Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
"Walczyć zaczęły we mnie dwie dusze - solidna dusza artystki filmowej i zawadiacka - podróżnika reportera. Nie wiem, czy przyjąć propozycję […], wiem natomiast, że chcę tam jechać; może już nigdy nie trafi się szansa takiej podróży z tysiąca i jednej nocy. Może uda się wracać południem - Filipiny, Indie, kraje, gdzie tyle tajemnic: magowie rękami wdzierają się w ludzkie ciała, mnisi żywcem zakopują się w ziemi, dzieci łamią łyżeczki wzrokiem i dotknięciem palców. Zobaczyć na własne oczy i uwierzyć” – pisze Lucyna Winnicka o swej pierwszej wielkiej podróży do Japonii, od której zaczęła się jej fascynacja filozofią i systemami medycznymi Dalekiego Wschodu.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
LUCYNA WINNICKA
Krajowa
Agencja
Wydawnicza
Katowice
1986
Opracowanie graficzne
BENEDYKT KUBISTA
Zdjęcia
LUCYNA WINNICKA
Redakcja techniczna
JERZY JAMBOR
Korekta
MARIA KAZIMIERSKA
© Copyright by Lucyna Winnicka, Katowice 1986
ISBN 83-03-01549-4
Krajowa Agencja Wydawnicza
Katowice 1986
Wydanie I, nakład 59 650 + 350 egz.
Ark. wyd. 18,20, ark. druk. 17,62
Papier offset, rola 61 cm, kl. V, 70 g
Oddano do składania we wrześniu 1984
Podpisano do druku we wrześniu 1986
Druk ukończono w październiku 1986
Skład, druk, oprawa Zakłady Graficzne w Katowicach
Zam. 2250/1100/84 0-10
Ciekawość świata, wspólna cecha artystów i uczonych, prowadziła Lucynę Winnicką przez kraje Dalekiego Wschodu, skąd wróciła z ogromnym zasobem wiedzy i doświadczeń. Czytając z dużym zainteresowaniem jej reportaże, rozważałem, jakie fragmenty tej wiedzy można by przyswoić naszemu społeczeństwu. Jest bowiem bardzo bliska współczesnej filozofii, zwanej ekologizmem, która rodzi się obecnie w krajach cywilizacji euro-amerykańskiej, a korzenie jej sięgają właśnie kultur Dalekiego Wschodu. Przypomniano sobie, że istnieje cała kultura reprezentowana przez hinduizm i buddyzm, która wyprzedziła naszą epokę, dowodząc wszechzwiązku zjawisk, ich niestałości i względności — leżących u podstaw teorii kwantów.
Charakter wszystkich procesów we Wszechświecie wskazuje, że dynamizm całości jest pierwotny, a właściwości części wynikają z właściwości całości, a nie odwrotnie, jak to twierdzili uczeni kroczący drogą Kartezjusza. Inaczej sądzi światopogląd ekologiczny, który — od niedawna dochodząc do głosu w naszej kulturze — spowodował ogromny przewrót w świadomości. Rzutuje to na skalę naszego systemu wartości i sposób, w jaki spostrzegamy samych siebie.
Ekologizm współczesny opiera obraz świata na podejściu systemowym, a więc filozofii głoszącej jedność Wszechrzeczy, stanowiącej istotę hinduizmu i buddyzmu. Bardzo znamienny jest fakt, że czołowi fizycy pierwszej połowy naszego stulecia, mimo że dotarli do najmniejszych cząstek materii, nie mogli przy ich pomocy zrozumieć świata. Wielu z nich kierowało swe zainteresowania w stronę filozofii Dalekiego Wschodu. Należał do nich między innymi znakomity fizyk Werner Heisenberg. Niels Bohr po zapoznaniu się z kulturą chińską oświadczył, że pokrywa się ona w niezwykłym stopniu z jego własnymi ideami. Erwin Schrödinger studiował Upaniszady, a Robert Oppenheimer nauczył się podobno sanskrytu, by móc się rozczytywać w oryginalnych tekstach Bhagawad Gita.
Również dzisiaj młode pokolenie w kulturze Wschodu szuka pomocy w zrozumieniu świata — coraz bardziej skomplikowanego i nękanego Coraz to nowymi zagrożeniami.
Wkraczamy w epokę szczególnie niebezpieczną dla trwania i przetrwania rodzaju ludzkiego i innych form życia na Ziemi. Najbardziej zagraża nam eksplozja, demograficzna, której ludzkość nie zdołała opanować racjonalnymi metodami. Konsekwencją kryzysu demograficznego jest eksplozja informacji, której współczesny człowiek nie może sobie przyswoić i przetworzyć. Rezultatem zaś eksplozji informacji specjalistycznej jest pogłębiająca się eksplozja ignorancji i kryzys etyczny. Współczesny absolwent wyższej uczelni w czasie studiów nie przyswaja sobie wiedzy etycznej. Jeśli nie wyniesie jej z domu, pozostaje ignorantem w dziedzinie stosunków międzyludzkich i moralności. Gdy zostanie np. naukowcem, nierzadko uprawia naukę mając na uwadze wyłącznie własne korzyści ambicjonalne lub ekonomiczne. Tak więc nauka, zamiast być środkiem do celu, którym jest zbliżenie się do prawdy, staje się celem samym w sobie. Nauka rozwijana zgodnie z paradygmatem samocelowości splamiła już sobie ręce Hiroszimą.
Dramat współczesnego świata pogłębia jeszcze wizja zbliżającego się „Dnia ostatecznego”. W obliczu totalnego zagrożenia ludzie czują się zwolnieni ze skrupułów etycznych. Szerząca się pedagogika agresji, rozbudzanie nienawiści, sztuka wzajemnego zadawania cierpień mogą doprowadzić do globalnej katastrofy, o ile człowiek, jednostka, nie rozpocznie procesu samodoskonalenia, autopsychoterapii. Do niedawna metody takie uprawiano wyłącznie na Dalekim Wschodzie. Dziś ogarniają one kraje europejskie.
Młode pokolenie w kulturze Wschodu szuka więc pomocy w tworzeniu nowych ram konceptualnych dla zrozumienia własnej rzeczywistości. Pokolenie to buntuje się, często popada nawet w dewiacje społeczne, widząc w starszej generacji tendencje do zdobywania przede wszystkim dóbr materialnych, a lekceważenie czy wręcz pogardę dla doskonalenia intelektualnego i etycznego.
Wielki krytyk współczesnej kultury, Eryk Fromm, widział ratunek dla ludzkości właśnie w postawie kontemplacyjnej, proponowanej przez buddyzm, która pozwala odejść od nawyku gromadzenia i zdobywania wartości wyłącznie monetarnych na rzecz doskonalenia samego siebie — w zakresie moralnym, intelektualnym, emocjonalnym, wyobrażeniowym, empatycznym, wolitywnym i wielu innych określających charakter człowieka. Ten proces samodoskonalenia się ma liczącą wiele tysięcy lat tradycję w religiach Dalekiego Wschodu. Lucyna Winnicka odwiedza liczne aszramy, słucha wschodnich mędrców—guru — prowadzi z nimi rozmowy. W swojej książce przybliża nam ich odmienny sposób widzenia świata.
Do przetrwania kryzysu niezbędny jest rozum, którego substraktem jest zdrowy mózg. Tymczasem żyjemy w środowisku skażonym truciznami, ubocznymi produktami cywilizacji technicznej, które wchłaniane w nadmiarze uszkadzają mózg. Należy do nich przede wszystkim ołów, którego produkcja w ciągu liczącego pięć tysięcy lat okresu rozwoju ludzkości zwiększyła się milionkrotnie. Społeczeństwa świata wciąż nie podejmują odpowiednio intensywnych działań profilaktycznych, by chronić mózgi jeszcze nie narodzone przed tą trucizną odbierającą zdrowy rozsądek systemowi „osoba-rodzaj ludzki”.
Środowisko skażone jest innymi jeszcze cerebrotoksynami: fluorem, rtęcią, dwutlenkiem siarki, a także metabolitami niektórych pleśni. Równie groźne — co brzmi paradoksalnie — jest skażenie niedoborem czynników środowiskowych o właściwościach neutralizujących wspomniane trucizny. Należą do nich sole biopierwiastków, zapobiegające procesowi utleniania przez własny tlen odszczepiony od nadtlenku wodoru zawartego w organellach komórek. Do przeciwutleniaczy należą też niektóre witaminy, na przykład witamina C, której niedobór w łańcuchu żywieniowym jest w naszym kraju bardzo częsty. Czynnikami chroniącymi nasze mózgi są też sole magnezowo-wapniowe, czyli dolomity, których coraz jest mniej w biosferze.
Aby wybrnąć z kryzysu, który grozi unicestwieniem całej biosfery i nas jako jej cząstek, potrzebna nam jest świadomość ekologiczna. Pojęcie to należy odróżnić od płytkiej ekologii, która jest systemem działań dotyczących ochrony środowiska, w przeciwieństwie do głębokiej ekologii, która określa powiązania i wielostronność zależności wszystkich zjawisk Wszechświata.
Akceptując filozofię Dalekiego Wschodu, akceptujemy nowy paradygmat, który — jak mówi w swym „Turning Point” współczesny ekofilozof Fritjof Capra — obejmuje naukę, ale nie ogranicza się do niej; poszerzając ją także o sfery ludzkich wartości i przeżyć, zostaje jak gdyby zanurzony w głębszej świadomości ekologicznej.
Jest to nowa droga, nowy światopogląd ekologiczny, którego naukowym wyrazem jest teoria systemów. Dotychczas obowiązywały w nauce kryteria oparte na mierzalności. W nauce jutra być może obowiązywać będą modele naukowe, których nie można wymierzyć ani wyliczyć. Naukowe, racjonalne myślenie jest linearne, systemy zaś ekologiczne są nielinearne, i to w wysokim stopniu. Umysł intuicyjny łatwiej niż naukowy uwzględnia nielinearność.
Lucyna Winnicka, świadoma faktu, że kończące się drugie tysiąclecie naszej ery, choć niezmiernie interesujące, jest równie groźne dla wszystkich mieszkańców globu, pisze swoje reportaże wiedziona pragnieniem przyczynienia się do tego, by podstawowe warunki życia sprzyjały nie tylko naszemu zdrowiu, ale także i zdrowiu dalszych pokoleń.
Wiedząc, że losy narodów — o czym pisał już Anthelma Brillat-Sauarin — zależą od sposobu ich odżywiania się i to nie tylko kalorycznego, ale zawierającego czynniki przeciwdziałające ekologicznym truciznom, również i mózgu, rozpoczęła Lucyna Winnicka przed kilku laty działania w celu upowszechnienia rolnictwa biodynamicznego, określanego dziś ogólnie jako ekologiczne. Idea ta znalazła potwierdzenie w pracach zespołu profesora L. Ryszkowskiego (zbiór prac pt. „Rolnictwo ekologiczne”, PAN, Poznań 1983 r.). Wiedząc, że kryzys etyczny i ekologiczny rodzi dalsze kryzysy: gospodarczy, polityczny, zdrowotny i wiele innych — Autorka z potrzeby serca podjęła także nie docenianą u nas działalność, jaką jest rozwijanie oświaty zdrowotnej pojmowanej holistycznie, a więc dotyczącej zarówno człowieka, jak i jego wewnętrznego i zewnętrznego środowiska.
W świetle współczesnego ekologizmu, który sięgając korzeniami do Arystotelesa i Hipokratesa włącza w swój system zdobycze rewolucji naukowo-technicznej, całość jest czymś więcej niż sumą części, z których się składa, zatem i człowiek nie jest tylko sumą narządów i komórek. Osoba ludzka jako zjawisko musi być rozpatrywana w związku z wszelkimi innymi zjawiskami. Człowiek bowiem to nie tylko organizm biologiczny, nie tylko nośnik ról społecznych, ale w wielopoziomowej hierarchii przyrody również czynnik koordynujący zjawiska zachodzące w środowisku zewnętrznym i wewnętrznym. Świat zbudowany jest z systemów, a człowiek to również samoorganizujący się system.
Wszechzwiązek i dynamizm — pojawiające się jako zasadniczy element w filozofiach Wschodu — stanowią wytyczne najnowszych teorii naukowych. Wiemy już dziś, że nie potrafimy rozłożyć świata na najmniejsze samodzielne cząstki. Newtonowska koncepcja, że w przyrodzie istnieją izolowane podstawowe cząstki materii, jest już nieaktualna. Natura to skomplikowana sieć współzależności pomiędzy różnymi strukturami tworzącymi całość.
Liczni współcześni uczeni — niezależnie od siebie — rozwijają awangardowe idee o holistycznym (całościowym) charakterze. Do podobnych wniosków dochodzą: Ilya Prigogin — socjolog, David Bohm — fizyk, Karl Pribram — neurofizjolog i wielu innych, wśród nich wspomniany tu już Fritjof Capra, który w swojej książce „Tao fizyki” zajmuje się zbieżnościami między współczesną fizyką a filozofią Dalekiego Wschodu; poza nimi również garstka lekarzy zainteresowanych holistyczną medycyną, którzy — jak na przykład ja sam — wystartowali do niej z wąskospecjalistycznej pozycji. Od badań nad limfocytami poprzez białaczkę limfatyczną przeszedłem do holistycznego widzenia zjawisk. Stwierdziłem, że układ immunologiczny uwarunkowany jest ekologicznie — strukturą geochemiczną. Ta z kolei jest kompleksem synergistycznie, biologicznie lub antagonistycznie związanych mikro, mezo i makroelementów, stanowiących składowe komórek, cząstek materii geosfery i kosmosfery.
Autorka rozpoczyna swoją podróż-przygodę od poszukiwania zjawisk dziwnych i tajemniczych. W dalszym ciągu swych opowieści przechodzi do odkrywania ich związku z rozwojem samoświadomości i samodoskonalenia człowieka, z jego oddziaływaniem na przyrodę i na jakość życia rodzaju ludzkiego.
Jak mówią buddyści — mistycznej koncepcji obrazu świata nie można zrozumieć intelektualnie, trzeba jej doświadczyć. Lucyna Winnicka w swych poszukiwaniach stawia się w pozycji doświadczającego i obserwatora. Pozwala wraz ze sobą przeżywać i mieć wątpliwości. Łączy postawę racjonalną z dążeniem do irracjonalnego zrozumienia.
Książka Lucyny Winnickiej jest podsumowaniem wieloletnich działań Autorki nad upowszechnieniem kultury zdrowotnej opartej na holizmie i światopoglądzie ekologicznym. Autorka sięga do kultur, technik rozwoju duchowego i metod leczniczych Dalekiego Wschodu i przygląda się ich zachodnim interpretacjom. Dla mnie jako dla lekarza książka była ciekawą lekturą i źródłem niejednej informacji z dziedzin, które nie uzyskały u nas jeszcze statusu europejskiej naukowości.
Mimo lekkiej formy Autorka przedstawia je i próbuje wyjaśnić w sposób ostrożny i racjonalny, nieraz intuicyjnie zmierzając w kierunku najnowszych interpretacji i hipotez naukowych.
Prof. dr hab. Julian Aleksandrowicz
Motto:
,,Wspaniale jest znaleźć sobie zagadkę, bo póki jest zagadkowa, człowiek wie, że nie dotarł do sedna rzeczy.”
(Bertrand Russel)
— Japończycy proponują pani rolę w filmie — powiedziano mi któregoś czerwcowego dnia.
— Jaką rolę, w jakim filmie? — zapytałam godnie, w duchu jednak byłam trochę podekscytowana.
— Nie bardzo wiadomo. Zdjęcia będą kręcone w Hiroszimie i Oświęcimiu, kooprodukcja...
— Mogę przeczytać scenariusz?
— Pierwsza wersja jest, ale niewiele się pani z niej dowie. Trzeba ryzykować. Przyjmuje pani?
Japonia... Walczyć zaczęły we mnie dwie dusze — solidna dusza artystki filmowej i zawadiacka — podróżnika-reportera. Nie wiem, czy przyjąć propozycję — nie znam reżysera, roli, scenariusza... Wprawdzie temat wielki, ale jaki będzie film?
Wiem natomiast, że chcę tam jechać; może już nigdy nie trafi się szansa takiej podróży z tysiąca i jednej nocy. Może uda się wracać południem — Filipiny, Indie, kraje, gdzie tyle tajemnic: magowie rękami wdzierają się w ludzkie ciało, mnisi żywcem zakopują się w ziemi, dzieci łamią łyżeczki wzrokiem i dotknięciem palców. Zobaczyć na własne oczy i uwierzyć.
Reporter walkowerem zwycięża aktorkę i wyrusza na poszukiwanie cudów Dalekiego Wschodu.
Sprawa z filmem trochę się wyjaśnia. Japończycy są młodymi, pełnymi dobrych zamiarów filmowcami. Ze strony polskiej grać ma jeszcze Bożena Dykiel, operatorem będzie Janek Laskowski, nie jestem więc sama. Może uda się wspólnie zrobić coś interesującego.
Dziś wiem już, że film nie był najlepszy. Szlachetne zamierzenia przekazał w sposób konwencjonalny, nie wzniósł się do poziomu wielkiej sztuki. Mimo braku satysfakcji artystycznej nie żałuję jednak swojej ówczesnej decyzji i udziału w tym przedsięwzięciu. Zapłaciłam w ten sposób za pierwszą podróż na Daleki Wschód, od której zaczęły się moje wędrówki po Azji. Powierzchowne zainteresowanie cudami przekształciło się w fascynację tym wspaniałym kontynentem.
Wylecieliśmy z Warszawy 3 sierpnia o dziewiątej rano. Z Szeremietiewa start o dziewiętnastej, na moim zegarku siedemnasta (nigdy nie przesuwam godzin, chcę znać mój własny czas). Pada deszcz, ale popołudniowe słońce zaczyna przedostawać się przez chmury. Samolot aż czerni się od Japończyków. — W Tokio będzie jeszcze czarniej — żartuje mój mąż, który jest tam zaproszony po raz drugi.
Czeka nas dziewięć godzin lotu i ta dziwna, krótka noc, kiedy dzień połączy się z dniem tylko pasem światła nad horyzontem. Staram się to zanotować. Godzina dwudziesta — u mnie osiemnasta. Ziemia jest ciemnogranatowa, płaska. Nie ma ani śladu wypukłości, gdy patrzy się z tak wysoka. Jak pół talerza z brzegami wywiniętymi do góry. Pas nieba odcięty pomarańczową kreską, a słońce zanurza się w tym granacie tuż przed linią horyzontu. Pomarańczowa linia czerwienieje, zwęża się, płonie, już tylko kreska opasuje czarną granicę ziemi. Godzina dwudziesta pierwsza — pod nami noc.
Budzę się, godzina dwudziesta druga (u mnie), tu zaczyna świtać, wraca słońce, niebo znów jasne. Zasypiam, znowu się budzę — słońce wysoko, pełny dzień. Podają befsztyk z groszkiem, śniadanie to czy kolacja? — u mnie północ, a tu w niebie — druga, może czwarta. Wszyscy potulnie jedzą befsztyk, pod nami śnieżna płaszczyzna chmur — biało, biało, słonecznie.
Lądujemy o dziesiątej czterdzieści czasu tutejszego, u mnie trzecia rano. Ostatni widok z góry, spod chmur — ocean, wyspy, barki równiutko na oceanie poukładane, dachy inaczej kolorowe — różowe, niebieskie — Japonia.
W Tokio przywitali nas orchideami. Reżyser Nobito Abe, sekretarz naszej ambasady, pan Jan Szeremeta z żoną, cała ekipa, także dwie polskie studentki, które będą tłumaczkami. Klimatyzowanym autobusem jedziemy z lotniska. Mijamy jakieś fabryki, budynki wyglądają jak niezamieszkane. Ciemne, pozamykane okna, ulice bez żadnej symetrii, niezrozumiałe rysunki napisów, wszędzie pełno drutów i przewodów. Wygląda to jak nie ukończony jeszcze teren przemysłowy.
— Czy daleko do Tokio? —pytam. — To właśnie Tokio — mówią mi. Nie mogę ukryć rozczarowania.
Wysiadamy przed hotelem „Grand Pałace”. Ściana parnego powietrza zatyka nos. Z lewej strony kilkumetrowy hotelowy wodospad szumi rozkosznie, kusząc ogromną, gładką taflą wody. Widać go także z wielkiego hotelowego hallu za barem, przez ścianę szkła. Jest klimatyzacja, więc chłodniej, w recepcji kłaniają się nisko, podają żółte, parujące ruloniki. Te gorące, wilgotne ściereczki, którymi wyciera się twarz i ręce z nieustannego potu, towarzyszą nam na każdym kroku, w restauracji przed każdym posiłkiem, w pociągu, w urzędzie. Wszędzie zaskakuje czystość.
W hotelowym pokoju na łóżku biało-granatowe kimona — jukaty, ranne pantofle. Lekkim białym kimonem i miękkim pantoflem wita nas Japonia. Zdjęciem butów i pochyleniem głowy.
Zaraz z hotelu dzwonię do profesora Nakaoka. Chcę umówić się z nim i Yunem, dwunastoletnim chłopcem, który podobnie jak słynny Uri Geller łamie łyżeczki „siłą woli”. Zobaczyć z bliska pierwszy „cud”. Profesor Nakaoka, prezes japońskiego Stowarzyszenia Psychotroniki, autor wielu książek na te tematy, jest uprzejmy, lecz jakby nieufny, pyta mnie, skąd dzwonię (potem sprawdza przez centralę w hotelu), aż wreszcie umawia się na następny telefon za parę dni. Yun jest podobno na wakacjach, musiałby specjalnie przyjechać, postara się...
Pierwsze produkcyjne rozmowy — Japończycy nie lubią tracić czasu — musimy zaraz zejść na konferencję prasową. Mimo upału wodospad za szybą nabrał nagle wigoru. Rozpryskuje się szaleńczo tysiącem kropli. Przychodzą dziennikarze i znów jest jak zawsze na festiwalach — mówimy o filmie.
Reżyser Nobito Abe był w Polsce, poznał historię naszej wojny, odwiedził Oświęcim. Podobny wstrząs 30 lat temu dotknął jego naród; pozostał groźnie zaczajony w czerwonych ciałkach krwi. Film ma tytuł „Ognie są jeszcze żywe”.
Może przeżył w Polsce jakąś miłość, kto to wie... Film jest o polskiej dziewczynie i o Japończyku, który ją kocha, ale nie chce mieć dziecka. Boi się. Dziecko się rodzi, lecz on sam zatruty śladami bomby umiera, więc może i ono... „Film jest protestem, jeszcze jednym..,” mówi się na konferencji prasowej.
Następnego ranka jedziemy do Hiroszimy. Czuję strach przed tym spotkaniem. Mają być uroczystości, tłumy, kręcić mamy właśnie tego dnia. Wychodzimy bardzo rano. W hallu pusto, nawet wodospad znikł — wodospady spadają tu widać tylko w godzinach urzędowania.
Kolej nadziemna — ekspres do Hiroszimy — nadjeżdża punktualnie co do sekundy i zatrzymuje się co do milimetra na wyznaczonym miejscu. Wygodne, miękkie fotele można przekręcić tyłem do przodu zależnie od tego, jak lubisz jechać i ż kim chcesz rozmawiać. Roznoszą gazety, napoje, śniadanie. Tor biegnie nasypem. Pod nami kolorowe dachy, te same, które widziałam z samolotu. Nie kończące się miasto małych domków i niewysokich ludzi.
Hiroszima 6 sierpnia 75.
Skromna tablica z napisem: „6.VIII.1945. 600 m nad tym budynkiem nastąpił pierwszy w świecie wybuch bomby atomowej... pozostawiono ten budynek, aby przekazać ludziom...”
Dom-kikut, jakich wiele było w Warszawie zaraz po wojnie, nie robi na nas wrażenia. Trzydziestolecie, ale ani śladu uroczystości i tłumów, trochę kwiatów, nie tak dużo. Pada. To nie nasi gospodarze, lecz my, mimo deszczu, chcemy jednak uczcić tę rocznicę chwilą zadumy. Nie opodal trzech Japończyków wystawia na pokaz skórzane protezy nóg — ofiary bomby. Błyszczy wypastowana skóra protez, śliczne metalowe klamerki. Zaczyna bardziej padać, chowamy się pod drzewo, ofiary Hiroszimy podnoszą się w zorganizowany sposób, rozkładają automatyczne parasole i sprawnie podskakują na drewnianych nogach pod pobliski daszek.
Na planie przedstawiają mi aktorów:
— Atomie bomb number one —hierarchia według kalectwa. Mocno zbudowany mężczyzna wyciąga do mnie wykrzywioną, zesztywniałą rękę. Ta ręka ma zagrać na ramieniu młodego bohatera filmu — Nobito. Jest to wysoki, przystojny chłopak — właśnie wrócił ze studiów w Paryżu. Obserwujemy odbywającą się scenę. Japończycy kręcą szybko, sprawnie, jeden, dwa duble i błyskawicznie zmieniają plan. Żadnej psychologii, żadnych prób. Niepotrzebnie sprężyliśmy się tak na tę rocznicę.
Pierwsze zdjęcia mamy pod szpitalem chorób popromiennych. Eksponaty w szklanych słojach. Wyniki badań: ludzie z Hiroszimy nawet w trzecim pokoleniu noszą w sobie ślady bomby atomowej.
— Czy jest w was jeszcze pamięć tamtego dnia — pytam potem na spotkaniu w kinie, gdzie wyświetlają „Matkę Joannę” — pamięć i strach?
— Tego się nie da wyrazić słowami — odpowiadają mi, jak to Japończycy, wymijająco. Byłam gruboskórna...
Nie ma tłumów, nie ma uroczystości, Hiroszima chce zapomnieć o tamtej Hiroszimie. Duże, tętniące życiem miasto, ozdobione girlandami papierowych kwiatów i sztucznymi fontannami. W olbrzymim domu towarowym „Sogo” nieustające Boże Narodzenie. Papierowe ozdoby, altany, pergole z plastykowych winorośli, papierowe kwietniki, gazony. Z wysokości kilku pięter spływają po nitkach sztuczne krople wody.
Wieczorem idziemy do japońskiego domu na kolację. Zaprosił nas przewodniczący związków zawodowych, robotnik. Jego córka pracuje przy naszym filmie. Przeżył wybuch bomby. Uratował się dzięki temu, że zdążył wśliznąć się pod samochód. Córka chce przyjechać na studia do łódzkiej szkoły filmowej. Żona, szwagierka, dzieci, wszyscy mieszkają razem w małym domku. Dwa pokoiki na dole i dwa na górze. Siadamy na podłodze przy niskim stole, przez podwójne szeroko otwarte drzwi do sypialni widać, że wypełnia ją prawie bez reszty drewniane łóżko i olbrzymia szafa. Jak oni się tu mieszczą, chociaż tacy maleńcy?
Jemy surowe ryby i wodorosty; zimne kluski-nitki wyciągamy pałeczkami z wody i maczamy w sosie z soi. Wszystko bardzo słone, bez ryżu, bez chleba, ryż podają na końcu sam i — dla odmiany — zupełnie niesłony.
Następnego dnia zdjęcia odbywają się pod pomnikiem na cześć ofiar Hiroszimy. Pierwsze długie ujęcie. Podchodzę do płyty, składam kwiaty i wracam, prowadząc dialog z japońskim aktorem grającym główną rolę. Wielki, pusty plac z pamiątkową płytą zamyka budynek Muzeum Ofiar Hiroszimy. Odwiedzających niezbyt wielu. Trochę eksponatów w gablotach, olbrzymie fotografie na ścianach, tablice. Mimo woli nasuwają się porównania. To czyste, nowoczesne muzeum i wstrząsająca autentyczność Oświęcimia. Jeden błysk bomby i lata obozowych tortur, lata czekania na śmierć. Lecz najokrutniejszy akt hiroszimskiej tragedii rozegrał się już po wybuchu, rozgrywa się teraz — ognie są jeszcze żywe, o tym mówi film.
Także największy dramat tego filmu dopełnił się poza ekranem. Aktor, który kręcił ze mną tę scenę, nie zagrał roli do końca. Po paru miesiącach na zdjęcia do Oświęcimia przyjechał już inny aktor — tamten ciężko chory. Może kolejna ofiara Hiroszimy? To jedno ze splotu tragicznych wydarzeń. Film skończył się też dramatycznie dla kierownika produkcji. Przywiózł do Polski swoją młodą żonę. Nikt nie wie, jak zdarzył się ten straszny wypadek. Zatruła się gazem podczas kąpieli. Nie znała kaprysów naszych gazowych piecyków, u nich wszystko jest precyzyjne.
Na pogrzeb przyjechali rodzice. Spalono zwłoki. Zycie przerasta wymyślone scenariusze.
Kończyliśmy w restauracji kolację, na którą zaprosił nas aktor grający w filmie rolę Takao.
— Czy chcesz zobaczyć japoński tatuaż? — zapytał.
— Chętnie — odpowiedziałam, nie chcąc mu odmawiać, ale co mnie w końcu obchodzi serce ze strzałą albo myszka wytatuowana na piersi Japończyka.
— To specjalny tatuaż dla członków gangów — zachęcał, widząc moje ociąganie. — Mało kto może to zobaczyć, ale robi to mój przyjaciel, który mieszka w tym domu. Obiecał was przyjąć.
Dziesiąte piętro. Szliśmy jakimś balkonem, krużgankiem, ja z mężem, tłumaczka i on. Takao zadzwonił do drzwi, powiedział parę słów do małego głośnika — rozległy się jakieś szmery.
W drzwiach stanął łysy brodacz, w białym fartuchu i okularach, wyglądał trochę na Chińczyka. Uśmiechnął się i przywitał. Z pokoju po prawej wysunęli się jacyś dwaj obnażeni do pasa. Gangsterzy — pomyślałam i skóra mi ścierpła... Zajrzałam do pokoju. Materace nakryte prześcieradłami, jakieś przyrządy, przewody, lampy — sala operacyjna na podłodze. Ktoś leżał, na ramieniu miał niebieski ornament, przy nim w kucki siedział drugi. Trzymał pęczek cienkich igieł.
Szef zaprosił nas do „salonów” — dwa niewielkie pokoiki w amfiladzie urządzone po europejsku — niezłe meble, srebra, na ścianach medale, fotografie, sztychy. Piękne, intensywnie kolorowe, jakby na zwierzęcej skórze.
— To właśnie wzory tatuażu na skórze człowieka — poinformował Takao i ciarki mnie przeszły po raz drugi.
— Coca-cola, whisky? — zapytał gospodarz i stół zapełnił się trunkami. Film jest hasłem, które otwiera wszystkie drzwi i butelki, budzi szczerość i serdeczność. Polskie filmy są w Japonii znane, kilka zdobyło sobie publiczność, wśród nich z dumą odnajduję znowu „Matkę Joannę” i „Pociąg”. Zafascynowani oglądamy książki, reprodukcje, fotografie: nadzy mężczyźni i nagie kobiety — wszyscy ubrani tylko w rysunek. Kolorowe kwiaty i ornamenty na ciemnym tle pokrywają całe ciało.
— Po co oni to robią? — pytam wstrząśnięta trochę tymi zdjęciami, obrazem obyczaju, którego nie znam, który przechodzi moje wyobrażenie. — Po co sprawiają sobie to wieczne, niezniszczalne ubranie na skórze, którego zmyć nie sposób, które rośnie, tyje i chudnie razem z człowiekiem. Niedosyt urody danej przez naturę, chcą się ozdobić, tak jak zdobią te domy towarowe i ulice w sztuczne kwiaty i girlandy? Czy nie boją się, że zdradzi ich ten tatuaż, że zostaną rozpoznani jako gangsterzy?
— I tak policja wie o nich wszystko, a tatuaż nie jest przestępstwem — odpowiada mi pobłażliwie Bonten II, a czerwono-niebieska chryzantema wygląda mu spośród rozchylonego białego kitla. Bonten II to imię naszego gospodarza, a znaczy ono: Zwykłe Banalne Niebo.
— Jest pan wielkim artystą — mówię.
— Ach, nie — skromnie, trochę lekceważąco macha ręką. — Kiedyś malowałem, teraz czasem rysuję do pism.
— Ilu jest takich tatuatorów w Tokio?
— Dziesięciu, piętnastu. — Bonten jest jednym z czterech najlepszych.
— A ile to kosztuje? — pytam dyskretnie Takao.
— Ręka 20 tysięcy jenów, plecy 60 tysięcy — całe ubranko około 700 dolarów.
— A jak to długo trwa?
— Około tygodnia, nawet dłużej, ale nie można się spieszyć. Jeśli się to robi bardzo szybko, na przykład w cztery dni, pacjent dostaje wysokiej gorączki. Ma to nawet czasem swoje dobre strony. Leczono kiedyś w ten sposób pewne wstydliwe choroby, wstrzykując rtęć i inne trujące składniki i była to dodatkowa, nie byle jaka korzyść tatuażu.
— Czy to bardzo boli?
— Chyba boli, ale po nich tego nie widać.
— Czy mogę tam pójść, popatrzeć, jak pan to robi? — Trzeba ich zaskakiwać żądaniami, sami nie zaproponowaliby kobiecie wizyty u półnagich gangsterów.
Bonten daje mi pęczek igieł, sam włącza maszynkę, wygląda to jak bormaszynka ślusarza albo dentysty. Igły są w pęczkach, co najmniej po dwie, cztery, aż do czterdziestu. Ułatwia to podobno wchłanianie barwników przez skórę. Biorę więc bormaszynkę, kucam między gangsterami, ale nie mam odwagi wbić tatuowanemu igieł, w skórę, choć kiwa głową zezwalająco i bez zmrużenia oka. Patrzę, tylko, jak Bonten naciąga skórę, przytrzymując ją małym palcem i kciukiem, jeździ tymi igłami po ciele, w dołku mnie ściska ze strachu, a gangster ani drgnie. Znowu dwadzieścia igieł dziobie mu ciało i maluje je na granatowo na wieczność całą, łapię więc gangstera za rękę, pocieszam, głaszczę, pytam, czy nie boli, a on wcale nie reaguje nawet na głaskanie;
Tatuaż japoński jest niewątpliwie sztuką. Sztuką starą, która przetrwała do dziś, zrodzoną z różnych tradycji i uzasadnień. Tatuaż zawsze był uznawany za pewną formę piękności ciała, lubiano go pokazywać, był i jest przedmiotem dumy. Wspólne kąpiele, festiwale, uroczystości, festyny to okazje, kiedy można wystawiać na widok publiczny dzieła sztuki na własnej skórze.
Wywodzi się ta tradycja prawdopodobnie ze starożytnych praktyk leczniczych, z dawnego zwyczaju wcierania sadzy w rany. Tatuaż japoński różni się od europejskiego tym, że nie jest ornamentem na białej skórze, ale ma ciemne tło. Istnieje cała terminologia techniki tatuażu, na przykład beta — oznacza gęsto malowane wzory, a bokashi — duże natężenie, cieniowanie ciemnym kolorem. Najstarsze tatuaże wykonywane były wyłącznie czernią i bielą, ale czarny barwnik nabierał w ciele głęboko niebieskiego koloru — indygo. Potem dopiero pojawiły się inne barwniki, ale zawsze przeważa indygo, granat, brąz, złamana czerwień.
Były jednakże tatuaże bardziej tajemnicze: niewidoczny biały tatuaż, dostrzegalny dopiero w kąpieli; tatuaż twarzy, którego ślady znajduje się na starych grobowcach i który mógł wyrażać uczucia religijne. Znaleziono stare tatuowane figurki kobiece, bo acz rzadziej, ale i pleć piękna upiększa się tym sposobem.
W okresie feudalnym tatuaż był znakiem kary — czarna obręcz na ramieniu piętnowała przestępcę, a w przypadkach szczególnych piętno to przenoszono i na twarz. Były jednak sposoby, aby uwalniać się od piętna i ślady te usuwać.
Zwyczaj artystycznego znakowania ludzi spełniał też różne funkcje: na polu bitwy, na przykład, można było dzięki niemu identyfikować ciała. Rozróżniano tatuaż piętnujący — irezumi, upiększający — harimono, gaman — określający cierpliwość w znoszeniu bólu. Taki tatuaż był już nie tylko piętnem kary, ale też znamieniem wytrwałości, szczerości, poświęcenia, demonstracją męskości. Nawet manifestacją idei i wiary, którą wyrażano często wizerunkiem Buddy.
Rysunki zaczęto kopiować ze starych malowideł, wzorów ceremonialnych, z kimon i materiałów. Był więc tatuaż także suknią, odzieniem, a gdy lud zaczął się burzyć przeciw klasie rządzącej, gdy nie wolno mu już było ani miecza nosić jak samurajom, ani śmierci godnie przywołać poprzez harakiri, tatuaż zaczął stawać się formą demonstrowania własnej dzielności i szlachetności serca, męskości i zdrowia, wyrazem protestu i rewolucji.
Gdy otwarto światu drogę na Wschód, żądna sensacji, przekupna Europa zaczęła płacić drożej, gdy obsługiwał ją człowiek-obraz. Męstwo wymieniła na pieniądze, tradycję ochrzciła barbarzyństwem i z iście kobiecą niekonsekwencją — uwożąc na ramionach swych marynarzy nie więdnącą peonię — płaciła za nią to zachwytem, to znów żartem i kpiną.
Sztuka tatuażu — wspólne dzieło artysty rysunku i artysty cierpienia — wciąż żyje, choć uwieczniono ją tylko w nielicznych książkach. Umiera i odradza się wraz ze swą śmiertelną kanwą — wraz z posiadaczami skóry.
O Yunie usłyszałam po raz pierwszy, kiedy profesor T. Nakaoka — prezes Towarzystwa Psychotronicznego w Tokio — demonstrował w Warszawie film, uzupełniając go wykładem o dziwnych zjawiskach zginania i łamania stali lekkim dotknięciem rąk. Wykład zgromadził tłumy, podróż w nieznane jest zawsze atrakcją dla rodu ciekawych. Patrzyłam także z zapartym tchem w maleńki ekran i oglądałam łyżeczkę złamaną przy użyciu nie nazwanej siły. Pisano u nas wprawdzie o słynnych pokazach telewizyjnych Uri Gellera, który bez wysiłku zginał metalowe przedmioty, często ich nawet nie dotykając. Uruchamiał zepsute zegarki, a także powodował podobne dziwne zjawiska w mieszkaniach telewidzów oglądających program. Sprawa wywołała wiele komentarzy w prasie całego świata i miała najprzeróżniejsze interpretacje. Zapoczątkowała również istną falę podobnych fenomenów, głównie wśród dzieci w wieku od lat siedmiu do jedenastu. Podawano w zagranicznych pismach nazwiska i fotografie dzieci z Anglii, Szwajcarii, RFN, które naśladują, podobno z powodzeniem, Gellera, choć przedtem nie miały pojęcia o swoich uzdolnieniach.
W Japonii zgłosiło się około dwóch tysięcy osób. Profesor Nakaoka przebadał około ośmiuset. Byli wśród nich także dorośli, a nawet para ludzi w wieku lat 76, którym udało się wygiąć przedmioty metalowe. Zdaniem profesora uzdolnienia te trzeba trenować, ćwiczenia powtarzać co najmniej dwa razy w miesiącu, inaczej umiejętności te zanikają. W sporcie, aby osiągnąć wyniki, trenuje się o wiele intensywniej.
Jednym z najbardziej uzdolnionych chłopców, zdaniem profesora, jest dwunastoletni Yun Segikuchi.
Gdy więc w rok później znalazłam się w Tokio, nie mogłam oprzeć się pokusie. Upłynęło parę dni od pierwszego telefonu. Zadzwoniłam więc po raz drugi:
— Profesor Nakaoka?
Odpowiedzi padały po japońsku, tłumaczka spokojnie wyjaśniała, że jedna pani z Polski pragnie, aby zademonstrowano jej eksperyment z łyżeczkami. Był ostrożny, lecz w końcu umówił się na krótką rozmowę. Przyjechał do nas do hotelu z sekretarką i chyba jakoś udało nam się zdobyć jego zaufanie czy sympatię. Obiecał sprowadzić Yuna z wakacji i zezwolił nakręcić film.
Rozgorączkowana nadzieją wciągnęłam do akcji Janka Laskowskiego jako operatora. Kamera, taśma, nie było dla nas przeszkód. Cud odbył się w hotelu „Diamant” w sobotę o godzinie 14.30.
Chłopiec czekał już w hallu, pił coca-colę. Był z profesorem i rodzicami. Mama wyglądała jak dziewczynka, japoński operator też jakby miał lat czternaście. Co za rasa... Poza tym obecni byli: nasza, tłumaczka Micia, Bożena Dykiel, operator Jan Laskowski, mój mąż i ja.
W pokoju stała kanapa, parę krzeseł i duży stół. Yun usiadł za stołem, my na kanapie, okno zasłoniliśmy storami, ustawiliśmy kamery i aparaty.
Łyżek mieliśmy ze trzy tuziny, jeden pęczek dużych i dwa małych, do herbaty. Wszystkie nowe, opakowane. Rozsypaliśmy je na stole i wybrałam jedną dla Yuna. Chłopiec zaczął pocierać łyżeczkę palcem w najcieńszym miejscu. Zamarliśmy, by mu nie przeszkadzać. Yun jednak nie robił wrażenia skoncentrowanego. Rozmawiał, żartował jak dziecko, które chce raz jeszcze sprawdzić, czy uda mu się popis. Czasem tylko zaczynał intensywnie wpatrywać się w łyżeczkę, jakby przemawiał do niej w myśli czy chciał ją zmusić do posłuszeństwa.
Trwało to dość długo i nie udawało się. Wszystko zaczynało być nużące, a nawet nudne. Siedzieliśmy już bez rezultatu ze dwie godziny. Chłopiec wyraźnie się niecierpliwił, profesor zachowywał spokój, masował Yunowi tył głowy.
— Jego obecność wpływa na Yuna kojąco — tłumaczyła Micia.
— Dlaczego nie mogę tego zrobić? — złościł się chłopiec.
— Oczywiście Jurek go obezwładnia — wskazałam złośliwie mojego męża, którego światły materializm zawsze paraliżuje wszelkie ponadzmysłowe działania.
Ojciec Yuna zabrał się w sąsiednim pokoju do pracy, coś pisał. Japończycy nie lubią tracić czasu. Profesor uśmiechał się nie speszony.
— Może z rzucaniem pójdzie ci lepiej — zaproponował. Rzucanie to drugi „system” przełamywania łyżeczek. Chłopak rzuca łyżkę za siebie, łyżeczka spada mocno wygięta.
Wyprowadziłam Yuna na hotelowy korytarz. — Skoncentruj się tu bez tych wszystkich ludzi.
Rzucał, rzucał i znowu nic. Czas płynął.
Aż wreszcie! Udało się!
Rozpromieniony Yun trzymał w ręku wygiętą łyżeczkę. Oglądaliśmy ją z przejęciem, powierzchnia w miejscu zgięcia była chropowata, z lekko zaznaczonym wgłębieniem.
— Tak to ja też potrafię — zaśmiał się Janek, wziął nową łyżeczkę w swoje żelazne łapy i nie bez wysiłku wygiął ją podobnie jak Yun.
— Zabierzcie obie do Polski i zróbcie analizy — powiedział spokojnie profesor. — Już na oko widać, że tu nie ma chropowatości, badania wykażą także inne różnice.
Chłopak był uszczęśliwiony, my również, rodzice i profesor, choć z większą rezerwą, też okazywali zadowolenie.
— Teraz pójdzie już łatwiej — powiedział profesor. — Spróbuj teraz przełamać.
Umocowaliśmy łyżeczkę w imadełku stojącym na stole. Yun zaczął ją pocierać dwoma palcami. Obserwowaliśmy w napięciu... Efekt nie był natychmiastowy, lecz łyżeczka wyraźnie zaczęła się wyginać.
— O, już jest miękka — ucieszył się Yun.
Trudno opisać teraz kolejność zdarzeń, zwłaszcza że polegały one na stopniowych, niewielkich, lecz wyraźnie zauważalnych zmianach wygięcia łyżeczki. Jasne było jednak, że nikt z nas nie byłby w stanie tego rodzaju manipulacjami do takich zmian doprowadzić.
— Co z tego, że długo — Bożena nie spuszczała wzroku z łyżeczki. — Ty byś tak tarł trzy lata bez skutku — gromiła bardzo niepewnie dowcipkującego Jurka.
Dziesięć par oczu wlepionych w bezbronną łyżeczkę, która za chwilę miała się rozpaść na pół...
Niezwykła bajka, stając się faktem, traciła swą nieziemskość. Była już eksperymentem, który należy obserwować jak najbaczniej, jak najspokojniej.
Teraz przede wszystkim chodziło nam o to, aby w odpowiedniej chwili włączyć kamerę. Taśmy mieliśmy bardzo niewiele, a musieliśmy upolować moment, w którym łyżeczka przełamie się i spadnie. Wielokrotnie wydawało się, że już, kamera szła w ruch, a łyżeczka wciąż tylko chwiała się, chociaż chłopak spinał się jak aktor podczas zdjęć, wykrzywiając niemiłosiernie twarz. Dźwięk kamery rozładowywał Yuna i znowu trzeba było zaczynać od początku. Czasem nawet przegięta łyżeczka zaczynała prostować się i jakby na nowo zlepiać.
Oto nagrane fragmenty rozmów dla oddania atmosfery tego „polowania”.
Bożena: — Już się przegina, ona już jest strasznie przegięta.
Jurek: — Janek, jemu się to naprawdę wygina (głos sceptyka ma tu największą siłę dowodu), a nie mógłby on jej wyprostować do kamery? — mój mąż zaczął reżyserować cud.
Janek: — Trochę się wycofaj, Lucyna. Dobra jest. Ona mu się wyprostowała!
Jurek: — Masz rację, była bardziej zgięta.
Bożena: — Jak nam znów spadnie...
Janek: — Jurek, teraz to... gdybyśmy mieli pół litra... (śmiech).
Yun (śmieje się): — O kasima!
Janek: — Jego to bawi.
Bożena: — A ty byś chciał, żeby go to nie bawiło, jak on tyle godzin tu siedzi? O, o, o, gibnęła! — Kamera rusza.
Janek: — Micia, niech pani nam nie włazi w kamerę.
Ja: — Uważaj, nie zatrzymuj kamery, bo ona za sekundę spadnie. — Długa cisza — brzęk łyżeczki — śmiech szaleńczy.
Spotkanie w hotelu „Diamant” trwało około sześciu godzin. Chłopak połamał w tym czasie chyba pięć łyżeczek, kilka wygiął. Przywiozłyśmy z Bożeną te łyżki do Warszawy. Oddane zostały do badania, zrobiono zdjęcia rentgenowskie i pod mikroskopem elektronowym. Rentgen wykazuje, że miejsca przełamania łyżeczek są wyraźnie rozświetlone, pod mikroskopem widać jakieś rysy, pęknięcia, zmiany w strukturze metalu.
Razem z Wandą Konarzewską pokazałyśmy film w programie telewizyjnego Studia 2 „Nie do wiary”, szukając w dyskusji interpretacji tych zjawisk u ludzi nauki i zawodowych iluzjonistów. Odpowiedzi nie były jednoznaczne. Podobno przyłapano Uri Gellera na oszustwie. Wierzyć czy nie wierzyć?
Czy warto śledzić tajemniczą prawdę, nawet gdyby po stokroć okazać się. miała iluzją? Czy sięgać po jabłko z drzewa mądrości i bzdury?
Oglądana przeze mnie Japonia nie zgadzała się z większością mitów wytworzonych na podstawie lektur i opowiadań. Kraj przedziwnej symbiozy wiekowej tradycji i wyprzedzającej swój wiek techniki. Cywilizacji, która zaczyna potwornieć, przerastać, zatruwać. Kraj spokoju, kontemplacji i przyrody, kraj kwitnącej wiśni.
Nie widziałam w Japonii kwitnących wiśni. W ogóle nie widziałam wielu kwiatów poza sztucznymi. Wydała mi się krajem stęsknionym za przyrodą, która ocalała jeszcze gdzieś tam w pobliżu wybrzeży i na pagórkach. Bo i gdzieżby śmiała zajmować miejsce tym milionom mrówek, które uwijają się, aby ją uprzątnąć, zabetonować, przeryć tunelami, najeżyć drapaczami. Może dlatego urasta jej kult w rysunku, w kwietnych ornamentach, w ogrodach pielęgnowanych z wyszukaną uwagą. Nie widziałam także budek z tlenem. W Tokio nie ma ani jednej takiej budki, może kiedyś było kilka na próbę, dla policjantów kierujących ruchem, ale ślad po nich zaginął. Nie ma specjalnej potrzeby — zanieczyszczenie powietrza w Tokio jest mniejsze niż w Warszawie. Powiem szczerze, Japonia nie wzbudziła we mnie zachwytu, jakiego się spodziewałam. Mimo ogromnego podziwu i sympatii, mimo nieprzeliczonych atrakcji, ruchu, barw — nie chciałabym tam żyć.
Mało tam miejsca na pola i łąki, więc ryż jada się zamiast chleba, mało kwiatów, więc się je rysuje i układa w papierowe girlandy. Mało miejsca dla ludzi, więc kraj gospodarny, poukładany, przedmioty sprowadzone do minimalnych rozmiarów; może i ludzie przystosowali się do ciasnoty swoich wysp.
Nie widziałam kultu zabytków i antyku w naszym pojęciu. Stare budowle burzy się co jakiś czas i odbudowuje z drobiazgową precyzją i nie ma poczucia różnicy między starym a odbudowanym. Może Japończycy uważają, że wiek antyku to czas, gdy powstała myśl, a nie materiał, z którego się wciąż tę myśl niezniszczalną rekonstruuje.
Moje japońskie zdziwienie to nie technika, nie zabytki i tysiące świątyń, nie wspaniałe, monstrualnie wielkie posągi Buddy, ale mały, drobny człowieczek, który na przynależnym mu minimalnym skrawku miejsca w tym trudnym klimacie porusza się z maksymalną precyzją, imponuje gospodarnością i oszczędnością. Człowiek uczciwy, uśmiechnięty, wychodzący naprzeciw z życzliwością, nawet usłużnością, a przy tym wszystkim schludny i czysty.
Zastałam kraj ciasny i skromny: ciągnące się setkami kilometrów miasto, obwieszone drutami przewodów i siatkami golfowych placów, spiętrzone w kilku kondygnacjach, nie tylko na ziemi, ale nad ziemią i pod ziemią, gdzie przejścia, tunele, bary i sklepy tworzą jego tętniące ruchem odbicia.
Ludzie zaś mają cechy dla nas niezwykłe. Wyostrzone poczucie lojalności, honoru, obowiązku. W stosunku do rodziny, do firmy, do kraju, do zasad moralnych.
Do dziś zdarzają się nawet absurdalne zbiorowe rodzinne samobójstwa z powodu bankructwa czy zdrady, poczucia hańby, z którym nie można dźwigać dalszego życia.
Poznałam tu ludzi, na których można polegać. Nie oszukują (ani w sklepie, ani w taksówkach), nie biorą łapówek, napiwki nie są u nich w zwyczaju, a sprzedawcy — o dziwo — uprzedzają o wadach towaru!
Te bardzo zaskakujące dla mnie wrażenia sumują się z wizytą w hotelu „Diamant”, z ciągle powracającym, wyrosłym z naszej (oszukańczej) nieufności pytaniem — czy było tam miejsce na oszustwo, czy była możliwość mistyfikacji?
Siedzimy w najstarszej japońskiej restauracji w Kioto. Na tarasie pokrytym „tatami” — tzn. matami z trzciny naciągniętymi na drewnianą ramę, na które wchodzi się boso — stoi długi, niski stół. Gospodarz właśnie wziął kąpiel, którą proponuje także naszym panom, i siedzi w jukacie, czyli kimonowym szlafroku. — Wieczorny posiłek musi być całkowitym odprężeniem, relaksem — tłumaczy nam, żyjącym w wiecznym napięciu, nieświadomym, co to rozluźnienie Wschodu. Zmodernizowane siedzenia z oparciem pozwalają nam wygodnie zadomowić się na podłodze. Patrzymy na rzekę czarną i rozświetloną pod naszymi nogami. Nareszcie jest chłodno, spokojnie. Drobniutka, szesnastoletnia Japoneczka w białym kimonie z wielką kokardą przyklękła między panami, wpatrując się gorliwie, czy aby im czego nie trzeba. Nazywa się Światło Księżyca, ma w sobie lekkość i słodycz. Uczy się, jak być gospodynią, co nie znaczy gejszą, ale właśnie po prostu gospodynią i towarzyszką wieczerzy.
Kioto — miasto świątyń — jest pięknie położone, dużo tu zieleni, powietrze czyste. Wiedzieli cesarze, gdzie budować pałace, kapłani — gdzie stawiać świątynie. Jest ich chyba z tysiąc... Złoty Pawilon, Srebrny Pawilon, Świątynia 1000 posągów Buddy...
Japońskie świątynie są bardzo odmienne od naszych kościołów. To albo wielkie pomieszczenia, gdzie stoją posągi, albo jakieś komnaty, pawilony, miejsca do kontemplacji. Powiedziałabym jednak, że prawdziwą świątynią jest tu otaczający ją ogród. Przyroda, której tak bardzo brak na co dzień w tym kraju ciasnym i zabudowanym, staje się miejscem i jakby przedmiotem kultu. Pielęgnowana, precyzyjna, obserwowana i kontemplowana w najdrobniejszym szczególe. Nie ma polskiej szerokości i bujności rozległych pól.
— To drzewo ma kształt żurawia, o, tu jest głowa, a tu ogon tak pięknie rozłożony — święty mnich ze Srebrnego Pawilonu kreśli ręką w powietrzu kształt gałęzi pobliskiej sosny... — A to są bezcenne obrazy naszego wielkiego artysty sprzed pięciuset lat, można na nie patrzeć godzinami... — zamyśla się. Patrzę chwilę tylko oczami profana i nic dostrzec nie mogę poza szarą gałęzią i zarysem ptaka.
Mnich zaprasza nas na herbatę do małego pawilonu. Herbata jest mocna jak piołun, gęsta. Pić trzeba ją małymi łykami i w ciszy. Rozkłada przed nami książkę-harmonię, długą na sto kwiatów, a każdy malunek inny w kolorach, w kształcie, inny zamknięty świat.
— Malował to całe życie, tu mieszkał z nami i malował — mówi.
Przed wyjściemze świątyni można wyciągnąć wróżbę. Moja ma numer 86.
— Najlepsza, jaka istnieje — uśmiechają się Japończycy — „Wielkie Szczęście”. Są jeszcze inne szczęścia: małe szczęście, połowa szczęścia i jest, wróżba „Kio” — zła, tę trzeba zawiązać na drzewie na supeł, by złe duchy odeszły, aby się nie sprawdziła. Rośnie tuż obok to drzewo — całe w kwiatach z białych papierków, które nie przyniosły nadziei.
„Wielkie Szczęście”... wszystkie choroby się wyleczą, wszystkie zgubione rzeczy się znajdą, wszystkie osoby, na które czekam, wrócą, rozkwitnie bardzo wiele kwiatów, jeśli wsiądę na galopującego konia, wezmę wszystkie przeszkody...
Zaczynam czuć skrzydła u ramion, rumaka pod nogami, przyszłość otwiera się znowu... Można nie wierzyć we wróżby złe, w dobre — trzeba.
Manila. Czekolada „Manila” — wspomnienie dzieciństwa, włókno manila — z manilskich bananów wodoodporne i trwałe, miasto Manila, daleki punkt na mapie, na końcu świata. Filipiny. Magowie. Ludzie z epoki kamienia. Nie tknięte stopą cywilizacji ziemie. Wyspy szczęśliwości.
Oto znów bajka zamienia się w rzeczywistość. Fantazja — na lot w chmurach, rozchwianych, bo tajfun się zbliża, i wreszcie pode mną wyspy sfałdowane, zakryte lasami tajemnice.
Wychodzę z samolotu pierwsza. Steward żegna mnie uśmiechem. Uśmiechają się do mnie następnie po kolei różni urzędnicy: przy kontroli paszportowej, przy bagażu, przy informacji — skrępowana Europejka nie wiem, czy wypada oddawać te uśmiechy czarnym chłopcom z Filipin.
Rezerwacja hotelu — ależ oczywiście, są miejsca. Kolorowe przeźrocza przedstawiają wspaniałe hotele. Do wyboru — w centrum, blisko morza. — Yes, of course — taksówka już czeka, w niej ktoś z naszego hotelu wita nas, wsiadamy, jedziemy bulwarem. Po drodze rezydencje, Centrum Kultury, wielkie biurowce.
Hotel tak wspaniały na przeźroczach nie spełnia naszych oczekiwań. Pachnie w nim pleśnią, stęchlizną, okna zamurowane, ale za to pod szkłem recepcyjnego stolika znów obiecują mi, że tu właśnie znajdę swoją „happy hour”.
Dalej także wszystko dzieje się jak w bajce. Spotykamy natychmiast Polkę — jedyną chyba w Manili. Nieznajomi stają się przyjaciółmi od razu pierwszego wieczoru. Leokadia, Lilka Sas, poślubiona jest Fernando Buffoniemu. Poznali się na Mazurach, mieszkali w Warszawie, a pobrali w Szczecinie na życzenie Nando, który uparł się, żeby w ten sposób „oficjalnie” uznać naszą granicę na Odrze i Nysie, „bo to jest granica pokoju”. Ślub odbył się w 1968 roku, nawet nasza prasa to opisywała, a potem Nando-Włoch zabrał żonę-Polkę na Filipiny. Dwoje dzieci uczą po włosku i po polsku, ubierają czasem w kostiumy sardyńskie, a czasem w krakowskie. Lilka, malarka, ma właśnie wystawę obrazów w Centrum Kultury, cieszącą się dużym powodzeniem. Jest to pierwsza wystawa Europejki w Manili. Finansista Nando pracuje w Banku Rozwoju Azji, mówi po polsku, śpiewa po włosku, śmieje się po filipińsku.
Ten wesoły, rozśpiewany kraj jest krajem dyktatury. Dopiero niedawno zniesiono godzinę policyjną, po Manili co krok spacerują uzbrojeni karabinierzy-policjanci. Prezydent Marcos siłą wprowadza reformy, które zjednują mu sympatię, ale także i przeciwników. Rozpoczął reformę rolną, ale nie objął nią majątków wielkich plantatorów. Prawica się buntuje, młoda burżuazja chce rewolucji... burżuazyjnej. Kto się w tym wszystkim połapie, politykowanie to nie nasza damska sprawa. Ale na wyższych szczeblach budzi się już i w paniach żądza władzy. Piękna żona prezydenta Marcosa, dama bogata z domu i wytworna, zapragnęła wziąć w swoje ręce ster życia społecznego i kulturalnego, a nie jest z tym najlepiej na Filipinach. Została więc ministrem opieki społecznej, rzuciła hasło „zielonej rewolucji”, jest rzeczniczką odszukiwania pamiątek narodowych. Wybudowała wielkie Centrum Kultury. Ogromny, nowoczesny budynek ozdobiony szaleńczą fontanną stoi przy bulwarze Roxasa, alei wiodącej wzdłuż miasta tuż nad morzem, ż południa na północ. Zbudowany z rozmachem, urządzony supernowocześnie, kosztował też nielicho. Ceny biletów 50—100 pesos, choć nie pokrywają kosztów imprez i utrzymania budynku, przekraczają możliwości wielu filipińskich zjadaczy kultury, a w każdym razie większości tych, którzy mieliby na kulturę prawdziwy apetyt. Wytykają więc niektórzy postępowi intelektualiści i artyści pani Imeldzie, że za te pieniądze można było otworzyć prawdziwy teatr, stworzyć własną, rodzimą kinematografię, szkoły artystyczne, poprzeć ambitnych artystów. Z nikłych prób indywidualnych rozdmuchać, wychuchać i scalić narodową twórczość i pokazać ją światu.
Rayach Sulayman Theatre. W starych murach Fortu Santiago trafiamy na próbę odbywającą się w ruinach, pod otwartym niebem. Teatr prowadzi najlepszy dziś chyba filipiński reżyser teatralny i filmowy. Przedstawiamy się i od razu zawieramy przyjaźń. Rodzi się tu narodowy filipiński teatr. Grupa młodych zapaleńców przychodzi wieczorami, po studiach czy po pracy, i próbuje grać. Mają to być sztuki narodowe, własne, ma tu się tworzyć nowa dramaturgia, mają się kształcić nowi aktorzy i nowa publiczność. Ceny biletów 3 — 5 pesos, bardzo tanio. — Dotacje są minimalne, a potrzeba nam 50 tysięcy, wtedy wystarczy na kilka sztuk współczesnych. Uczymy się nie tylko aktorstwa, uczymy się własnego kraju, narodowej świadomości — mówi Lino Brocka, kierownik i twórca tego teatru.
Przypadkowe spotkanie z Lilką i Nando, z tą najambitniejszą w Manili grupą teatralną, z najlepszym reżyserem, do których trafiłam od razu pierwszego wieczoru, jakbym znała ludzi i drogę. Czyżby dobra wróżba ze Srebrnego Pawilonu dotrzymała już swych obietnic? Czy jednak zaprowadzi mnie do tajemniczych magów, do których dostać się nie tak łatwo? Setki pacjentów, zapisy na określone dni, a ja nie wiem, jak ich znaleźć.
Już następnego ranka dzwonię do żelaznej furtki drżąca, niepewna przed spotkaniem z Chrystusem naszych czasów, nie dość godna, aby przyjąć cud. Wygląda jakiś chłopak, imię Urszuli, poznanej wczoraj pośredniczki między mną a wróżką, otwiera mi bramę. W poczekalni pusto, ciemnawo, czekam w ciszy, aż wychodzi niewysoki, czarny, z okazałym wąsem. Vergilio, jeden z najsłynniejszych. Czy to na pewno on? Mówię, że Urszula, że jutro mamy przyjść razem, ona, Lilka, mój mąż, ale dziś chciałam pomówić z nim sama, bez ludzi, bez pośpiechu, czy mogę...
Uśmiecha się, siadamy. Jest naturalny, przyjazny, wyciąga ręce nad moimi, pyta, czy czuję igiełki, wibracje? Nie czuję, więc mówię, że nie, on wciąż trzyma wyciągnięte ręce, rozmawiamy.
— Emotional problems — kiwa głową — many problems?
— Oczywiście, któż ich nie ma — odpowiadam. — Jego ręce wciąż błądzą ponad moimi, wokół moich.
— You have magnetic hands — mówi wreszcie. — Możesz zostać healerem, mogę cię uczyć, czy chcesz? — Zatkało mnie z wrażenia. Teraz dopiero poczułam tysiące iskier w palcach i siłę zdolną nawet jego, maga, uzdrowić.
— Chcę — odpowiadam zdecydowana na wszystko.
— Musisz zostać parę tygodni.
— Mogę zostać tylko parę dni.
— Dobre i parę dni — uśmiecha się przyjaźnie, dobrotliwie, udziela mi paru rad, jest inteligentny, spokojny. — Jutro jest dzień operacji — umawia mnie. — Przyjdziesz, popatrzysz, pomożesz.
Mój mąż całą godzinę czekał cierpliwie na skwerku. Aura Filipin nawet jego uczyniła bardziej wyrozumiałym na fanaberie żony.
Zagubieni na dalekim przedmieściu nie wiemy, jak dostać się do Saint Mary Centre, ale oto zatrzymuje się przed nami czarna limuzyna (wróżka działa bez przerwy) i mała filipińska dama odziana bogato w złote pierścionki pyta, dokąd nas podwieźć... W Mary Centre dziś właśnie jest dzień przyjęć, operuje tam kilku mniej słynnych faith healerów. (Uzdrowiciele wiarą to oficjalna tu nazwa dla tego typu leczenia, czyli jest to taka Spółdzielnia Cudotwórców). Lawiruję trochę z odpowiedzią, podaję ulicę, ale dama i tak już wie do kogo, jest stałą klientką tutejszych healerów, zresztą po cóż innego włóczyliby się po tych okolicach biali ,,Americanos”?
Przedstawiam się cudotwórcom jako dziennikarka, mówię, że chcę o nich napisać. Przyjmują to chętnie, częstują kawą, siadamy przy długim stole. W dalszych partiach dużego pomieszczenia cztery leżanki do zabiegów, na ścianie święte obrazy, napisy, na środku donation-box, czyli skrzynka dobrowolnych datków. Polska, tak, wiedzą, gdzie to jest, była tu u nich niedawno dziewczynka z Polski, Beata; nie, adresu nie znają, miała operację, guz mózgu, przedtem była u innych uzdrawiaczy, ale nie pomogli, dopiero u nich została uleczona. Bóg tak chciał. Źle o konkurencji pod tak wysokim patronatem, to mi się nie bardzo podoba, ale wszystko tu dzieje się pod protektoratem Najwyższego. Manuel-kaznodzieja duchowo przygotowuje chorych do operacji. Operują Mr E. Lugue, Mr Miranda i Aurora, cudownie uleczona z raka łaską Boga po to, aby została healerem. Tak zresztą rozpoczął uzdrawianie każdy z nich po cudownym uleczeniu. Dotknęła ich ręka Boga i teraz są tylko jej narzędziem. Nastawiam reporterski magnetofon, mam tylko kasetę z piosenkami Andrzeja Dąbrowskiego i na niej nagrywam rozmowę:
— Skoro leczy sam Chrystus, czy wobec tego healer musi znać chorobę?
— Not necessary. Niekoniecznie. Bóg zna chorobę, a cała siła jest w nas samych. To Duch Boży, możemy go utracić, gdy zapanują nad nami ludzkie słabości, egoizm, zachłanność, złość... Za najlepszego z healerów uważamy Lugue’a. Ma 44 lata, uzdrawia od dziesięciu lat, za chwilę będzie właśnie operował.
Pacjenci już się schodzą, czekają na ławkach, spacerują w pobliskim ogródku. Dzieje się to wszystko tak normalnie... wierzyć mi się nie chce, że za chwilę mam być świadkiem czegoś, co przekracza granice rozumienia.
— Czy naprawdę będzie pan robił operację?
— Tak.
— Bez noża, bez krwi?
— Tak. Mogę i bez krwi. Ale jeśli pacjent nie dość wierzy, lepiej jest z krwią.
— A jeżeli bardzo wierzy?
— Wystarczy nawet sam masaż magnetyczny.
— Jak pan to robi? Jak można to wytłumaczyć?
— Healer nie może wytłumaczyć, on to czuje. Kiedy będę w transie w czasie operacji, proszę mnie spytać. Wtedy powiem, wtedy to rozumiem.
— Czy trudno znaleźć się w transie?
— To bardzo łatwe. Jestem tylko instrumentem.
— Dlaczego zaczął pan leczyć?
— Bo cierpiałem. Wyleczono mnie. Poczułem siłę, coś silniejszego ode mnie. I sam zacząłem leczyć.
Przekładam kasetę na drugą stronę. „Silniejsza od nas... pamięć ta...” śpiewa Dąbrowski, jakby wtórując słowom maga, ale odbieram jego głosowi życie w eterze Filipin, a w zamian na taśmie zaczyna się utrwalać śpiew-modlitwa, śpiew-błaganie. Na dwa głosy, harmonicznie i łzawo śpiewają wszyscy, magowie i pacjenci, i ja także wyciągam cienko ich pieśń modlitewną, podobną do naszych i do innych jękliwych, błagalnych pieśni świata. Pieśń cichnie, Manuel zaczyna kazanie.
— Czym jest człowiek? Powołałeś go, żyjącą duszę, tchnąłeś w nią światło, kazałeś żyć. A teraz czemu, kochający Boże, uczyniłeś to ze mną? Boże, jestem chory. Uzdrów mnie. I Bóg widzi, że coś w człowieku jest źle, że się zagubił w sprawach świata. I mówi nam — ulecz swoją duszę, a ja uzdrowię ciało, porzuć egoizm, a dobro promieniować zacznie na ciebie całego, módl się za innych, módl się za pokój na świecie...
Kaznodzieja mówi coraz podnioślej, przechodząc do tematów ogólniejszych. Nie starczy mi taśmy, aby nagrać operacje, wyłączam więc magnetofon cichym pstryknięciem, ale Manuel natychmiast to zauważa, traci krasomówcze napięcie, kończy melodyjnie frazę i kazanie. Lugue siedzi w kącie w skupieniu. Jeszcze krótki śpiew i pacjenci układają się na czterech łóżkach. Lugue nie myje się do operacji, na ręku ma duży zegarek, rękawy koszuli podciągnięte wysoko nad łokcie, Miranda, który ma rękawy zupełnie krótkie, podaje mu maleńką watkę i trochę wody w plastykowej miseczce. Lugue przemywa tym ciało leżącej kobiety, odkłada watkę i zwyczajnie, jakby nigdy nic, wgłębia się palcami w jej ciało nad piersią z o wiele mniejszym wysiłkiem, niż gdyby próbował bez noża rozerwać i wypatroszyć martwą kurę. Jedna ręka zostaje w ciele, druga znowu sięga po watkę, na watce pojawia się krew, różowa, rozwodniona, znowu obie ręce gmerają w piersi kobiety, coś tam widać, jakieś mięso, krwawe tkanki, Lugue coś z stamtąd wybiera, wyjmuje, wyrzuca, przegładza ręką, watą, na ciele lekkie zaczerwienienie, blizny nie ma. Chora wstaje, dziękuje, wszystko trwa parę minut.
Zrobił jeszcze kilka takich operacji, wnikając palcami w szyję i w brzuch; wetknął młodej kobiecie pół palca między gałkę oczną a powiekę, obwiódł tym palcem oko, jakby obmywając je z nieczystości, kobieta nie drgnęła, nie skrzywiła się, nie okazała bólu. Pacjenci kolejno wstawali i wrzucali do skrzynki swoje drobne pesos.
Chrystus i Matka Boska migdałowymi, hinduskimi oczyma patrzyli na nich ze ściany manilskiej uzdrawialni. Mój mąż stał obok cicho i nie zabierał głosu. Jego obecność przywróciła mi poczucie rzeczywistości. Pacjenci już odchodzili, słuchając ostatnich poleceń lekarskich. Lugue uśmiechał się.
— Jak pan to robi? — powtórzyłam moje pytanie.
— To proste. Trzeba tylko być w transie. A teraz... nie umiem już tego wytłumaczyć.
— Jedyny, który robi cięcie z „odległości”, to Blanche — powiedziała moja nowa przyjaciółka, Urszula. — Jeśli chcesz to zobaczyć, musisz jechać jutro o czwartej rano. Operuje od czwartej trzydzieści do dziesiątej.
Była już druga w nocy. Przyjęcie u Lilki i Fernanda w pełnym biegu. Goście przeszli do ogródka. Kolorowe kwiaty, cykady, lampiony. Przyjęcie było dla nas, nie wypadało wychodzić.
— Daj mi adres — powiedziałam zdecydowanie. — Cuda nie zdarzają się leniwym, warto nie przespać nocy.
Adres brzmiał dość niejasno, taksówkarz spytany, czy wie, gdzie to jest, powiedział „Yes maam” (oni nigdy nie mówią „nie”). Jeździł, jeździł, aż spotkaliśmy policjantów. Stało dwóch z karabinami. Pogadali i wreszcie młodszy wsiadł do taksówki. Starszy zapisał numer.
— Zaprowadzę was — oświadczył młodszy. — Do kogo jedziecie? Odpowiedziałam wymijająco, ale spytał wprost, czy do Blanche’a. — Niech pan z nami nie idzie — prosiłam. — Blanche się przestraszy, może być zły i wszystko na nic.
Uśmiechnął się, poprawił karabin i wszedł wąskim korytarzem do niskiego domku.
Spora izba, a w niej jakby mała kapliczka. Policjant przeżegnał się. Spoza stojącego za balustradką, w części „ołtarzowej” stołu podniósł się mężczyzna potężny, czarny, uśmiechnięty i szedł do nas między pustymi ławkami. Zasuszona, siwa kobieta rodowitą angielszczyzną rozpoczęła powitanie. Co nas przywiodło, skąd, na co cierpimy. Wszystko da się uleczyć, trzeba tylko wierzyć.
— Ja nie jestem chora — odpowiedziałam tak, jak nauczyła mnie Urszula. — Chciałam tylko zobaczyć. Słyszałam, że Blanche może wszystko... potem przyprowadzę dużo, dużo przyjaciół...
— Tak, Blanche może wszystko — zapaliła się. — Pomagam mu już od wielu miesięcy, widziałam tysiące operacji, to jest cudowne. Przyjechałam tu z Anglii i zostałam. Niestety, w tej chwili nie ma już chorych, zaczął operować o czwartej, a teraz jest po siódmej. Zrobił dziś ze sto operacji, jak ktoś przyjdzie, to zobaczycie...
Usiedliśmy na ławce. Blanche znowu za stołem. Angielka snuła opowieści, a policjant czekał wyraźnie na napiwek. Wszedł pacjent.
— Chodźcie — kiwnął na nas Blanche i zaprowadził do wąskiego pokoiku w głębi. Jedna tylko leżanka ustawiona w poprzek, dwie szafki apteczne, krzesło, kubełek. Mężczyzna miał coś z nosem: polip? Blanche wziął dwie zapałki, owinął watą, wsadził mu do nosa, pogrzebał i wyjął trochę czegoś żółtego.
— Look — pokazał mi to i wyrzucił.
— Mhm — stęknęłam niby z podziwem, ale po tym, co już widziałam, wydawało mi się to zbyt ubogie.
Wróciliśmy na swoje miejsca. My na ławkę, on za stół, twarzą do nas; rozłożył gazetę i zaczął czytać. Angielka także przestała się nami interesować.
Jakaś chora krzywo pokuśtykała pod sam „ołtarz”, uklękła na klęczniku, a Angielka zaczęła masować jej plecy. „Masaż magnetyczny jest najważniejszą metodą leczenia” — przypomniały mi się słowa Manuela i Vergilia. Masaż trwał długo.
Sytuacja stawała się beznadziejna. Weszło dwóch czy trzech pacjentów, ale Blanche już nie zapraszał nas do środka, lekceważył nas wyraźnie. Angielka napomknęła, że nie zawsze lubi robić zabiegi „na pokaz”. O dziewiątej mieliśmy być u Vergilia.
— Jedźmy już — zniecierpliwił się mój mąż.
— Muszę to jednak zobaczyć — pomyślałam i zdecydowanie podeszłam aż za biały stół.
— Właściwie to ja mam tarczycę do zoperowania — wygięłam szyję w kierunku Blanche’a — ale boję się, chciałam najpierw zobaczyć.
Sposób był dobry. Blanche ożywił się, twarz mu się znów rozjaśniła, szczęśliwy spoglądał na moją tarczycę.
— Tak, tak, to trzeba wyciąć, to się rozrasta wewnątrz tkanek, zaraz to zrobimy...
— Nie, no nie zaraz — byłam naprawdę przestraszona, ale oboje z Angielką już prowadzili mnie do małego pokoiku.
— Zwariowałaś — mąż chwycił mnie za rękę, ale szedł za mną. Kiedy kładłam się na niezbyt świeżym prześcieradle, serce waliło mi jak na jawie, a nie w środku cudu. Mąż stanął w nogach, Blanche przesunął ręką po szyi, uczułam lekkie draśnięcie.
— Now look — powiedział Blanche do męża.
— Mhm — mruknął mąż, tak jak ja wcześniej, ale brzmiało to dość dziwnie. Poczułam pieczenie, jakby przetarcie spirytusem, ugniatanie, coraz mocniej, gorąco, znowu ucisk, długo, wreszcie trzask, jakby rozdarcie skóry...
— Czy to, co on robi, to cię boli? — głos męża był napięty patrzeniem i strachem.
— Nie, to ucisk, ale do wytrzymania. — Oddychałam głęboko. Tylko przeczekać, przecież on stoi, patrzy, nie da mi zrobić nic złego. Te wszystkie operacje, które widziałam, też trwały krótko. Wszyscy potem wstawali. Nie będę miała tarczycy. Po raz pierwszy dotarła do mnie radość, że pokażę to w Warszawie wszystkim niedowiarkom.
— Rób zdjęcia — odezwała się teraz we mnie żurnalistka.
— Nie mogę, zacięło się — usłyszałam głos męża.
— Zamurowało go — pomyślałam z satysfakcją.
Ucisk zelżał, otworzyłam oczy.
— Gotowe — powiedział Blanche i pokazał mały flaczek. Wyrzucił go do kubełka. — Można wstać.
Wstałam. Patrzyli na mnie jak święci na grzesznika, który doznał łaski. Szczęście parowało także ze mnie.
— Nie mam już guza? — pytałam wierząc, nie wierząc.
— Nie, już nie ma. — Blanche jaśniał dobrocią, Angielka słodyczą, mąż też się uśmiechał.
— Rób zdjęcia, przynajmniej teraz — nawet w tym momencie myślałam o interesach, ale aparat wysunął się z rąk męża i łomotnął pod naszymi nogami.
— Popsuł się — stwierdził mąż i wiedziałam, że jest zły.
— Niech Blanche naprawi, co to dla niego operacja na rzeczy martwej... — przemknęło mi przez bluźnierczą myśl.
— Nie trzeba się denerwować. Tak widocznie musiało być — łagodnie wyjaśniała Angielka. — Przyjeżdżają różni dziennikarze z całego świata podglądać, fotografować i często im się to zdarza... upuszczają aparaty...
— Co mi tam aparat! — zaśpiewało mi w środku pozbawionym tarczycy. — Pięć, dziesięć aparatów można mieć w życiu...
— Blanche ma dużą rodzinę, pomaga chorym, trzeba płacić za elektryczność, mieszkanie... — mówiła cierpliwie Angielka.
— Zapłać mu za tę operację — mój mąż zawsze jest konkretny.
Blanche gdzieś zniknął. Wetknęłam Angielce 50 pesos. Miejscowi płacą różnie — 1, 5, 10. Amerykanie dużo więcej.
Wyszliśmy na ulicę, świeciło słońce. Nie było już policjanta ani taksówek, ale nie było i guza na tarczycy. Nie dokuczał ani upał, ani kurz, wesoło trąbiły cyrkowe minibusiki-jeepy wymalowane na kolorowo, motoriksze w czerwieni i zlocie, na straganach piętrzyły się ananasy, banany, wokół radosny świat uśmiechniętych, ufnych ludzi.
— Oczywiście to nie była żadna operacja — powiedział mąż kategorycznie po chwili milczenia. I w tym momencie wszystkie kolory zbladły! — A było to tak: kiedy się położyłaś, wziął moją rękę w swoją, o tak, i trzepnął nią w powietrzu, trzydzieści centymetrów nad twoją szyją. Powiedział „look”, a na szyi pojawiła się krwawa kreska. Położył na to jakiś brudny pieniążek, watkę, chyba ze spirytusem, przetarł, podpalił i postawił na to bańkę. Bańka wciągnęła tę twoją tarczycę i wypełniła się trochę krwią. Wyglądało to dość okropnie. Jeździł tą bańką i jeździł, bałem się, że ci coś tam uszkodzi, zakrył rękami, wsunął w skórę palce, pogmerał, wyciągnął to, co widziałaś, przylepił ci watkę do miejsca przecięcia, przegładził i dalej wiesz... Czy to cię teraz boli? — zaniepokoił się. — To wszystko było strasznie brudne.
Zaczęło mnie szczypać bardziej niż przedtem. Ścięgna szyi bolały, zaczęłam sprawdzać ręką, gdzie boli. Ręka, jak opatrunek na ranie, została już na szyi. Bolało, rosło, tarczyca wracała na swoje miejsce.
— Nie powinieneś mi był tego mówić — krzyknęłam z nagłą pretensją. — Zepsułeś wszystko to, nad czym on się tak napracował po to, żebym ja wyrzuciła ze swojego myślenia ten przyczajony guz, żeby wszystko zaczęło funkcjonować jak należy!
Szłam rozżalona, płacząc za utraconą radością, trzymałam się za szyję, szyja bolała, ślad szczypał, może być z tego zakażenie — myślałam. Ale nie to jest najważniejsze... Oszukał mnie, oszukał! — szlochało teraz we mnie. Na chwilę udało mi się komuś uwierzyć, przeżyć szczęście, a teraz znowu strach, czarno, czarno i szaro. Nie ma cudów na świecie.
Na dziewiątą byłam umówiona z Vergiliem. Miał także chęć wyciąć mi tę tarczycę. Jak ja mu to powiem? Narastało we mnie teraz drugie zmartwienie. Zawiodłam zaufanie. Wiązała nas już jakaś nić przyjaźni, tymczasem poszłam do innego. W końcu i wśród cudotwórców mogą być zawodowe ambicje i zawiść.
Taksówka dowiozła nas na ulicę Lanka. Szczelnie zapięłam kołnierzyk pod szyją, aby zakryć ślad, ale Vergilio nie byłby magiem, gdyby nie widział przez byle kołnierzyki.
— Jutro wyjeżdżam, przyszłam się pożegnać — powiedziałam zmieszana i nie na temat. Patrzył na mnie i uśmiechał się.
— Pobędziesz jeszcze przy operacjach? spytał. — Chodź.
Trzymałam za stopy Filipińczyka z szyją rozsadzoną wolem. Vergilio wielkodusznie dopuścił mnie do pracy, aby zaznaczyć, że nie ma do mnie żalu. Wytnij mu to wole — prosiłam w myśli. — Niech zobaczę, że znika. Tobie chcę wierzyć, pozwól mi znów uwierzyć.
Nie zrobił tego. Masażem magnetycznym usuwał ból, pytał się, czy już lepiej. Filipińczyk pokiwał głową i wysunął szarawe nogi spod moich rąk.
— Przetnij mi rękę — poprosiłam Vergilia. — Robiłeś to, czytałam, przetnij mi rękę.
— Nie — odpowiedział — nie zrobię tego.
— Dlaczego?
— Bo robię to, żeby leczyć, a nie pokazywać sztuczki.
— On tego nie mógł zrobić — powiedziała mi wczoraj także Urszula i uśmiechnęła się dziwnie. — Robimy operacje tylko wtedy, kiedy pacjentom to jest potrzebne. Ważniejszy jest masaż magnetyczny i wiara.
Vergilio znów wsadzał palce w brzuch jakiegoś pacjenta. Wpatrywałam się w te jego cienkie, zręczne, drżące palce. Miseczka z wodą, biała watka, pojawia się krew. Patrzę nieufnie jak na sztukmistrza. Gdzie jest prawda, gdzie kuglarski trik? Odciągnęłam Urszulę na bok.
— Wytłumacz mu, że to stało się przypadkiem. Nie mogę przecież wyciąć po raz drugi — mówię jej o operacji i wstyd mi przyznać się do zwątpienia, chociaż... dotykam szyi... może trochę jeszcze zostało...
— Zobaczysz za parę tygodni — uśmiecha się Urszula pewnie, jakby miała dar jasnowidzenia — to musi jeszcze trochę potrwać, aż zupełnie zniknie, ale zobaczysz...
Potem, już w Indiach, któregoś dnia mąż popatrzył na mnie i powiedział dziwnie się uśmiechając:
— Wiesz, tej tarczycy prawie już nie ma — może on naprawdę ci to wyjął...
Do Kalkuty zaprosił nas Mrimal Sen, jeden z najlepszych reżyserów filmowych Indii, jeszcze na festiwalu w Moskwie.
I oto idziemy przez nie kończące się korytarze hotelu „Great Eastern”. Zasunięte żaluzje, pozwijane chodniki, rzeźbione ściany. Prowadzi nas trzech zawiniętych w białe szmaty portierów, bajka z tysiąca i jednej nocy pachnie pleśnią i tajemnicą, a cicho jest tak, jakby poza nami nikt tu nie mieszkał. Zgrzyt klucza, otwarcie drzwi, ciemna żarówka, pozasuwane kotary, kurz, zaduch. — Zmienimy pokój — powiedział Hindus i brzęknął kluczami.
Znowu wędrówka przez długie korytarze, piętra, windy, krużganki i — pokój niewiele lepszy. Nareszcie kąpiel. — Au! — krzyknęłam. W wannie karaluch wielkości skowronka. Hindus, przyniósł herbatę, brudną, że wypić nie sposób. Dobrze, że wzięłam grzałkę, ale musiałam wymyć najpierw zbrązowiałe wnętrze filiżanki.
Nazajutrz zwiedzamy miasto, które jest symbolem nędzy. W Kalkucie mieszka się wszędzie — w olbrzymich rurach kanalizacyjnych, budkach z blachy, pudełek, liści i szmat, albo w wielkich kamienicach z ozdobnymi fasadami, pełnymi kolumienek i krużganków.
Jedziemy do świątyni za miastem na wieczorne nabożeństwo. Przede mną Ganges, szeroki jak jezioro, i most, z którego po raz pierwszy spojrzałam na rzekę życia i śmierci. Wreszcie świątynia i dziwne nabożeństwo ze świecami i pióropuszami. Ludzie siedzący na chodnikach, osobno mężczyźni, osobno kobiety z dziećmi. Dla mnie — tajemnicze, egzotyczne przedstawienie, dla nich — normalna, niedzielna msza.
Następnego dnia dzwonimy do znajomych Jurka, jedynych Polaków w Madrasie, państwa Łuszczewskich, dowiedzieć się, czy tam jeszcze mieszkają. — Jesteśmy, przyjeżdżajcie natychmiast.
Hotel „Silver Sands” w Madrasie należy do ekskluzywnych. Zbudowano go tanim kosztem, ale ze smakiem i wyczuciem egzotyki: chaty na palach rozsiane wśród wydm rozległej plaży. Wchodzi się po drabinie na drewniany balkonik, wewnątrz apartament wygodny i w dobrym stylu. Moskitiera, łazienka, bieżąca woda i lodówka.
Właściciel, gruby, potężny Hindus, obyty z Europą i biznesem, wita nas po angielsku, ale hinduskim zwyczajem znaczy nam czoła proszkiem sandałowym.
Kolację jemy na plaży, pod dachem z trzciny. Ocean Indyjski huczy prawie pod stopami.
— Polacy często tu przyjeżdżają — mówi nasz gospodarz — odnajmuję Orbisowi te pawilony w sezonie jesienno-zimowym.
Noc nad oceanem, rano kąpiel w oceanie. — Nie ma rekinów — zapewnia hotelarz.
Na plaży zjawia się zaklinacz wężów. Cuda na użytek turystów. Mała, kieszonkowa kobra tańczy niezbyt rytmicznie przy dźwiękach piszczałki. Hindus poszerza swój repertuar, zaczyna wypluwać z siebie kule: małe, większe, wreszcie wielkości jajka — jedna, druga, dziesiąta — jak to robi, nie wiem, wygląda, jakby zjawiały się znikąd. W książce o wielkim Sai Babie piszą, że udaje mu się zmaterializować jedną taką kulę ze szlachetnego kamienia. Ten plażowy magik bez trudu wypluł już kilkanaście — leżą na brudnej szmacie pod jego nogami. Amerykanie cmokają z zachwytu, wyręczając nas w dewizowych datkach za pokaz.
Przyjeżdżają państwo Łuszczewscy. Omawiamy możliwość wyjazdu do Auroville, które jest celem mojej tu podróży. Postać Matki i utopijne miasto przyszłości od dawna zaprzątają moją wyobraźnię. Rok temu zmusiłam mego męża, aby odwiedził Auroville podczas swego pobytu w Indiach. Jego relacje nie były zbyt entuzjastyczne.
— To nie jest tak, jak to sobie wyobrażasz — mówił. — Auroville to nie żadne święte miasto. Tam nie ma nic. Parę domów, parę chat czy bungalowów. To wszystko stanęło w miejscu, brak im środków materialnych, a może brak im ducha, odkąd Matka umarła... Mój mąż mówiący o „duchu” wydał mi się prawie cudem nawrócenia.
Matka „opuściła swe ciało”, jak tu mówią, półtora roku temu, w wieku lat dziewięćdziesięciu dwóch, w pełni sprawności i przytomności umysłu. Historia jej i Sri Aurobindo należy do najniezwyklejszych. Nam, ludziom — w stosunku do ich wierzeń — świeckim, wydaje się ona wspaniałym romansem duchów, poezją splątaną z realiami życia.
Aurobindo — mędrzec, poeta, rewolucjonista, dziennikarz, społecznik, joga. Człowiek światły i cywilizowany, władający językami, kształcony w Anglii.
Matka — Francuzka, od dzieciństwa związana z mistyką, autorka książki „Modlitwy i medytacje”, żona filozofa i pisarza, Pawła Richarda.
Spotkaniu tych dwojga musiało towarzyszyć wzajemne zachwycenie. Kroniki o tym milczą. Ale z czego, jeśli nie z wielkiej przyjaźni, a może i miłości, nawiązała się między nimi współpraca i niezwykła harmonia myśli, które przyniosły w efekcie fenomen społeczno-duchowy.
Jogą integralną nazwał Aurobindo swoją ideę polegającą na integracji pracy duchowej i pracy związanej ściśle z życiem materialnym. Mistyka połączona z gospodarnością. Wewnętrznym wysiłkiem trzeba przekształcić nie tylko duszę, ale i świat materialny. Przez sport i gimnastykę dopomóc w opanowaniu ciała. Joga integralna sumuje czyn, poznanie, miłość i medytację.
Aszramy rozrzucone licznie po całych Indiach w większości mają charakter medytacyjny i podporządkowane są swym mistrzom — guru. W przeciwieństwie do mistycyzmu innych aszramów Aurobindo głosił filozofię czynu i postępu społecznego. W tym kraju przeogromnych potrzeb powstaje miejsce dość zasobne i gospodarne. Dzieci chodzą do szkoły czysto i jednakowo ubrane, jest biblioteka, pracownie, uczelnie, własne warsztaty, fabryka papieru.
W drodze do Auroville mijamy Pondichery. Leży ono nad Zatoką Bengalską w stanie Tamil Nadu. Do roku 1954 była tu kolonia francuska. Pozostałości kultury francuskiej, a także łagodniejszy klimat i żyźniejsza ziemia odróżniają Tamil Nadu od innych krajów Indii. Wyższa jest tu kultura gospodarowania. Pondichery to miasteczko czyste i jasne. Znajdujący się tu aszram nie jest zamkniętym terenem. Rozprzestrzenił się po mieście domami i warsztatami. Co jakiś czas nowe budynki, nowi ludzie włączają się w społeczność aszramu.
Po Pondichery snuje się dużo turystów, ale są to turyści specjalnego rodzaju. Przeważnie młodzi, chodzący samotnie, z węzełkiem na plecach. Przyjeżdżają z drugiego końca świata, żeby tu odnaleźć siebie.
Aszram dysponuje pokojami dla gości. Są bardzo tanie. Utrzymanie kosztuje także niewiele. Ceny są zróżnicowane, nie liczy się jednak na zyski. Tu tkwi chyba jeden z problemów: lekceważenie pieniądza z jednej strony, a z drugiej — niemożność funkcjonowania bez pieniędzy. Dotacje nie są rozwiązaniem na dłuższą metę. Przy programowej bezinteresowności i koniecznościach inwestycyjnych trudno o samowystarczalność.
Rozklekotanym samochodem, wyboistą drogą wjeżdżamy wreszcie do Auroville. Rozglądam się po pustej przestrzeni. Łąki, trawa, trochę roślinności. Kilka niewielkich budynków o niecodziennych kształtach dość nieswojo wygląda na tym pustkowiu. Śpiew dziwny, monotonny, o niezwykłej melodii dobiega z wnętrza samotnego pawilonu.
— To sala teatralna i muzyczna — informuje przewodnik. — Nie, nie trzeba im przeszkadzać — zatrzymuje mnie. Oglądamy więc tylko niewielki amfiteatr i jedziemy dalej, na miejsce budowy Matrimandir. Ma to być centrum Auroville, miejsce medytacji, ciszy i spokoju. Ogromna kula jaśniejąca blaskami zwierciadeł, otoczona ogrodami — taki ma być pomnik, który aurovillanie stawiają swemu miastu.