rezydencję darował ojciec diuszesy de Berry Ludwikowi XV, gdy ten miał zaledwie lat dziewięć. Nieco później zamieszkała w niej comtessa de Mailly-Nesle, jedna z czterech sióstr, będących NATURALNYMI przyjaciółkami króla. Następnie mieszkała tam jej siostra, diuszesa Chateaufort-Nesle, NATURALNA przyjaciółka zarówno króla, jak i kardynała Richelieu, i wreszcie NAJDROŻSZA NATURALNA PRZYJACIÓŁKA Ludwika XV, madame de Pompadour, z pensją miliona pięciuset tysięcy franków miesięcznie. Interesująca zapewne jako MESSALINA, przez dwadzieścia lat fatalnie rządziła Francją i królem, nazywana PREMIEREM W SPÓDNICY. Po jej śmierci na jej etat wybrana została przez kardynała Richelieu madame Dubarry.
I wreszcie w oczekiwaniu na ceremonię ślubną z Ludwikiem XVI zamieszkała w pałacu Maria Antonina ze swą NATURALNĄ przyjaciółką, diuszesą Gabriellą de Polignac.
Tak dotarliśmy do Lasku Bulońskiego. Znałem o nim chyba najwięcej historyjek, obwożąc często turystów z ich własnej woli. Mając teraz nieświadomego swej roli turystę-Amerykanina, liczyłem na to, że moje opowieści o Lasku Bulońskim zainteresują go najbardziej.
„Dawno temu, od czasów Gallów i Rzymian, rozciągały się tutaj olbrzymie lasy, miejsca wielkich łowów. Było tu zatrzęsienie grubego zwierza: niedźwiedzie, odyńce, jelenie, no i wilki. W ciągu wieków lasy kurczyły się coraz bardziej. Nieomal doszczętnie wyniszczyli je stacjonujący tutaj w 1814 roku kozacy księcia Langrena. Ci sami, z którymi walczyli chłopi francuscy na placu Clichy.
Do największych ciekawostek Lasku Bulońskiego należą pojedynki dam za czasów Ludwika XV. Na białą broń biły się dwie „naturalne” przyjaciółki śpiewaka Opery Paryskiej. Jedna była paryżanką, druga Polką. Polka porąbała Francuzkę i została z rozkazu Ludwika XV wydalona z Francji.
Inną parę stanowiły damy dworu, markiza Nesle i księżna Polignac. Obie były NATURALNYMI PRZYJACIÓŁKAMI Fronsaca, prześwietnego diuka Richelieu. Obie były z nim szczęśliwe i obie nieszczęśliwie spotkały się u niego o tej samej godzinie, wskutek bezmyślnie wysłanych przez sekretarza diuka zaproszeń.
Pierwszy strzał, jako pozwanej, należał do markizy de Nesle. Strzeliła, trafiając w drzewo. Natomiast dysząca zemstą księżna de Polignac zdecydowanie pragnęła przestrzelić głowę znienawidzonej rywalki. Chybiła i odstrzeliła jej tylko koniuszek ucha.
Nie mniej głośne z pojedynku były jeszcze dwie inne panie. Madame Théodora, tancerka Opery Paryskiej, i mademoiselle Beaumesnil, śpiewaczka tejże opery. Świadkiem była Marie Madeleine Guimard, tancerka Opery Paryskiej o osobliwym wdzięku, przez dwadzieścia pięć lat nigdy niezaćmiona gwiazda pierwszej wielkości. Co prawda bardziej głośna była ze swych NATURALNYCH DZIKICH ORGII, niespotykanego temperamentu i czaru, jaki roztaczała w swoim własnym, prywatnym teatrze na pięćset miejsc, zwanym ŚWIĄTYNIĄ TERPSYCHORY, dostępnym jedynie za olbrzymie ceny biletów, i to dla bardzo uprzywilejowanych. Po dwudziestu pięciu latach takiego naturalnego życia wyszła za mąż za kompozytora piosenek, Jeana Despreaux.
Wracając do pojedynkujących się pań. Właśnie obie były już na stanowiskach, każda z pistoletem w dłoni, gotowe do siebie otworzyć ogień, gdy wpadł pomiędzy nie szef orkiestry operowej i ryknął jak mógł najgłośniej: «ZAPRZESTAĆ OGNIA!» Przywykłe widocznie ślepo słuchać swego dyrygenta, obie panie złożyły broń.
Analogiczny wypadek, godny wzmianki, zdarzył się między mężczyznami. Zamierzony pojedynek mocno utytułowanych: księcia d’Artois, przyszłego króla Francji, z Karolem X, księciem de Bourbon, ostatnim z Kondeuszów, został przerwany rozkazem króla”.
Widząc na twarzy porwanego przeze mnie Amerykanina coraz większe zaciekawienie, postanowiłem go nadal bawić tymi już mocno frywolnymi anegdotami.
„Przed nami właśnie Longchamp – objaśniałem. – Nazwa powstała od rzymskiego Longus Campus – Długie Pole, słynnego swego czasu z parad pojazdów i dam. Pierwszą heroiną tej parady była mademoiselle Le Duc w 1742 roku. Obsypana brylantami, dama ta, powoziła sama sześcioma malutkimi konikami, nie większymi od osła.
W 1768 roku mademoiselle Marie Madeleine Guimard, o której już panu mówiłem, że była świadkiem w pojedynku dwóch artystek z opery, przejechała tymi ulicami w kolasie ozdobionej jej herbem, mówiącym współczesnym: JEMIOŁA DĘBOWA WYRASTA ZE ZŁOTEJ GRZYWNY.
Rozumiano przez to, że olbrzymia fortuna panny Guimard wyrosła z grzywny w złocie, pobieranej przez nią zachłannie od możnych, upostaciowanych tutaj przez dąb, za ich NATURALNE POŻĄDANIE JEMIOŁY, świętego drzewa Druidów i Gallów, będącej symbolem najintymniejszej kobiecości.
W 1774 roku mademoiselle Rosalie Duthe, również aktorka, wielkość w skali Messaliny, NATURALNA przyjaciółka Karola X, przejechała tędy w złotym rydwanie, ciągnionym przez sześć prześlicznych rączych koni.
Jeśli porównywałem niektóre damy do Messaliny, to muszę dodać, że jednej z nich nawet ona nie dorównywała pod względem liczby NATURALNYCH SWYCH PRZYJACIÓŁ. Za taką uważano aktorkę teatru COMÉDIE FRANÇAISE, mademoiselle Dubois. Pozostawiła ona po sobie w 1775 roku ich KATALOG z okresu dwudziestu lat, wykazujący szesnaście tysięcy pięćset dwadzieścia siedem nazwisk.
Sława zdobyta przez poprzednie zaprzęgi zbladła wobec zaprzęgu diuszesy Walentyny, córki diuszesy Mazarin. Walentyna ukazała się w 1780 roku w porcelanowej kolasie. Zaprząg stanowiły cztery rumaki maści jabłkowitej w uprzęży z różowego jedwabiu. Wkrótce jednak przewyższyła ją statystka Opery Paryskiej, Beaupré, w porcelanowej karocy ciągnionej przez cztery piękne jasnoszare konie w uprzęży z błękitnego aksamitu, przeplatanego złotem. Karocę ozdabiały malowidła przedstawiające Dianę i Endymiona.
Parady pojazdów odbywały się na tej drodze, którą teraz jedziemy, środkiem szpaleru utworzonego przez dwa szeregi żołnierzy, ustawionych aż do placu de la Concorde. Zaraz skręcamy w aleję, gdzie dawniej odbywały się przejażdżki konne. Jest to Avenue des Champs Élysées.
Jak pan zauważył, stale używam francuskiego określenie NATURALNY w odniesieniu do przyjaciółek i przyjaciół. Zrozumie mnie pan lepiej, gdy opowiem panu historię domu przy tej alei, oznaczonego niegdyś numerem piętnastym, uważanego przez długi czas za symbol całego SPLOTU NATURALNEGO Paryża. Dom ten został zbudowany przez duca (diuka) de Morny dla jego NATURALNEJ przyjaciółki, madame Lehon, córki bankiera Mosselmana a żony ambasadora belgijskiego.
Z NATURALNEJ PRZYJAŹNI diuka de Morny z ambasadorową urodziła się w 1839 roku córka, Ludwika Lehon. W 1856 roku poślubiła ona polskiego księcia, Stanisława Augusta Poniatowskiego6, stryjecznego prawnuka króla polskiego, Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Satyryczne pismo angielskie «PUNCH» wkłada w usta diuka de Morny takie powiedzenie: «Mówię COMTE do mojego ojca, SIRE do brata, PRINCESSE do mojej córki, a sam jestem DUC i wszystko to jest naturalne».
Diuk de Morny był synem NATURALNYM królowej holenderskiej Hortensji, NATURALNYM wnukiem Talleyranda i NATURALNYM prawnukiem króla Ludwika XV.
W wyniku NATURALNEJ przyjaźni Ludwika XV z panną de Longpré w 1761 roku urodziła się NATURALNA córka Adelaida. Została żoną księcia Flahaut de la Billarderie. Z NATURALNEJ przyjaźni Adelaidy z Talleyrandem-Périgord, kardynałem d’Autun, urodził się w 1785 roku NATURALNY syn Charles-Auguste Flahaut de la Billarderie. Został adiutantem Napoleona I. Odznaczył się szaloną odwagą w bitwie pod Hanau. Będąc przy Napoleonie, poznał królową holenderską, Hortensję, córkę żony Napoleona, Józefiny Beauharnais, żonę brata Napoleona, Ludwika. Z NATURALNEGO spotkania Hortensji z adiutantem urodził się w 1811 roku syn NATURALNY Charles Auguste Demorny. Dzięki łaskawości swego przyrodniego brata, Napoleona III, syn Hortensji stał się diukiem de Morny, senatorem, ministrem spraw wewnętrznych, prezesem Zgromadzenia Prawodawczego i właścicielem domu numer piętnaście przy Avenue des Champs Élysées.
Jak pan widzi, na podstawie historii domu numer piętnaście można wysnuć wniosek, że sploty naturalne we Francji nie tylko nie przynosiły ujmy, lecz przeciwnie – zaszczyty, stanowiska, bogactwo. Ba, nawet sławę”.
Pasażer mój nie wyglądał na znudzonego i miałem nadzieję, że jego przymusowa podróż ujdzie mi na sucho.
„Zaraz dojedziemy do pańskiego hotelu – powiedziałem. – Będziemy teraz mijali świątynię sławy, de la Madeleine. Napoleon I kazał ją zbudować na wzór świątyń, jakie mają Ateny, a jakich nie miał Paryż. Świątynię tę zbudował architekt Vignon. Poświęcona miała być Wielkiej Armii”.
Skręciłem w ulicę Royale.
„Oto świątynia de la Madeleine. Jeśli jest pan wielbicielem Dumasa, to zainteresuje pana, że przy bulwarze de la Madeleine pod numerem piętnastym mieszkała i tam zmarła jego Kameliowa Dama, a prozaicznie: Alfonsyna Plessis”.
Minęliśmy szybko ulice Vignon oraz de Rome i zatrzymałem się przed hotelem „Terminus”, naprzeciwko dworca St-Lazare. Stąd właśnie zabrałem Amerykanina. Na liczniku miałem zawrotną na owe czasy sumę siedemdziesięciu pięciu franków (za godzinę czekania taksówki pobierało się wówczas osiem franków). Wisiała nade mną perspektywa wielkiej awantury. Miałem pełną świadomość, że tym razem przeholowałem i gotów byłem ponieść zasłużone konsekwencje.
„Siedemdziesiąt pięć franków, sir” – powiedziałem, otwierając drzwiczki taksówki.
Amerykanin podał mi sto franków, mówiąc:
„Opowiadanie twoje było warte tysiąc franków. Proszę sto. Pozostaję twoim dłużnikiem. Czy jesteś jutro wolny i czy mógłbyś przyjechać po mnie, aby pokazać mi na swój sposób Paryż?”
„ Aye, aye, sir! – odpowiedziałem po wojskowemu. – O której godzinie życzy pan, bym jutro przyjechał?”
„O dziesiątej”.
„Jutro o godzinie dziesiątej” – powtórzyłem zadowolonym głosem.
Następnego dnia za piętnaście dziesiąta byłem już przed hotelem „Terminus”. Postawienie sprawy zapłaty przez Amerykanina było dla mnie zarazem i pomyślne, i kłopotliwe. Nie miałem wątpliwości, że postąpił tak, ponieważ zauważył, że potrzebowałem pieniędzy. Czując się tym mocno zobowiązany, przygotowałem się, jak mogłem najlepiej, by mu na wesoło i rzeczowo pokazać Paryż. Poświęciłem cały wieczór, by odświeżyć w pamięci niektóre historie, imiona i daty.
Punktualnie o godzinie dziesiątej „mój” Amerykanin ukazał się w drzwiach hotelu. Wysiadłem z auta, by go powitać.
„Co chciałby pan zobaczyć, sir?” – spytałem.
„Mówił pan wczoraj tak interesująco, myślę, iż wie pan lepiej ode mnie, co mi pokazać”.
Zauważyłem, że jego zwracanie się do mnie przez „you” dzisiaj było zbliżone do naszego „pan”.
„Ile czasu chce pan poświęcić na poznanie Paryża?”
„Tydzień – odpowiedział. – Byłem tutaj podczas wojny jako żołnierz. Teraz chciałbym tak poznać Paryż, by mieć o nim jakieś pojęcie i by po powrocie do domu móc coś ciekawego, podobnie jak pan wczoraj, opowiedzieć o tym mieście swoim znajomym. Siądę przy panu, by pana lepiej słyszeć i rozumieć”.
Ruszyliśmy na południe, w kierunku Sekwany.
„Można by powiedzieć – zacząłem – że jedziemy po dnie morza. Wszystko to było zalane wodą. Gdy zaczęła opadać, wynurzyły się wzgórza: Montmartre, Belleville, Wzgórze Świętej Genowefy… A rzecz najważniejsza: została Sekwana, szeroka na przeszło tysiąc metrów. Na niej z biegiem czasu utworzyły się wyspy. Stały się one kolebką dzisiejszego Paryża. Oto wyspa Cité” – wskazywałem ją, przejeżdżając przez most na Sekwanie.
Skręciłem na południowy wschód i zatrzymałem się przy Petit Pont.
Jeśli pan sobie życzy, sir, może pan wysiąść i udawać teraz Rzymianina. Labienus, niepokonany oficer Cezara, który powierzył mu dowództwo nad częścią swych legionów, mógł stać właśnie w tym miejscu, stąd patrzeć na wyspę Cité, na Lutecję, starą celtycką osadę, stolicę Paryzjów. Zamierzał przecież ją zdobyć, a zdobyć nie mógł z tej prostej przyczyny, że już nie istniała. Mieszkańcy sami zniszczyli swe miasta. Zerwali mosty. To też była forma walki z przeciwnikiem. Nie darmo «Parissi» znaczyło u Celtów «dzielni». Początkowo Paryzjanie mieszkali po lewej stronie rzeki – prawa była zbyt bagnista. Napady zmusiły ich do zbudowania mostów i schronienia się na wyspę, którą obwarowali jeszcze murami z kamieni, zniesionymi z pobliskich kamieniołomów. Oczywiście wyspa nie nazywała się wtedy «Cité».
Cezar, zabawnie powiedzieć, uchodzi w oczach wielu niemal za twórcę współczesnego, Paryża. Był bowiem nie tylko przyczyną zniszczenia stolicy Paryzjów, ale i jej odbudowy. Lutetia Parisiorum, nowe miasto, powstałe na miejscu dawnej osady, stało się zalążkiem, a potem sercem i mózgiem obecnego Paryża. Wody Sekwany były jej najlepszymi murami obronnymi. Te same wody zaopatrywały mieszkańców wyspy w ryby. Po Sekwanie odbywała się żegluga w górę i w dół rzeki. Nic więc dziwnego, że w Lutecji najpotężniejszym był cech Nautae Parisiaci. W tym miejscu, gdzie wznosi się ten ogromny kościół, słynna Notre-Dame, stał pomnik ku czci Jupitera i prawdopodobnie świątynia, bo znaleziono tam również ołtarz. Kto wie, czy właśnie nie cech żeglarzy dał Paryżowi herb. Jest nim bowiem po dziś dzień wyobrażenie okrętu. Działo się to wszystko w 52 roku przed naszą erą.
Przez dalsze lata panowania Rzymian, a byli tu prawie pięć wieków, nad Paryżem ciążył zły duch wojen. Na krótki czas chmury wojenne rozpędził Julian, zwany później Apostatą – Odstępcą. W 360 roku Paryż był rezydencją Juliana i tu właśnie, w tym samym roku, żołnierze rzymscy obwołali go imperatorem. Julian wychowany był w chrystianizmie, ale jako cesarz powrócił do helleńskiego neopoganizmu, a właściwie neoplatonizmu. Julian był człowiekiem prawym, a rządząc Galią, przyczynił się bardzo do jej rozwoju i rozkwitu Paryża. Zaprowadził ład w sądownictwie, złagodził podatki. Paryż zawdzięczał mu pierwszy akwedukt z czystą i smaczną wodą. Od jego też czasów miasto występuje pod swoją obecną nazwą”.
Kapitan Eustazy przerwał na chwilę opowiadanie i wzniósł toast za zdrowie swych słuchaczy, mówiąc, że nie będzie już podawał nazw ulic, placów i budynków, przy których zatrzymywał się z Amerykaninem w trakcie pokazywania mu Paryża.
„Przeciwieństwem hellenisty, Juliana Apostaty, byt Filip II August. Gorliwy katolik, kazał palić na stosach lub topić śmiałków, którzy odważyli się wyznawać wiarę inną niż nakazana przez władcę. Podjął trzecią wyprawę krzyżową, a mimo to nie uniknął ekskomuniki, jaką objęto całą Francję. Przyczyną była «naturalna» żona, którą pojął, oddaliwszy swą prawowitą małżonkę. Zakaz wykonywania obrządków religijnych przyniósł wiele szkody Paryżowi i państwu. Filip II dokonał, jak na owe czasy, niesłychanej rzeczy – wybrukował dwie ulice Paryża. Ulice w tamtych czasach to były drogi przeorane koleinami, napełnione nieczystościami i cuchnącą wodą. Za Filipa II Augusta przybyły Paryżowi obszary po lewej i prawej stronie Sekwany i dwa nowe akwedukty. On rozpoczął budowę Luwru i zapewnił subsydiami przyszłość uniwersytetu paryskiego. Uchodził za najbardziej wykształconego króla swej epoki. W przewidywaniu wyjazdu na trzecią krucjatę do Ziemi Świętej otoczył cały Paryż murami obronnymi. Działo się to w końcu XII i na początku XIII wieku.
Minęło sto pięćdziesiąt lat. Na tronie Francji zasiadł Karol V. Król ten, słabego zdrowia, ale obdarzony przez współczesnych sobie przydomkiem «Mądry», na przykładzie dowiódł, że największą mądrością w życiu jest korzystanie z cudzego doświadczenia. Jemu Francja zawdzięcza radę naukowców, która pomagała kierować sprawami państwa. Sam Karol V studiował astrologię, medycynę, prawo i filozofię. Rozbudował do niebywałych dotąd rozmiarów marynarkę wojenną i handlową. Bezpośrednio jemu Paryż zawdzięcza rozbudowę Luwru. Nie burząc murów Filipa II Augusta, zbudował większe, dostosowane do potrzeb epoki i współczesnej sztuki wojennej. To on wzniósł Bastylię – dla obrony Paryża. Dokonał tego w ciągu szesnastu lat swego panowania – od 1364 do 1380 roku.