Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 miesięcy, 60 tysięcy kilometrów, 46 krajów, jeden samochód i para w podróży po Afryce…
To książka nie tylko dla miłośników dalekich wypraw i niezwykłych przygód, lecz także dla osób zainteresowanych Afryką oraz mechanizmami społecznego, gospodarczego i politycznego wpływu na rzeczywistość. Autorzy piszą m.in. o zanikającej etniczności i komercjalizacji kultury, o długofalowych skutkach niewinnego rozdawania dzieciom cukierków i o tym, jak pomagać odpowiedzialnie. Zastanawiają się, dlaczego Afrykanie są dumni z europejskich odkrywców. Dlaczego PKB RPA pikuje w dół? Czy złoża naturalne Konga to bogactwo czy przekleństwo? Czy niewolnictwo naprawdę się skończyło? I wreszcie, dlaczego światu nie zależy na rozwoju Afryki, na pokoju i stabilizacji na tym kontynencie? Poza wszystkim to opowieść o zerwaniu z codziennością i wygodami, o pragnieniu wolności i poznawaniu barwnego świata, także o ogromnym wyzwaniu logistycznym, które zaowocowało niniejszą publikacją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim, którzy sprawili, że się nie poddaliśmy.
Dominika i Marcin Kozłowscy
Znani jako Grupa Wschodu. Autorzy wielu artykułów w prasie i serwisach podróżniczych. Podróżują od ponad 10 lat nissanem patrolem, poszukując miejsc rzadko uczęszczanych. Biwakują pośród natury. Mówią, że droga sama w sobie jest ich celem.
Eksplorowali głównie Azję, docierając m.in. do Zakaukazia, Azji Centralnej i Mongolii. W 2016 roku okrążyli jezioro Bajkał, latem pokonując za kierownicą patrola owiany złą sławą zimnik 110. Tym razem postanowili odwiedzić Afrykę. W ciągu 12 miesięcy przemierzyli 60 tysięcy kilometrów przez 46 krajów. Ruszyli z Bochni do Grecji, by nadać samochód statkiem do Egiptu i tam oficjalnie zacząć eksplorację. Przemierzywszy kontynent z północy na południe, dotarli do Przylądka Igielnego w Republice Południowej Afryki. Stamtąd zachodnim wybrzeżem, przez Kongo i Nigerię, dojechali do Maroka, by przez Gibraltar wrócić szczęśliwie do domu.
To opowieść o podróży przez nieznany nam dotąd ląd — Afrykę. Poznajemy kulturę, historię, politykę, geografię, a także samych siebie. Mamy nadzieję, że uda nam się pomóc w choć trochę lepszym zrozumieniu rzeczywistości na kontynencie, a przynajmniej zobaczyć ją z nieco innej perspektywy.
Spora część książki powstała w trasie. Zależało nam na oddaniu uczuć, które nam wtedy towarzyszyły, bowiem podróż dostarczała skrajnie różnych emocji — od euforii po strach. Pisaliśmy obydwoje, stąd narracja z rozdziału na rozdział przekazywana jest niczym pałeczka sztafetowa. Co oczywiste, każde z nas fascynowało coś innego, inaczej też interpretowaliśmy rzeczywistość. Jednak uznaliśmy, że ta różnorodność wzbogaci książkę. Niełatwego zadania zredagowania całości podjęła się Dominika po powrocie do Polski. Dzięki temu uchwycone w podróży emocje, których nie dałoby się odtworzyć po upływie czasu, uzupełniliśmy przemyśleniami ugruntowanymi po złapaniu potrzebnego dystansu.
Bardzo staraliśmy się nie powielać stereotypów i nie patrzeć na Afrykę z europocentrycznego punktu widzenia. Przekonaliśmy się na własnej skórze, jak bardzo jest to trudne.
Charakter naszej podróży był specyficzny, miał więc wpływ na formułowane wnioski. Mamy tego świadomość i chcielibyśmy, żeby miał ją także czytelnik. Podróżując autem terenowym, staraliśmy się wybierać drogi mniej uczęszczane, tereny niezamieszkane lub wiejskie. To interesowało nas najbardziej, bo gdybyśmy przemierzali nowoczesne afrykańskie aglomeracje miejskie, powstałaby zupełnie inna książka.
W drodze spędziliśmy rok. Zdajemy sobie sprawę, że to za mało, żeby wyciągać daleko idące wnioski. Jednak zmieniła nas i uświadomiła wiele społeczno-politycznych aspektów, nad którymi nigdy wcześniej się nie zastanawialiśmy. Wiele z nich jest uniwersalnych i, mimo że doświadczyliśmy ich w Afryce, spokojnie mogą odnosić się także do innych kontynentów. Zakres tematyczny jest bardzo szeroki, choć i tak na tych kilkuset stronach udało nam się zebrać jedynie ułamki doświadczeń. Szukamy odpowiedzi na pytania o przyczyny współczesnych problemów krajów, które odwiedzamy. Zastanawiamy się, jak przeszłość wpływa na teraźniejszość i jakie mocarstwa dziś rozdają karty w Afryce. W publikacji rozwijamy te wątki powoli, dokładnie tak, jak sami tego doświadczaliśmy w podróży. Piszemy o zanikającej etniczności i komercjalizacji kultury, o długofalowych skutkach niewinnego rozdawania dzieciom cukierków i o tym, jak pomagać odpowiedzialnie. Zastanawiamy się, dlaczego Afrykanie są dumni z europejskich odkrywców? Dlaczego PKB RPA pikuje w dół? Czy złoża naturalne Konga to bogactwo czy przekleństwo? Czy niewolnictwo naprawdę się skończyło? I wreszcie: dlaczego światu nie zależy na rozwoju Afryki, na pokoju i stabilizacji na tym kontynencie?
Usiądź, zrelaksuj się, wyostrz zmysły. Poczuj w zębach piach Sahary. Przemoknij w lasach równikowych Konga. Weź udział w ceremonii voodoo. Zasmakuj płodów czerwonej ziemi. I dowiedz się o Afryce rzeczy, których nie przeczytasz w przewodnikach.
Zachęcamy do lektury.
— Jaki kolor mają w waszym kraju krowy?
Nigdy nie zapomnę pytania zadanego przez spotkanego w Kirgizji człowieka, zamieszkującego samotnie totalne pustkowie. Zaprosił nas do swojej jurty, ugościł kumysem, a z twarzy nie znikał mu uśmiech. Dla takich chwil kocham podróżować.
Afryka siedziała nam w głowie od dawna. Najpierw jednak pochłonął nas Wschód. Eksplorowaliśmy go z zachwytem przez 10 lat. Wciąż tym samym niezawodnym autem terenowym, które pozwalało nam docierać do miejsc niekomercyjnych, gdzie często byliśmy tylko my i zapierająca dech w piersiach przyroda. Ludzie, których spotykaliśmy, nie byli przyzwyczajeni do turystów, nie czerpali z nich korzyści. Byli dzięki temu żywo i prawdziwie zainteresowani spotkaniem, rozmową, zrozumieniem przybyszów z innej kultury, z innego dla nich świata.
Stronimy od dużych miast, od turystycznych mekk. Pragniemy zobaczyć i dotknąć miejsc, których nie zalała jeszcze fala globalizacji, przenikająca przez każdą szparkę w drzwiach i nabierająca tempa, którego nijak nie da się powstrzymać. Świat, który odkrywamy, zmienia się dosłownie na naszych oczach. Asfaltuje się kilometry dróg, bowiem asfalt przynosi rozwój, rozpoczyna zupełnie nową erę. Wraz z nim pojawiają się towary — więcej i szybciej. Handel kwitnie. A później nieśmiało wzmaga się ruch turystyczny, który zmienia wszystko. Przede wszystkim ludzi. Nieodwracalnie.
Zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy odkładać podróży na później, bo coraz mniej jest na świecie autentycznych i nieskażonych miejsc. Dlatego przemierzyliśmy razem niemal 100 tysięcy kilometrów przez Azję. Podczas kilku dłuższych podróży eksplorowaliśmy Zakaukazie, „stany” Azji, czyli centralną jej część, by dojechać aż do Mongolii i okrążyć Bajkał. Mimo że jest to kontynent bardzo zróżnicowany i mnóstwo na nim jeszcze naszych „białych plam”, zaczęliśmy dostrzegać w różnych zakątkach sporo podobieństw w przyrodzie, architekturze i ludziach. Czuliśmy potrzebę świeżości i nowych inspiracji. Nie oznacza to wcale, że nie wrócimy do Azji. Przeciwnie, jak w dobrym związku chcieliśmy za nią trochę zatęsknić i upewnić się, jak bardzo ją kochamy.
Dlatego, kreśląc palcem po mapie, postawiliśmy na Afrykę, która była w zasięgu naszych kół, a która także zmienia się w szybkim tempie. Coraz więcej połączeń samolotowych i zorganizowanych wycieczek dociera w różne zakątki tego kontynentu, niosąc ze sobą bezpowrotne zmiany. Afryka od lat fascynowała nas swoją różnorodną kulturą, niepowtarzalną w żadnym innym zakątku świata florą i fauną. Oczekiwaliśmy ogromnych pustych przestrzeni, które chcieliśmy spokojnie przemierzać, ale też obalić pewne stereotypy, które narastają w europejskiej kulturze na temat tego lądu. Każda nasza poprzednia podróż utwierdzała nas w przekonaniu, że dopóki czegoś nie dotkniesz, nie zrozumiesz.
„Zatem chodź, dotknij mnie! Poczuj woń unoszącego się wokół pyłu. Daj ogrzać się skórze w cieple promieni słonecznych. Poznaj mnie, ale tak naprawdę. Nie daj się omamić schematom i oczywistościom, które o mnie czytałaś i słyszałaś. Sprawdź mnie”. Afryka mówiła do mnie, wzywała, kusiła, potem wręcz wołała. Nie mogłam się oprzeć jej magii… Stosowała wobec mnie różne triki. Moje uszy zalewała dźwiękami, które wprawiały w ruch całe me ciało, zaś z głowy na długo nie mogłam pozbyć się niezwykłych melodii. Mój umysł ogłuszała historiami wyczytywanymi z dziesiątek artykułów i książek, co rusz odsłaniającymi coraz ciekawsze tematy, które tak bardzo chciałam zgłębić, zbadać, sprawdzić. Moje oczy onieśmielała filmami, obrazami, zdjęciami, które fascynowały z dnia na dzień bardziej i bardziej. Każda chwila stawała się Afryką. Nie mogłam się jej oprzeć. Musiałam ją poznać osobiście i sprawdzić, czy moje wyobrażenia są bliskie rzeczywistości.
Tylko od czego zacząć? Skąd wziąć pieniądze? Co z pracą…? Moim zdaniem decyzja jest najtrudniejszym, a zarazem najważniejszym czynnikiem sukcesu. Potem zostaje już tylko determinacja i konsekwencja.
Życie to wieczne wybory. Postawić na karierę czy na rodzinę? Wynajmować mieszkanie czy wybudować dom? Wziąć kredyt czy oszczędzać i dorobić się samemu? Założyć rodzinę czy prowadzić rozrywkowe życie towarzyskie bez zobowiązań? Mieć czy być?! Każdy wybór ma swoje konsekwencje. My obraliśmy ścieżkę bez nadmiernych zobowiązań i to właśnie ona pozwoliła nam „być”, odkrywać świat, nie przywiązywać się do miejsca zamieszkania i pracy. Niestety, zostało to okupione wieloma wyrzeczeniami. Żyjemy oszczędnie, niekonsumpcyjnie, staramy się nie gromadzić niepotrzebnych dóbr i dzięki temu stać nas na podróże, które, wbrew pozorom, też są oszczędne. Podróżując, nie korzystamy z noclegów w hotelach, nie stołujemy się w drogich restauracjach, raczej próbujemy ulicznych specjałów, w większości jednak gotujemy sami. Jeździmy lokalnymi środkami komunikacji lub własnym transportem, który zapewnia nam jednocześnie darmowe zakwaterowanie i własną kuchnię. Zaopatrujemy się w jedzenie na lokalnych targach, śpimy pod gwiazdami.
Przekonaliśmy się, że dwu-, trzytygodniowe urlopy zupełnie nie dają nam możliwości odcięcia się od codziennych spraw, które każą nam twardo stąpać po ziemi. Kiedy wyjeżdżasz na dłużej, wówczas dopiero realnie możesz zrozumieć kulturę, która cię otacza, obserwować, zadawać pytania, wyciągać wnioski. Najważniejsze, że masz w sobie siłę i chęć, żeby ten świat poznać, a nie tylko potrzebę odpoczynku i oderwania od rzeczywistości.
Tak więc decyzja zapadła — jedziemy do Afryki! Przed nami najtrudniejsza prosta, która, jak zawsze, da nam mocno w kość. Zostawiamy w końcu nasz poukładany świat i ruszamy w nieznane.
Już kreśląc trasę palcem po mapie, napotkaliśmy na parę przeszkód. Pierwszą z nich okazało się Morze Śródziemne. Kiedyś można było dojechać do Egiptu na własnych kołach. Tymczasem Syria i półwysep Synaj uniemożliwiają jazdę autem1. Zatem samochód należało „wrzucić” na statek w Grecji i przeprawić do Egiptu. A skoro już musieliśmy narazić się na takie koszty i logistyczne komplikacje, nie było wyjścia… — cały afrykański kontynent musieliśmy przejechać za jednym razem. Ahoj, przygodo!
1Przez półwysep Synaj można przejechać autem osobowym. Zakaz wjazdu mają samochody 4x4, ponieważ stają się obiektem ataków terrorystycznych. Stanowią łakomy kąsek dla sił przeciwnych, w tym rządowych. Auto terenowe jest po prostu bardzo użyteczne na tych terenach i wykorzystywane do walki. Dlatego rząd prewencyjnie nie wpuszcza terenówek, nawet pod eskortą.
W momencie, w którym podjęliśmy decyzję, zabraliśmy się za układanie klocków. W kilkumiesięcznych podróżach męczące staje się mycie w zimnej wodzie przy aucie w piachu czy jedzenie na leżąco, obijając się głową o dach przy każdym łyku herbaty. Zatem zaczynamy od środka transportu.
Wiemy, że podczas takiej dalekiej wyprawy przyda się trochę więcej komfortu. Podróżowanie samochodem terenowym niesie za sobą sporo niewygód i związanych z nimi kompromisów. Wiele lat obserwowania różnych pojazdów oraz doprecyzowanie własnych pomysłów przyniosło wreszcie długo oczekiwaną formę przebudowy naszego nissana patrola Y60. W głowie Marcina od dawna rodziła się wizja rekonstrukcji domu na kółkach, aby spełniał jak najwięcej potrzeb: wygodnego snu, funkcjonalnego gotowania, komfortowego mycia, ergonomicznego pakowania, zabezpieczenia przed komarami, a jednocześnie zachowania swoich właściwości terenowych. I bardzo ważne, by auto po przebudowie nie przekroczyło gabarytów umożliwiających nadanie go kontenerem transkontynentalnym.
Chcieliśmy zredukować liczbę kompromisów i niewygód do minimum. Nie było to wyzwanie proste, wiązało się bowiem z dziesiątkami nieprzespanych nocy i miesiącami spędzonymi w garażu. W efekcie nasz stary poczciwy patrol zrobił się nie do poznania! Począwszy od tak prozaicznej rzeczy jak zmiana koloru, skończywszy na zbudowaniu mieszkalnej części kontenerowej i osadzeniu jej na fabrycznym podwoziu z otwieranym dachem, który całkowicie zmienia jakość podróżowania. Auto zostało wyposażone, m.in. w kuchenkę gazową i zlew, do którego doprowadzona została woda z mieszczącego 70 litrów zbiornika. Dodatkowo, dzięki wykorzystaniu temperatury rozgrzanego silnika, możemy wziąć ciepły prysznic. Co istotne, po błyskawicznym otwarciu dachu w pełnym komforcie można poruszać się po „domu” w wygodnej, wyprostowanej pozycji, a ściany dachu da się niemal całkowicie otworzyć, zostawiając jedynie warstwę moskitiery i uzyskując szybką cyrkulację powietrza. Z kolei w przypadku zimnych dni możemy korzystać z ogrzewania postojowego.
Zbiornik paliwa może pomieścić 180 litrów, co z jednej strony daje spory komfort zasięgu, z drugiej zaś pozwala na oszczędności w sytuacji, gdy w sąsiednim kraju spodziewamy się tańszego paliwa. Na masce znajduje się panel solarny, który wraz z dwoma akumulatorami ma nam zapewnić niezależność energetyczną. Do tego bierzemy ze sobą trapy, które mogą uratować nam skórę w przypadku zakopania się w piasku. Wyposażamy pojazd w sześć nowiutkich kół. W sumie auto przechodzi generalny przegląd, gdyż wymienione zostają nie tylko wszystkie wyeksploatowane elementy, ale także te bieżące. W końcu samochód jest w pełni gotowy na przygodę!
Podczas gdy Marcin dwoi się i troi, żeby zbudować podróżniczy dom, ja intensywnie przygotowuję całą część logistyczną. Zatapiam się w książkach, forach, blogach, grupach dyskusyjnych, slajdowiskach, YouTubie, gromadząc informacje na temat bezpieczeństwa, zdrowia, sytuacji politycznej, tras, pór deszczowych, wiz, ubezpieczeń, frachtu morskiego i wielu innych rzeczy. Im bardziej drążę, tym więcej wątków się pojawia. Moje podręczne notatki — swego rodzaju esencja — urastają do 100 stron, a ja wciąż czuję, że nic nie wiem.
Odwiedzamy lekarza medycyny tropikalnej, który doradza nam, na co warto się zaszczepić. Część szczepionek mamy już za sobą, ale chcemy także uodpornić się na żółtą febrę, gdyż do wielu afrykańskich krajów bez potwierdzenia tej wakcyny w międzynarodowej książeczce szczepień w ogóle by nas nie wpuszczono. Dodatkowo dur brzuszny, żółtaczka WZW typu A i B, tężec, błonica, krztusiec, polio oraz meningokoki A, C, W-135 i Y. Zaopatrujemy się także w tabletki na malarię, ale na podstawie opinii lekarza, a także doświadczeń innych podróżników i osób mieszkających na co dzień w strefie malarycznej, decydujemy się nie zażywać ich podczas całej podróży, gdyż przy tak długotrwałej profilaktyce występuje wiele skutków ubocznych. Zaopatrujemy się w leki i w przypadku zachorowania natychmiast zastosujemy je w odpowiedniej, wzmocnionej dawce.
Kolejna kwestia to odpowiednie ubezpieczenie zdrowotne oraz dokumenty celne samochodu. Sporo krajów afrykańskich wymaga carnet de passage, czyli dokumentu celnego wydanego przez Polski Związek Motorowy, gwarantującego, że auto wróci do Polski. Na potrzeby tej książki będziemy posługiwali się określeniem „karnet” lub „CDP”. Niestety, taki dokument wymaga zamrożenia dużej kwoty w postaci depozytu, a, co gorsza, ważny jest jedynie rok. Oznacza to, że po upływie tego czasu pojazd musi wrócić na teren Unii Europejskiej, w przeciwnym razie depozyt przepada. Stanowi to jedyne formalne ograniczenie, bowiem nasza podróż nie ma zakładać żadnego terminu powrotu.
Ciężko pracowaliśmy, aby móc odłożyć potrzebne środki. Zdecydowaliśmy, że nasze dotychczasowe życie zawodowe przerywamy, by nie czuć żadnej pętli na szyi i zobowiązań. Potrzebujemy czystej wolności. Z tego też względu nie załatwiamy z wyprzedzeniem niezbędnych wiz, jak w przypadku poprzednich podróży. W tym zakresie postawiliśmy na bieżące kontakty w ambasadach, co miało się okazać rozwiązaniem tańszym, a często znacznie szybszym, gdyż większość krajów afrykańskich nie posiada w Polsce nawet konsulatów. W konsekwencji oznacza to wysyłanie paszportów do Berlina, Paryża lub Londynu, a przecież zaplanowanie, kiedy dokładnie dojedziemy do danego kraju w tak długiej podróży — z tak wieloma czynnikami, które mogą wpłynąć na jej powodzenie — graniczyłoby z cudem. Poza tym stanowiłoby niepotrzebną presję. Ostatecznie wyrobienie niektórych wiz wręcz mijałoby się z celem, gdyż część z nich ważna jest jedynie trzy miesiące od daty wydania.
I na koniec: towarzystwo… Dotychczas, w przypadku dłuższych podróży w mało uczęszczane zakątki Azji usilnie, ale bezowocnie staraliśmy się znaleźć załogę, która dołączyłaby do nas ze swoim samochodem. Dzięki temu byłoby raźniej i bezpieczniej w momencie problemów napotkanych na drodze. Tym razem zdecydowaliśmy, że pojedziemy sami. Wprawdzie dopuszczaliśmy opcję przejechania fragmentów trasy w asyście innych samochodów, ale szczerze mówiąc, nawet przestaliśmy szukać towarzyszy. Chyba dorośliśmy do samodzielnej podróży. Oczywiście ma ona swoje plusy i minusy, ale przeważyły doświadczane przy poprzednich podróżach trudności z dograniem innej ekipy na długą trasę. Za dużo w tym logistyki i zbyt wiele miejsc do zobaczenia, żeby iść na kompromisy. Poza tym podróż w grupie zupełnie zmienia optykę. Zamykasz się wtedy znacznie bardziej na otoczenie i napotkanych ludzi. Oni również mniej chętnie wyjdą do ciebie z inicjatywą.
Bardzo chcemy dzięki tej podróży powalczyć ze stereotypami i udowodnić, że Afryka to nie tylko bieda, przestępczość i choroby, jak często prezentuje się w mediach. Chcemy pokazać, jak dużo ten ogromny kontynent ma do zaoferowania, jak bardzo jest różnorodny i odmienny od uproszczonego, często bezrefleksyjnie powielanego obrazu.
Domykamy wszystkie sprawy zawodowe i prywatne, zamykamy za sobą drzwi i ruszamy z otwartymi głowami, gotowi na niczym nieskrępowany, wspaniały rozdział w naszym życiu.
Nasz listopadowy piątkowy poranek, kiedy zwykle wszyscy myślą o zbliżającym się weekendzie, tym razem wygląda zupełnie inaczej. Jedziemy! Naprawdę jedziemy! Choć wciąż nie dociera do nas, że to podróż do Afryki.
Zanim jednak, winien jestem parę zdań wyjaśnienia spraw logistycznych. Na kontynent afrykański chcieliśmy dojechać na kołach, bo uwielbiamy w ten sposób wszędzie docierać. Każdy pokonany kilometr jest wówczas elementem podróży, a nie samolotową teleportacją z jednej przestrzeni w inną. Tym razem okazuje się to niemożliwe. Na drodze staje nam Syria i półwysep Synaj. Nie mamy wyjścia, samochód trzeba przeprawić morzem. Cóż to za problem? Wystarczy znaleźć jakiś prom i jazda! Nic bardziej mylnego.
Na grzebaniu w internecie spędziliśmy dobrych parę miesięcy. Siedzieliśmy na forach, dociekaliśmy, pisaliśmy dziesiątki maili, które pozostawały bez odpowiedzi. Poza jednym od firmy, z której usług korzysta większość podróżników. Reakcja była uprzejma, szybka i wyczerpująca. Nie bez przyczyny. Za usługę obejmującą koszty tylko po egipskiej stronie zażyczono sobie… 870 euro!
Podstawowy problem, z jakim musimy się zmierzyć, to ten, że do wschodniej Afryki nie kursują promy osobowe. W grę wchodzi jedynie statek transportowy z greckiego Pireusu do Aleksandrii w Egipcie, a na afrykańską ziemię trzeba się dostać samolotem. Do wyboru jest transport w kontenerze — droższy, wymagający więcej papierów i dłuższego rozładunku — oraz ro-ro2 polegające na zostawieniu kluczyków do samochodu i oddaniu go w ręce pracowników portu, którzy dostarczają auto na statek.
Szukamy alternatyw. Owszem, kursują promy do Tunezji, ale jak się z niej wydostać lądem? Są też statki do Libanu, a pewnym rozwiązaniem jest podróż z Arabii Saudyjskiej do Sudanu. Problem w tym, że do Arabii w tym czasie Polacy mogą otrzymać jedynie wizę tranzytową3, która wystarcza na dojazd do portu. Tymczasem statki kursują nie do końca zgodnie z planem, co oznacza duże ryzyko, że gdy skończy się wiza, zaczną się kłopoty. Zatem… Pireus–Alexandria. Decydujemy się na przeprawę z Grecji!
Żegnaliśmy się od dwóch tygodni. Niedawno spotkaliśmy się w knajpce w rodzinnej Bochni na ostatnim piwku, na którym pojawiło się kilkadziesiąt osób. Dziwne uczucie, że nasi znajomi już zdają sobie sprawę z tego, co planujemy zrobić, a my ciągle nie. Przynieśli przeróżne nalewki na drogę, paliwo do auta, kamień szczęścia z wyspy Flores, pakiet trytytek i szarej taśmy, domowe jedzenie na czarną godzinę, słowem: same podróżnicze niezbędniki… Kumpel Fabian, prócz tradycyjnej już kawówki, wyposażył nas w 5000 złotych z przeznaczeniem na łapówki. Pakiet równo ułożonych starych stuzłotówek z Waryńskim rusza z nami!
Pośrednim celem są Bieszczady. Tam spotykamy się ze znajomymi, a nawet można powiedzieć, z przyjaciółmi, by zyskać dodatkową energię i kopa na drogę. „Biesowisko” zapoczątkowane przez Elwooda, bo o tym wydarzeniu mowa, to „zlot podróżników i ludzi dziwnych”. Mowa tu o osobnikach spragnionych poznawania świata takim, jaki jest, a nie takim, jaki chcielibyśmy, aby był. To nas z Biesownikami połączyło 10 lat temu i wspaniale, że spotkanie to zbiegło się z datą naszego wyjazdu. Zabawy i rozmowy, najpierw przy ognisku, później na wiejskiej świetlicy przy muzyce na żywo, każdego z dwóch dni ciągną się do białego rana. Wszystko w asyście specjałów kulinarnych serwowanych przez sołtyskę Krysię i jej córkę Kasię. Zwieńczeniem całości jest pieczony baran mistrza ceremonii, czyli Zygi. Z tą zaaplikowaną energią, pyszną wyprawką na drogę oraz dobrymi słowami od całej grupy wyruszamy ku przygodzie.
Kolejnym punktem pożegnalnym na trasie jest Budapeszt. Zostaliśmy tam zaproszeni przez Volodię, który nie tak dawno odwiedził nas w Polsce, by omówić wyjazd do Afryki. Wtedy jeszcze chciał ruszyć z nami, później jednak musiał zweryfikować swoje plany i zrezygnować ze wspólnego startu. Być może odwiedzi nas gdzieś jeszcze na trasie. Liczymy na to, że się uda. Póki co spotykamy się przy gęsi, którą przygotował na nasz przyjazd. Jego eksperyment kulinarny, którego podjął się pierwszy raz w życiu, okazuje się wyśmienitym daniem! Co ciekawe, nasz wyjazd zbiegł się ze 100-leciem odzyskania niepodległości przez Polskę i Świętym Marcinem, a „na Świętego Marcina najlepsza gęsina!”. Tak oto, zajadając gęś, przepyszne papryczki, pieczone ziemniaki, przepijając winkiem, piwkiem i oczywiście bułgarską rakiją (Volodia pochodzi z Bułgarii), spędzamy cały wieczór, kreśląc trasy palcami po mapie.
Choć oficjalnie zakończyliśmy już rozdział pożegnalny i naprawdę bezpowrotnie ruszyliśmy przed siebie, w naszych głowach wciąż nie kiełkuje jeszcze świadomość opuszczania kontynentu. Kilometry uciekają. Przejeżdżamy Węgry, Serbię całą przesypiam, bo prowadzi Dominika, i zmieniamy się dopiero w Macedonii.
Pięknymi górami, rozciętymi na pół przez autostradę, dojeżdżamy do małej winnicy. Tam zaszywamy się między pnączami winogron i spędzamy noc. Temperatura, podobnie jak w Polsce, nocą spada do 10°C, choć w sumie drugiej nocy w Bieszczadach nawet do 5°C. Nie jest jednak źle, bo żeby zasnąć komfortowo, włączamy ogrzewanie postojowe. Kontener jest na tyle izolowany, że długo trzyma ciepło. Poza tym mamy puchowe kołdry z domu, więc strasznie zimno nam nie jest i śmiało można spać nawet bez piżamy.
Przed południem dojeżdżamy do Grecji. Tam życie jeszcze się nie rozpoczęło, dlatego z trudem udaje się nam kupić chleb. Wreszcie z pełnym brzuchem połykamy kolejne kilometry. Tej części Grecji nie widzieliśmy wcześniej, dlatego zjeżdżamy z autostrad, by mieć więcej czasu na rozglądanie się i ewentualne skoki w bok.
Pierwszy taki zjazd to wybrzeże Morza Egejskiego, które do tej pory znaliśmy jedynie z wyspy Rodos sprzed 11 lat. Kolejnym staje się masyw z górującym Olimpem. Wypatrujemy go dość wcześnie, jednak ciągle jest spowity chmurami. O tej porze roku to pewnie norma, lecz z czasem stara się dać poznać i wyłania się jego dzikie oblicze. Jakby zaprasza, uchylając nieco poszarpanych wzniesień.
Wjeżdżamy w niewielką dolinę u jego podnóża, by bardziej mu się przyjrzeć. Po swoistej walce z ciasnymi jednokierunkowymi uliczkami w ostatnim miasteczku zaczynają się pierwsze drobne offroady. Za kilkadziesiąt kilometrów ukazują się drobne dróżki, które czasami tracą asfalt bądź zamieniają się nawet w jary. Warto szukać alternatyw, bo nagrodzeni zostajemy granatami dziko rosnącymi pomiędzy plantacjami brzoskwiń i winogron.
Ostatnią noc w Europie spędzamy niby na uboczu, choć praktycznie w centrum Pireusu, będącego w zasadzie wchłoniętym już dziś przez stolicę ogromnym miastem portowym. Rankiem zabezpieczamy tylną część samochodu, w której mamy sporo rzeczy osobistych. Elektronikę zabieramy ze sobą do samolotu. Zostawiamy kluczyki w stacyjce i, po załatwieniu wszystkich formalności, oddajemy się poznawaniu starej części miasta. Do dyspozycji mamy dwa dni. Jeden zyskaliśmy przez to, że nasz statek przypłynął do portu dzień wcześniej. Efekt wprawdzie katastroficzny, bo mamy mniej czasu na dojazd, a tym samym brak rezerw na ewentualne awarie w trasie i na spokojne oglądanie górskich krajobrazów za dnia, ale nie ma tego złego, co nie wyszłoby na dobre. Włóczymy się bez pośpiechu po starówce do samego wieczora, co rusz przysiadając na murku, racząc się kawą, piwkiem i kebabem w picie. Wkoło inna roślinność — oliwki, owocujące drzewka pomarańczowe i cytrynowe. Z naszego mieszkania z tarasem na ostatnim, ósmym piętrze doskonale widać wzgórze Akropolu, na którym jeszcze kilka chwil temu zostawiliśmy ślady naszych stóp.
Na wapiennej skale górującej nad miastem w V wieku p.n.e. wzniesiono wspaniałą cytadelę. Dziś trwają tam prace związane z odbudową, choć trafniejszym określeniem byłaby konserwacja, bo zapewne dalece odbiegać będą od prac, jakie wykonał Perykles po zniszczeniach wynikających z wojen z Persami. Tak czy inaczej rusztowania i przywieziony tego dnia żuraw psują krajobraz, co nie do końca pozwala wczuć się w klimat zamierzchłych czasów.
Centrum Aten nie jest bardzo duże, więc mimo skromnej liczby godzin, jakie możemy mu poświęcić, i tak widzimy sporo. W bliskim sąsiedztwie Akropolu mamy jeszcze Teatr Dionizosa, a ciut dalej Łuk Hadriana prowadzący do Świątyni Zeusa, z której — rzecz jasna — ostało się już zaledwie kilka kolumn, choć i tak niezwykle okazałych.
Bufor czasu wykorzystujemy, przesiadując na naszym tarasie, by zbliżyć się do skomplikowanych procedur, jakie czekają nas po stronie egipskiej. Tego wieczoru jemy ostatnią kolację na „zepsutym” kontynencie. O świcie wsiadamy w samolot i opuszczamy Europę na dobre.
2Ro-ro — pochodzi od angielskiego roll-on/roll-off; typ statku towarowego, na którego pokład ładowane są pojazdy na kołach oraz ładunki toczne.
3Od września 2019 roku Polacy mogą już uzyskać wizę turystyczną.
Nie mamy samochodu. To niecodzienne uczucie, bo jesteśmy zależni całkowicie od tego, co nas otacza. Ilekroć podróżujemy bez auta, to uczucie wraca.
Istnieją dwie podstawowe wady takiej sytuacji. Nieposiadanie pojazdu oznacza brak domu i miejsca, w którym możesz spać i przygotowywać posiłki. Efekt — płacisz za to jak za woły. Nędzny nocleg — stówa. Obiad w formie przystawek — pół stówy. Drugą wadą jest zależność od środków komunikacji, w których jako obcokrajowiec często jesteś narażony na naciągaczy. Zaraz po wylądowaniu w Kairze na terminalu już czyha na nas zgraja taksówkarzy, którzy chcą zawieźć nas do centrum i twierdzą, że przecież nie ma żadnych innych opcji. Autobusy nie jeżdżą i w ogóle to koniec świata4. Zdecydowanym krokiem uciekamy od nich i po 10-minutowym spacerze jesteśmy już na terminalu autokarowym, skąd za 80 groszy dojeżdżamy do centrum miasta, gdzie mieści się nasz hostel. Jak widać, wszędzie zdarzają się nieuczciwi taksiarze. I tu stawiamy kropkę w kwestiach średnio uczciwych ludzi, bo relacje z pozostałymi Egipcjanami są od tej chwili już zawsze bardzo pozytywne!
Jeszcze w Polsce zastanawialiśmy się, jak najtaniej i najszybciej przejść procedurę portową. Czytaliśmy o kradzieżach, wysokich opłatach portowych, problemach językowych i całkowitym chaosie proceduralnym. Potrzebowaliśmy więc na miejscu kogoś, z kim spędzimy przyjemnie czas, a kto jednocześnie będzie mógł nam pomóc w procedurach. Nie znamy przecież ni w ząb języka arabskiego, a czeka nas przerejestrowanie samochodu na arabskie blachy. Pomyśleliśmy wtedy o couchsurfingu5, z którego wielokrotnie wcześniej korzystaliśmy w podróżach po Azji. Responsywność na wysłane pytania okazała się zadziwiająco wysoka. Najbardziej przypadł nam do gustu Ahmed, który poza tym, że był bardzo pozytywnie nastawiony do naszej wizyty i chciał pomóc w porcie, to jeszcze pracował jako policjant w Aleksandrii. Nie mogło się lepiej ułożyć!
Koniec końców jednak zdecydowaliśmy, że do wszystkich biurokratycznych procedur po stronie egipskiej wynajmiemy agencję. Czekało nas kilka do kilkunastu dni spędzonych w porcie i dziesiątki urzędowych okienek w różnych budynkach. Nie wystarczy znajomość języka. Trzeba mieć opanowane procedury i umieć się w nich odnaleźć, wszak to „państwo w państwie”. Jeśli nie sprostasz na czas wymogom biurokratycznym, musisz słono zapłacić za przechowywanie auta w porcie.
Pierwszą osobą, którą poznajemy w Egipcie, a konkretnie w Kairze, gdzie wylądował nasz samolot, jest Bakr. Na spotkanie przychodzi ze swoją narzeczoną Sarą. Prowadzą nas do lokalnej restauracyjki mieszczącej się w okolicy naszego kolejnego hostelu. Następnie przenosimy się do knajpki, w której pali się sziszę. Takich tu pod dostatkiem, więc naprawdę jest w czym wybierać. Do naszego grona z każdą chwilą dołączają kolejne osoby, aż zapada decyzja, że jedziemy na piwo! Hmm… Jak to?! Piwo w muzułmańskim Egipcie? No tak, okazuje się, że w stolicy to żaden problem. Wskakujemy więc w samochód i zabieramy po drodze jeszcze jedną koleżankę.
Podróż autem z takimi ludźmi nie jest zwykłym przemieszczaniem się — to świetna zabawa. Z radia sączy się muzyka i wszyscy zaczynają śpiewać. Tworzy się wyjątkowy klimat. Nie mówimy o jakimś nuceniu sobie pod nosem. I nie jest istotne, czy ktoś ma lepszy, czy gorszy głos. Chodzi o to, by muzykę przeżywać i chłonąć! Fantastyczne!
Jedźmy dalej. Wyobraź sobie, że jesteś w Aleksandrii. Wyobraź sobie, że umówiłeś się z kimś przez internet, w obcym mieście, w obcym kraju i do tego jeszcze na obcym kontynencie, na którym obowiązuje inna religia i kultura. Czekasz. Robi się ciemno. Popijasz sobie na ulicy herbatę, a pan ze stolika obok podpytuje cię, co tu robisz. Grzecznie oznajmiasz mu, że jesteś umówiony z kolegą, a w odpowiedzi słyszysz pytanie:
— Ufasz mu? Tu jest niebezpiecznie!
— Tak! Ufam mu. Znamy się.
Niedopowiedzianym zostaje fakt, że jedynie przez internet i że nigdy się nie spotkaliśmy, bo w tej sytuacji obnażylibyśmy swój całkowity brak odpowiedzialności.
— Dziękuję za troskę, ale nie ma się o co martwić — dodaję, zapadając w wielką konsternację, co my tu wyprawiamy…
Dzwoni Ahmed. Już jest. Szuka nas po ulicy. Wychodzimy mu zatem naprzeciw. Z tłumu wyłania się facet dwukrotnie mnie przewyższający kubaturą. Spoko — myślę sobie. W razie czego dam mu radę…
Wsiadamy do kabrioletu, w którym czeka już jego kumpel, i ruszamy. Pierwsze minuty to nieodłączny strach, lecz każda kolejna chwila przeradza się już w coraz lepszą zabawę. Nabil także jest policjantem. Obaj są młodzi, ale mają już sporo doświadczeń. Otwierają dla nas swoje serca, dając nam więcej, niż moglibyśmy się spodziewać. Czas oczekiwania na odbiór auta wydłuża się z każdym dniem, ale dzięki nim mamy dach nad głową. Nabil udostępnia nam swoje prywatne mieszkanie. Wprawdzie nie jest jeszcze wykończone, ale absolutnie niczego w nim nie brakuje.
Zabawa zabawą, ale w tym czasie zmagamy się z frustrującym egipskim systemem. Warto poświęcić temu chwilę, aby zrozumieć, dlaczego Egipt został nieformalnie okrzyknięty „królem biurokracji”.
Kiedy decydujesz się na wybór agencji frachtowej, na pewno trafisz na CFS6. Korzysta z niego większość Szwajcarów, Niemców, Brytyjczyków i Francuzów. Agencja jest najdroższa, ale prowadzona po europejsku. Szybkie, życzliwe i rzeczowe odpowiedzi na maile, pełna kompleksowość i wygoda, płacisz i nic więcej cię nie interesuje — zgodnie z deklaracją sprawa ma być załatwiona w ciągu trzech dni roboczych. Ale cena jest zawrotna: 870 euro. Dodajmy, że 600 euro trzeba było zostawić po stronie greckiej, tyle bowiem kosztowały formalności i fracht morski. Opłata po stronie egipskiej to jedynie pokrycie kosztów samej biurokracji. Nie mogliśmy się na to zgodzić, więc szukaliśmy oszczędności. W końcu znaleźliśmy Magdy’ego, który zdecydował się pomóc za 650 dolarów. Zaczynamy!
Położenie statku można śledzić za pomocą kilku aplikacji i stron. Dodatkowo zamontowaliśmy na pokładzie naszego auta nadajnik GPS. Pełna inwigilacja. I co z tego? Auto zaparkowane pod pokładem szybko zgubiło sygnał i na naszej mapie przez wiele dni lokalizacja wskazywała na zatopienie w Morzu Śródziemnym. Na domiar złego ta teoretycznie niezawodna pozycja statku w ostatnim dniu zawiesiła się gdzieś w połowie drogi z Cypru do Alexandrii i już nic nie wiedzieliśmy. Potem nagle sygnał pojawił się w drodze do Libanu. To gdzie jest nasze auto…? Najedliśmy się trochę strachu.
Pewnego dnia Magdy wysyła nam lokalizację swojego biura przez WhatsAppa i każe się stawić o godzinie 10.00, co też uczyniliśmy. Pod wskazanym adresem nie znajduje się niestety żadne biuro. Przez godzinę rozmawiamy telefonicznie z kilkoma osobami, które próbują nam coś wytłumaczyć po angielsku, lecz bezowocnie. Wreszcie podenerwowani decydujemy, że sami udamy się do Marina Shipping, gdzie mamy uzyskać pierwszy dokument. Na miejscu można się swobodnie dogadać po angielsku. Tu również spotykamy się z pracownikiem naszej agencji. Po załatwieniu papierów jedziemy do biura, które znajduje się pod innym adresem niż ten wcześniej wskazany. Ale jest dobrze, bo biuro istnieje i wygląda całkiem porządnie. To istotne, bo zaraz musimy zostawić tu kilkaset dolarów. Prosimy o potwierdzenie i otrzymujemy świstek, ale niech już będzie.
Jak pech, to pech… — następnego dnia w Egipcie jest święto. Nic się nie da zrobić, więc czekamy. Oczekiwanie umilają nam Ahmed i Nabil. Następnie umawiamy się o 10.00 w Automobile Touring Club.Stawiamy się punktualnie, w przeciwieństwie do Mohameda, kolejnego pracownika agencji, który zjawia się po 11.00. Egipt uczy cierpliwości, z czym idzie nam coraz lepiej. Kiedy Mohamed przyjeżdża, wydaje się, że połowa sukcesu za nami, ale jednak nie. Urzędnik, który jest nam potrzebny, tego dnia nie pracuje. No, i to by było na tyle. Buntujemy się i prosimy, żeby równolegle załatwiać inne papiery, bo przecież jest ich sporo. Wsiadamy do taksówki i jedziemy do portu z Mohamedem, który po angielsku umie powiedzieć tylko tea, coffe, sit down i ok.
Niebawem po raz pierwszy przekonujemy się, że wynajęcie agenta było świetnym krokiem. Naszym celem jest zdobycie pozwolenia na wejście do portu następnego dnia. Tak powiedział nam Magdy. W porcie tłum ludzi i cztery okienka. Pojawia się kolejny pomocnik, Ramada. Mohamed nie jest już sam i dobrze, bo pomocnik co prawda coś tam kaleczy po angielsku, ale ewidentnie jest bardziej obcykany. Mohamed robi kopie dokumentów dla każdego właściciela. To, co dzieje się z tymi odbitkami, jest jakąś parodią. Co chwilę dorzuca na ławkę nowe kopie, które już nie są potrzebne, a wciąż brakuje tych istotnych. Na dodatek wymieszał nasze dokumenty, musimy je rozszyfrowywać na kiepskim ksero i robić układanki. Gdybyśmy się w to nie zaangażowali, pewnie mielibyśmy kolejną godzinę w plecy. W końcu jednak z odpowiednim pakiecikiem agent znika za bramą portu, za którą nie zostaliśmy wpuszczeni. W tym czasie Mohamed zabiera nas na tradycyjny posiłek w postaci falafelków z bakłażanem w chlebku pita. Jego kolega wraca po godzinie i twierdzi, że wszystko jest okej, i odwożą nas do mieszkania.
Następnego dnia mamy kolejne podejście do Automobile Touring Club. Tym razem umawiamy się na 9.00. My znowu punktualnie, ale, o dziwo, na horyzoncie pojawia się Mohamed. Gestami tłumaczy, że kolega dotrze za pięć minut, i dopytuje:
— Tea? Coffe?
Rozszyfrowaliśmy ten manewr, który w praktyce oznaczał, że czekanie będzie długie. Po 40 minutach Mohamed pokazuje, że już tylko dwie minuty. Po 20 minutach pojawia się kolega. Bierze paszporty i wchodzi na teren obiektu bez nas. Wraca z kolejnym papierkiem do kolekcji. Mamy to!
Mohamed swoją bryką zabiera nas do portu, do tych samych okienek, co dzień wcześniej. Odbiera imienne bilety, które uprawniają nas do wejścia na teren portu. To zalaminowane małe kartki po arabsku ze znaczkami skarbowymi. W pakiecie z paszportem dają nam prawo do przekroczenia bramy.
Bocznymi drogami dojeżdżamy do numeru 10. Prezentujemy dokumenty i wielkimi krokami zbliżamy się do naszego patrola. Po terenie portu poruszamy się taksówkami. Docieramy do biura z milionem okienek.Po przebrnięciu przez kilka z nich wychodzimy na zewnątrz i na ręcznej maszynie do pisania rozpoczyna się procedura wypisywania wniosków. Zaczynamy od egipskiego prawa jazdy. Po jego wyrobieniu urzędnik celny jedzie z nami do miejsca, gdzie przechowywany jest nasz samochód. To duża hala pilnowana przez kilku ochroniarzy, w której znajduje się kilkadziesiąt pojazdów. Czas na kontrolę celną. Celnik każe otworzyć tylną część samochodu i pobieżnie spisuje wyposażenie auta. Abyśmy mogli uniknąć opłat celnych, wartość wyposażenia nie może przekroczyć 500 dolarów. Nasz agent bierze celnika za róg i wręcza mu łapówkę. To nie koniec, bo przychodzi szef, który znowu przeprowadza inspekcję, uzupełniając listę o parę dodatkowych elementów, takich jak wyciągarka, trapy i łopata. Wpisują notatki do swojego zeszytu. Udajemy się do kolejnego biura, w którym siedzi następny ważny człowiek. Wprowadza ręcznie notatki do zeszytu, przybija pieczątkę i dostaje łapówkę od naszego agenta. Możemy wracać do biura portowego. Przeszliśmy przez kilka biurek, zebraliśmy parę kartek i pieczątek. Tyle na dziś.
Kolejny dzień to piątek, więc w Egipcie niedziela, czyli sprawy jak stały, tak stoją. W sobotę pracuje się pół dnia, ale port funkcjonuje normalnie. Umawiamy się o 10.00 przy znanej już bramie numer 10, czyli przy wejściu do portu. Pokazujemy nasz bilet z datą ważności do dziś. Nasza misja — check traffic. Jak mówi nasz agent:
— Egipt to tylko check, check, check.
Trudno się nie zgodzić. Zatem udajemy się do biura policji, gdzie funkcjonariusze proponują nam herbatę — egipska gościnność na każdym kroku. Tworzą przy tym kolejne papiery, ksera, przybijają pieczątki… Chcieliśmy udokumentować konkretnie, gdzie i jaki papier załatwić, ale to jest naprawdę niemożliwe. Na początku każdy z nich fotografowaliśmy, ale po 15 zdjęciach to przestało mieć sens.
Nadszedł czas na mityczny triptik, czyli nasz dokument celny, a następnie na egipskie tablice rejestracyjne i prawo jazdy. Udajemy się zatem do kolejnego biura. Jedziemy z mechanikiem odebrać samochód z hali i stawiamy go przed biurem. Sprawdzany jest numer nadwozia oraz silnika. Następnie w biurze celnym podbijany jest karnet. To dla nas pierwsza okazja, aby nauczyć się go obsługiwać. Każda strona karnetu składa się z trzech części. Górna zostaje częściowo wypełniona i opieczętowana na dowód importu samochodu do kraju. Jednocześnie dolna część jest odrywana przez urzędnika celnego przy wjeździe i zostaje na granicy, natomiast środkowa jest oddzierana przy opuszczeniu państwa. Poprawne wypełnienie każdej strony karnetu jest konieczne, aby po powrocie móc odzyskać wpłacony w Polsce depozyt. Dlatego karnetu nie można spuszczać z oczu i trzeba patrzeć urzędnikom celnym na ręce, aby przypadkiem nie zapomnieli przybić pieczątki lub nie oderwali części, która nie powinna zostać usunięta.
W naszym karnecie ląduje pierwsza pieczątka importowa. Przy okazji musimy także rozstrzygnąć sprawę gaśnic. Każdy samochód powinien być zaopatrzony w dwie gaśnice sześciokilowe, które zakupuje się w porcie. Przywieźliśmy własne gaśnice o mniejszej wadze i udało nam się uniknąć tego niepotrzebnego nadbagażu. Na koniec dnia mamy poczucie, że parę spraw poszło do przodu — mamy egipskie prawo jazdy i tablice rejestracyjne, które zabieramy ze sobą w plecaku. Jesteśmy blisko, ale to jeszcze nie koniec.
Niedziela nie zaczyna się najlepiej. Nasz bilet do portu stracił ważność, musimy więc ponownie przejść procedurę. Całe szczęście Mohamed działa sprawnie, bo w ciągu godziny wyrabia nowy dokument uprawniający do wejścia na teren portu. Na start załatwiamy parę nowych papierów, po czym na nasze polskie tablice rejestracyjne zostają przydrutowane egipskie i po dwóch godzinach procedura wreszcie zakończona!
Cała papierkowa przygoda od nadania auta w Grecji do jego odbioru trwała 11 dni. Jesteśmy jednak bardzo zadowoleni z tego, że zdecydowaliśmy się na wsparcie agenta po stronie egipskiej. Mimo chęci bez znajomości języka i procedur nie dalibyśmy rady.
Wieczorami, po frustrujących dniach walki z biurokracją, poznajemy miasto z tylnych foteli kabrioletu Ahmeda. A to beduińska restauracja ze wspaniałymi potrawami, a to mecz, w którym biorą udział nasi nowi przyjaciele. Mimo odmiennych kultur połączyło nas podobne poczucie humoru. Poznanie ich było strzałem w dziesiątkę, bo mając kogoś zaprzyjaźnionego w dużym mieście, łatwiej się po nim poruszać. Poza tym można usłyszeć cenną podpowiedź, co warto zjeść, czego spróbować, co zobaczyć. Tego nie dowiesz się z przewodników. Na koniec naszego spotkania zabierają nas do niesamowitej restauracji z owocami morza. Nie przepadam za tego typu kuchnią, jednak od tego momentu muszę się z nią przeprosić. Mimo ich opinii, że wcale nie jest najlepsza w mieście, muszę stwierdzić, że w życiu nie jadłem tak doskonałych potraw przyrządzonych z morskich „robali”.
Po odebraniu auta z portu możemy wreszcie ruszyć w trasę! Żegnamy się z Ahmedem i Nabilem i zapraszamy ich do Polski, bo deklarują, że chcieliby ją odwiedzić.
4To taksówkarze twierdzą, że nie ma tu autobusów, tylko po to, abyśmy skorzystali z ich usług.
5Couchsurfing — serwis, za którego pośrednictwem można skorzystać z gościny oraz darmowego zakwaterowania w domu lokalnego mieszkańca.
6Ang. Consolidated Freight Service.
Pustynia. Ze wszystkich terenów, po jakich jeździmy, pustynie kocham najbardziej. Czuję do nich respekt, bliskość z naturą, oderwanie od cywilizacji. Cisza dudni mi w uszach. Przyciąga jak magnes.
Egipt, szczególnie ten zachodni, mierzy się z niełatwym wyzwaniem opanowania piasku. Ludzie próbują go sobie z różnym skutkiem podporządkować. Dość dobrze wychodzi im to w oazach, bo tylko tam da się żyć. Znajduje się tu tzw. Wielka Pętla Pustyni Zachodniej: Siwa, Baharija, Farafra, Dakhla i Charga. Ale te oazy dalekie są od wyobrażeń o samotnej palmie i małym źródełku pośrodku hektarów żółtego piasku, gdzie strudzony wędrowiec może ugasić pragnienie. Oazy są sporymi wioskami, wręcz miasteczkami, które skupiają głównie rolników, ale także drobnych przedsiębiorców, w tym właścicieli hotelików oraz organizatorów safari. Kiedy tylko pojawia się źródło wody, sprawnymi systemami irygacyjnymi zasilane są uprawy. Nawadnia się drzewa pomarańczowe, palmy daktylowe i figowe. To niesamowity obraz, kiedy z jednej strony drogi po horyzont rozpościera się pustynia, a z drugiej soczysta zieleń dająca życie.
Deszcz zagląda tu bardzo rzadko: dwa, trzy razy do roku. Można znaleźć tu sporo gorących źródeł, z których woda pompowana jest z głębokości nawet 800 metrów. Prawdziwy rarytas. Między oazami do pokonania mamy czasem setki kilometrów, lecz obecnie nie jest to trudne, bo drogi są w całkiem dobrym stanie, a ponadto na totalnym pustkowiu co jakiś czas można zobaczyć małe budynki, a w nich karetki pogotowia. Tutaj panowanie nad naturą wychodzi całkiem nieźle, choć czasem człowiek przegrywa. Wiele razy między oazami widujemy wydmy wędrujące, głównie barchany, które pochłaniają misternie zbudowaną drogę asfaltową. Góra piachu postanowiła utrudnić życie i pokazać, kto tu rządzi. Ogromna część Egiptu, naprawdę ogromna, jest totalnie dzika i bezużyteczna dla człowieka. Jeszcze sporo lat musi upłynąć, zanim Egipt nauczy się, a raczej będzie go stać, by gospodarować piaskiem tak, jak robi to Arabia Saudyjska czy Izrael.
W zachodniej części Egiptu jednym z najczęściej słyszanych słów jest „bezpieczeństwo”. Ze względu na nie wielu turystów rezygnuje z odwiedzenia najpiękniejszych zakątków kraju. Aby dotrzeć do Pustyni Czarnej i Białej, należy odbić z głównej drogi biegnącej z Kairu do Asuanu. Szczególnie niebezpiecznie jest przy granicy z Libią, gdyż grasują tam przemytnicy. W porządku, rozumiem, że nie ma się tam co pchać i szukać na siłę guza. Ostatecznie i po konsultacji z zaprzyjaźnionymi policjantami rezygnujemy z odwiedzenia oazy Siwa, która znajduje się zaraz przy Libii. Powiedzieli nam, że droga między Siwą a Bahariją nie jest obstawiona przez wojsko i lepiej jej unikać. Nasi znajomi nie posłuchali tej rady. Jakież więc było ich zdziwienie, gdy w połowie drogi zostali zatrzymani i eskortowani z powrotem do Siwy. Po kilku godzinach pertraktacji z podkulonym ogonem musieli wracać okrężną drogą do oazy, co w sumie kosztowało ich jakiś 1000 kilometrów.
Z bezpieczeństwem jest tak, że policja chucha i dmucha na zimne, bo nie chce brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Policjant to chyba najpopularniejszy zawód w Egipcie. Jest ponoć siedem rodzajów tych służb, w tym tajniacy i policja turystyczna. Ta ostatnia musi wiedzieć wszystko o każdym kroku turysty. Dlatego jesteśmy nieustannie śledzeni, eskortowani, sprawdzani, spisywani i zaopiekowani bardziej, niż tego potrzebujemy. Zdarzało się nawet, że mieliśmy przewodników po starych fortach, osobistych bodyguardów, którzy szli za nami krok w krok, dbając o nas.
— Czy naprawdę jest tu niebezpiecznie i musicie nas tak pilnować? — pytamy jednego z policjantów.
— Nie, tu jest bardzo bezpiecznie, ale szef mi kazał. Takie mamy w Egipcie zasady — słyszymy odpowiedź.
Jest w tym wszystkim sporo hipokryzji. Niby tak bardzo chcą o nas dbać, ale jak odcinek do przejechania jest za długi i policjantowi nie chce się organizować eskorty, to podkłada pod nos papier, w którym trzeba oświadczyć, że nie potrzebuje się eskorty, i rączki czyste. W Bahariji zaczepia nas na ulicy pięciu organizatorów safari, którzy proponują, że zabiorą nas na Pustynię Białą. Obok nich, dosłownie 100 metrów dalej, znajduje się posterunek policji turystycznej, która mówi, że na Białą nie wolno jeździć. Pytamy więc, jak to możliwe, że przed chwilą tylu ludzi proponowało nam wycieczkę? Komendant otwiera szeroko oczy i pyta:
— Kto wam proponował? Podajcie nazwisko!
A przecież doskonale wie, że z tego żyją miejscowi, że turyści docierają do Bahariji tylko po to, żeby zobaczyć Pustynię Białą. Taka tajemnica poliszynela, arabski teatrzyk. Nikt nie mówi głośno, ale wszyscy wiedzą. Bezpieczeństwo ponad wszystko. Jest to może i irytujące, ale w rejonie oaz czuliśmy się bardzo bezpiecznie i cieszę się, że nie daliśmy się przestraszyć, bo być w Egipcie i nie znaleźć się na Pustyni Białej, to jak nie ruszyć się w ogóle z domu.
No właśnie, miało być o pustyni. Zaczęło się od Fajum, a konkretnie od północnej strony jeziora Fajum. Najpierw asfaltowa droga co rusz zasypywana była piaskiem, pustynia walczyła o swój teren i nie poddawała się łatwo ludzkim zapędom. Ale nie dla asfaltu tu przecież przyjechaliśmy. Skręcamy.
Pierwszy piasek pod kołami to zawsze doświadczenie intensywne i przyprawiające o ciarki na całym ciele. Ciśnienie z opon spuszczone, wszystkie napędy pozapinane, noga na pedał gazu i przed siebie!
Czy to dobry pomysł, aby jednym autem pchać się w to pustkowie? Co się stanie, jak ugrzęźniemy z dala od cywilizacji? Myśli krążą nam po głowach, jedziemy w milczeniu, ale czujemy to samo — strach połączony z poczuciem wolności, radości i satysfakcji, że wreszcie tu jesteśmy, że zapisuje się pierwsza karta. Za nami 5 kilometrów, 10, 15. Każdy kolejny to mieszanka większej pewności siebie i coraz więcej pytań. Jest pięknie! Połacie żółtego piasku, przestrzenie, pustka i cisza. Powoli zaczyna się ściemniać, a na pustyni nie ma jazdy po zmroku. Trzeba szybko zatrzymać się na nocleg. Musimy nauczyć nasze organizmy nowego trybu życia, którego rytm wyznacza słońce. Pobudka o świcie i relaks po zmroku, który zapada wcześnie, bo około 17.00.
W oddali dostrzegamy zarysy jakiegoś miasteczka, choć to bardzo dziwne, bo jesteśmy przecież pośrodku niczego. Dopiero rano dowiemy się, że spaliśmy niedaleko starej opuszczonej osady Soknopaiu Nesos (Dima el Sebaa), w której wprost na piasku leżało mnóstwo rozbitej ceramiki. Przez chwilę czujemy się jak mali odkrywcy. Muszę wtrącić, że po drodze widzieliśmy flamingi!
Po pokonaniu kilkudziesięciu kilometrów fundujemy sobie kolejny nocleg na szczycie wydmy. Widok zjawiskowy. Jak cudownie, że tu dotarliśmy! Na dodatek na piasku trafiamy na numulity, czyli małe okrągłe muszelki. Okazuje się, że podczas budowy piramid przyklejały się do budulca i można ich dostrzec całkiem sporo. Wierzy się, że antyczni Egipcjanie używali tych muszli jako monet. Znaleźliśmy ich tyle, że chyba bylibyśmy w tamtych czasach miliarderami.
Po pustynnej rozgrzewce chcemy więcej i więcej. A przed nami największe rarytasy Pustyni Zachodniej, czyli Pustynia Czarna i najbardziej wyczekiwana Pustynia Biała. Zaczynamy od tej mroczniejszej i na chwilę przenosimy się na… Księżyc. Oto bowiem naszym oczom ukazuje się pustynia obsypana czarnym powulkanicznym żwirem i bazaltem, z mnóstwem wierzchołków przypominających stożki wulkaniczne. Podłoże twarde, więc spokojnie można poszaleć, nawet jadąc jednym samochodem, tak jak my. Kończy się zasięg telefoniczny. Tylko my i pustynia. Rozsadza mnie niczym nieskrępowane poczucie spełnienia i wolności. Czuję, że żyję pełnią życia. Czerpię energię z każdej minuty, z każdego pokonanego przez pustkowia kilometra. Nie ma znaczenia temperatura i trzeszczący w zębach piasek. Jestem szczęśliwa!
Po drodze zahaczamy o Kryształową Górę (Gebel al-Izaz), która, jak nazwa wskazuje, składa się z kryształów kwarcu. Można powiedzieć, że jest przedsionkiem do Białej Pustyni, której nie da się porównać z niczym, co do tej pory widzieliśmy. Na terenie parku narodowego można zobaczyć formacje w kształcie królika, grzyba i wszystkiego, co podsunie wyobraźnia. Zaszywamy się na noc między skałami, wsłuchując się w dźwięki wydawane przez lisa pustynnego — fenka — który „mówi” coś do nas, choć nie bardzo możemy go zrozumieć. Ponoć te niesforne lisy z wielkimi uszami lubią skradać turystom buty.
Na pustyni nie spotykamy nikogo. Jesteśmy tutaj całkiem sami. Jest dokładnie tak, jak marzyłam. Dokładnie tak.
Eksploracja Pustyni Białej
Wolność to wartość, do której wielu już dawno się przyzwyczaiło. Wolność słowa, wyznania, orientacji seksualnej, ubioru… Oczywiście nie zawsze jest kolorowo, napotykamy na uprzedzenia, krytykę i nieprzyjemności. Raczej nie mamy problemu z kontrolą, narzucaniem zasad i obyczajów, choć trzeba przyznać, że ostatnie wydarzenia w Polsce wiele w tym obszarze zmieniły, niestety na gorsze. Mimo wszystko ograniczenia nie występują w takiej skali jak w Egipcie. Ale nie, nie jest tak znowu czarno-biało, jakby się mogło wydawać. Ten, kto szuka wolności, znajdzie ją.
Kobieta w Egipcie to temat skomplikowany i zdecydowanie nieoczywisty. Naturalnie, że ja — będąc turystką — jestem tu traktowana na innych zasadach. Staram się podporządkować regułom: nie odsłaniać ramion, nóg, nie wchodzić do miejsc przeznaczonych tylko dla mężczyzn. Większość panów jest dla mnie uprzejma i sympatyczna, ale czasem z wielką trudnością muszę godzić się z byciem przezroczystą lub ignorowaną w rozmowie z nowo poznanymi mężczyznami. Nie jestem partnerem do dyskusji, ba! — czasem nawet do powiedzenia „cześć”.
Na ulicach można zobaczyć mnóstwo kobiet zakrytych trochę, bardzo, albo bardzo, bardzo. Występuje kilka rodzajów ubioru:
szajla — najbardziej liberalna wersja, chusta w dowolnym kolorze jest luźno narzucona na włosy i opuszczona na ramiona,hidżab — chusta zakrywa włosy, szyję i uszy, z języka arabskiego hajaba oznacza ukrywać się przed byciem widzianym,al-amira — tu dodatkowo zakrywamy ramiona, zwykle składa się z dwóch części: czapki oraz chusty,chimar — idzie o krok dalej i zakrywa ciało aż do wysokości talii, zasłaniając piersi,czador — najczęściej w kolorze czarnym, wymaga ciągłego przytrzymywania rękami, zakrywa jeszcze więcej, twarz wciąż pozostaje odsłonięta,nikab — wchodzimy w wersję „hard”, gdzie kobieta nie pokazuje twarzy, odsłania jedynie oczy; nikab jest noszony często w zestawie z abają, czyli długą i niepodkreślającą kształtów ciała chustą,burka — ma na celu ukryć kobietę całkowicie, nawet oczy zakryte są siatką, ten strój narzucany jest np. przez Talibów w Afganistanie.Bywają kobiety, którym nie wystaje ani kawałeczek skóry, a na dłoniach noszą rękawiczki. Szaty są tak obszerne, że nie ma możliwości zarysowania pięknych kształtów kobiecego ciała. Podążają za swoimi mężami. Dopiero po dotarciu do domu zrzucają z siebie tę maskę i czują się swobodnie. W pociągu czy tramwaju mogą wybrać pierwszy wagon, tylko dla kobiet. W urzędzie stoją w kolejce dla kobiet, a do meczetu wchodzą przez wejście dla pań i modlą się w malutkiej, specjalnie dla nich wyznaczonej części.
Jak wspomniałam, szukając pomocników do odzyskiwania samochodu w Aleksandrii, korzystałam z couchsurfingu. Wiele osób w opisie na swoim profilu zaznaczało, że jeśli akurat w czasie, w którym chcemy przyjechać, będzie u nich mama lub siostra, to nie będą mieli możliwości nas ugościć. Bo dom to świętość dla kobiet. A ja podróżuję z mężczyzną.
Na ulicach mnóstwo klimatycznych knajpek z sziszą, w których przesiadują tylko mężczyźni, popijając herbatę. Kobieta nie jest tam mile widziana. Większość prac widocznych publicznie wykonują mężczyźni. To oni handlują, oni są policjantami, fryzjerami, kierowcami, zarabiają na dom. Oni rządzą.
To jednak tylko jedna strona medalu. Tradycja jest ugruntowana głównie w wioskach. W dużych miastach natomiast kobiety stają się coraz bardziej wyzwolone. Odsłaniają włosy, ubierają się, jak chcą (wciąż zachowując umiar w odsłanianiu ciała), są bardzo dobrze wykształcone, pracują w zagranicznych firmach, często zajmując stanowiska menedżerskie, prowadzą samochody, sprzeciwiają się mężczyznom. Piją piwo, chodzą do knajp i tańczą, choć do klubów nocnych chodzić można tylko parami — single nie mają wstępu. Na ulicy nie boją się złapać swojego chłopaka za rękę, ale nawet taka wyzwolona i liberalna para w egipskim społeczeństwie nie ma lekko i musi się pilnować. Nie może się całować w miejscach publicznych, a mieszkanie ze sobą przed ślubem raczej nie wchodzi w grę. Są tacy, którzy łamią te zasady, ale na dłuższą metę to bardzo męczące, bo wytyka się ich palcami. Mieszkanie razem bez ślubu jest surowo zabronione, nie tyle prawnie, co obyczajowo. Prędzej czy później wypada zawrzeć związek małżeński, a ślub to wcale nie taka prosta rzecz…
Jak opowiadali nam Ahmed i Nabil, aby poślubić kobietę, mężczyzna musi być dobrze przygotowany. Żyjąc w mieście, powinien mieć mieszkanie, w pełni wyposażone i gotowe do wprowadzki, kupić drogi złoty pierścionek, i to nie jeden, no i mieć na koncie pokaźną sumę, która zapewni młodym stabilny wspólny start w przyszłość. Dlatego kawalerowie ciężko pracują i kupują mieszkania, nie mając jeszcze na oku konkretnej dziewczyny. Nie zapominajmy, że muszą też sfinansować wesele, na które zaprasza się nawet 500 osób, w tym najbliższą rodzinę, przyjaciół i znajomych. I choć egipskie wesela nie są raczej tak obfite jak polskie, liczba gości generuje spore koszty.
Skoro już mowa o ślubach, to zatrzymam się na chwilę przy religii. Szariat jest podwaliną ustawodawstwa w Egipcie. Około 90% społeczeństwa stanowią muzułmanie. Teoretycznie występuje tu wolność wyznania, lecz w praktyce nie jest już tak kolorowo. Informacja o wyznaniu umieszczana jest nawet na dowodzie osobistym! Jednak wybrać można tylko między trzema religiami: islamem, chrześcijaństwem i judaizmem. Jesteś innego wyznania? No cóż… — albo przyporządkuj się do któregoś z wymienionych (i lepiej, żeby nie był to judaizm), albo nie licz na dowód osobisty.
W Egipcie występuje mieszanka fundamentalizmu z postępem i nowoczesnością. Na ulicy można zobaczyć tradycjonalistę, który modli się po kilka razy dziennie, jak i chłopaka w koszulce adidasa, pędzącego na piwo. Usłyszysz też muezzinów wzywających do modlitwy. Oczywiście nie wszyscy są skrajnymi wyznawcami islamu, choć większość ma do tej religii szacunek. Często z prozaicznego powodu — brak szacunku do religii oznacza problemy, i to duże.
Nasz kumpel z półwyspu Synaj ma sarkastyczne poczucie humoru, które uwielbiamy najbardziej. Nie przytoczę tego dosłownie, ale opowiadał, że w Koranie, świętej księdze, jest opisany raj, a w nim piękne kobiety i alkohol lejący się strumieniami, podany w srebrnych naczyniach. Spędzał miły wieczór w towarzystwie pięknych pań, alkoholu i akurat tak się złożyło, że podawany był w srebrnych kieliszkach. Nie mógł się powstrzymać, zrobił zdjęcie i opublikował je na swoim Facebooku wraz z komentarzem w stylu: „Po co czekać, skoro na ziemi też jest raj?”. Rajem nie nacieszył się zbyt długo, bo trafił na sześć miesięcy do aresztu, gdzie przebywał z prawdziwymi kryminalistami i czekał na wyrok. Dowodami w sprawie były zrzuty ekranu kilku jego prywatnych sarkastycznych wpisów na Facebooku na temat islamu. Najwyraźniej nie spodobały się jakiemuś fejsbukowemu „przyjacielowi”, który nie omieszkał tego faktu zgłosić do odpowiednich służb. A że w Egipcie służb wszelakich jest pod dostatkiem… Na szczęście dowody uznano za zbyt słabe i wypuszczono go na wolność. Gdyby jednak został uznany winnym, czekałaby go kara od kilku do kilkunastu lat pozbawienia wolności!
Pochylę się jeszcze nad tematem używek. Islam nie idzie w parze z alkoholem, ale wcale to nie oznacza, że nie można go kupić. W większych miastach znajdują się specjalnie wyznaczone sklepy monopolowe, a jeśli dobrze poszukasz, znajdziesz knajpy, w których sprzedawane jest piwo, głównie w hotelach, ale nie tylko. Z pewnością nie ma w tym kraju problemu, z którym mierzy się Europa, czyli wszechobecnego pijaństwa. W ramach wynagrodzenia bez większych ograniczeń można zaopatrzyć się w haszysz, który idealnie pasuje do wieczornego ogniska w beduińskim namiocie. Nie zapominajmy też o sziszy, bez której wielu Egipcjan nie wyobraża sobie życia. Nie wiemy, czy to prawda, ale słyszeliśmy, że jedna mocniejsza szisza to równowartość paczki papierosów. A jak się jakiś pan przyssie do sziszki wieczorem, to przez parę dobrych godzin ją wciąga. Większość pali szisze tytoniowe, ale sporo jest też smakowych, jak na przykład brzoskwiniowa, arbuzowa czy kiwi. Wybór jest naprawdę szeroki. Ponoć z Libii przenika opium, choć jego posiadanie grozi poważnymi konsekwencjami.
Konsekwencje nijak się mają do wolności, o której wspominałam wcześniej. O ile konsekwencje związane z używkami to norma także w Europie, o tyle te obyczajowe i karne, które opisałam, są dla mnie trudne do zaakceptowania.
W większości punktów turystycznych można otrzymać bezpłatną propagandową ulotkę. Zamieszczono w niej wiele ciekawych informacji o islamie, m.in. o tym, że traktuje na równi kobiety i mężczyzn, wskazując cytaty z Koranu.
In islam man and woman are viewed as equals before God, in terms of both receiving equal reward and accountability for their actions. Unfortunately, there are some Muslim women who are oppressed and not given their rights. This is not the fault of islam, The problem is that in some countries, people follow certain cultural practices and traditions which have nothing to do with islam7.
Jest też świadectwo 21-letniej kobiety z Kanady, która przeszła na islam i opisuje, że noszenie hidżabu daje jej wolność od nieustannego przywiązywania wagi do wyglądu fizycznego. Daje jej „kontrolę nad własnym ciałem, bo nikt nie powinien być oceniany ze względu na płeć czy wygląd”.
Przyznam, że brzmi to całkiem mądrze. Zapewne podwaliny tej wiary były przemyślane i rozsądne. Nie przeczę. Jest to sytuacja dość specyficzna, bo ta kobieta, będąc już dorosłą osobą, w pełni świadomie zdecydowała się na islam. Nie mam jednak wątpliwości, że wiele kobiet w dzisiejszych czasach, szczególnie w małych wioskach, nosi hidżab, abaję czy nihab wcale nie ze względu na te mądre pobudki, ale dlatego, że wymaga od nich tego ich społeczeństwo. Zdaję sobie sprawę, że patrzę na tę kulturę przez pryzmat swojej, niemniej bardzo się cieszę, że urodziłam się w Polsce i jestem wolna… z natury. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Choć przywołam opowieść naszego kumpla Krzyśka, który lubi wbijać kij w mrowisko. W pewnym arabskim kraju wstąpił na kawę do knajpy, w której siedzieli sami mężczyźni. Pili herbatę. Wdał się z jednym z nich w dyskusję i zapytał, dlaczego kobiety są takie ubezwłasnowolnione i dlaczego muszą robić to, co każą im mężczyźni. Stwierdził, że to niesprawiedliwe. Na co mądry starzec spojrzał na niego i pokazał palcem na telewizor, w którym włączony był kanał typu MTV. Na ekranie półnagie celebrytki ociekały seksem. Starzec odrzekł:
— Młodzieńcze, spójrz na te wasze kobiety i odpowiedz sobie na pytanie, czy one same chcą obnażać się przed obcymi mężczyznami, czy to jednak mężczyźni tworzący ten wasz świat je do tego zmuszają? Które kobiety są bardziej ubezwłasnowolnione?
7Obie płcie będą równo nagrodzone przez Allaha za swoje czyny. Niestety jest wiele kobiet muzułmańskich, które są uciskane i nie posiadają praw. To nie wina islamu. Problem wynika z tego, że w niektórych krajach ludzie praktykują pewne kulturowe praktyki i tradycje, które nie mają nic wspólnego z islamem.
„Król biurokracji” postanawia dać nam wycisk na pożegnanie. Wyjazd z Egiptu jest łatwiejszy niż wjazd, jednak mimo to prawie wszyscy podróżnicy decydują się na pomoc fikserów na granicy. Zdecydowana większość, czyli nie ja. Fikserzy to pomagacze, którzy za pieniądze przeprowadzą za rękę przez wszystkie procedury biurokratyczne. Zdarza się, że postępowanie jest naprawdę skomplikowane; gorzej, gdy to tylko pozory, bo na granicy rządzi mafia, która nic nie zrobi bez opłacenia człowieka z ich układu.
By dojechać do granicy z Sudanem, trzeba się zmierzyć z Jeziorem Nasera. Prawdę powiedziawszy, nie jest to żadne jezioro, tylko zalew, bo przecież utworzono go na Nilu. Samo jego powstanie niestety bezpowrotnie pochłonęło wiele istotnych miejsc, gdzie nie zdążyli jeszcze dotrzeć archeolodzy. Przeprawiamy się wojskowym promem z Abu Simbel, co trwa około godziny, i zostaje nam jedynie 30 kilometrów do przejścia granicznego.
Jest! Podchodzę zatem do pierwszego okienka przed bramą i dowiaduję się, że muszę zapłacić 360 egipskich funtów8. Hmm, sporo… a okienek widzę jeszcze pięć! Idę skonsultować to z Dominiką, bo miała jakieś notatki odnośnie wydatków. Sam koszt, mimo że spory, nie jest jeszcze tak dużym problemem. Większym okazuje się to, że mamy jedynie 150 funtów, a nie można płacić w dolarach!
Miły pan w okienku informuje mnie zaraz, że tuż za bramą w pierwszym budynku znajduje się bank. Na szczęście mogę w nim wypłacić gotówkę za pomocą karty. Mogę albo nie mogę, bo brak współpracy z moim Mastercard znacząco podnosi ciśnienie. Na szczęście Visa Dominiki zadziałała. Po szybkiej kalkulacji człowieka, który w banku pojawił się znikąd, wiemy, że potrzebne będzie nam łącznie 600 funtów oraz przynajmniej tyle samo po stronie sudańskiej. Generalnie sugeruje wypłacić 2000 funtów egipskich, czyli około 420 złotych. Jest dobrze. Oznacza to, że nie tyle zapłacimy nimi po stronie sudańskiej, co najprawdopodobniej wymienimy je na ichniejsze funty. To dobra wiadomość, bo dolarów mamy zbyt mało.
Kasa w rękę i ruszamy. W tym momencie dowiadujemy się, kim jest człowiek znikąd. To fikser. Podchodzi z nami do pierwszego okienka i oświadcza, że trzeba zapłacić. Płacimy. W zamian otrzymujemy kilka różnokolorowych kartek, które nigdy później nie będą potrzebne.
W kolejnym okienku otrzymujemy dwie różowe karteczki, na które naklejają nam znaczki skarbowe. Fajny relikt polskiej przeszłości. Teraz pojawia się poważniejszy problem. Trzeba pozbyć się fiksera, bo taki jegomość potrafi zażądać sobie za niesienie pomocy czasem nawet 100 dolarów. Grzeczne odprawienie chyba pomogło, niemniej poczuł się urażony. Oby nie szepnął jakiegoś słówka urzędnikom, by przysporzyć nam większych kłopotów niż te, których się i tak spodziewamy.
No nic. Idźmy dalej. W zasadzie jedźmy, bo już wpuszczają nas na teren bazy. Objeżdżamy wszystkie budynki, zmieniając kierunek na powrotny, i ustawiamy się w kolejce dla osobówek. Tam podchodzi oficer celny i przegląda wszystkie bagaże. Na szczęście nie musimy ich wyciągać. Nie daje żadnego kwitka i każe jechać dalej. Stajemy zatem przy kolejnym budynku, przy którym w kolejce do okienka dostrzegam „naszego” fiksera. Podchodzę do okienka, udając, że wiem, o co chodzi. Fikser szybko dostrzega, że nie mam jeszcze wymaganych w tym okienku dokumentów, i oznajmia, bym poszedł z nim po formularze. Zrobi to oczywiście za darmo, bo mnie lubi. Idę więc z nim posłusznie do punktu ksero znajdującego się na końcu ciągu budynków. Tam robimy kopie szeregu dokumentów. Jednym z nich jest świadectwo od miejscowego wydziału ruchu drogowego wydane w Asuanie, poświadczające, że nie popełniło się w Egipcie wykroczeń. Gdy nie masz tego papierka, czeka cię ponowna przeprawa przez Jezioro Nasera do Abu Simbel, skąd drogą lądową zostaje ci jeszcze 250 kilometrów do Asuanu. Dokument kosztuje śmieszne 10 funtów i wydaje się go na miejscu, ale czas, nerwy i koszt dojazdu w dwie strony są wręcz niepoliczalne. Dobrze, że doczytaliśmy i zaopatrzyliśmy się w ten dokument z wyprzedzeniem. Znamy historie ludzi, którzy tego nie zrobili i musieli wracać.
Mamy komplet. Facet w ksero i tak raczej wie, co i ile kopiować, więc fikser wciąż wydaje się zbędnym balastem. W pakiecie dostajemy teczkę na dokumenty i wedle wskazówki fiksera płacimy. Płacimy? Chyba ich Allah opuścił! 30 złotych za ksero? Od razu węszę podstęp! Dominika zauważa, że nikt facetowi z punktu ksero nie płaci. Ja spokojnie robię sobie notatki, by dać znać, że ani mi się nie śpieszy, ani nie wierzę, że mówi prawdę. Próbujemy dowiedzieć się od kserokopiarza, ile się należy, i mimo że nie idzie łatwo, bo nie zna angielskiego, okazuje się, że faktycznie nic. Człowiek znikąd znika bez śladu.
Wracamy do okienka zlokalizowanego w połowie ciągu budynków i dajemy urzędnikowi wszystkie pakiety wraz z oryginałem karnetu. To chyba wydział celny. Na nieszczęście nic nie jest tu opisane. Ten pracownik, jak i już cała reszta, mówi po angielsku. Wypełnia, co trzeba, stempluje i gotowe na tyle, że możemy ruszyć. Ruszyć tak, ale… do kolejnego okienka.
Czas na odprawę paszportową. Wracamy więc na pierwszą stronę budynków, gdzie znajdował się bank, i w okienku przekazujemy nasze paszporty wraz z wypełnionymi różowymi karteczkami. Po chwili nas wywołują i możemy odebrać ostemplowane dokumenty. Teraz chyba wydział ruchu drogowego. Mieści się jeszcze bliżej banku, na tej samej ścianie budynków. Pokazujemy papiery i wraz z jednym pracownikiem idziemy do auta, by spisał numery nadwozia samochodu. W tym czasie zdejmuję tablice rejestracyjne. Pracownik daje nam kartkę z numerem VIN, wracamy do jego biura i zdajemy tablice wraz z licencją na prowadzenie pojazdu. Tam stemplują i opisują wykonane przez nas kopie dokumentów i… gotowe. Niestety, mimo pertraktacji nawet z samym generałem w sprawie zakupu tablic nie udaje mi się ich zatrzymać na pamiątkę. Usłyszałem, że na pamiątkę to mogę zrobić jedynie zdjęcie. Więc robię9.
Wracamy do urzędu celnego po drugiej stronie budynków. Chyba jest już komplet, bo wreszcie otrzymujemy w karnecie pieczątkę wyjazdową z Egiptu. To bardzo ważny element układanki, gdyż brak którejkolwiek pieczątki wjazdowej lub wyjazdowej grozi tym, że nie odzyskalibyśmy depozytu z PZMot-u, jaki zostawiliśmy w Polsce. Robimy zatem jeszcze dwie kopie i wracamy do wydziału drogowego. Tam otrzymujemy w zamian jedną kartkę, z którą jesteśmy kierowani do wyjazdu. Prawda, że proste? Po co komu fikser? Trzy godziny spacerkiem i wszystkie problemy egipskiego przejścia granicznego rozwiązane!
Ponownie objeżdżamy budynki i ruszamy w stronę bramy do Sudanu. Tam oddajemy ową kartkę i… dowiadujemy się, że nie mamy jeszcze jakiejś innej. Chwila pertraktacji, po czym idziemy z żołnierzem do biura w poszukiwaniu chłopaka, który ma ją wydać. Facet chyba wyszedł na kawę, ale pięć minut później znajdujemy go u kolegi w innym biurze. Jest na tyle rozleniwiony, że nie chce mu się iść jej wypisać, ale wymownie macha ręką, by puścili nas bez niej, co też szybko wykorzystujemy i już jesteśmy przed kolejną bramą, bramą do Sudanu!