Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Pod koniec stycznia 1959 roku grupa turystów, głównie studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej, postanowiła uczcić kolejny zjazd KPZR zdobyciem góry Otorten w Uralu Północnym. Wyprawa zakończyła się tragicznie i w wyjątkowo zdumiewających okolicznościach. Obozujący na zboczu turyści rozcięli swój namiot, wybiegli w uralską noc, rozpalili ognisko. Nikt nie przeżył nocy – niektórzy zmarli z powodu hipotermii, u innych znaleziono liczne urazy, ślady krwotoku z nosa, sporych rozmiarów sińce na twarzy, złamania. Do dziś nikt nie wyjaśnił tej sprawy, a samo śledztwo z 1959 roku było równie zagadkowe, jak tragedia. Prokurator zamknął je nagle, a w sprawozdaniu napisał, że przyczyną śmierci turystów była „potężna siła”.
Dziś w Rosji badaniem tej sprawy zajmuje się kilkanaście tysięcy osób, w tym Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa. Napisano na ten temat kilkanaście książek, nakręcono filmy dokumentalne, opublikowano tysiące artykułów. Co roku w rocznicę wydarzenia na Uniwersytecie Uralskim odbywa się konferencja poświęcona pamięci ofiar.
Tajemnicza śmierć dziewięciorga turystów i niespodziewanie zakończone dochodzenie to idealny punkt wyjścia do snucia teorii spiskowych. Ale Alice Lugen poszła w zupełnie inną stronę. Historia wyprawy służy jej do opowiedzenia o biurokratycznym chaosie, zimnowojennej histerii i zakulisowych politycznych rozgrywkach. Zamiast horroru z paranormalnym tłem dostajemy biurokratyczny thriller, który nie przypadkiem przywołuje na myśl głośny serial o tragedii w Czarnobylu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografie na okładce i wewnątrz tomu dzięki uprzejmości Fundacji Pamięci Grupy Diatłow
Copyright © by Alice Lugen, 2020
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Alicja Stępniak, Magdalena Tobik
Skład Pro Ewa Ostafin / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-047-7
[…]przyczyną śmierci turystów była potężna siła.
Prokurator Lew Iwanow, maj 1959 roku
Przepraszam rodziny ofiar.
Prokurator Lew Iwanow, listopad 1990 roku
W listopadzie 1990 roku prokurator Lew Nikitycz Iwanow, starszy doradca wymiaru sprawiedliwości ZSRR, opublikował w prasie jeden z najdziwniejszych artykułów w historii światowej kryminalistyki. W jednym tekście dotknął aż trzech tematów tabu, do tej pory pilnie strzeżonych przed opinią publiczną. Pierwszym była katastrofa w zakładzie atomowym Majak, o której Rosjanie oficjalnie poinformowali dopiero w 1992 roku. Drugim – zestrzelenie amerykańskiego samolotu rozpoznawczego marki Lockheed U-2 w pobliżu Swierdłowska przez radzieckie rakiety przeciwlotnicze, poprzedzone omyłkowym strąceniem własnego myśliwca. Trzecim zaś śledztwo kryminalne dotyczące śmierci turystów na Uralu Północnym, dziś znanej jako „tragedia na Przełęczy Diatłowa”.
Ostatnie wydarzenie było prokuratorowi szczególnie bliskie. To właśnie Iwanow w 1959 roku prowadził sprawę z ramienia prokuratury obwodowej w Swierdłowsku. Niespodziewanie przerwał wówczas dochodzenie, a w protokole zawarł niejasną konkluzję: „[…] przyczyną śmierci turystów było działanie potężnej siły”1.
Wielu czytelników artykułu doskonale pamiętało tajemnicze okoliczności tragedii, w wyniku której zginęło dziewięcioro turystów. Niektórzy znali ich osobiście, inni uczestniczyli w pogrzebach lub wspierali krewnych w żałobie. Wydarzenie wstrząsnęło lokalną społecznością. Przez długie lata było przedmiotem domysłów i plotek. Bliscy ofiar chętnie dzielili się z sąsiadami i znajomymi informacjami uzyskanymi od prokuratury. Właśnie dlatego większość mieszkańców Swierdłowska wiedziała, że turyści pod kierownictwem Igora Diatłowa planowali zdobyć uralski szczyt Otorten, do którego nigdy nie udało im się dotrzeć.
Okoliczności śmierci były rzeczywiście nietypowe: grupa z niewyjaśnionych powodów rozcięła nożem namiot od środka, wybiegła na mróz, rozpaliła ognisko, a następnie zamarzła. Większość była bez butów i wystarczająco ciepłej odzieży. Wielu zastanawiało się nad przyczyną tego nieracjonalnego zachowania, lecz nikt nie miał wątpliwości, że członkowie wyprawy zmarli w wyniku hipotermii. Wszak niszczycielska potęga uralskich zim budziła – i wciąż budzi – respekt. Nawet wśród rodowitych Rosjan.
Artykuł Iwanowa kazał zrewidować dotychczasowe wnioski. Prokurator przeprosił rodziny ofiar za wprowadzenie w błąd. Pisał: „Wszystkim powiedziano, że turyści znaleźli się w ekstremalnej sytuacji i zamarzli, ale nie była to prawda. Prawdziwe przyczyny ich śmierci ukryto przed ludźmi. Znali je tylko nieliczni: pierwszy sekretarz komitetu obwodowego partii – Andriej Kirilenko, drugi sekretarz komitetu obwodowego partii – Afanasij Jesztokin, prokurator rejonowy – N. Klimow[1], i autor tego artykułu, prowadzący dochodzenie. Dziś zostałem sam. Kirilenko, Jesztokin i Klimow już nie żyją”2.
Iwanow wyjaśnił, że nie wszyscy uczestnicy ekspedycji zginęli wskutek mrozu i że sekcje zwłok wskazały na śmiertelne w skutkach obrażenia. U dwóch ofiar stwierdzono wieloelementowe skomplikowane złamania wielu żeber z przemieszczeniem, które spowodowały obfite krwotoki wewnątrz klatki piersiowej. Turystka imieniem Ludmiła doznała ponadto urazu przebicia serca fragmentem złamanego żebra. Przyczyną śmierci Nikołaja był rozległy uraz głowy i złamanie podstawy czaszki.
Powyższych informacji nie przekazano rodzinom. Krewni nie mieli również świadomości, że zdjęte z ciał ubrania i próbki organów wewnętrznych prokurator odesłał do laboratorium, aby specjaliści przebadali je na obecność promieniowania. Wynik był pozytywny. Podwyższoną radioaktywność wykryto na ubraniach wspomnianej już Ludmiły i Aleksandra, którego zwłoki znaleziono kilka metrów od martwej dziewczyny.
Przecierający oczy ze zdumienia czytelnicy zapoznawali się z kolejnymi kulisami śledztwa. Iwanow opisał dramatyczne okoliczności, w jakich ofiary tragedii walczyły o życie: „Wyobraźcie sobie pień drzewa o grubości około pięćdziesięciu do sześćdziesięciu centymetrów. Wspinali się nań, aby łamać gałęzie do ogniska, które udało im się rozpalić. Na korze pozostały (uwierzcie mi, że boję się o tym pisać) zamarznięte fragmenty wyszarpanych tkanek mięśni ud, krew i strzępki ubrań”3. Wyjaśnił, że zamknął dochodzenie pod naciskiem lokalnych władz partyjnych. Twierdził, że partia zabroniła mu kontynuować śledztwo, zaś Afanasij Jesztokin osobiście wydał polecenie utajnienia dokumentów oraz oddania ich służbom specjalnym. Sugerował, że tragedia na Przełęczy Diatłowa była przedmiotem zainteresowania wielu polityków, między innymi Nikity Chruszczowa, którego o sprawie poinformował Andriej Kirilenko.
Podkreślał, że przerwanie dochodzenia nie było suwerenną decyzją, ale koniecznością podporządkowania się presji władz i przełożonych. „Taki wówczas panował porządek w naszym kraju i to nie my byliśmy odpowiedzialni za jego wprowadzenie” – napisał. Do pokrzywdzonych skierował słowa: „Przepraszam rodziny ofiar. […] Próbowałem zrobić wszystko, co tylko mogłem. Niestety, w naszym kraju działała, jak ją nazywają prawnicy, »niezwyciężona siła«. Jej pokonanie staje się możliwe dopiero teraz”4.
Przez kolejnych siedem lat Iwanow zajmował się śledztwem, które zmuszony był porzucić. Liczył, że przemiany polityczne wywołane pierestrojką i rozpadem ZSRR umożliwią wznowienie dochodzenia. W jego ojczyźnie wiele się zmieniło. Choćby to, że Swierdłowsk od nowa przemianowano na Jekaterynburg, gdyż poprzednią nazwę, utworzoną od nazwiska Jakowa Swierdłowa, organizatora mordu rodziny carskiej, uznano za zbyt kontrowersyjną. Pojawiły się wolne wybory i wolna prasa.
Iwanow współpracował z dziennikarzami, starając się nagłośnić sprawę. Córce wyjawił, że materiał dowodowy w postaci klisz fotograficznych wykradł z akt śledczych i trzyma w swoim mieszkaniu. Pisał, do kogo się dało, zdeterminowany do tego stopnia, że wysłał list z prośbą o pomoc nawet do Borysa Jelcyna. Niestety, zmarł, nie doczekawszy odpowiedzi. Podobnie było z listami rodziców tragicznie zmarłych turystów. Pełne rozpaczliwych błagań o wyjaśnienie okoliczności śmierci dzieci napływały przez długie lata zarówno do organów partyjnych, jak i do zatrudniającej Iwanowa prokuratury.
Publikacja prokuratora wywołała gwałtowny wzrost zainteresowania tragedią. Dziś w Rosji badaniem jej okoliczności zajmuje się blisko osiemnaście tysięcy osób skupionych w internetowych społecznościach oraz wokół Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa prowadzonej przez Jurija Kuncewicza. Napisano na ten temat kilkanaście książek, nakręcono liczne filmy dokumentalne, przygotowano tysiące artykułów. Na Uniwersytecie Uralskim[2] w każdą rocznicę wydarzenia odbywa się konferencja poświęcona pamięci ofiar.
W Polsce temat podjęło wielu dziennikarzy i blogerów, a dramat uczestników wyprawy stał się inspiracją do stworzenia gry komputerowej. Zainteresował również media w Stanach Zjednoczonych, co zaowocowało licznymi artykułami, książkami i filmem fabularnym. Internauci i dziennikarze sformułowali ponad siedemdziesiąt hipotez dotyczących przyczyn śmierci turystów. Jurij Kuncewicz, prezes Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa, jest posiadaczem obszernego archiwum publikacji i dokumentów, w których opisano blisko setkę domniemanych scenariuszy wydarzenia.
W 1990 roku Iwanow pragnął przede wszystkim przykuć uwagę czytelników. Chciał, aby ludzie zaczęli mówić o tragedii, interesować się kulisami śledztwa. Ten cel niewątpliwie osiągnął. Dzięki niemu wydarzenia na Przełęczy Diatłowa doczekały się miana jednej z największych zagadek XX wieku.
Niestety – paradoksalnie – artykuł Iwanowa utrudnił pracę dziennikarzom śledczym, którzy chcieli dotrzeć do akt sprawy. Wpadli do archiwów jak burza i… zderzyli się z twardą niczym kamień, wszechmocną pięścią biurokracji. Dokumenty nie były jawne. Teoretycznie zostały utajnione na dwadzieścia pięć lat, praktycznie na pięćdziesiąt. Do 28 maja 2009 roku tylko nieliczni zapoznali się z wybranymi materiałami, po przebyciu niezwykle skomplikowanej drogi formalnej: składania podań, wyjaśnień, oświadczeń i skompletowania plików specjalnych zezwoleń. Nikt nie wiedział, jakim kryteriom podlega wydawanie zgody. Zasady zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wielu osobom odmówiono wglądu.
Sprawie kryminalnej prowadzonej przez prokuratora Iwanowa nie nadano sygnatury. Tym samym akta również jej nie miały. Nie wiadomo było, jak wypełniać oficjalne druki, a przede wszystkim, co wpisać w rubryce „sygnatura akt”. Może zostawić ją pustą? Nie. Niekompletne wnioski odrzucano automatycznie. Wpisać inną sygnaturę? Nie, ponieważ byłoby to jednoznaczne z otrzymaniem innych akt. Może zamieścić wyjaśnienie? Nie. Rubryka „sygnatura akt” jest przewidziana wyłącznie dla sygnatury, pod rygorem automatycznego odrzucenia wniosku. To może dołączyć do formularza krótkie pismo z wyjaśnieniem, dlaczego rubryka jest pusta? Nie, ponieważ urzędnik państwowy czyta wyjaśnienia załączone tylko do poprawnie wypełnionych formularzy.
W wielu archiwach ZSRR interesantów traktowano jak intruzów, wyraźnie dając im do zrozumienia, że nie są mile widziani. Pracownicy urzędowali w biurach wyglądających tak, jak gdyby czas zatrzymał się w nich dekady temu. Stukali palcami w długie regulaminy i ciężko wzdychali. „Jesteście dziennikarzami śledczymi? Ech… Będziecie pisać wielką książkę o Przełęczy Diatłowa? Eeech… A nie umiecie wypisać formularza wielkości spodeczka? Eeeeech…”.
Po lekturze artykułu prokuratora Iwanowa lawinowy wzrost liczby zainteresowanych spowodował, że procedury zaostrzono jeszcze bardziej. Przez długie lata dziennikarze i badacze tragedii nie mieli swobodnego wglądu do akt dochodzenia. Tym samym nie mogli sprawdzić kwestii, która intrygowała ich najbardziej: czy Iwanow napisał prawdę? Jeśli nie, sprawę należałoby potraktować jak kuriozum rodzące kolejne wątpliwości: co chciał osiągnąć i czemu służył ten dziwaczny zabieg, jawnie prowokujący polityków z pierwszych stron gazet?
Młodsze pokolenie dziennikarzy ćwierć wieku po publikacji nie mogło nadziwić się zupełnie innej sprawie. Dlaczego prokurator udostępnił tak ważne informacje i jednocześnie zamieścił przeprosiny w jednym artykule, któremu nadał niezbyt fortunny tytuł Tajna ogiennych szarow [Tajemnica ognistych kul]? Czy można potraktować poważnie tekst rozpoczynający się od akapitu o latających spodkach, który, najdelikatniej mówiąc, sugeruje, że jego autor ma nierówno pod sufitem? Jak to się stało, że po tak idiotycznym preludium prokurator najspokojniej w świecie racjonalnie omawia ważne dla jego rodaków wydarzenia historyczne i kulisy śledztwa?
Szybko ustalono, że publikacja Iwanowa wpisywała się w ogólny trend w czasach pierestrojki. W ówczesnej prasie aż roiło się od latających talerzy, gdyż z niepojętych przyczyn w kraju pełnym problemów ludzie postanowili nie dostrzegać żadnego z nich. Zamiast tego ekscytowali się strachem przed nieistniejącymi zagrożeniami nie z tego świata. Cóż, czytelnicy wszystkich gazet uwielbiali takie historie i to od nich rozpoczynali lekturę. Z tego powodu artykuły najsprytniejszych publicystów otwierał temat „na topie”, a kiedy już przykuł uwagę, porzucano niedorzeczny wątek i przechodzono do meritum. Na przykład do kwestii gospodarczych czy zmian politycznych. Rosyjscy dziennikarze pracujący w redakcjach w 1990 roku zgodnie zapewniali, że na miejscu Iwanowa zrobiliby dokładnie tak samo. Gdyby we wstępie padło: „Jestem prokuratorem, mam do przekazania ważne informacje, proszę o uwagę”, prawdopodobnie mało kto zainteresowałby się dalszym ciągiem. W takim stylu utrzymane były bowiem odezwy partyjnych towarzyszy do narodu, a tych czytelnicy mieli serdecznie dosyć.
Wyjaśnienie zagadki pierwszego akapitu zajęło młodym dziennikarzom zaledwie kilka dni, co oczywiście nie oznaczało, że pozostałe kwestie okażą się równie proste. Nie co dzień trafia się tajemniczy prokurator z tajemniczymi naciskami na tajemnicze śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci tajemniczych ludzi…
Związek Radziecki nie słynął ani z porządku, ani z rzetelnych publikacji. Nikogo zatem nie zaskoczyły sprzeczności w źródłach i chaos w archiwach. Jednak skala zjawiska przekroczyła wszelkie wyobrażenia. Na niewysokiej uralskiej górze wyrosły istne Himalaje bałaganu. Ci, którzy pragnęli rozpracować tragedię na Przełęczy Diatłowa, myśleli podobnie: trzeba przeczytać akta, kilka książek, popytać świadków. Miesiąc pracy i sprawa zamknięta. Po kilku latach zmieniali zdanie. „Wstydzę się tamtej naiwności”. „Śmiać mi się chce, kiedy to sobie przypominam. Byłem żywym dowodem na efekt Dunninga-Krugera”. „Napisz swoim czytelnikom, że jeśli ktokolwiek ręczy głową za własną hipotezę, wynika z tego tylko jedno: nie ceni swojej głowy”. Niektórzy dziennikarze śledczy porzucali pracę i wściekali się na samą myśl o przełęczy. Bez owijania w bawełnę mówili: „Jeden wielki pierdolnik! W każdym źródle jest co innego! Za nic na świecie, za żadne pieniądze nie będę w tym grzebać!”.
Igor Diatłow i jego towarzysze, którzy zimą 1959 roku planowali zdobyć szczyt Otorten, nie byli wizjonerami, marzycielami ani kreatorami nowych trendów. Stanowili trybiki w wielkiej machinie napędzanej budżetem partii komunistycznej, produkującej taśmowo podróżników i zagospodarowującej wolny czas młodych ludzi.
Turystyka cieszyła się w ZSRR niezwykłą popularnością. Wkrótce po zakończeniu II wojny światowej[3] otwarto biura podróży na Krymie i na Północnym Kaukazie. Organizowano wyprawy mające uczcić pamięć bohaterów wojennych, odtwarzające przebyte przez nich szlaki bojowe. Szerokim echem w prasie odbiła się ekspedycja z 1945 roku na trasie Leningrad–Moskwa. Jej uczestnicy w hołdzie dla Armii Czerwonej pokonali ponad siedemset czterdzieści kilometrów na rowerach5. Trzy lata później Komitet Centralny KPZR wydał dekret poświęcony turystyce, w którym zalecał jej promocję oraz stworzenie obywatelom dogodnych warunków do jej uprawiania. Rada Ministrów ZSRR opracowała uchwały dotyczące zasad ruchu turystycznego. Turystykę uznano za dyscyplinę sportową i wkrótce uregulowano kryteria przyznawania medali i specjalnych odznaczeń osobom wybitnie dla niej zasłużonym.
Władze postanowiły dołożyć wszelkich starań, aby zainteresować tą aktywnością młodych ludzi. W latach pięćdziesiątych XX wieku radzieccy studenci mieli ograniczone możliwości rozrywki. Telewizory znajdowały się tylko w nielicznych, najbogatszych domach. Kina i teatry wymagały opłat za bilety, co nie zawsze udawało się pogodzić z bieżącymi wydatkami i skromnym uczelnianym stypendium. Partia komunistyczna obawiała się, że młodzież, pozostawiona sama sobie, zacznie spędzać wolny czas jak jej rówieśnicy w krajach zachodnich. Ta wizja wywoływała powszechne zgorszenie, gdyż życie studentów po drugiej stronie żelaznej kurtyny radziecka propaganda malowała w najczarniejszych barwach. Zwracano między innymi uwagę na zgubne skutki nadużywania alkoholu, narkotyków, na degenerację moralną i nagminne przerywanie nauki przez dziewczęta z powodu nieplanowanej ciąży. Zainteresowanie młodych Rosjan turystyką uznano za remedium idealne.
Dlatego na uczelniach tworzono kluby sportowe, w ramach których powstawały sekcje turystyczne. W największych miastach powołano komisje tras turystycznych, akceptujące plany wypraw i służące wszelką pomocą w ich organizacji. W 1957 roku uregulowano prawnie działanie powyższych instytucji poprzez uchwałę o zasadach organizacji, obowiązkach organizatorów, kierowników i uczestników wypraw turystycznych oraz uchwałę o pracy komisji tras turystycznych6. Żadna wyprawa nie mogła dojść do skutku, jeśli nie wyraziły na nią zgody powołane organy administracyjne. Teoretycznie wszystko wyglądało idealnie, niestety praktyka pozostawiała wiele do życzenia. Największym zagrożeniem dla turystów stały się, paradoksalnie, struktury powołane do zapewnienia im bezpieczeństwa.
W latach 1949–1954 na rozwój i promocję turystyki władze Związku Radzieckiego wydały prawie sześćdziesiąt milionów rubli7. W kolejnych latach kontynuowano projekt, hojnie dofinansowując wyprawy organizowane przez studentów wyższych uczelni. Poszczególne kluby sportowe dysponowały wyposażeniem, użyczanym nieodpłatnie, w skład którego wchodziły: namioty, plecaki, narty, kurtki i buty. Dotacje otrzymywała każda wyprawa, a studiujący turyści znajdujący się w szczególnie trudnej sytuacji finansowej mogli poprosić o pokrycie wszystkich kosztów, w tym przejazdu i wyżywienia. Studenckie podróże po kraju były zatem bardzo tanie, bywało, że darmowe.
Od akademickich turystów oczekiwano kondycji fizycznej – i anielskiej cierpliwości, niezbędnej do stawienia czoła skomplikowanym procedurom formalnym i potężnej biurokracji. Stosowne uchwały i dekrety regulowały niemal każdy aspekt wyprawy. Spełnienie wynikających z nich wymogów formalnych spoczywało na barkach kierownika ekspedycji. To on odpowiadał za uzyskanie zezwolenia. To on składał stosowny wniosek opisujący cel wyprawy, jej szczegółowy przebieg, a także wyposażenie. Przygotowywał do zatwierdzenia wykaz uczestników, poszerzony o opis ich dotychczasowych doświadczeń, i komplet dokumentów zdrowotnych potwierdzony przez komisję medyczną. Władza wysoko ceniła wyprawy, które poza walorami turystycznymi służyły celom edukacyjnym lub patriotycznym, na przykład poznawaniu folkloru, tradycji, historii kraju czy wypełnianiu zaleceń Komsomołu. Stosowne informacje na ten temat należało oczywiście dołączyć do wniosku, najlepiej ze wskazaniem źródeł naukowych. Po zakończeniu ekspedycji niezbędne było przygotowanie sprawozdania, nierzadko liczącego kilkadziesiąt stron.
Czy zdarzało się, że młodzi ludzie machali ręką na sterty papierów i po prostu jechali na wycieczkę? Nigdy. Bez formalnej zgody władz wyprawa nie otrzymałaby dofinansowania ani wyposażenia. Bez niej w każdym mieście studentom groziło zatrzymanie przez milicję i zapytanie, co tu robią i po co przyjechali. W takim wypadku trzeba było okazać stosowny dokument z pieczątką, niepozostawiający wątpliwości, że na podróż wyraził zgodę odpowiedni organ. Nawiasem mówiąc, wielu studentów marzyło o medalach i odznaczeniach, których otrzymanie nie było możliwe bez udokumentowania doświadczenia urzędowym potwierdzeniem udziału we wcześniejszych ekspedycjach.
Poziom trudności wypraw turystycznych mierzono w trzystopniowej skali. Najłatwiejsze odbywały się w powszechnie dostępne miejsca i nie wymagały od uczestników wybitnej kondycji ani praktyki. Do drugiej kategorii kwalifikowały się ekspedycje w rejony odludne i trudno dostępne, przewidujące długie uciążliwe marsze, lub te organizowane zimą. Najwyższa, trzecia, zarezerwowana została dla wypraw wymagających od uczestników ponadprzeciętnej wydolności i doświadczenia. Ich celem były tereny dotychczas niezbadane i potencjalnie niebezpieczne.
Wyprawę na Otorten zaliczono do tej ostatniej kategorii.
Aby uzyskać od partii wyższe dofinansowania dla akademickich klubów sportowych, uczelnie musiały wykazywać się sukcesami. Dlatego starano się organizować jak najwięcej wypraw i skrupulatnie dokumentowano ich osiągnięcia. Najwyżej ceniono ekspedycje ekstremalne. Namawiano studentów do podejmowania ryzyka i nagradzano ich za brawurę. Najbardziej doświadczonym, po odbyciu dziesięciu trudnych wypraw, nadawano prestiżowy tytuł Mistrza Sportu ZSRR w Turystyce. Poszczególne miasta i uczelnie podjęły niezdrową rywalizację, której istota sprowadzała się do statystyk. Która politechnika zorganizuje więcej supertrudnych wejść? Która sekcja turystyczna zdobędzie więcej szczytów w sezonie zimowym? Ilu turystycznych mistrzów sportu mieszka w danym okręgu i kto pierwszy zdobył prestiżowy tytuł?
Warto pamiętać, że ówczesna technika nie zawsze umożliwiała kontakt ze śmiałkami i wezwanie pomocy w razie wypadku. W 1959 roku w ZSRR typowy radionadajnik ważył od sześciu do ośmiu kilogramów8. Lżejszych nie sprzedawano. Urządzenia działające na znaczną odległość były tak wielkie i ciężkie, że po prostu nie nadawały się do noszenia w plecakach.
Wyprawę grupy Diatłowa nadzorowały dwie instytucje: Komisja Tras Turystycznych (KTT) przy Swierdłowskim Instytucie Kultury Fizycznej i Sportu oraz Sekcja Turystyczna Klubu Sportowego Politechniki Uralskiej. Klubem od 1955 roku kierował Lew Gordo, któremu bardzo zależało na sukcesach podopiecznych. Niestety, rozmycie odpowiedzialności pomiędzy obie wymienione organizacje wywoływało chaos i w praktyce oznaczało, że szef klubu nie wiedział, dokąd podróżowali studenci. W trakcie składania zeznań w prokuraturze Gordo oświadczył: „Nie otrzymywałem planów trasy od kierowników grup turystycznych. Obecnie również nikt mi ich nie dostarcza. Tą sprawą zajmuje się sekcja turystyczna. Protokół Komisji Tras Turystycznych powinien zostać odebrany od Igora Diatłowa przy wydawaniu mu ekwipunku. Nie pamiętam, kto mu go wydał. Nie znałem miejsca, do którego udała się grupa Igora Diatłowa. To powinno być w gestii Komisji Tras Turystycznych”9.
Nie wziął pod uwagę, że komisja również mogła nie mieć pojęcia o dokładnym przebiegu wyprawy. Przyczyna tkwiła w mechanizmie rejonizacji – potencjalnych podróżników prawo obligowało do kontaktowania się z najbliższą KTT. Tym sposobem komisja z Ałtaju akceptowała plany wyprawy po Jakucji, a komisja jakucka zatwierdzała projekty ekspedycji po Ałtaju. Takie rozwiązanie mogłoby działać pod warunkiem odpowiedniego przepływu informacji oraz dysponowania szczegółowymi mapami terenu. Niestety, komunikacja szwankowała, a mapy wielu regionów ZSRR utajniono. Ich udostępnianie i kopiowanie traktowano jak złamanie tajemnicy państwowej i karano z najwyższą surowością.
Przykładem regionu, którego map nie wolno było sporządzać, kopiować, ani nawet posiadać bez specjalnego zezwolenia, był Ural Północny, obrany za cel przez ekipę Igora Diatłowa. W czasach zimnej wojny na Uralu testowano broń i prowadzono liczne operacje w lokalnych jednostkach wojskowych i na poligonach. Ponadto działały tam łagry dla więźniów politycznych, założone z rozkazu Stalina. Kraina słynęła z cennych kruszców, w tym zasobów złota, zatem dostęp do uralskich map był przywilejem nielicznych. Turystom pozostawało wyłącznie posługiwanie się kompasem, poleganie na własnej intuicji lub doświadczeniach poprzednich ekspedycji. Powszechną praktyką było korzystanie z rad miejscowych, leśników oraz geologów, doradzających dogodne szlaki pomiędzy znanymi im odcinkami trasy.
Studenci ze Swierdłowska chętnie odwiedzali Ural Północny. Komisja Tras Turystycznych wydawała zezwolenia na wyprawy w okolice łagrów i poligonów. Zdarzało się, że natykano się na trasie na żołnierzy z Uralskiego Okręgu Wojskowego. Ekipa Igora Diatłowa zrobiła sobie nawet z nimi zdjęcia. Żołnierze odnosili się do turystów z sympatią, nie mając zapewne pojęcia, że ich dowódcy nie informowali komisji o planowanych manewrach chronionych tajemnicą państwową.
Potężnym wyzwaniem dla kierownictwa i uczestników studenckich ekspedycji było wyposażenie. Współcześni turyści pragnący zdobyć zimą uralski szczyt z pewnością zabraliby ze sobą ubrania termiczne, śpiwory, nieprzemakalne buty, maty izolacyjne, kuchenki i folię ochronną. W 1959 roku w ZSRR żadna z powyższych rzeczy nie była dostępna. Wieloosobowe namioty należało uszyć samodzielnie z mniejszych. Zamiast śpiworów zabierano kołdry. Ubrania suszono nad ogniskiem, namioty rozbijano na nartach, izolowano od podłoża rozłożonymi płasko, uprzednio opróżnionymi plecakami. Folia była towarem na wagę złota, sprzedawanym wyłącznie w aptekach, na specjalne zamówienie, po uzyskaniu zezwolenia na zakup. Jej zdobycie graniczyło z cudem, zatem turyści samodzielnie szyli torebki i worki z ceraty do pakowania produktów, które nie powinny zamoknąć. Elementarnym wyposażeniem była igła z nitką, sprzęt pozwalający naprawiać poprzecierany i rwący się brezent namiotów, domowej roboty woreczki, samodzielnie wykonane kurtki sztormowe i ceratowe wkładki do butów mające chronić przed przemakaniem. Oraz nieustannie prujące się i pękające paski od obciążonych plecaków.
Także zapewnienie wyprawie zapasów żywności wiązało się z licznymi trudnościami. W sklepach brakowało niemal wszystkiego; często nie udawało się kupić nawet czekolady, tego niezbędnego zastrzyku kalorii w trakcie wzmożonego wysiłku fizycznego. Grupa Diatłowa nie była wyjątkiem – jej członkowie wykorzystywali do pokrzepiania się cukier w kostkach.
Najtrudniejsze były wyprawy zimowe, dodatkowo wymagające walki z mrozem i śniegiem. Na Uralu Północnym występują duże wahania dobowe temperatury – w ciągu dnia może być ona dodatnia, kilka minut po zachodzie słońca pojawia się silny mróz, który nocami dochodzi nawet do minus trzydziestu stopni Celsjusza. W latach pięćdziesiątych każda ekspedycja stawała zatem przed skomplikowanym wyzwaniem: jak ogrzać namiot nocą? Nie istniała metoda idealna. Potwornie ciężkie żeliwne piecyki były zbyt nieporęczne w transporcie, a na dodatek ich używanie rodziło liczne komplikacje. Wymagały zamontowania systemu rur odprowadzających dym na zewnątrz, które również należało ze sobą nosić. Podtrzymywanie ognia wiązało się z koniecznością pełnienia dyżurów; następnego dnia niewyspani członkowie wyprawy radzili sobie gorzej od towarzyszy. Nic dziwnego, że studenci należący do sekcji turystycznych nierzadko rezygnowali z używania nieporęcznego sprzętu.
Zjawisko było tak powszechne, że doczekało się nazwy: zimny nocleg. Ekipa Diatłowa odbyła ich kilka, zawsze poprzedzonych rozpaleniem ogniska w pobliżu namiotu i zjedzeniem ciepłego posiłku na kolację. Ogień płonął każdego wieczoru, także po to, by ubrania i buty choć trochę podeschły. Stosowano wprawdzie zewnętrze ochraniacze na obuwie, mocowane gumką pod kolanami, które dodatkowo zabezpieczały przed wilgocią, lecz były wyjątkowo niewygodne i często ulegały uszkodzeniom przez wiązania narciarskie.
Z formalnego punktu widzenia uczestnicy grupy Diatłowa, i innych studenckich wypraw turystycznych, nie przebywali na wycieczce, ale w delegacji. Przyczyna tkwiła w mechanizmie finansowania. Każda dotacja od sekcji turystycznych i klubów sportowych wymagała rozliczenia. Dlatego kierownik ekspedycji otrzymywał druk delegacji, na którym odnotowywał wszystkie wydatki, zaznaczał daty przebycia kolejnych odcinków trasy i poniesione z tego tytułu koszty. Wyprawy turystyczne w ZSRR w niczym nie przypominały spontanicznych eskapad. Każdy uczestnik miał przydzielone obowiązki i pełnił rozmaite funkcje o szumnych nazwach, na przykład „kierownik działu gospodarczego” czy „kierownik działu zaopatrzenia”. Ową hierarchię traktowano bardzo poważnie. Codziennie wyznaczano osoby do pełnienia dyżurów i dbania o sprawy bieżące. Ekipa solidarnie uczestniczyła w rozbijaniu i zwijaniu obozowiska. Wspólnie rąbano drwa na opał i przygotowywano posiłki. Kierownicy wypraw dbali, by wszyscy sprawiedliwie dźwigali ciężkie i nieporęczne przedmioty, zwłaszcza kłopotliwe zrolowane namioty, żeliwne piecyki i metalowe wiadra. Wszystkie ekspedycje prowadziły dzienniki. Zapiski każdego dnia nanosiła inna, wyznaczona osoba. Panowała żelazna dyscyplina, decyzjom kierownika podporządkowywano się bez szemrania. Uchwały, rozporządzenia i kodeksy dobrych praktyk regulowały niemal każdy aspekt życia w grupie i nie pozostawiały miejsca na spontaniczność i fantazję.
Wyprawę Igora Diatłowa wyróżniał nietypowy szczegół, którego nie przewidywała żadna z formalnych procedur. Otóż na początku 1959 roku sekcja turystyczna przy Politechnice Uralskiej wybrała nowy zarząd, w skład którego wszedł Jurij Doroszenko10, planujący wspólnie z Diatłowem zdobycie Otortenu. To niosło dylemat – Igor Diatłow był wprawdzie kierownikiem wyprawy, ale podlegał zwierzchnictwu władz sekcji, która przyznawała dofinansowanie. Ponadto niemal w ostatniej chwili dołączył do grupy niejaki Siemion Zołotariow, który przedstawił się jako przewodnik, podczas gdy na poprzednich wyprawach Igor pełnił tę funkcję samodzielnie. Gdyby w grupie doszło do konfliktu w kwestii wyboru trasy, zarówno Diatłow i Doroszenko, jak i nowy uczestnik ekspedycji dysponowaliby argumentem uzasadniającym prawo każdego z nich do rozstrzygnięcia sporu. Co gorsza, w świetle obowiązujących procedur każdy z nich miałby rację.
Z perspektywy czasu działalność radzieckich organizacji turystycznych w latach pięćdziesiątych oceniana jest negatywnie. Pośród wielu uzasadnionych zarzutów podnosi się kwestię mechanizmów uznawanych za wysoce niebezpieczne. Zalicza się do nich: wywieranie presji na wyniki, pochwałę brawury i pozbawianie ludzi poczucia odpowiedzialności za bezpieczeństwo własne i innych. Ułudę, że mają wpływ na cokolwiek, dawały im kwity od stosownych organów – ze zgodą na wyprawę.
Rozbudowane do granic możliwości procedury skutkowały fałszywym wrażeniem, że wszystko jest pod kontrolą. W praktyce nie były jednak przestrzegane i nie spełniały swojej funkcji. Dochodziło do wielu wypadków; niektórym z ofiar tragedii na Przełęczy Diatłowa zdarzały się one już wcześniej. W 1957 roku, podczas ekspedycji na Sajany, Ludmiłę Dubininę przypadkiem postrzelił w nogę myśliwy. Turyści znajdowali się wówczas kilkanaście kilometrów od najbliższej osady. Przez całą drogę koledzy nieśli ranną na rękach, starając się zatamować krwawienie bandażem i zrolowanymi ubraniami. Zinę Kołmogorową na jednej z poprzednich wypraw ukąsiła jadowita żmija. Na szczęście ekipa przebywała wówczas blisko ludzkich siedzib, a ich mieszkańcy mieli specyfiki neutralizujące jad.
Władze ZSRR nie prowadziły statystyk uwzględniających drobne incydenty, urazy i złamania. Liczono natomiast wypadki śmiertelne. W latach 1959–1960 w trakcie wypraw turystycznych zginęło ponad sto pięćdziesiąt osób. Część tragedii wydarzyła się na wycieczkach zorganizowanych dla pracowników prestiżowych zakładów pracy, więc sprawa zainteresowała Centralną Radę Związków Zawodowych. Po pobieżnym zbadaniu okoliczności śmierci i przyjrzeniu się mechanizmom funkcjonowania organizacji turystycznych postanowiono zlikwidować sekcje turystyczne i lokalne organy zatwierdzające trasy wypraw. 17 marca 1961 roku Wszechzwiązkowa Centralna Rada Związków Zawodowych wydała stosowną uchwałę11, która miała na celu ograniczenie amatorskiej turystyki i zmniejszenie liczby incydentów.
Nie udało się. Podpisanie uchwały zostało poprzedzone debatą o turystyce toczoną na łamach regionalnej i ogólnokrajowej prasy o wielkich nakładach. Dyskusja wywołała skutek odwrotny do zamierzonego: czytelnicy, którzy nigdy dotychczas nie podróżowali, postanowili wybrać się w góry i zdobyć słynne szczyty. Wątpili, że zimowe wędrówki po Uralu i Syberii są tak trudne, jak przedstawiali to dziennikarze. Uznali ofiary wypadków za nieudolne fajtłapy i postanowili odtworzyć ich szlaki, by udowodnić sobie i znajomym, że zrobią to znacznie lepiej. Efekt był piorunujący: w 1961 roku śmierć poniosło blisko dwustu turystów.
Władza zorientowała się, że nowe prawo tylko pogłębiło problem, zamiast go rozwiązać. W ciągu kolejnych miesięcy staranniej przeanalizowano sytuację i 20 lipca 1962 roku podjęto uchwałę o dalszym rozwoju turystyki, która wprowadziła gruntowne reformy systemu i zlikwidowała jego dotychczasowe słabości.
W zestawieniach statystycznych śmierć członków grupy Diatłowa stanowiła wyłącznie suchą liczbę. Pozornie wyglądała na zimowy incydent w niebezpiecznej okolicy. Jeden z wielu podobnych, ponieważ już wcześniej zdarzało się, że zimą ginęli wszyscy uczestnicy ekspedycji. Niewątpliwie przykry, ale niewyróżniający się niczym szczególnym.
Każdy, kto dotarłby do akt śledczych uznałby, że okoliczności tego wypadku zdecydowanie odbiegają od innych. Nie było to jednak możliwe, gdyż decyzją władz partyjnych dokumenty utajniono.
Rygorystyczne regulaminy wypraw pozostawiały ich kierownikom i uczestnikom zaledwie jeden obszar swobody: studenci mogli samodzielnie decydować o składzie ekipy, kierując się wzajemnymi sympatiami. Ekspedycje niedobrane pod kątem charakterów nie tylko rzadko kiedy odnosiły sukces, ale często bywały męczące. W sekcji turystycznej Politechniki Uralskiej[4] znane były przypadki konfliktów i pretensji, które tak bardzo psuły atmosferę, że uniemożliwiały turystom spokojny wypoczynek.
Jednak grupa Diatłowa znała się dobrze i w znacznej mierze lubiła lub przynajmniej akceptowała. Wyjątkiem była skomplikowana relacja łącząca Igora i Jurija Doroszenkę oraz obecność najstarszego uczestnika wyprawy, nikomu nieznanego bliżej Siemiona Zołotariowa, który dołączył do ekipy w nietypowych okolicznościach niemal w ostatniej chwili.
Na Otorten wyruszyło dziesięcioro turystów. Jednak Jurij Judin, student czwartego roku wydziału inżynieryjno-ekonomicznego, zachorował i odłączył się od towarzyszy jeszcze przed wejściem na szlak. Pozostali kontynuowali wędrówkę.
Na stoku góry oznaczanej numerem 1079, znanej jako Chołatczachl, zginęło dziewięć osób:
– Diatłow Igor, kierownik wyprawy, urodzony 13 stycznia 1936 roku, student piątego roku wydziału radiotechnicznego Politechniki Uralskiej. Od jego nazwiska miejsce tragedii nazwano Przełęczą Diatłowa,
– Doroszenko Jurij, członek zarządu sekcji turystycznej Politechniki Uralskiej, urodzony 29 stycznia 1938 roku, student piątego roku wydziału radiotechnicznego,
– Dubinina Ludmiła, dla znajomych Luda, urodzona 12 maja 1938 roku, studentka czwartego roku wydziału budownictwa,
– Kolewatow Aleksander, instruktor strzelectwa, urodzony 16 listopada 1934 roku, student czwartego roku wydziału fizyczno-technicznego, zatrudniony w moskiewskim Instytucie 3394 na stanowisku starszego laboranta,
– Kołmogorowa Zinaida, nazywana przez znajomych Ziną, urodzona 12 stycznia 1937 roku, studentka piątego roku wydziału radiotechnicznego,
– Kriwoniszczenko Gieorgij, nazywany Jurijem, urodzony 7 lutego 1935 roku, absolwent wydziału budownictwa Politechniki Uralskiej, pracujący w zakładzie atomowym Majak na stanowisku inżyniera,
– Słobodin Rustem, absolwent wydziału mechaniki, urodzony 11 stycznia 1936 roku, inżynier, zatrudniony w swierdłowskim Naukowo-Badawczym Instytucie Technologii Chemicznej,
– Thibeaux-Brignolle Nikołaj, urodzony 5 czerwca 1935 roku, absolwent wydziału budownictwa, pracujący w zakładzie atomowym Majak na stanowisku inżyniera,
– Zołotariow Siemion, urodzony 2 lutego 1921 roku, instruktor w kourowskiej bazie turystycznej12, weteran wojenny, absolwent Instytutu Kultury Fizycznej w Mińsku.
Pomnik wystawiony ofiarom tragedii na Cmentarzu Michajłowskim w Jekaterynburgu
Biogramy większości uczestników wyprawy wpisują się w ogólny model typowego życiorysu młodych ludzi w ZSRR. Jeszcze w szkole średniej zapisywali się oni do Komunistycznego Związku Młodzieży, zwanego w skrócie Komsomołem. W wolnym czasie pracowali społecznie. Co zdolniejsi dostawali się na studia, tam interesowali się sportem i turystyką. Absolwenci prestiżowych kierunków technicznych podejmowali pracę w instytucjach państwowych, zazwyczaj tajnych, pod koniec lat pięćdziesiątych skupionych albo na programie kosmicznym, albo na szeroko rozumianym przemyśle zbrojeniowym. Studentów Politechniki Uralskiej zajmowała wyłącznie nauka i turystyka. Jej absolwenci natomiast musieli już myśleć o wygraniu zimnej wojny.
Wszystkim od dziecka wpajano, że żyją w doskonałym kraju i równie doskonałym ustroju. Nauczono ich, że jedynym zagrożeniem komunizmu są zawistni wrogowie z Zachodu, a zwłaszcza Stany Zjednoczone. Byli pokoleniem, które od przedszkola potrafiło zakładać maski przeciwgazowe i rozpoznawać dźwięki syren alarmowych jeszcze zanim poznało alfabet. W szkole podstawowej słuchało o Pawliku Morozowie, patronie Wszechzwiązkowej Organizacji Pionierskiej im. Lenina, któremu w 1957 roku wystawiono w Swierdłowsku pomnik. Młodzieży skutecznie wmówiono, że lojalność wobec partii jest ważniejsza od przyjaźni, dlatego jeden z uczestników wyprawy Diatłowa złożył donos na swoich kolegów, niezachowujących należytej powagi na wykładzie z historii marksizmu.
Studiujący członkowie ekspedycji dzielili swój czas między naukę, bezpłatne praktyki lub eskapady terenowe. Mieli takie same poglądy i podobne doświadczenia. Wyznawali te same wartości, tymi samymi gardzili. Czytali te same książki, śpiewali te same piosenki, nosili rzeczy w identycznych plecakach. Większość mieszkała w akademikach o jednakowo urządzonych pokojach. Choć odnosili wrażenie, że wyprawy turystyczne dają im wolność, poruszali się w obrębie schematów, wytyczonych odgórnie i kontrolowanych przez władzę.
Po powrocie z wyprawy na Otorten planował zająć się spełnianiem marzeń. Pierwsze z nich dotyczyło kariery naukowej, drugie uzyskania prestiżowego tytułu Mistrza Sportu ZSRR w Turystyce.
Oba były w zasięgu ręki.
Studiował na ostatnim roku. Przemyślał już pracę dyplomową. Od zawsze uczył się bardzo dobrze i z większości przedmiotów uzyskiwał najwyższe oceny. Interesował się fizyką i techniką. Pragnął pozostać na uczelni jako pracownik naukowy, a w przyszłości wykładowca.
Wychował się w nietypowej rodzinie – miłośników techniki, badaczy, eksperymentatorów i wynalazców. Przed przeprowadzką do akademika mieszkał z rodzicami i rodzeństwem w Pierwouralsku, oddalonym o około czterdzieści kilometrów od Swierdłowska. Ojciec Igora, Aleksiej, z wykształcenia technik, zafascynowany radionadajnikami, urządził w domu laboratorium i doskonale wyposażony warsztat. Pasja okazała się zaraźliwa: jego czworo dzieci, w tym dwie córki, poświęcało każdą wolną chwilę na montowanie prekursorskich nadajników i składanie urządzeń lub narzędzi z zalegającego na całym podwórzu żelastwa.
Troje rodzeństwa ukończyło Politechnikę Uralską z wyróżnieniem. Od dziecka zajmowali się sprawami, które ich koledzy i koleżanki poznali dopiero na wykładach. Nikt nie był w stanie pokonać ich na egzaminach. Mścisław ukończył wydział radiotechniczny i fizykę, Rufina wydział radiotechniczny, Tatiana wybrała chemię. W rodzinie dzielono się pomysłami, odkryciami, wzajemnie motywowano do pracy badawczej i eksperymentowania.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1. Uparty prokurator i stajnie Augiasza
1 Postanowlenije o priekraszczeniu dieła [Uchwała o przerwaniu dochodzenia], s. 384–387 [w:] Ugołownoje dieło o gibieli turistow w rajonie gory Otortien [Sprawa kryminalna o śmierci turystów w rejonie góry Otorten] (dalej jako: akta śledcze), t. 1, Swierdłowsk 1959.
2 L. Iwanow, Tajna ogniennych szarow, „Leninskij Putʹ”, 22.11.1990.
3 Tamże.
4 Tamże.
2. Maszyna do produkcji turystów
5 G. Usyskin, Oczerki istorii rossijskogo turizma, Moskwa–Sankt Petersburg 2000.
6 Dopros swidietiela Słobodina W. [Przesłuchanie świadka W. Słobodina] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 275–281.
7 G. Usyskin, Oczerki…, dz. cyt.
8 Dopołnitielnyj dopros Maslennikowa [Uzupełniające przesłuchanie Maslennikowa] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 295–297.
9 Dopros swidietiela Gordo L. [Przesłuchanie świadka L. Gordo] [w:] akta śledcze, t. 1, s. 305–306.
10 Tamże.
11 G. Usyskin, Oczerki…, dz. cyt.
3. Studenci–turyści
12 Dziennik Ludmiły Dubininy prowadzony podczas wyprawy na Otorten w 1959 roku, rękopis, Archiwum Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa (FPGD, Fond Pamiati Gruppy Diatłowa, z siedzibą w Jekaterynburgu, prowadzona przez Jurija Kuncewicza).
[1] Pomyłka autora artykułu lub literówka. W rzeczywistości prokurator rejonowy nazywał się Klinow (wszystkie przypisy i tłumaczenia pochodzą od autorki).
[2] W 1959 roku uczelnia nosiła nazwę Uralski Instytut Politechniczny [UPI, Uralskij Politiechniczeskij Institut], dalej jako: Politechnika Uralska, z siedzibą w Jekaterynburgu. 24 grudnia 1992 r. uczelnia zmieniła nazwę na Uralski Państwowy Uniwersytet Techniczny [Uralskij Gosudarstwiennyj Tiechniczeskij Uniwiersitiet]. Od 2008 r. funkcjonuje pod nazwą Uralski Uniwersytet Federalny im. Pierwszego Prezydenta Rosji B. N. Jelcyna [URFU, Uralskij Fiedieralnyj Uniwiersitiet imieni Pierwogo Priezidienta Rossii B. N. Jelcyna], dalej jako: Uniwersytet Uralski.
[3] W Rosji powszechnie stosuje się określenie Wielka Wojna Ojczyźniana. Jej początek datuje się na 22.06.1941, tj. dzień ataku Hitlera na Związek Radziecki.
[4] Tu studiowała większość ofiar.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I