Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czytanie książki Ewy Zwierzyńskiej przypomina spotkanie przy wiejskiej ławeczce. Ławeczka stoi przy drewnianym płocie. Wszyscy się tu znają. Wiedzą, kto do kogo chodzi. Nawet krowy wracające z pastwiska mają swoje imiona. I wracają zawsze o tej samej porze.
Cóż zatem ciekawego może się tu zdarzyć? Wielki świat jest przecież gdzie indziej. Wielki świat pełen szybkich aut, wielkich i ważnych spraw.
Wtedy właśnie przychodzi Ewa. Zaś razem z nią opowieść o starej babuleńce i całowaniu kamiennej baby, o dziadku co w deszczu kanie zbierał, o chłopie porwanym przez UFO podczas dojenia krów, o małpie wodnej, o myśliwym co do krzyża strzelał, o winie gotowanym z pietruszką.
Bardzo dobrze się słucha tych opowieści. Ewa potrafi tak opowiadać, że z tej ławeczki przy płocie widać cały świat. I do tamtego wielkiego i ważnego wcale nie tęskno.
WOJCIECH KORONKIEWICZ, dziennikarz, autor m.in. Podlasie zdrowo zakręcone
Książka ta powstawała w ciągu dekady moich wędrówek po Podlasiu. Odwiedzałam miejsca obowiązkowe dla każdego podróżnika docierającego na Podlasie, takie jak Święta Góra Grabarka czy Wierszalin, ale nierzadko też zbaczałam na drogi mniej oczywiste, drożyny zaledwie widoczne, prowadzące do ludzi i miejsc, o których nie ma ani słowa w żadnych przewodnikach. Pozornie zwykłe„morze trzcin” czy „stara lipa” urastały w moich oczach do rangi mitycznych odległych oceanów i egzotycznych lądów, w których szukałam duszy Podlasia, ukrytej pod dostrzegalną dla każdego powierzchnią.
Jaka ta dusza jest? Wielokulturowa czy ksenofobiczna, tradycyjna czy odcinająca się od swoich korzeni, chlubiąca się nieskażoną przyrodą czy przeobrażana przez cywilizacyjne procesy, zmieniające jej kulturowy krajobraz i mentalność?
Wraz z mnogością i różnorodnością szlaków, wybrałam równie niejednorodną formę ich opisania. Kolejne reportaże, eseje, zasłyszane historie i opowieści są jak migawki z zastanego świata, który mieni się różnymi kolorami. Jest w nich miejsce dla tonów jasnych i tych ciemniejszych, dla przeszłości i teraźniejszości, która wyznacza kierunek dla tego, czym Podlasie będzie jutro.
Za każdym razem, gdy ruszałam w drogę, kołatały mi w głowie słowa Zygmunta Glogera: „Zamiast szukać dziwów świata, po udeptanych szlakach brodzimy tylko, przez piaski, bagna i manowce omijane przez wszystkich, wpatrując się w dno rzek modrych, w łąki i gaje, w ludzi, którzy należą jeszcze do otaczającej natury, w ich chaty i stare cmentarzyska”.
Zapraszam na wędrówkę po obrzeżach świata, po krainie błota i mgły…
EWA ZWIERZYŃSKA
NOTA O AUTORZE:
Ewa Zwierzyńska (ur. 1973 r. w Bielsku Podlaskim), z wykształcenia lekarka, z zamiłowania pasjonatka podlaskiej kultury i przyrody. Od wielu lat fotografuje i pisze o Podlasiu. Wszyscy jej przodkowie bez wyjątku pochodzili z Podlasia, a raczej Pudlasza – jego rusko-wschodniosłowiańskiej części. Uwielbia zbaczać na bezdroża i szukać rzeczy niezwykłych w pozornie zwykłym otoczeniu. Sztuki fotograficznej uczyła się m.in. w Warszawskiej Szkole Fotografii. Nagradzana za swoje reportaże m.in. przez Press Club Polska (nagroda Belarus in Focus 2013), „National Geographic Traveler” oraz kwartalnik „Kultura wsi”. W 2015 r. otrzymała dyplom uznania od Ministra Kultury za publikacje o Podlasiu na portalu mapakulury.pl. Obecnie współpracuje z miesięcznikiem „Czasopis”, gdzie publikuje felietony i reportaże. Mieszka w Białymstoku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 195
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Intro
Gdybym chciała sfotografować Podlasie tak, by oddać jego duszę, inspirowałabym się obrazami impresjonistów. Nie robiłabym zdjęć w słoneczny dzień lata ani w mroźny śnieżny poranek, chociaż oczywiście i takie tu bywają. Fotografowałabym w dzień lekko pochmurny, kiedy delikatnie rozproszone światło przygasza ostre kolory, a kontury miękną, robią się nieostre. Wszystko spowite wilgocią po deszczu i lekką mgiełką plączącą się między kłosami zbóż, koronami polnych drzew i ptakami, które z rzadka odzywają się – raz bliżej, raz dalej – między nieśmiałym cykaniem świerszczy.
Bo nasze podlaskie świerszcze to nie są tropikalne cykady, które dniem i nocą piłują do granic wytrzymałości, wwiercając się w czaszkę niczym świder. Nasze ptaki to nie jaskrawe papugi, których wrzask rozdziera powietrze i uszy, przesadnie zuchwałe w swojej obecności.
Na wsi.
Nasze świerszcze cykają delikatnie, jakby gdzieś z oddali, mamiąc obietnicą spełnienia, które nigdy nie nadchodzi. I masz ochotę czasem zawołać: „No śpiewajcież głośniej, mocniej, abym mógł nasycić się w końcu!”. Zbliżasz się, podchodzisz, wyciągasz dłoń po więcej, a one milkną. Już prawie ich dotknąłeś i… chwytasz ciszę, a one znów cykają gdzieś dalej i dalej.
Podlasie to kraina, w której jest się tuż przed świtem, gdy po przebudzeniu przywołujesz niejasne strzępy snów. Odlatują w niepamięć, choć tak bardzo pragniesz je zatrzymać. Podlasie to zmierzch, gdy świat powoli gaśnie i cichnie, dzieci nie mają siły już biegać, choć jeszcze nie poszły spać, a psy szczekają raczej od niechcenia.
Nasze ptaki są zazwyczaj niepozorne i szare, tak by łatwo mogły się stopić z tłem gleby na zaoranym polu, zniknąć pomiędzy brązowymi pniami drzew i w brunatnej jesiennej trawie. Stłumiony krzyk żurawi dochodzi z oddali, z bagien, do których dostępu strzegą duchy lasu.
Nasza złość to nie wygrażanie pięścią, to jedynie mocniej zaciśnięte usta. Nasz śmiech to nie głośna radość, to raczej uśmiech zza firanki, za którą znika cień. Jeszcze nie zdążyłeś wejść, a już jesteś po drugiej stronie drzwi.
Białowieskie łąki.
Drażni niektórych ta niedookreśloność. „Kimże, do cholery, jesteś?” – pytają, oczekując jasnych deklaracji. Rzeczywistość poukładana z klocków o określonej barwie i określonym kształcie, gdzie każdy z nich pasuje do odpowiedniej dziurki, tutaj traci rację bytu. Załamuje się. Rozpływają się i zlewają granice, podobnie jak przedmioty, gdy zapada zmrok.
Bo nawet nasza mgła nie jest nieprzenikniona. To raczej delikatna mgiełka, która przychodzi i odchodzi niepostrzeżenie, zasnuwa oczy i spowija duszę delikatnym kokonem. Przymykasz oczy, ale nie śpisz. Jesteś i nie ma cię jednocześnie.
Przed świtem.
Droga przez Ozierany.
Raj
Wysiadł z samochodu i nagle zaczął krzyczeć: „Raj! Raj!”. Zbiegli się mieszkańcy wioski, żeby zobaczyć, co się dzieje. Czy ktoś rozum postradał zaczadzony nadmiarem świeżego powietrza, czy ktoś kogoś morduje, że tamten świat pozagrobowy zobaczył? Okazało się, że krzyczał turysta z Warszawy, który, przejeżdżając przez wioskę, nie zdołał opanować ogarniających go emocji. Warszawiak wyjaśniał, że on tu pierwszy raz, ale widzi, że oni tu w raju mieszkają. Cisza, spokój, życie sielskie, anielskie.
Wieś Ozierany, gmina Krynki, powiat sokólski, województwo podlaskie. Niełatwo tu dotrzeć, odnaleźć właściwą drogę wśród tych polnych, prowadzących donikąd. Raj mogą obejrzeć tylko wybrańcy, którzy wykazali się determinacją i wytrwałością. Nagle zza pagórka dane im będzie zobaczyć słomianą strzechę starej stodoły, kilka drewnianych domów, płot chylący się ku upadkowi. Za płotem stoją słupki graniczne, za słupkami – Białoruś. Na Białorusi oprócz chaszczy i lasów – już nic. A we wsi, pośród kwitnących sadów i bzów pachnących tak, że aż kręci się w głowie, dojrzą człowieka. Żywego.
Znienacka ciszę niebiańską przerywa gwałtowny dźwięk samochodowego klaksonu. Na brukowaną ulicę wtacza się dostawczy busik. Kierowca z rozmachem otwiera blaszane drzwi, ukazując wnętrze wypchane od podłogi do sufitu. Na niezliczonych półeczkach ciastka, kisiele, sery, kiełbasa, mąka, cukier i przyprawy. Czego tylko chcesz! Chociaż wioska maleńka, bus zawsze zatrzymuje się na obu końcach, aby starsi ludzie nie musieli iść za daleko. Z domków wysypuje się na ulicę kilka postaci z koszyczkami. Kierowca i sprzedawca w jednej osobie ładuje do nich chleb (kromkowany), mleko (półtłuste), ogórki (szklarniowe), bułki (wrocławskie), pomidory (import z Włoch). Wszystkich zna po imieniu i oni go znają. Czekają na niego przez wszystkie te dni, w które nie przyjeżdża. Młody chłopak, a taki sympatyczny. Pogada, pożartuje i odjedzie. Wtedy znów nastaje cisza. Znów wyczekiwanie klaksonu.
– Pani kochana, tu wszystko jest! Po co krowy trzymać? Paść, karmić, doić, siano na zimę kosić? W blaszanej przyczepie jest mleko z nakrętką czerwoną i z nakrętką żółtą. Raj. Prawda – i krowy miały swoje zalety. Gdy rano się wypędzało na pastwisko, to nogi przynajmniej w rosie się umyły. Tych krów tyle tu było, że pastwisk nie starczało. Gnać je musieli czasem trzy kilometry, aż pod Kruszyniany, a czasem jeszcze dalej. Teraz we wsi żadnej krowy nie ma. Świnia jedna – u sołtysa. I tyle. Emerytury mają. Wystarcza.
Kiedyś Ozierany można było nazwać miastem, tak wielkie były. Domów ponad sześćdziesiąt, młodzieży mnóstwo. I śmiechu, i płaczu, i ślubów, i krzyków dzieci. W dzień świąteczny wszyscy wylegali na ulicę, taki tłum! Zabawa, plotki, śpiewy. I krowy ryczały, i owce beczały, i koguty piały. Teraz tylko klakson.
Sołtys liczy na palcach: trzy, cztery, pięć, siedem, dwanaście i jeszcze sześć – w sumie osiemnaście osób zamieszkuje wieś.
– Domów zostało ze dwadzieścia, w tym ponad połowa stoi pusta. Ludzie umierają jak muchy. Spod jedynki Luba już rok będzie, jak umarła. Była baba jeszcze aktywna, wszystko robiła, przyjeżdżały do niej dzieci, szum na podwórku był, a potem nagle choroba ją złożyła i koniec. Cisza. W marcu sąsiadka przez płot zmarła i syn jej też zmarł. Chaty tylko pozostawały. Kułakowej chata pusta, Zagrzywcowej tak samo, Klimowa, Citkowa, Kaczyrysina, Jankowa… wszystkie puste.
Znów wyliczanka na palcach:
– W Ozieranach Małych jeszcze gorzej. Sześć osób tam mieszka, ale część z nich wyjeżdża zimować do miasta. Przez okrągły rok siedzą tylko trzy.
Kapliczka w Ozieranach.
– Jedna rodzina rozwojowa we wsi pozostała. Na końcu wsi mieszkają, troje dzieci jest, najmłodsze ma roczek. Gospodarują na tych kilku hektarach, żyją z rolnictwa. Dzieci do Krynek do szkoły wożą. Reszta młodych wyjechała. Dlaczego? Bo tu trzeba było całe życie pastuchem być, harować, a młodzież lżejszego chleba szuka. W Ozieranach ślepa uliczka: dojechał dotąd i koniec, granica białoruska stoi, dalej ani drogi nie ma, ani warunków do życia, ani przyszłości żadnej – mówi sołtys. – Jeszcze za komuny to przynajmniej można było sprzedać, co się wyhodowało. W Krynkach dwa dni w tygodniu skup świń był. Podjeżdżały ciężarówki i po sto świń każdorazowo brali. Jeszcze trzeci dzień dawali dodatkowo, jak nie wystarczało. A dzisiaj co? Wieziesz tą swoją świnię aż pod Sokółkę, a tam przyjeżdża facet z zakładu gdzieś aż spod Turośni Kościelnej i z łaski weźmie lub nie. Zboże swoje aż do Gródka powiózł, a tam nikt go nie chce kupić, wracasz, wątrobę tylko w traktorze wytrzęsiesz, a za ropę musisz zapłacić. Taki to interes.
– Pracy dla młodych tu nie ma. To jest tragedia. Wszystko przez Solidarność. Przyszła i Polskę wyprzedała. Co było, rozwaliła – ciągnie sołtys. – Dwie huty w Białymstoku oddali w obce ręce. Fabryka Przyrządów i Uchwytów padła. Cukrownia w Łapach, największa w kraju, zlikwidowana. Białostockie Fasty przestały istnieć, a nawet garbarnia w Krynkach… Cóż to była za garbarnia! Woda tu doskonała do płukania skór, garbarnia na całą okolicę słynna, trzysta osób zatrudniała… nie ma. PGR kryński pod względem wielkości drugi w kraju, siedem i pół tysiąca hektarów ziemi. To był kombinat! Czterdzieści kombajnów w pole wyjeżdżało. Jak wyjdziesz za stodołę, żeby popatrzeć na te kombajny, to chodziły po polach całymi stadami jak, nie przymierzając, gęsi jakieś. Dzisiaj cicho i głucho, na hektarach las wyrasta. Zostało tych kilku emerytów we wsi. I na nas niedługo czas przyjdzie.
Czas wieczności, czas nieważkości. Dzisiaj święto cerkiewne – Mikoły.
– Zna pani Mikołaja jakiegoś? Chętnie by za jego zdrowie wypili. Bo co tu robić?
Na podłodze stoi plastikowa butelka po napoju gazowanym. Do połowy już opróżniona. Tutejszy wyrób, superekologiczny. Na zakąskę kromka chleba, ale niekoniecznie. Rozmowy niedokończone, myśli zawieszone w próżni. Zawiedzione nadzieje, plany, które wzięły w łeb.
Kotka się okociła, po domu wędruje dziewięć małych kociąt. Po łóżkach, stole, piecu kaflowym. Cała radość.
A prawda – jeden wrócił. Z Białegostoku. Bezrobotny tam był, więc przyjechał. Wiejskie jutro zawsze pewniejsze niż miejskie. Plan mieli, car Aleksander II ich natchnął i Unia Europejska. W 1905 car nadał wsi serwituty – wspólne pastwisko do wypasu koni, krów, owiec. Unia Europejska za ekologię płaci, po dwa i pół tysiąca od hektara za ochronę derkacza. A tu za płotem derkają one jak najęte przez całe lato. Chodzi o to, żeby do sierpnia łąki wspólnotowej nie kosić, kiedy małe się wykluwają. Skrzyknęli się miejscowi ekolodzy, połączyli siły i grunta. W nowych czasach, sprzyjających prywatnej inicjatywie, złapali wiatr w żagle, nowa nadzieja w nich wstąpiła. A jednak da się, na przekór całemu światu! Piętnastu udziałowców, jak w prawdziwej demokracji, po jednym głosie dostało, niezależnie od wielkości udziału. „Jest to przykład demokracji idealnej na najniższym poziomie lokalnym” – napisali. I jeszcze: „Uzyskiwane z dopłat pieniądze przeznaczane będą na rozwój wsi, tj. budowę tablic informacyjnych i krzyży, wiaty, festyny, izbę pamięci, stronę internetową. Pragniemy utrwalić pamięć wsi i ludzi, zwłaszcza że ta wieś liczy ponad 500 lat!”.
Wystarczył rok, by świetlane plany wzięły w łeb. Jak to w spółkach bywa, poszło o podział pieniędzy z unijnych dopłat. I o podatek, który trzeba zapłacić Agencji Nieruchomości Rolnych. Dzisiaj wszyscy są pokłóceni. Nikt nie chce na ten temat rozmawiać. Łąki nikt kosić w tym roku nie będzie. Działalność gospodarcza jest w likwidacji.
– Ot, dobrze, że pani przyjechała, choć było do kogo gębę otworzyć, pośmiać się.
Moi rozmówcy wstają z ławki i podnoszą koszyczki pełne zakupów z dostawczego busa.
– I co z tymi Ozieranami będzie? – pytam na odchodne.
– Pani kochana, zarosną zupełnie, tylko ta droga może jeszcze ostanie się. Za 10 lat spychacz przyjedzie i wszystkie te chałupy z ziemią zrówna. Zaorzą nas.
– E tam, głupoty pleciesz! – sąsiadka aż wstała z ławeczki. – Tu w Ozieranach niedługo miasto będzie! Przyjadą miastowe i powykupują domy na dacze. Już trzy wykupili. W środku wsi altankę budują, kutym ogrodzeniem otoczyli, tabliczkę na wjeździe z nazwą „Ojcowizna” przybili. Przyjeżdżają na dzień, dwa. Odpoczywają, grillują, ryby łowią i wracają do siebie, do Białegostoku. Daczowisko tutaj będzie jak, nie przymierzając, w Kruszynianach.
– W Kruszynianach meczet jest i tatarskie jadło, nawet książę Karol tam przyjechał! A u nas co? Piach tylko ten i kamienie. – Sołtys swoje wie. – Pani, tu za Ozieranami kilometr wieś Jamasze kiedyś była. Siedemnaście rodzin w niej mieszkało. Dzisiaj żadnego domu tam nie ma. Ani studni, ani ławeczki nawet. Teraz krzaki tam rosną. Tak i tutaj będzie. Ozieran nie będzie. Ani Wielkich, ani Małych. Nazwa tylko zostanie.
2013
Na podlaskich bezdrożach.
Pieśń
– A pamiętasz, jak pojechałyśmy kiedyś na Siemianówkę? – zapytała moja przyjaciółka Basia.
– Ach, rzeczywiście! – fakt wynurzył się nagle z głębin mojej pozakręcanej istoty szarej. To było tyle lat temu, że dawno o tym zapomniałam.
Nosiłam wówczas dżinsy o dwa numery mniejsze i byłam wolna jak wiatr hulający w trzcinach Jeziora Siemianowskiego. O czym myśli taka dziewczyna podczas wakacji? Głównie o tym, co zrobić ze swoim czasem. Tego dnia postanowiłyśmy z koleżanką urządzić grilla nad zalewem. Polewane coca-colą kiełbaski skwierczały, chłopcy prężyli opalone ciała odziane jedynie w kąpielówki, a w oddali krzyczały mewy. Reasumując: dzień był bajeczny, ale pora pakować grilla do bagażnika i obrać kurs na dom.
Kolędowanie w Parcewie.
Jakoś się pogubiłyśmy w drodze powrotnej. Kluczyłyśmy, zawracałyśmy, odnajdowałyśmy i gubiłyśmy lokalne drogi. Wszystkie wyglądały tak samo. Laski, piaski i sosnowe zagajniki. Znaków drogowych i ludzi – brak. Tylko gzów pod dostatkiem. Pamiętam narzekanie mojej matki wywiezionej przez ojca na wycieczkę w owe strony – mieli wtedy zwiedzić wschodnią część zalewu Siemianówka:
– Istny koniec świata! Tylko bagna i gzy. Chmary gzów wielkich jak krowy! Z Białorusi na pewno ta zaraza przylatuje, bo już granicę widać.
Po godzinie błądzenia nagle dostrzegamy przybliżającą się postać. Zgarbiona staruszka w chustce na głowie idzie, podpierając się sękatym kijem. No nareszcie jakiś człowiek na tym pustkowiu! Otwieram okno i pytam:
– Babciu, jak dojechać do Tarnopola? Babcia uśmiecha się przyjaźnie i opiera łokieć o otwarte okno. Zaczyna tłumaczyć, a ja staję się Lesterem z American Beauty patrzącym na tańczącą cheerleaderkę. Świat się zatrzymuje, a białoruska gwara, którą posługuje się staruszka, wprowadza mnie w stan głębokiej hipnozy. To nie język ani słowa, to melodia. Śpiewność mowy białoruskiej, jej miękkość i lekkość spowijają, kołyszą i utulają. Słuchałam jej, a czas przestał istnieć. Babcia długo tłumaczyła, kijkiem wymachiwała, objaśniała. Mimo że dobrze znam język białoruski, nie potrafiłam wychwycić sensu jej słów. Słyszałam tylko muzykę.
– No więc jak mamy jechać? – pytanie Basi brutalnie sprowadziło mnie na ziemię. Basia nie rozumiała wschodniosłowiańskich gwar.
– To było takie piękne, że… kompletnie nie słuchałam, o czym ona mówi!
2013
Nad Supraślą.
Ekotony
„Ależ odkryłam cudowne miejsce!” – napisałam do Grzesia, mojego kolegi z Facebooka. I to gdzie? Kilkaset metrów od mojego domu. Żyjemy, wozimy dzieci do szkoły, jeździmy do pracy, po zakupy, do galerii, do kina, chodzimy stałymi, dobrze znanymi i wydeptanymi ścieżkami, i nie mamy żadnego powodu, by zaprzestać odprawiania naszej codziennej liturgii wygodnej jak znoszone buty. A wystarczy skręcić w boczną drogę, tam, gdzie krzaki, gdzie nikt – albo mało kto – nie chodzi, bo błoto, bo nie po drodze, bo po co. I voilà! Oto Narnia. Macierzanka mruga fioletowym oczkiem, a ten świerk! Ma niesamowite gałęzie. Potężne pomnikowe sosny, jałowce ogromne jak lodowiec. A przecież nie ma tam żadnego rezerwatu, parku krajobrazowego, nic! Jak to możliwe, że ten wyjątkowy kawałek przyrody nie jest w ogóle chroniony? I jak to możliwe, że chmiel rośnie na świerku? Przecież obie te rośliny przynależą do zupełnie innych środowisk.
„To ekoton” – poinformował mnie Grześ, który na przyrodzie zna się lepiej ode mnie.
Eko – co? Na pomoc przychodzi Wikipedia. „Ekoton – ekosystem, który stanowi strefę przejściową między co najmniej dwoma ekosystemami”. Efekt styku. Pogranicze. Kończy się jeden świat, zaczyna drugi. Ekotonem jest skraj lasu, wybrzeże, miedza. Tutaj, pod Nowodworcami, naliczyłam co najmniej cztery strefy: las stykał się z rozległymi nadrzecznymi łąkami, a tereny bagniste z piaszczystymi wydmami. Na jednej z takich wydm nasi praszczurowie urządzili sobie obozowisko. Było to około dziesięciu tysięcy lat temu po ustąpieniu lądolodu i pojawieniu się lasów przypominających tajgę. W latach siedemdziesiątych XX wieku na wydmie prowadzono badania archeologiczne. Potwierdziły one, że ten teren zamieszkiwali łowcy reniferów posługujący się krzemiennymi narzędziami. Mieszkańcy wsi donoszą, że do dzisiaj wydma wyrzuca z siebie kamienne ostrza strzał.
Wydma, podobnie jak cenne przyrodniczo tereny wokół niej, nie jest chroniona ani zabezpieczona. Dewastują ją ludzie jeżdżący na quadach, a procesy wywiewania piasku zmniejszają jej powierzchnię. O zabezpieczeniu wydmy mówi się od lat – i od lat nic się w tej sprawie nie dzieje. Ostatnie lata badań wykazały, że podobnych wydm jest w okolicy więcej, kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt. Wiele z nich było zamieszkanych. Grześ prócz tego, że zna się na przyrodzie, jest paleontologiem amatorem penetrującym dolinę Wisły. Ze swoich wypraw przywozi a to żebro mamuta, a to ząb nosorożca włochatego, a to toporek krzemienny. Jego eksponaty przestają się już mieścić w pudłach ustawianych w pokoju, kuchni, na stole i pod stołem.
Nad Bugiem.
Wróćmy jednak do ekotonów. Są to niebywale piękne i cenne przyrodniczo siedliska. Przejście między strefami zachodzi na pewnej przestrzeni – środowiska zmieniają się płynnie, bez ostro zaznaczonych granic. Przenikają się, stanowiąc mieszaninę form charakterystycznych dla obu stref, a także wytwarzają strukturę specyficzną tylko dla siebie. Pojawiają się tam rośliny i zwierzęta, które jedynie w takich miejscach odnajdują dogodne warunki do życia. To decyduje o niezwykłym bogactwie gatunkowym ekotonów, ich wielowarstwowej strukturze i zróżnicowaniu.
Ekotony są szczególnie ważne, bowiem stanowią bufor chroniący przenikające się środowiska i utrzymują je w stanie równowagi dynamicznej. Ostre cięcia są sztuczne i niezdrowe. Otwierają wrażliwe wnętrze na dewastujące wpływy. Obszary wyraźnie od siebie oddzielone, jak na przykład zaorane pola pod lasem, są najczęściej dziełem człowieka. Natura z jakiegoś powodu nie wytwarza wyrazistych granic. Pogranicza zawsze mnie fascynowały. Jest w nich metafizyka. Styk różnych światów, wartości, kultur. Spotkanie dwóch biegunów, plusa i minusa, rodzi napięcie, pojawia się dynamika, zaczyna płynąć prąd. W pograniczach drzemie potencjał niezwykłej kreatywności. Na styku dwóch frontów atmosferycznych powstają błyskawice. Podobno z takich wyładowań wykluło się życie.
Nazwa ekoton wywodzi się z greki. Oikos oznacza dom, a tonos – napięcie. A więc tam, gdzie obok siebie stoją dwa domy, nie wszystko układa się harmonijnie. Ekoton przypomina styk dwóch płyt tektonicznych. Płyty oddalają się od siebie i zbliżają, napierają jedna na drugą, ulegają kolizjom, zderzeniom, by znów szukać punktu równowagi, dostosowania. Tam, gdzie płyty tektoniczne sąsiadują ze sobą, drży ziemia, wybuchają wulkany. Pogranicza eksplodują wielością gatunków i form.
Bogactwo gatunkowe ekotonów przyciąga wiele gatunków zwierząt, na przykład drapieżców, którzy żywią się niższymi ogniwami łańcucha pokarmowego – ale nie tylko. Okazuje się, że takie siedliska są też niezwykle atrakcyjne dla ludzi. Z tego punktu widzenia wyjątkową rolę od zawsze odgrywał styk środowisk lądowych i wodnych, a szczególnie morskich. W książce W dziką stronę Łukasz Łuczaj przywołuje hipotezę ewolucji człowieka opracowaną kilkadziesiąt lat temu przez oceanografa Alistera Hardy’ego. Badacz ten zanegował założenie, iż ojczyzną gatunku ludzkiego była sawanna, i ukuł własną teorię „wodnej małpy”. O tym, że u zarania dziejów mieliśmy być wodnymi małpami, mają świadczyć szczątkowe błony pławne między palcami, gruczoły łzowe jak u zwierząt wodnych, umiejętność pływania i kontrolowania oddechu. A może zasiedlaliśmy właśnie styk sawanny i morza? Dla wszystkożernego człowieka możliwość penetracji różnych środowisk – lądowego, które dostarcza pokarmu zwierzęcego i roślinnego, oraz morskiego bogatego w ryby, owoce morza i wodorosty – stanowiłaby najkorzystniejsze połączenie.
Badania nad zasiedleniem obu Ameryk przez gatunek ludzki potwierdzają hipotezę Hardy’ego. Rdzenni mieszkańcy Ameryki zamieszkiwali właśnie ekotony: brzegi mórz, jezior i rzek stykające się z terenami zalesionymi i otwartymi. Rozpoczynając od Alaski i cieśniny Beringa, opanowali wkrótce cały kontynent i wszystkie jego środowiska (tajgę, lasy liściaste, stepy, półpustynie, lasy zwrotnikowe), ale najpierw poruszali się jedynie wzdłuż brzegu oceanu. Żywili się małżami, rybami, żółwiami, nadmorskimi ptakami i ich jajami, jednocześnie uprawiając zbieractwo i łowiectwo na lądzie. Rdzenni mieszkańcy wybrzeża Pacyfiku jako pierwsi mieli czas, by oddawać się działalności przypominającej sztukę. A wszystko dzięki ławicom łososi wpływającym z oceanu do rzek Gór Skalistych. To w ekotonach po raz pierwszy wystąpiło zjawisko sedentyzmu, czyli osiadłego trybu życia. Korzystanie z kilku różnorodnych źródeł pożywienia dawało możliwość przerzucania się z jednego pokarmu na inny w zależności od pory roku i innych czynników. Wymagało to tylko zmiany źródła, z którego było pozyskiwane jedzenie, nie zaś wędrowania w jego poszukiwaniu.
Ludy Ameryk żyjące w głębi lądu prowadziły już odmienny, zbieracko-łowiecki styl życia koczowników, co wymuszało życie w dużo większym rozproszeniu. Przyjęcie osiadłego trybu życia sprzyjało udomowieniu roślin i zwierząt, rozwojowi rolnictwa oraz hodowli. Pierwsze osady, wsie i protomiasta powstawały w deltach wielkich rzek: starożytny Sumer mieścił się w dolinach Eufratu i Tygrysu, Egipt w delcie Nilu, gęsto zaludnione były doliny Indusu i Żółtej Rzeki. Pierwsze duże osady powstawały nie na suchym stepie, lecz na mokradłach, a szczególnie w ujściach wielkich rzek do morza. Ich coroczne wylewy użyźniały glebę i umożliwiły rozwój rolnictwa irygacyjnego, a ostatecznie – rozwój cywilizacji.
Wydma pod Nowodworcami.
„Wszyscyśmy z ekotonów!” – chciałoby się zakrzyknąć, stojąc pod Nowodworcami. Za plecami las, przed oczami zabagniona dolina Supraśli, a pod nogami piasek wydmy. To sąsiedztwo piaszczystych łach i czarnych bagien, suchych pagórków porośniętych sosenkami i podmokłych torfowisk, to sąsiedztwo skrajności i brak upodobania do wyważonego środka – to cecha charakterystyczna Podlasia. Tak jakby nie można tu być tylko trochę, w połowie, w uprzejmej obojętności, w umiarkowanej racjonalności. Poruszając się po skraju, po granicy, trzeba uważać, gdzie się stawia stopę. Chwila nieuwagi, a przyjazna dróżka zamienia się w zdradliwą jamę.
Rozpięta między skrajnościami podlaska dusza wykrzywia się i zagina, wyje i milczy, wzlatuje ku górze i spada w odrętwienie. Asymetria plącze kroki, utyka na jedną nogę, zatacza nierówne koła niczym spirala. Natura nie lubi symetrii. DNA większości organizmów na Ziemi składa się z podwójnej helisy zwiniętej w prawą stronę. Większość muszli ślimaków też jest prawoskrętna, chociaż zdarzają się lewoskrętne. W przyrodzie zdarza się niemal wszystko. Każdy wyjątek, każda osobliwość są możliwe. Naturalne ekosystemy bez ingerencji człowieka ewoluują w kierunku coraz większego zróżnicowania. Na jednym drzewie w Amazonii naliczono czterdzieści jeden gatunków mrówek – tyle, ile mieszka na wszystkich drzewach w Wielkiej Brytanii. Mnożyć się, dzielić, różnicować, zajmować wszystkie nisze, każdy ustęp, rów, wzniesienie, być najlepiej dostosowanym. W wyścigu o życie wygrywa najsilniejszy i najlepiej przystosowany. Różnicowanie, wielopiętrowość, wąska specjalizacja sprzyjają powstawaniu unikalnych form. Natura w swojej nieskrępowanej kreacji nie wytwarza wielkiej liczby osobników jednego gatunku, raczej na odwrót – las naturalny to las bardzo wielu gatunków o stosunkowo niewielkiej liczebności. Dochodzi nawet do sytuacji, kiedy dany gatunek ma tylko kilkuset przedstawicieli zamieszkujących bardzo ograniczony obszar, czasem zaledwie jedno wzgórze.
Las naturalny to mozaika złożona z mnóstwa kawałeczków, a każdy z nich ma inną funkcję. To stanowi o bogactwie, trwałości i odporności lasu. Gdy w wielopiętrowej budowli splecionej siecią wzajemnych zależności powstanie wyrwa, zostaje szybko zabliźniona i zajęta przez inne organizmy. Struktura jako całość nie ponosi szkody, nawet gdy niektóre jej obszary są osłabione czy atakowane.
Puszcza Białowieska, ostatni las nizin europejskich o wysokim stopniu naturalności, to nasza lokalna dżungla. Jej zróżnicowanie, a także wielopiętrowa struktura stanowią o trwałości i odporności, między innymi na szkodniki. Gdy drzewa jednego gatunku, na przykład świerki, zostaną zaatakowane przez korniki, inne drzewa, jak dęby, lipy, klony, mają się świetnie. Zniknięcie świerków z puszczy nie spowoduje unicestwienia całego lasu. Zresztą w lesie naturalnym zniknięcie wszystkich świerków jest niemożliwe, korniki atakują drzewa chore i osłabione, a przecież w puszczy rosną świerki stare, młode i całkiem malutkie. Inaczej jest w lasach gospodarczych, które stanowią monokultury wybranych gatunków, na przykład sosen czy świerków w jednakowym wieku. Atak korników może szybko doprowadzić do śmierci całego lasu. Monokultura jest strukturą słabą, nieodporną na ciosy i wyzwania. Monokultura jest nudna i smutna. Natura z jakiegoś powodu nie lubi monokultur i ich nie wytwarza.
Istniejące monokultury, zarówno przyrodnicze, jak i społeczne, są najczęściej strukturami sztucznie stworzonymi i siłą podtrzymywanymi przy życiu. Starożytne imperia trwały setki, niekiedy tysiące lat. Wielokulturowe, wieloreligijne, otwarte na świat, wchłaniające odrębne społeczności bez strachu przed obcym lub żyjące z nim w symbiozie, w wymianie, w ruchu. Siła I Rzeczypospolitej była siłą zamieszkujących ją narodów i ich kultur: polskiej, ruskiej, litewskiej, żydowskiej, tatarskiej, niemieckiej. Czas wielonarodowych imperiów skończył się wraz z Wiosną Ludów, a porządek jałtański zadał im ostateczny cios. XIX-wieczne sentymenty narodowościowe wciśnięte w za ciasne garniturki pośpiesznie krojonych granic szybko unifikowały tożsamość i język. Stłoczone stadka, każde w swoim domku niczym w komórce plastra miodu, wyodrębniały się i izolowały, okopując na swoich pozycjach. Z ojczyzny zniknął „inny” – został wygnany, wyjechał lub z własnej woli schował się pod stół. Inność nie była w cenie. Inny zaczął oznaczać wroga. Piątą kolumnę. Obcego.
W narodowej ojczyźnie wszystko musiało być narodowe. Oficjalna wersja jedynie słusznego „języka narodowego” deprecjonowała i usuwała w cień lokalne gwary, narzecza, odmiany i wyjątki. Stały się one powodem do wstydu, dowodem prowincjonalności i braku wykształcenia. Zepchnięte do podziemia, funkcjonowały w domach, przy stole, z sąsiadami. „Mów po polsku, uczysz się w polskiej szkole” – takie zdanie słyszały od nauczycieli dzieci mówiące gwarami wschodniosłowiańskimi, kurpiowskimi, mazowieckimi, śląskimi, mazurskimi.
Mój ojciec nauczył się mówić po polsku właśnie w szkole. Jego pierwszy język, ten, w którym rozmawiał z matką i kolegami na podwórku, to jedna z odmian gwar wschodniosłowiańskich używanych między Narwią a Bugiem. Do dziś językoznawcy spierają się, czy to gwara, czy język, a jeśli język – to jaki? Ukraiński? Białoruski? A może dawny ruski? Nasze nowożytne pojęcia nijak nie chcą się wpasować w skomplikowaną naturę rzeczy. To nasz ludzki pęd do klasyfikowania, oznaczania, nazywania, metkowania.
Pamiętam dzień, gdy porządkowałam swoją bibliotekę i przydzielałam książki do odpowiednich działów. W wypadku niektórych książek, a nawet znacznej części, wcale nie było to łatwe. Bo nagle się okazywało, że jest trochę z lewa, trochę z prawa, a pasuje co najmniej do trzech różnych działów, jak gdyby jakimś cudem doszły ją słuchy o istnieniu trzech płci. Kiedyś dowiedziałam się, że istnieje gatunek grzyba, który na wczesnym etapie ewolucji, w dewonie, posiadał aż cztery płcie. Moje książki wymykały się klasyfikacji podobnie jak ten grzyb – Biblia witamin powinna stać w dziale religia czy medycyna? A album fotograficzny z artystycznymi zdjęciami ukazującymi pogańskie obrzędy Polesia w dziale sztuka czy etnografia? Bożnice Białostocczyzny do działu żydowskiego czy podlaskiego? A literacki opis zaułków Rzymu to dział podróże czy literatura piękna? I czy książka, która nie pasuje do żadnej szufladki, jest bezwartościowa i zasługuje na wyrzucenie? Portal Nauka w Polsce donosi, że
w Amazonii rośnie 16 tys. gatunków drzew, samych zaś drzew jest ok. 390 mld. Połowa z nich należy do zaledwie 227 gatunków, co stanowi 1,4% ogólnej ich liczby. Modelowanie matematyczne dostarczyło też informacji nt. gatunków najrzadszych. Zdaniem naukowców liczebność około sześciu tysięcy gatunków drzew w Amazonii nie przekracza tysiąca sztuk, co automatycznie kwalifikuje je jako kandydatów do Czerwonej Księgi Gatunków Zagrożonych IUCN (Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody). Jest jednak problem – zaznaczają autorzy tekstu w „Science”. Wspomniane gatunki są tak rzadkie, że w rzeczywistości naukowcy mogą się na nie nigdy nie natknąć1.
Naukowcy szacują, że w ciągu roku na naszej planecie ginie około dwudziestu tysięcy gatunków zwierząt, głównie owadów, w większości nieznanych nauce. Jeszcze nikt do nich nie dotarł, nie policzył ich, nie sklasyfikował. Czy odczuwamy jako stratę wymarcie gatunku mrówek, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy? Na pewno przejmujemy się śmiercią żółwi morskich, słoni albo nosorożców białych. A przecież to niewidzialna sieć owadów, grzybów i mikroorganizmów stanowi o stabilności ekosystemu, podobnie jak niewidoczne fundamenty wpływają na stabilność domu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.W Amazonii rośnie 16 tys. gatunków drzew, Nauka w Polsce, 20.10.2013, https://naukawpolsce.pap.pl/aktualnosci/news%2C397637%2Cw-amazonii-rosnie-16-tys-gatunkow-drzew.html, dostęp 5.10.2021. [wróć]