Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zapis cyklu odczytów Stefana Szolc-Rogozińskiego streszczających prowadzoną przez niego polską wyprawę badawczą do Kamerunu, wygłoszonych w Krakowie w roku 1886. Pierwszy odczyt stanowi skróconą relację z podróży na statku „Łucja-Małgorzata” wzdłuż brzegów zachodniej Afryki, po drodze do Kamerunu, szczegółowo przedstawionej przez autora w opublikowanej kilka miesięcy później książce Żegluga wzdłuż brzegów zachodniej Afryki… Zamyka go przybycie do brzegów Kamerunu, założenie bazy, wynajęcie „Łucji-Małgorzaty” niemieckiej faktorii i jej zatonięcie u brzegów. Kolejne rozdziały przedstawiają przebieg drugiej, właściwej części ekspedycji. Ukazano w nich wyprawy na lądzie kameruńskim, podczas których polscy podróżnicy między innymi odkryli dwa jeziora oraz zdobyli szczyt masywu wulkanicznego Kamerun.
Na uwagę zasługuje zamieszczony w ostatniej części opis bardzo szybkiego procesu przekształcenia terenów kameruńskich w niemiecką posiadłość kolonialną, zaledwie 18 lat po zjednoczeniu ziem niemieckich w cesarstwo.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Stefan Szolc-Rogoziński
Pod równikiem
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Reportaż
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-6890-8
Pamięci niezapomnianego druha i towarzysza broni śp. Klemensa Tomczeka
Tobie, wierny mój Klemensie, któryś poległ przedwcześnie tam, gdzie jedna łączyła nas praca i jeden duch nas ożywiał — poświęca te wspólne wspomnienia osamotniony towarzysz.
Gdy spod koron pierzastych palm mondolijskich, u stóp których skromna Twa leży mogiła, spojrzysz na nasze cienie pełne drogi z krain cieni i dusz, wspomnij, ile wspólnych przeżyliśmy dni, czy to wśród chłodnej północy, czy wśród afrykańskich lasów, i odwiedź niekiedy, wolny już duchu, te puste progi przyjaciela, który nie wiedział, że na owej ziemi złoży i Ciebie do snu, wołając z garstką wiecznych jej krajowców ostatnie żalu pełne:
„Asjuéli buam!”
Publikując niniejsze streszczenie odbytej w latach 1882–1885 podróży, a przedstawione w czterech odczytach w Sali Radnej miasta Krakowa po powrocie mym z Afryki, pragnę zadość uczynić żądaniu przyjaciół ekspedycji, którzy nie mogli być obecni na samych odczytach.
Obszerny opis podróży wyjdzie dopiero z końcem tego roku; niniejsza praca więc zawiera jedynie opis przebiegu wyprawy i zajść towarzyszących jej podczas ostatnich miesięcy pobytu mego u brzegów kameruńskich, mylnie i zupełnie nieprawdziwie przedstawionych w swoim czasie przez prasę niemiecką.
Kraków, w czerwcu 1886 r.
S. S. R.
Wstęp. Madera i Teneryfa. Do królestwa Assini po zwiedzeniu Liberii. Pobyt w Krindżabo u dworu króla Amatifu. Życie w assinijskiej stolicy i jej zwyczaje. Uczta królewska. Pożegnania. Mały Anema. Fernando Poo. Rekonesans brzegów kameruńskich. Zatoka Ambas. Victoria. Mondoleh. Umowa z kacykiem Akemą. Ostateczne przybycie na wyspę Mondoleh. Budowa stacji. Strata „Łucji-Małgorzaty”. W głąb kraju z Klemensem Tomczekiem.
Na dalekich wybrzeżach — pod gorącym słońcem afrykańskiego nieba, wynurza się z falującego łona ekwatorialnych1 wód Atlantyku górzysta kraina, niedawno jeszcze mało komu znana, a nosząca miano Gór Kameruńskich. Nieprzeparta siła ciągnęła mnie od dawna ku niebotycznym tym skłonom i ku tym przestrzeniom afrykańskiego lądu, które na północy i wschodzie od nich drzemały jeszcze w zmroku dziewiczych lasów snem nietkniętej przyrody, niezapoznane ze stopą białego człowieka.
Głębokie przekonanie o ważności zadania geograficznego, przedstawiającego się w tych stronach — obszar ziem nieznanych rozpościerających się tu we wnętrzu lądu afrykańskiego — popychało mnie naprzód ku zrealizowaniu długo kołysanego w myśli planu zbadania tych przestrzeni i po długich walkach udało mi się zorganizować ekspedycję i wyruszyć pod równik.
Dwaj zawsze wierni towarzysze, z których jeden, niestety, został na placu naukowego boju jako wierny pionier wiedzy: śp. Klemens Tomczek i p. Leopold Janikowski, przyrzekli być zawsze ze mną, dla zadania naszego gotowi znosić wszystko, co losy nam wspólnie zgotują. I dotrzymali święcie swego słowa: pierwszy do śmierci, ostatni do końca dotychczasowej pracy. Łączyła nas nadzieja stworzenia kilku kart nowych dla wiedzy, z polskiej zestawionych pracy — podniesienia i u nas ruchu geograficznego w tak wielkim znajdującego się zastoju — a imię i dobra sława kraju, który nas zrodził, w chwilach najcięższych ducha nam podnosiły.
Żegnałem naszą Wisłę ojczystą w marcu 1882 roku, a spoglądając po raz ostatni na drogie stare jej wody, czułem w głębi duszy, że mam siłę do walki, jaka mnie czekała, i ślubowałem sobie walczyć rzetelnie pod jej sztandarem w międzynarodowym turnieju wiedzy i składać przy jej brzegach wszystkie me zdobycze, dopóki tylko Wódz wodzów pozostawi we mnie iskrę życia — ostatnie duszy tchnienie!
Cztery blisko lata minęły od tej chwili — trzy z nich upłynęły wśród czarnych synów Afryki i ich lasów dziewiczych — i oto znów jest mi dozwolone stać na ziemi ojczystej! Obrazy tych trzech lat wydają mi się dziś, gdy patrzę na nie z murów starego Krakowa, dziwną długą fatamorganą, widziadłem z tysiąca i jednej nocy, i niejednokrotnie, gdy się przesuwa w myśli ten kalejdoskop mej pielgrzymki, zadaję sobie pytanie: „Czy to był sen nocy ekwatorialnej, czy też śnię teraz wśród śniegów i lodów północy, patrząc na wieżę mariacką i mogiłę Kościuszki?” Widocznie to rzeczywistość! Notatki i mapy, zebrane wśród gąszczów stron nieznanych, dowiezione zostały spokojnie tu do opracowania; zbiory nasze spoczęły szczęśliwie nad Wisłą po kilkunastu tysiącach kilometrów drogi, dla pożytku tych, którym losy nie dozwoliły czytać wprost z żywej księgi, z przyrody samej, i składając dzięki Najwyższemu, że dozwolił choć dwóm ze szczupłego naszego grona dotrzeć szczęśliwie do portu — postaram się w tym miejscu skreślić choć przelotnie przebieg naszej trzechletniej podróży, jej burz, radości i smutków.
Wyekwipowawszy w francuskim porcie Hawrze żaglowiec nasz, „Łucję-Małgorzatę”, zakupioną dla naszej podróży, podniosłem kotwicę dnia 13 grudnia 1882 roku, płynąc przez Maderę do Zatoki Gwinejskiej, w której środku leżą Góry Kameruńskie, cel drogi morskiej naszej.
Z początku Madera miała być jedyną stacją, lecz przychylne okoliczności dozwoliły następnie na rozszerzenie programu żeglugi „Łucji-Małgorzaty” i zwiedzenie oprócz uroczej tej wyspy również i niemniej piękne jej siostry, Wyspy Kanaryjskie, Rzeczpospolitą Liberyjską, dwór assinijskiego króla Amatifu, Złoty Brzeg2 oraz hiszpańską wyspę Fernando Poo3.
Madera, Teneryfa (główna z Wysp Kanaryjskich) były dla nas ostatnimi dźwiękami Europy i świata cywilizacyjnego w ogóle, ale były to dźwięki, które nam długo pozostały w pamięci, a które bodaj niezatarte zostaną na zawsze.
Na pierwszej przyjmował nas ze staropolską gościnnością wielkoduszny rodak, hrabia Benedykt Tyszkiewicz z Czerwonego Dworu, stale tam wtedy przebywający wraz z rodziną. Burze, jakie były rzucały4 drobnym naszym statkiem po drodze do Madery, liczne wyrządziły nam szkody — byliśmy po prostu tym zatrzymani, w trudnym znajdując się położeniu — ale ani na chwilę nie dozwolił szlachetny protektor5 naszej wyprawy zaciążyć myślom posępnym; dzięki niemu „Łucja” na nowo wyekwipowana została, podczas gdy on pokazywał nam wspaniałe krajobrazy tej perły Atlantyku.
Niechaj będzie mi pozwolone złożyć tu w tej chwili cześć i dzięki zacnej tej postaci, choć słabe echo tego, co czułem i czuję dla niego na morzu i na lądzie! Nie bylibyśmy stąpali w ogóle po Górach Kameruńskich bez jego szlachetnej, trzykrotnie nam podanej pomocy.
Barwne były również obrazy, jakie zawdzięczamy Wyspom Kanaryjskim, Teneryfie i jej obfitej wiecznie młodej przyrodzie, jej dolinom o barwnych kwiecistych kobiercach z winnic, róż i kamelii, jej górom sięgającym nad chmury i jej skarbom, złożonym przez dawno zapomniane pokolenie Guanczów (pierwotnych jej mieszkańców), które dały nam pierwsze naukowe zdobycze tej podróży.
Następnie opuściliśmy towarzystwo białych ludzi, świat ucywilizowany i „Łucja” wstąpiła na wody afrykańskie. Dnia 5 marca 1883 roku ujrzeliśmy po raz pierwszy ląd, do któregośmy dążyli, zwiedziliśmy Liberię, rzekę św. Pawła, i stanęli nareszcie u aszantyjskich6 brzegów w kraju Assini7.
Pozostawiłem tu okręt chwilowo na kotwicy i udaliśmy się w głąb kraju, by zwiedzić dwór jego władcy, potężnego króla Amatifu. Zostaje on pod protektoratem8 francuskim, lecz mimo to jest nieograniczonym na wewnątrz władcą swego kraju, którego zwiedzenie zdawało mi się być uwagi godnym, tym bardziej że to prawie kącik zapomniany na tych wybrzeżach. Oczekiwania też nas nie omyliły bynajmniej! Silne, pięknie zbudowane postacie o brązowej cerze powitały nas na brzegu morskim i po wysłaniu uprzedzającego naszego poselstwa do Krindżabo9, stolicy króla (o dwa dni drogi od brzegu odległej), i wypocząwszy w francuskiej faktorii, ruszyliśmy sami w drogę.
Prowadziła ona po Rzece Assinijskiej10; przebyliśmy następnie jezioro Abe11, a dalej prowadził nas przewodnik Kastor w górę rzeki Krindżabo. Płynęliśmy w obszernej łodzi francuskiej faktorii. Znaczenie, potęga i bogactwa afrykańskiego monarchy, któregośmy odwiedzali, wymagały i z naszej strony pewnej ostentacji. Obszerna, rozpięta markiza12 osłaniała nasze głowy od prostopadłych promieni słonecznych, podczas gdy 16 silnych ramion czarnych naszych wioślarzy pchało łódź naprzód po malowniczej rzece, wśród przesuwających się lasów dziewiczych i osad murzyńskich do przystani krajowej stolicy, odległej jeszcze o kilka kilometrów od rzeki.
Dzięki gościnności pewnego Francuza, p. Bretignére, francuska faktoria zaopatrzyła nas w najrozmaitsze zapasy, dodała nam komplet służby czarnej, kucharzy i tłumaczów, i we wszystkim była pomyślała o naszej wygodzie, o ile ona jest możliwa w tych stronach. Osobna zaś skrzynia zawierała podarki dla króla. Wyniesiono nas podług afrykańskiego zwyczaju z łodzi na przystań. Tu czekało poselstwo króla Amatifu, grupa imponujących czarnych postaci malowniczo ugrupowanych w kolorowe togi.
Wymieniono wzajemne pozdrowienia. Poseł królewski oświadczył, iż Amatifu usłyszał z zadowoleniem o naszym szczęśliwym przybyciu i zamiarze odwiedzenia jego dworu, że spodziewa się, iż zostaniemy u niego długo, żeśmy zdrowi, że on zdrów również i że nas czeka. Niewolnicy królewscy odebrali naszym ludziom ciężary niesionego bagażu, by karawana nasza obarczona nie była w drodze ku miastu, na gościnnej ziemi assinijskiej. Wyprzedził ją goniec wysłany naprzód przez poselstwo królewskie, by Amatifu jak najprędzej miał sprawozdanie o tak ważnym wypadku.
Zaledwie wstąpiliśmy na drogę prowadzącą od przystani do miasta, gdy zauważyłem, że król Amatifu kazał przeciąć przez lasy dziewicze oddzielną dla nas drogę, szeroką na kilka metrów, a prowadzącą od samej rzeki do stolicy jego, a więc ciągnącą się przez kilka kilometrów. Mając na uwadze, że assinijski monarcha miał do tego zaledwie dwie doby czasu, należy przypuszczać, iż chyba spędził do pracy całą ludność stolicy. Tu i ówdzie spotkaliśmy grupy krajowców, a nowe poselstwo króla potwierdziło wkrótce moje przypuszczenie, oświadczyło ono bowiem, iż Amatifu rad13 wiadomości, że znajdujemy się na ziemi assinijskiej, spodziewa się, żeśmy zdrowi, że on zdrów również, a znając, iż w kraju białych panują wszelkie wygody, zwołał wszystkich swych ludzi, by utworzyć drogę dogodną dla swych gości.
Znów nastąpiło podziękowanie — nowy czarny kurier podążył w kierunku królewskiego pałacu i po kilkudziesięciu minutach marszu stanęliśmy u wrót jego stolicy, w Krindżabo.
Miasto to przedstawiało się jako niezmierny konglomerat glinianych, dość misternie wygładzonych czworoboków. Ulice były czysto pozamiatane, tu i ówdzie stały gromadki Assińczyków, nieruchomych, w swych czystych togach, jak gdyby z brązu odlanych, podczas gdyśmy zbliżali się do głównego punktu miasta, do pałacu króla. Syn jego najstarszy, Kassja, prowadził nas od samych wrót. Pałac królewski zajmował całą część miasta i składał się z kilkudziesięciu czworoboków. Główna fasada wychodziła na rozległy plac, na którym zwykle odbywają się zebrania religijne i prawodawcze, w pośrodku zaś takowego stało olbrzymie drzewo kauczukowe, główna świętość (fetysz) kraju. Naprzeciw tego drzewa pałac królewski był wyższy o jedno piętro, wznoszące się ponad ogólny rząd zabudowań, a wybudowane przez francuskiego architekta za czasów francuskiego protektoratu ponad krajem.
W parterowej części tej fasady znajdowało się główne wejście, na piętrze zaś galowe pokoje Jego Królewskiej Mości i obszerny taras, rodzaj balkonu, z którego Amatifu w chwilach uroczystych ukazuje się swoim poddanym. Tu przygotowano dla nas pokoje.
Główna komnata zawierała wokoło ścian tapczany, składające się z warstwy mat palmowych pokrytych jedwabnymi pokrowcami, w pośrodku zaś stał stół europejski przykryty czerwoną materią. Stały na nim owoce, wino palmowe i dar cywilizowanej Europy, butelka koniaku.
Zmieniwszy przepocone drogą ubranie, posłaliśmy inteligentnego naszego tłumacza Kastora do króla Amatifu z doniesieniem, żeśmy przybyli, że dziękujemy za wygodną drogę, troskliwe wypytywanie się o nasze zdrowie i za gościnnie przygotowane dla nas pokoje, zapewniając, że zdrowie nasze nie pozostawia nic do życzenia, i wyrażając nadzieję, te stan zdrowia Jego Królewskiej Mości jest również dobry. Zapytujemy następnie, czy może nas przyjąć lub czyli14 też sam nas odwiedzi.
Za chwilę poseł nasz powrócił wraz z dwoma dygnitarzami króla donoszącymi, że Amatifu, uszczęśliwiony naszym przybyciem, wkrótce nas przyjdzie pozdrowić i czeka tylko, byśmy wypoczęli z drogi. Kazałem więc przygotować przywiezione podarki; składały się one z dwóch dywanów, kilku innych przedmiotów i kilkunastu galonów15 anyżówki. Dzięki bowiem panu Bretignére dowiedzieliśmy się już w francuskiej faktorii, że przedmiot ten wzbudzi najwyższe zadowolenie Jego Królewskiej Mości.
Wewnętrzne podwórze naszej rezydencji napełniło się tymczasem mrowiskiem głów czarnych, spoglądających z ciekawością ku naszym drzwiom. Nagle ucichło, pomiędzy tłumem powstał chwilowy ruch rozsuwających się kolumn i ujrzeliśmy na schodach starca, który w towarzystwie kilku innych czarnych stanął za chwilę we drzwiach. Był to Amatifu.
Niejednego zdziwi charakterystyka wspanialej tej postaci. Był to stuośmioletni starzec; fioletowa jedwabna toga spływała z jego ramion, a ponad nimi wznosiła się dumna, inteligentna głowa okolona imponującą białą brodą. Na ramionach miał ciężkie złote bransolety z rodzimego kruszcu, na palcach liczne pierścienie; szpeciły go jedynie nieforemne pepity16 złota wplecione do brody, a przedstawiające w sumie wagę kilku funtów17.
Wstaliśmy z miejsca, patrząc w milczeniu na siebie przez kilka minut, tak bowiem wymagała etykieta krajowa. Następnie spotkaliśmy się w pośrodku pokoju, podając sobie ręce, po czym obie partie18 zajęły swe siedzenia i znów nastąpiło kilkuminutowe milczenie. Przerwano je wreszcie z naszej strony przez p. Bretignére. Przedstawił on czarnemu monarsze przybyszów z dalekich stron i wyraził swą radość, że „lata, mijając, nad dostojną jego głową nie pozostawiają najmniejszego na niej śladu starości, przeciwnie, zdają się dodawać mu młodości i siły”.
Na to nastąpiły: odpowiedź króla, przemowa moja i powtórna jego odpowiedź.
— Za dawnych czasów — rzekł — Aszanti i Assini stanowiły jeden kraj, a ich stolice, Kummasi19 i Krindżabo, dzielnice jednej familii, potem dopiero rozdzieliliśmy się, a wtedy Assini pragnęło żyć w przyjaźni z białymi. Dawno temu oddałem kraj ten pod opiekę Francji, Francuzi też wybudowali część tego pałacu i przez długie lata utrzymywali tu u nas swoich ludzi. Potem znów nas opuścili i zdaje się, że od tego czasu zapomniano w kraju białych o naszej ziemi. Kiedy w tych dniach przybyli posłańcy z brzegu, donosząc nam, iż znów biali przybywają do Krindżabo, serce nasze było bardzo uradowane i proszę was, byście się czuli na ziemi króla Amatifu jak na waszej własnej. Jutro zwołamy ludzi naszych na uroczystość. Bądźcie u nas długo i w dobrym zdrowiu, a kiedy potem powrócicie do kraju białych, powiedzcie im wszystkim, że Amatifu pragnie mieć ich jak najwięcej u siebie, że kraj jego bogaty, obfituje w kość słoniową i złoto i że wszystkie otworzy im drogi.
Słowa królewskie przełożył nam bystry nasz tłumacz Kastor i przyrzekłszy staremu Amatifu powtórzyć ich treść w Europie oraz podziękowawszy mu za przyjaźń dla białych, zapytaliśmy, czy zechce przyjąć kilka upominków, przywiezionych dla niego na pamiątkę naszego pobytu.
Dywany i inne przedmioty podobały się Jego Królewskiej Mości, lecz twarz jego rozjaśniła się zupełnie na widok galonów z anyżówką, pierwszą faworytą jego dworu. Musiałem nalać z każdego naczynia, pijąc jego zdrowie, na znak, że napój nie jest szkodliwy. Amatifu podał takowy swoim ministrom, którzy uczynili toż samo, a pokrzepiwszy się wreszcie sam kilkakrotnie, pożegnał nas, oświadczając, iż jutro przyśle nam swoje podarki i zwoła ludność na uroczyste nasze przyjęcie.
Gdy wyszedł, dowiedziałem się o nim ciekawych szczegółów. Przeszło stuletni starzec posiada około siedemdziesięciu żon, mających od jedenastu do sześćdziesięciu lat. Synów ma około pięćdziesięciu, jak Pryjam20 trojański; najmłodsi z nich liczą od pięciu do sześciu lat wieku, są zaś rażąco podobni do ojca; co do ilości córek, nie jest ona wiadoma samemu Amatifu.
Smutny jednakże los czeka owe żony królewskie: w chwili śmierci ich starego małżonka wszystkie zostaną ścięte. Dziwi to może Europejczyka, iż Francja pozwoli na takie barbarzyństwo w swoim protektoracie, lecz wszelka interwencja okaże się tu próżna.
Gdy umrze król, fetyszerzy wyprowadzą biedne ofiary potajemnie do dziewiczego łasa, gdzie odbędzie się krwawy obrzęd, nikt zaś nie będzie jeszcze wiedział, że król już umarł, dopiero po spełnionej egzekucji ludność uwiadomiona zostanie o śmierci króla, a jeżeli rezydent francuski zapyta, co się stało z jego żonami, otrzyma odpowiedź, że „biedaczki, wiedząc o dawnych obyczajach, mających miejsce w takich razach, przestraszyły się i uciekły”.
Korzystając z wieczornego chłodu, udaliśmy się w odwiedziny do następcy tronu, mieszkającego w osobnej dzielnicy. Potem zwiedziliśmy miasto. Prowadził nas Kastor, pokazując osobliwości swego kraju. Słońce już zaszło; blade światło księżyca osrebrzało morze zieleni, rysującej się dokoła zasypiającego Krindżabo, odbijało się ono z dziwnym urokiem od sinego tła półrównikowego nieba, a w ciemnych gąszczach okalających ulice migotały tysiączne świetliki, niby iskry brylantowe rozsypane wśród cieniów nocy, by oczarować zdumionego przybysza.
Nagle uderzył nasz dziwny widok. Wśród gęstego lasu zauważyliśmy przed nami kurhan pokryty statuetkami — to wyciosanymi z drzewa, to ulepionymi z gliny. Był to „cmentarz dusz”.
Podług assinijskich bowiem zwyczajów, fetyszerzy zabierają ciało umarłego i chowają je w lesie, w miejscu im jedynie znanym, familia zaś stara się zwykle wystawić na owym kurhanie podobiznę zmarłego, przedstawiając go pod postacią podobnej statuetki i wierząc, że dusze zmarłych powracającą od czasu do czasu i bawią na swym pagórku.
Miałem wielką chęć zdobycia choć jednej statuetki, lecz było to niepodobieństwem21; zawsze kroczyły za nami w pewnej odległości milczące postacie fetyszerów, a śmiałość podobna byłaby zakończyła może nasz pobyt w Assini w sposób smutny i złowrogi.
Kiedyśmy powracali z naszego spaceru, by odpocząć po trudach dnia, zauważyłem przed tarasem na placu naszego mieszkania kilkaset młodych Assińczyków obojga płci klaszczących w ręce i opiewających w nader hałaśliwy sposób ważne wypadki dnia, to jest: przybycie białych. Hałas był ogłuszający i nie ustawał ani na chwilę. Wszedłszy więc do mych pokoi, zapytałem naszego Kastora, czy dziki ten koncert potrwa długo. „O, tak! — odparł Murzyn z ekstazą. — Całą noc! Panie, to bardzo piękne i dobre do zdrowego snu”. Powinszowałem sobie w duszy; nie byłem wprawdzie tego samego zdania, ale cóż było robić? Trudna rada, trzeba się stosować do krajowego zwyczaju. Zresztą zmęczenie wzięło górę i mimo monstrualnego koncertu przespaliśmy na naszych królewskich matach do rana.
Następnego dnia przybyły podarki królewskie. Składały22 je przeważnie artykuły żywności, jako to wół, kilka owiec i kóz, kilkanaście kur, kosze jaj i całe pagórki owoców, zniesione przez niewolników do naszego dworu. Wkrótce potem przybyła podobna karawana z podarunkami następcy tronu, zwanego Akazammadu. Obyczaj krajowy wymagał, aby przesłane podarunki zostały spożyte wespół z ofiarodawcą. Akazammadu wymówił się chorobą, lecz Amatifu przyjął zaproszenie nasze na obiad i stawił się w mundurze francuskiego generał-feldmarszałka.
Stan zdrowia Jego Królewskiej Mości był jednakże tego dnia nieszczególny: zdawał się sztywny i cierpiący na ból głowy. Później dopiero dowiedzieliśmy się, iż przyczyną tego była zbyt obfita libacja nocna naszej anyżówki, której Amatifu poświęcił wolne swe chwile w licznym gronie swych żon. Świta królewska składała się z kilkunastu dygnitarzy noszących jedwabne togi. Między nimi zwracał uwagę mówca królewski oraz inny dygnitarz, którego obowiązkiem było wycierać to miejsce posadzki, na które Jego Królewska Mość splunąć raczyła. Towarzyszyła królewskiemu małżonkowi również żona jego tygodniowa, to jest spełniająca dyżur w ciągu tego tygodnia. Ubrana była w różnokolorową jedwabną togę, włosy zaś miała obwieszone ciężkimi najrozmaitszymi złotymi ozdobami.
Zabrani z francuskiej faktorii kucharze przygotowali przy pomocy kobiet królewskich galowy nasz obiad, po części na sposób europejski, po części na afrykański. Król Amatifu posługiwał się z początku widelcem, w końcu jednakże poprosił o pozwolenie użycia swych palców, oświadczając, że aczkolwiek lubi wynalazki białych, dwie rzeczy atoli23 wydają mu się uciążliwe, a mianowicie widelec i buty. Królewska jego małżonka, jakkolwiek siedziała tuż przy nim, nie mogła jednakże brać udziału w obiedzie, etykieta bowiem zabrania jej jeść w przytomności swojego pana i męża. Trzymała tylko na kolanach miseczkę, do której od czasu do czasu Amatifu składał jej część obiadu, którą dla niej przeznaczył.
Wina europejskie rozweseliły w końcu oblicze starca i po dwugodzinnym ucztowaniu pożegnał nas, by wypocząć do zapowiedzianej przez niego uroczystości. Już od świtu posłańcy królewscy zwoływali dygnitarzy assinijskich do dworu Amatifu. Liczne grupy tych posłańców spotykaliśmy na ulicach podczas rannego naszego spaceru. Jako pierwszy szedł zwykle obwoływacz, następnie dwóch fetyszerów ze znakami królewskimi, a w końcu młody Murzyn zwracający uwagę wszystkich usilnym dzwonieniem. Na tymże spacerze zauważyliśmy świątynię fetyszerską. Tworzył ją mały domek ulepiony z gliny i bambusa, a na urządzonym wywyższeniu stała beczka napełniona wapnem zakolorowanym jakąś brunatną masą. Później dopiero dowiedzieliśmy się, że była to krew ofiar. Na beczce leżał stary, zardzewiały nóż, kalabasy24 z ziołami, a wkoło niej kilkadziesiąt czaszek ludzkich.
Ponure to miejsce i przykre pamiątki świadczyły o krwawych obyczajach kraju, trzeba jednak oddać sprawiedliwość długoletniemu panowaniu Amatifu, że barbarzyńskie te obrzędy należą do przeszłości, jakkolwiek trudno ręczyć, czy one się nie powtórzą, i to w niedalekiej przyszłości. Po śmierci bowiem dzisiejszego monarchy ludność, przez długie lata do niego przyzwyczajona, uderzona faktem tak niezwykłym, zapomni prawdopodobnie o łagodności zmarłego króla i na cześć jego kraj cały krwią zaleje, choćby dlatego tylko, by ich sąsiedzi, Aszantyjczycy z Kummasi, nie mogli się naigrawać, że król Assinijczyków poszedł na tamten świat bez odpowiedniej jego dostojeństwu świty.
Lecz pozostawmy smutne te obrazy i podążajmy na przygotowaną dla nas ucztę.
Dostojny nasz gospodarz chciał wystąpić tak, jak występował rzadko kiedy; przyjęcie jego miało nam utkwić na długo w pamięci i rzeczywiście dopiął zamierzonego celu. Obraz, który rozwinął się przed naszymi oczyma, był czymś, czego nigdy nie zapomnę i czego najbujniejsza nawet wyobraźnia odtworzyć sobie nie jest zdolna.
Około trzeciej po południu przybyli do naszego mieszkania Kassja i Kastor, oświadczając, że Amatifu z otoczeniem wchodzi do przeznaczonego na uroczystości czworoboku. Ogłuszający hałas i łoskot potwierdził te słowa, była to królewska muzyka witająca ukazanie się jego.
Wyszliśmy więc także, zmierzając ku ustawionym dla nas miejscom, witając etykietalnie Jego Królewską Mość, czemu wtórował nowy wybuch orkiestry.
Amatifu siedział na sorentyńskim fotelu, przykrytym jednym z dywanów przez nas mu ofiarowanych. Miał on dnia tego białą togę przetykaną złotem aszantyjskiego wyrobu; bogate bransolety i pierścienie uzupełniały jego ubiór.
Przy nim siedziało kilka jego żon, ministrowie, najwyżsi dostojnicy, u nóg zaś śliczni dwaj najmłodsi jego synowie, niby filigranowe figurki z florentyńskiego brązu. O kilka kroków od tej grupy były nasze miejsca, a dokoła kwadratowej areny falowało całe morze brunatnych twarzy siedzących z powagą na stopniach czworoboku.
Patrząc na to zebranie, zdawało się nam mimowolnie, że cofnęliśmy się o kilkanaście wieków w przeszłość i znajdujemy się wśród starożytnych Rzymian na jakichś numidyjskich25 igrzyskach.
Wrażenie to znikało jednakże od czasu do czasu, ile razy spojrzeliśmy w kierunku muzyków królewskich.
Tu panowała Afryka w nagiej swej dzikości, przed wzniesieniem bowiem, na którym stało kilkanaście fetyszów najróżniejszych form, jako to: wypchane jaszczurki, skorupy żółwie, skóry węże i wyciosane z drzewa najdziwaczniejsze przedmioty, ciągnął się rząd olbrzymich drewnianych bębnów, a w każden z nich biło kilka herkulesowych26 ramion, co sił starczyło.
Trudno opisać ogłuszający ten koncert. Ale nie dość na tym. Królewski kapelmistrz postanowił jeszcze więcej uraczyć biedne nasze uszy i wpadł na genialny pomysł utworzenia nowego rodzaju bębnów o doskonalszej sile. W tym celu kazał rozebrać kilka beczek i związawszy ich klepki w luźne paczki, bić pałkami w takowe. Przeznaczeni też do tych nowych instrumentów artyści, przejęci tą reformą assinijskiej orkiestry, oddali się swej artystycznej pracy z predylekcją27