39,00 zł
Dzika i egzotyczna Azja Środkowa widziana oczami wielkiego dziewiętnastowiecznego podróżnika Bronisława Grąbczewskiego
Generałowi Bronisławowi Grąbczewskiemu – polskiemu odkrywcy, topografowi, etnografowi w służbie rosyjskiego cara – nauka wiele zawdzięcza. Dzięki swoim podróżom i misjom, a także uczestnictwu w Wielkiej Grze w Azji Środkowej, przyczynił się poznania tego fascynującego regionu. Za dokonania był wielokrotnie nagradzany, między innymi złotym medalem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Ten wnikliwy obserwator i globtroter, łączący pasję badacza ze służbą szpiegowską, zgromadził w swoich książkach relacje z licznych wypraw i niezwykłych przygód. Jako doskonały znawca kultur i języków ludów Azji, z którymi obcował i bratał się na co dzień, z pieczołowitością opisał ich zwyczaje i obyczaje. Z biegiem czasu zapiski Grąbczewskiego stały się bezcennym źródłem informacji o tym, jak dawniej podróżowano i odkrywano nieznane wówczas zakątki świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 274
Podróżując po Kaszgarii, prowincji zachodnich Chin, po raz pierwszy usłyszałem o dzikim i wojowniczym plemieniu Kandżutów, które zamieszkuje wąskie doliny południowych zboczy pasma górskiego Hindukusz i Himalajów, u źródeł Indusu, najpotężniejszej rzeki Azji Południowej.
Było to w mieście Jarkend. Wracałem właśnie z oazy chotańskiej, przebywszy południowo-zachodnią część pustyni Takla Makan, i zatrzymałem się na kilka dni odpoczynku w domu bogatego kupca, uchodźcy z Turkiestanu rosyjskiego, Chasan-Dżan-baja.
Gospodarz mój prowadził handel hurtowy ręcznie robionymi towarami. Sprowadzał je wielkimi partiami ze znanej moskiewskiej fabryki Morozowych i odprzedawał detalicznie drobnym handlarzom, że zaś Jarkend jest ośrodkiem, gdzie zbiegają się drogi z Chin, Kaszmiru i z rozmaitych chanatów pamirskich, więc w kantorze Chasan-Dżan-baja można było spotkać wszelkie typy i przedstawicieli najrozmaitszych narodowości zamieszkujących Azję Środkową.
Znając gruntownie języki tadżycki i tiurkski (dwa najważniejsze języki Azji Środkowej), z wielką ciekawością przysłuchiwałem się prowadzonym tam rozmowom, szczerze podziwiając prostotę stosunków handlowych.
Kantor i jednocześnie salon Chasan-Dżan-baja mieścił się w dużym pokoju. Były tam tylko jedne drzwi, wychodzące wprost na otwarty taras okalający podwórze, i duże, prawie na całą ścianę okno; w drobne ramki okienne, jak wszędzie w Kaszgarii, zamiast szkła wprawiony był gruby, przetłuszczony chiński papier jedwabny, przepuszczający dostateczną ilość światła, lecz koloru żółtawego. W pokoju nie było żadnych mebli: cały był wysłany grubymi matami trzcinowymi (bardan), przykrytymi jeszcze grubszym wojłokiem (kigiz). Na wierzchu leżały dwa wspaniałe dywany (gilom), lekko podwatowane drelichowe kołderki szerokości około 75 centymetrów i gdzieniegdzie rzucone poduszki w kształcie wałków, nabite watą. Ściany – otynkowane błyszczącym, białym alabastrem – miały mnóstwo misternej roboty nisz i półek, w stylu mauretańskim. Przy jednej ze ścian mieściła się duża skrzynia, obita żelazną kolorową blachą, z trzema zamkami, które przy otwieraniu i zamykaniu wydawały głośne, harmonijne dźwięki muzyczne. To kasa, zastępująca nasze ognioodporne, które w Kaszgarii są zupełnie nieznane.
Weranda, przez którą się wchodziło do kantoru, otaczała podwórko, zabudowane ze wszystkich stron. Znajdowały się tam składy towarów. Przy wrotach, wiodących na ozdobione fontanną i kwiatami podwórze, urządzone było pomieszczenie dla służby. Milionowe obroty handlowe Chasan-Dżan-baj księgował osobiście, zapisując wszystko własnoręcznie do defterów (zwitków papieru) ułożonych w niszach i uporządkowanych według krajów, z którymi prowadził interesy. Sekretarz (mirza) zajmował się tylko listami, których przychodziło dość sporo.
Sprzedaż towarów odbywała się wyłącznie za pośrednictwem maklerów (dalal), którzy biegali po mieście i po zajazdach, wyszukiwali kupców i przyprowadzali ich do Chasan-Dżan-baja, otrzymując pewien procent od sprzedaży.
Goście, wchodząc z podwórza na werandę, zostawiali skórzane kalosze (kausz) przy drzwiach kantoru i wchodzili w miękkich skórzanych butach z takąż podeszwą. Gospodarz wstawał na spotkanie gości i sadzał ich na kołderce pod ścianą. Siadali oni na ziemi, po turecku. Wyciągnąć nogi przed siebie czy tym bardziej położyć się na dywanie byłoby pogwałceniem etykiety. Zaraz po przyjściu gości służący, młody i ładny chłopaczek (bacza), rozpościerał na ziemi przed siedzącymi kawał kolorowego perkalu (dastarchan) i stawiał na nim tackę z pistacjami i rodzynkami oraz miedziany, misternie wykonany czajnik z zaparzoną zieloną herbatą i małą porcelanową filiżankę bez uszka. Gospodarz nalewał sobie mniej niż ćwierć filiżanki herbaty, przepijając powoli do gościa i prowadząc rozmowę o nowinach z kraju, z którego ten przybywał. Potem nalewał więcej niż połowę filiżanki i podawał gościowi. Ten pił także małymi łykami i powoli, przegryzając czasami pistacją lub rodzynkiem. Po wypiciu nalewał taką samą ilość herbaty i podawał maklerowi, ten gospodarzowi i tak dalej, aż wypito wszystko.
Wtedy dopiero przyzwoitość i dobre wychowanie pozwalały przystąpić do omawiania interesów. Próbki towarów były już obejrzane u maklera i gość dobrze wiedział, co kupuje i w jakiej cenie. Chodziło tylko o to, czy właściciel z takich czy innych powodów zgodzi się trochę opuścić. Wtedy następowała najciekawsza część posiedzenia, gdyż odbywała się bez słów, za pomocą znaków.
Niezwykły urok i czar Pamiru Północnego. Pasmo górskie Zulumart
Tamtejsi ludzie nie znają rękawiczek, żeby zatem uchronić ręce od zimna lub palących promieni słońca, noszą ubranie z bardzo długimi rękawami, które zachodzą na ręce, całkowicie je zakrywając. Jadąc konno, trzymają lejce w taki sposób, że rękaw przykrywa nie tylko rękę, lecz i część lejców.
W tym momencie makler siada, oczywiście po turecku, naprzeciwko gospodarza i gościa i najwymowniej stara się obu przekonać: pierwszego o tym, jak trudno jest w dzisiejszych czasach znaleźć dobrego kupca, który by ot tak wyjął gotówkę i od razu zapłacił za towar; drugiego zaś – że dobry towar zawsze był drogi, lecz lepiej wziąć dobry towar, który przysparza klienteli, niż tandetę! Potem wsuwa swą prawą rękę do prawego rękawa gospodarza i chwytając go za palce, przyjętym w handlu sposobem naciskania ich podaje ostateczną cenę, jaką kupiec jego zdaniem zgodzi się zapłacić. Gospodarz w podobny sposób naciska palce maklera, wskazując mu ostateczną cenę, za jaką skłonny jest oddać swój towar. Makler powtarza manewr, wsunąwszy rękę w rękaw kupca, przy czym ciągle ogólnikowo, ale bardzo wymownie stara się podkreślić korzyści z tego zakupu.
Ściskanie palców to jednej, to drugiej ręki przez maklera często trwa dobrą godzinę. W tym czasie gospodarz z gościem prowadzą rozmowę o rzeczach obojętnych, zupełnie niezwiązanych z interesującym ich przedmiotem kupna i sprzedaży. Wreszcie albo transakcja dochodzi do skutku i szczegóły omawia się głośno, albo makler i kupiec żegnają się uprzejmie z gospodarzem, wzajemnie życzą sobie pomyślności i rozchodzą się jak dobrzy przyjaciele.
Taki udział maklera w interesach jest konieczny ze względu na zasady wschodniej gościnności, niepozwalającej gospodarzowi odmówić czegokolwiek swojemu gościowi i wymagającej również, aby gość nie prosił o nic, co mogłoby zrobić przykrość gospodarzowi.
Siedząc w kantorze przy oknie na ziemi, wykańczałem zdjęcia topograficzne, przysłuchując się jednocześnie zawsze ciekawym dla mnie rozmowom i często biorąc w nich udział.
W ten sposób poznałem energicznego kupca, Abdułła Mułła-ata-ogry, uchodźcę z Badachszanu. Mieszkając stale w dzielnicy Kuruk-Kul w Jarkendzie, prowadził on rozległy handel z chanatami pamirskimi oraz z chanatami położonymi na południowych zboczach Hindukuszu. Właśnie wrócił z Kandżutu i wybierał się do sąsiadującego z nim Czitralu.
Szczególnie zainteresowały mnie jego opowiadania o Kandżucie i jego władcy, Gazan-Chanie, o wojowniczym ludzie żyjącym tylko z rozbojów i z handlu niewolnikami, mówiącym językiem zupełnie nieznanym i rozpaczliwie broniącym swej niezależności przed Anglikami.
Wypadek zrządził, że przyjechawszy do Kaszgaru, zastałem tam posłów od chana kandżuckiego do kaszgarskiego dao-taja.
Starałem się nawiązać stosunki z poselstwem. Poseł Gulzor-Chan, typowy aryjczyk wysokiego wzrostu, z ogromnym zawojem na głowie, mówił płynnie po tadżycku i trochę po kaszgarsku. Ubrany był w skromny chałat ciemnego koloru, opasany kilkakrotnie długim wełnianym pasem, zza którego wyglądały dwa zakrzywione handżary (sztylety). Duża, zakrzywiona szabla dopełniała uzbrojenia Gulzor-Chana, nadając jego wysmukłej, sprężystej postaci wygląd prawdziwie wojowniczy.
Przy bliższym poznaniu Gulzor-Chan okazał się człowiekiem inteligentnym. Zdawał sobie doskonale sprawę z położenia politycznego, w jakim znalazła się jego ojczyzna. O zaborczej polityce Anglików wyrażał się z największym oburzeniem, stwierdzając, że cały czas powoli zbliżają się oni do Kandżutu, wchłaniając po drodze wszystkie niezależne państwa. W ten sposób upadł wspaniały Kaszmir, w którym maharadża, choć zasiada na tronie praojców, jest właściwie płatnym sługą Anglików, spełniającym bez protestu każde ich życzenie. W Gilgicie przebywa już rezydent angielski.
Sąsiadujący z Kandżutem Nagar, zajmujący znaczną przestrzeń na lewym brzegu rzeki Kandżut, przyjął już protektorat Anglii i rezydent angielski w Gilgicie rządzi tym krajem, mieszając się do najdrobniejszych spraw. U źródeł rzeki Indus pozostał niezależny tylko Kandżut, zaludniony przez wojownicze plemię, umiejętnie wyzyskujące niedostępność swoich wąwozów i dotychczas broniące swojej samodzielności. Lecz z roku na rok nacisk Anglików się zwiększa. W zajętych już chanatach powstają drogi, po których swobodnie przemieszcza się artyleria, i nietrudno przewidzieć, że zbliża się chwila, gdy Anglicy staną u granic Kandżutu i postarają się opanować kraj siłą lub pieniędzmi, sadzając na tron kandżucki któregoś z przekupionych członków rodziny obecnego chana.
Rozumiejąc swe położenie, Gazan-Chan przysłał posłów do Kaszgaru, proponując władzom chińskim, aby przejęły protektorat nad Kandżutem, w nadziei, że z powodu biednej górskiej krainy Anglicy nie zechcą zadzierać z Chinami, on zaś utraci swą niezależność tylko nominalnie. Chińczycy bowiem, oddzieleni od Kandżutu niebotycznym pasmem gór Hindukusz i Himalajów, nie będą mogli mieć bliższego wglądu w zarządzanie krajem, zadowalając się coroczną skromną daniną. Za to jednak zobowiążą się do obrony granic chanatu przed zakusami niebezpiecznego sąsiada.
Jako symbol oddania się pod władzę Chin Gazan-Chan przysłał miecz zrobiony przez płatnerzy z Kandżutu i misternie wykonany woreczek ze skóry miejscowego złocistego węża, a w nim 100 gramów złota, wydobytego z górskich potoków Kandżutu.
Dao-taj Kaszgarii, Chuang-Da-Zen, skwapliwie przyjął propozycję Gazan-Chana, gdyż mógł ją przedstawić władzom centralnym jako niezbity dowód swych zdolności administracyjnych. W oczekiwaniu na odpowiedź z Pekinu, posłowie byli gośćmi miejscowych władz chińskich.
Tuż przed moim odjazdem z Kaszgarii nadeszła odpowiedź: władze centralne w Pekinie przyjęły protektorat nad Kandżutem i rozkazały dao-tajowi posłać do Baltitu, stolicy Kandżutu, urzędnika dla wręczenia podarunków od Bogdy-Chana i zawarcia z Gazan-Chanem odpowiedniego traktatu. Gulzor-Chan serdecznie się ze mną pożegnał, obdarzając mnie na pamiątkę jednym ze swoich handżarów. Był to sztylet oprawny w zwyczajną skórę z rękojeścią z bawolej kości, zrobiony z tak przedziwnej stali, że pięć czy sześć czoch (chińska moneta miedziana) ułożonych w stosie na stole rozcinał tak łatwo, jakby to był chleb lub mięso. Wyrób takiej stali stanowił tajemnicę płatnerzy kandżuckich przechodzącą z ojca na syna i święcie przechowywaną w rodzinach, a kłycze (zakrzywione szable) i handżary kandżuckie uważa się za wyjątkowo cenne we wszystkich chanatach Hindukuszu i Pamiru.
Obdarowawszy Gulzor-Chana, skorzystałem z okazji i przesłałem drobne upominki Gazan-Chanowi wraz listem, w którym winszując mu patriotyzmu, wyraziłem nadzieję, że może kiedyś uda mi się odwiedzić go w Balticie.
Opowiadania Gulzor-Chana o zwyczajach i obyczajach Kandżutów, o ich patriotyzmie i przywiązaniu do nagich, bezpłodnych skał, wśród których się urodzili, tak mnie zaciekawiły, że postanowiłem zrobić wszystko, by zwiedzić ten zupełnie nieznany i niedostępny dla Europejczyków zakątek Azji Środkowej.
Zadanie to nie było łatwe, bo Kandżut leży na południowych zboczach Hindukuszu i u źródeł rzeki Indus, czyli w angielskiej strefie wpływów. Na podróż w tamte strony, chociażby w celach wyłącznie naukowych, trzeba było uzyskać zgodę Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zarządzał nim wówczas sekretarz stanu Giers, zdecydowany zwolennik wszelkich ustępstw wobec Anglii, szczególnie zaś w sferze polityki rosyjskiej w Azji, której nie znał. W najbliższym swym otoczeniu nie miał też nikogo, kto mógłby wyjaśnić mu te kwestie.
Warto podkreślić, że zaborcza polityka Rosji w Azji, jej żywiołowy pochód na wschód był prawie zawsze wynikiem inicjatywy prywatnej, niezgodny z wolą rządu centralnego. Powszechnie wiadomo, że gdy admirał Newelski – który w latach 1850–1852 dowodził eskadrą wysłaną w celu zbadania Cieśniny Tatarskiej – odkrył wspaniałe zatoki, nad którymi obecnie wznosi się Władywostok, zatknął tam flagę rosyjską i ogłosił, że cały kraj został wcielony do Rosji1, ówczesny minister marynarki oddał admirała pod sąd wojenny za nadużycie władzy, flagę zaś kazał zdjąć i aneksję kraju odwołać. Dopiero car Mikołaj I, któremu przedstawiono do rozstrzygnięcia sprawę admirała, zawyrokował, że „raz podniesiona bandera rosyjska opuszczona być nie może”. W ten sposób Rosja otrzymała bez jednego wystrzału niesłychanie bogate prowincje Dalekiego Wschodu, a na nadmorskim bulwarze we Władywostoku wznosi się pomnik Newelskiego z przepięknym widokiem na odkrytą przezeń zatokę i na port, w którym obecnie stoją dziesiątki parostatków z flagami państw całego świata.
Analogiczny przypadek zdarzył się przy opanowaniu drugiej najbogatszej prowincji rosyjskiej, Turkiestanu. Generał Czerniajew, wbrew kategorycznym rozkazom z Petersburga, z bardzo małym oddziałem wojska (około 3000) zdobył obronny Taszkient i przyłączył ogromny obszar silnego wówczas chanatu kokandzkiego do Rosji, za co został zdymisjonowany i przez cały okres panowania Aleksandra II był w niełasce. Mieszkał w Moskwie i utrzymywał się z wydawania gazety. Dopiero za panowania Aleksandra III został znowu powołany do czynnej służby i mianowano go generał-gubernatorem zawojowanego przezeń w 1865 roku Turkiestanu.
Podobnych faktów mógłbym przytoczyć wiele, że przypomnę niespodziewaną bitwę pod Kuszkiem w 1883 roku, w której generał Komarow rozgromił Afgańczyków inspirowanych przez oficerów angielskich: Komarowa natychmiast odwołano, lecz Rosja zajęła Kuszk i w ten sposób umocniła swoją pozycję w odległości dwóch dni marszu od miasta Herat, które uważa się za klucz do Indii.
Chwiejna polityka Rosji wynika z tego, że kierownictwo Ministerstwa Spraw Zagranicznych przez dziesiątki lat spoczywało w niemieckich rękach – Giersów i Lamsdorfów, którzy na interesy Rosji patrzyli z punktu widzenia Niemiec. Zajęci byli sprawami Rosji wyłącznie w Europie i na Bliskim Wschodzie, natomiast jej interesów w Azji, jako mocarstwa przeważnie azjatyckiego, nie uznawali i nie chcieli nic o nich wiedzieć. Każdy przejaw inicjatywy prywatnej w tym kierunku Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwalczało energicznie jako awanturę, szkodzącą spokojnemu przebiegowi spraw politycznych Rosji w Europie.
Dla przykładu, jak trudno było zdobyć odpowiednie pozwolenie oraz jak kierownicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych słabo znali sprawy azjatyckie, a jeszcze mniej się nimi interesowali, przytoczę tu własne doświadczenia.
Mając zamiar zbadać nieznane wówczas źródła rzeki Indus i Kandżut, zwróciłem się najpierw do Petersburskiego Towarzystwa Geograficznego, prosząc o zgodę na tę podróż i o moralne wsparcie. A ponieważ wcześniej przedstawiłem sprawozdanie ze swej podróży po Kaszgarii, które Towarzystwo nagrodziło srebrnym medalem, projekt nowej wyprawy przyjęto z wielkim uznaniem.
Prezesem Towarzystwa Geograficznego był wtedy wielki książę Konstanty (były namiestnik cesarski w Warszawie), a długoletnim wiceprezesem – senator Piotr Siemionow, człowiek nadzwyczaj wykształcony, szlachetny i również zapalony podróżnik, który jeszcze w połowie minionego stulecia jako pierwszy z Europejczyków dotarł w góry Tien-szan oraz zbadał i opisał masywy Chan Tengri. W uznaniu dla prac Siemionowa w dziedzinie geografii cesarz Mikołaj II w ostatnich latach swego panowania do nazwiska Siemionow dołączył tytuł „Tienszański”, podkreślając w ten sposób wybitne zasługi uczonego.
Poparcie Towarzystwa Geograficznego bardzo mi pomogło. Jako zawodowy wojskowy udałem się najpierw do ministra wojny z prośbą o pozwolenie podjęcia wyprawy i udzielenie mi urlopu bezterminowego. Otrzymawszy je, z zastrzeżeniem udzielenia zgody przez ministra spraw zagranicznych, zwróciłem się do ministra Giersa z prośbą o audiencję. I tu poznałem wówczas pogląd ministra na interesy Rosji w Azji.
Giers oświadczył, że nie zna Azji i nie interesuje się nią, gdyż ma na głowie całą Europę, a sprawami Azji zarządza dyrektor departamentu azjatyckiego. Minister był zasadniczo przeciwny wszelkim wyprawom do krajów, gdzie splatają się interesy innych mocarstw, gdyż wyprawy takie zwykle wywołują tarcia, które przekładają się na politykę europejską, co dla Rosji ma kluczowe znaczenie. Z uwagi jednak na list wielkiego księcia Konstantego w tej sprawie minister gotów był zrobić dla mnie wyjątek i zgodzić się na podróż za góry Hindukusz pod warunkiem, że dam słowo honoru, iż będę unikał wszystkiego, co mogłoby wywołać niezadowolenie Anglii. Oznajmił też, że na czas podróży będę zwolniony z czynnej służby do rezerwy oraz że otrzymam odpowiedni wniosek od dyrektora departamentu azjatyckiego, który zarządza sprawami Azji.
Dyrektorem departamentu wówczas był hr. Kapnist, który po rosyjsku nie tylko pisać, lecz i mówić prawie nie umiał. Osobiście go nie znałem. Znał go blisko mój dobry znajomy, hr. Artur Kassini, długoletni konsul generalny w Hamburgu, świeżo mianowany posłem rosyjskim w Chinach.
Hr. Kassini sprawę tę wziął w swe ręce i wiedząc, jak bardzo hr. Kapnist dba o stosunki w świecie, zwrócił się do swojej krewnej, damy dworu cesarzowej, E. F. Lazarewowej, z domu hrabianki Elston-Sumarokównej, księżniczki Jusupównej, z prośbą o omówienie tej sprawy z hr. Kapnistem. Dopiero po otrzymaniu zawiadomienia, że E. F. Lazarewowa widziała się z hr. Kapnistem, pojechaliśmy do niego. Przyjął nas z nadzwyczajną uprzejmością. Sam zaczął od tego, że tyle dobrego słyszał o mnie od swoich znajomych i z góry jest dobrze dla mnie usposobiony. Chciałby jednak się dowiedzieć, co właściwie mnie ciągnie do tych krajów, bo przecież w Kaszmirze mamy swego konsula, który periodycznie przesyła swe sprawozdania, niezawierające nic ciekawego.
Arba — ciężki dwukołowy wóz ciągnięty przez osiołka. Isfajram-saj (Góry Ałajskie)
Zdumiony spojrzałem na hr. Kapnista i, sądząc, że się pomylił, podpowiedziałem mu, że w Kaszgarze mamy konsula. Lecz otrzymawszy odpowiedź: „Taak? Być może, ależ ostatecznie wszystkie te kraje leżą w jednym miejscu”, przekonałem się, że dyrektor departamentu azjatyckiego zupełnie nie orientuje się w geografii Azji i myli Kaszmir, hołdowniczą prowincję Indii angielskich, z Kaszgarem, prowincją chińską. Zamilkłem i więcej żadnych poprawek nie wnosiłem. Po kwadransie rozmowy o sposobach podróżowania w dzikich krajach, nie zaś miejscowościach, które miałem zbadać, hr. Kapnist kazał natychmiast przygotować odpowiednie zawiadomienie do Ministerium Wojny. Następnie wręczył mi je i śmiejąc się, prosił hr. Kassiniego, aby powiedział E. F. Lazarewowej, że dla niej łamie tradycje Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Na szczegółach tych zatrzymałem się nieco dłużej, aby uwydatnić, jak trudno było w owych czasach otrzymać zgodę rządu na daleką podróż, i jak władze, od których to zależało, mało interesowały się zdobyciem pewnych wiadomości o nieznanych krajach leżących na pograniczu Indii. Stosunki te obecnie zupełnie się zmieniły. „Sowiety” od razu się zorientowały, że „bezludne Pamiry”, na których uzyskanie pozwolenia zbadania 33 lat temu musiałem zużyć tyle energii i zabiegów, są najlepszym terenem do agitacji bolszewickiej w na poły niezależnych państwach Indii Północnych. Ustanowiły tam więc aż cztery punkty obserwacyjne, z których propaganda i bibuła komunistyczna dostają się otwartym korytem do Indii i Afganistanu.
Wreszcie po załatwieniu formalności otrzymałem pozwolenie na zwiedzenie Kandżutu. Towarzystwo Geograficzne w Petersburgu wzięło zamierzoną podróż pod swoją opiekę, wypożyczyło mi 2 chronometry, uniwersalny instrument Kerna do określeń astronomicznych, 2 aneroidy i hipsotermometr do barometrycznych określeń wysokości badanych terenów nad poziomem morza, 4 termometry do obserwacji meteorologicznych. Otrzymałem nadto 2000 rubli subsydium Towarzystwa na koszta podróży, a minister dworu cesarskiego, hr. Woroncow–Daszkow, przysłał 100 dukatów z sum cesarzewicza na kupno drobnych podarunków, tak potrzebnych przy podróżach w Azji Środkowej. Pozostałe koszta, niezbędne na sformowanie karawany i opłacenie ludzi, oraz wszelkie inne wydatki w podróży, musiałem pokryć z własnych funduszów.
Po sprawdzeniu przyrządów w Obserwatorium Mikołajewskim w Pułkowie, po kupieniu 2 busoli do zdjęć topograficznych, aparatu fotograficznego, broni, zapasu ładunków i niezbędnego ubrania, dopiero w pierwszych dniach maja 1888 roku mogłem wyjechać z Petersburga do Margelanu, stolicy Fergany, gdzie stale mieszkałem i gdzie miałem ostatecznie utworzyć karawanę.
Ziemie te były zamieszkane przez koczujących Goldów, nominalnie podwładnych Chinom (wszystkie przypisy autora). [wróć]
Tym razem drogę wybrałem na Odessę i dalej statkiem wzdłuż brzegów Morza Czarnego do Batumi, ponieważ w Oreandzie, pod Jałtą na Krymie, mieszkał prezes Towarzystwa Geograficznego, wielki książę Konstanty Mikołajewicz, któremu chciałem złożyć wizytę i podziękować za udzielone mi poparcie. Czułem się w obowiązku uczynić tak i z tego względu, że wielki książę wypadł z łaski i został zesłany do Oreandy przez cesarza Aleksandra III, jako „nieprawomyślny”, prawie natychmiast po zabójstwie cesarza Aleksandra II. Powodem niełaski było podejrzenie, że wielki książę Konstanty wiedział o zamachu na Aleksandra II, dokonanym w Pałacu Zimowym w Petersburgu. Jak wiadomo, w piwnicach Pałacu Zimowego była umieszczona bomba o nadzwyczajnej sile, która miała wysadzić salę jadalną w czasie rodzinnego obiadu, wydawanego z powodu przyjazdu do Petersburga księcia Edynburskiego. (Książę Edynburski był żonaty z jedyną córką Aleksandra II, Marią). Na obiad, oprócz najbliższych członków rodziny cesarza, zaproszeni byli wszyscy wielcy książęta. Z powodu jakichś nieprzewidzianych okoliczności gość spóźnił się o 20 minut i wybuch nastąpił przed rozpoczęciem obiadu. Siła eksplozji była straszna. Zawaliła się nie tylko sala na parterze, pod jadalną – grzebiąc pod gruzami żołnierzy z finlandzkiego pułku lejb-gwardii, którzy w tym dniu trzymali wartę w Pałacu Zimowym – lecz i sala jadalna na pierwszym piętrze, gdzie miał być podawany obiad, na który zebrali się wszyscy zaproszeni oprócz wielkiego księcia Konstantego.
Ten zaś na obiad nie przyjechał i o przyczynie swej nieobecności nie zawiadomił, co w związku z wyznawanymi przez niego bardziej liberalnymi zasadami stało się powodem do plotek. Posądzono go, że nie przybył na obiad dlatego, iż był uprzedzony o zamachu i chciał skorzystać na jego skutkach. Drugą przyczyną niełaski był udział wielkiego księcia Konstantego w opracowaniu konstytucji, którą, jak wiadomo, podpisał Aleksander II akurat w dniu swej śmierci. Aleksander III jej nie ogłosił i panowanie rozpoczął od zesłania swego stryja na Krym.
Przyjechawszy do Odessy i zamówiwszy miejsce na pierwszym statku kursującym wzdłuż brzegów Morza Czarnego do Batumi, przesłałem telegram do adiutanta wielkiego księcia, komandora Ronczewskiego, z zawiadomieniem, że przed odjazdem do Azji chciałbym przedstawić się księciu, o ile to będzie możliwe, w ciągu czterech godzin postoju statku pocztowego w Jałcie. Poprosiłem też o przekazanie odpowiedzi do przystani w Jałcie.
Jechałem na pięknym parowcu „Puszkin” i zwiedzałem po drodze wszystkie godne uwagi miejsca, podziwiając ich osobliwości.
Z Sewastopola, gdzie również wysiadłem na ląd, „Puszkin” wypłynął przed wieczorem i o siódmej rano miał być w Jałcie. Wiedząc, że statek płynie w niewielkiej odległości od brzegów Krymu, o świcie byłem już na pokładzie, aby nacieszyć się wspaniałymi widokami na pasmo Jajły ze szczytem Ajudah (Niedźwiedzia Góra). Rzeczywiście, wiecznie zielone wybrzeże, z mnóstwem willi i wioseczek na tle wspaniałych gór, oświetlonych wschodzącym słońcem, pozostawiły niezatarte wspomnienie.
Nagle z małej zatoki wysunęła się duża motorówka pod banderą wielkiego księcia generała-admirała (pomimo niełaski cesarskiej wielkiemu księciu Konstantemu pozostawiono tytuł generała-admirała floty rosyjskiej, choć faktycznie flotą zarządzał jego bratanek, późniejszy generał-admirał, wielki książę Aleksy), sygnalizując „Puszkinowi”, by się zatrzymał, oficer zaś przez tubę zapytał, czy jestem na statku. Okazało się, że wielki książę Konstanty uprzejmie zaprasza mnie do siebie i nie chcąc, żebym tracił czas na przejazd 12 kilometrów końmi z Jałty do Oreandy, wysłał swą motorówkę z poleceniem zabrania mnie z mijającego Oreandę statku. Byłem w kłopocie, gdyż uniform galowy pozostał w bagażu i miałem go wydobyć dopiero w Jałcie. Adiutant zapewnił mnie jednak, że wielki książę przyjmie mnie prywatnie i pozwala przybyć w takim ubraniu, w jakim będę na statku. Spuszczono schody okrętowe, zszedłem do motorówki i pół godziny później byłem już w Oreandzie. Wielki książę jeszcze nie wyszedł z sypialni, miałem więc czas, aby obejrzeć wspaniały park. Pałac spalił się na krótko przed moim przyjazdem i wielki książę mieszkał w pawilonie myśliwskim, zbudowanym na stromej skale wystającej nad morzem i nazwanej „Orlim Gniazdem”. O pożarze pałacu w Oreandzie słyszałem już w Petersburgu, gdzie w sekrecie opowiadano, że wielki książę, obawiając się rewizji i odnalezienia kompromitujących go dokumentów, umyślnie podpalił swoją ogromną bibliotekę. Ogień zauważono dopiero wtedy, gdy już wydobywał się na zewnątrz, że zaś najbliższa straż była w Jałcie, to zanim przybyła do Oreandy, ogień doszczętnie zniszczył nie tylko bibliotekę, lecz i większą część pałacu.
Wraz z adiutantem wracaliśmy z parku, aby stawić się na ósmą rano do pawilonu, gdy zobaczyłem wielkiego księcia Konstantego spieszącego na nasze spotkanie. Wysoki, szczupły, jak gdyby nieco przygarbiony, przywitał mnie bardzo uprzejmie i zaprosił do siebie na skromne „wiejskie” śniadanie. W toku ożywionej rozmowy poruszał najrozmaitsze tematy, wykazując ogromną erudycję i znajomość spraw rosyjskich w Azji. Podkreślił ogromne zasługi Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego w badaniach prowadzonych w Azji i cieszył się, że dożył chwili, kiedy miały się sprawdzić prorocze słowa jednego z założycieli Towarzystwa, admirała Czichaczewa, iż niedługo nadejdzie czas, gdy rosyjscy podróżnicy odkryją drogę do Indii przez niezbadane pustynie Azji Środkowej. Powiedział, że przypadło mi w udziale zaszczytne posłannictwo: jako pierwszy Europejczyk mam przeciąć Azję Środkową i właśnie od północy przedrzeć się przez Pamir i Hindukusz do źródeł Indusu. Dalej do Indii droga jest już znana i otwarta. Skorzystawszy ze sposobności, że wielki książę wspomniał, iż z powodu pożaru pałacu w Oreandzie musi mieszkać w dwóch małych pokojach pawilonu myśliwskiego, zapytałem, w jaki sposób powstał pożar. Książę odrzekł, że sam winien jest nieszczęściu, które go spotkało, że długo w nocy pracował w swej bibliotece przy otwartym oknie i udał się na spoczynek, nie zgasiwszy lampy i nie zamknąwszy okna. Nad ranem silny podmuch górskiego wiatru musiał przewrócić lampę – nafta się rozlała, zapaliły się papiery i wybuchł pożar, który podsycany przez wiatr tak szybko się rozprzestrzenił, że gdy ludzie się zbudzili, nie można było już własnymi siłami opanować ognia, a straż z Liwadii i z Jałty przybyła dopiero po dwóch godzinach.
Półtoragodzinna audiencja minęła jak jedna chwila. Gdy prosiłem o pozwolenie odjechania do Jałty, gdyż nie chciałbym spóźnić się na statek, który w południe wyruszał w dalszą drogę, wielki książę odesłał mnie swoim powozem – nakazując najpierw zawieźć do Ałupki, abym obejrzał piękny pałac księstwa Woroncowów, i wieźć do Jałty nie szosą, lecz krótszą drogą wprost przez park liwadyjski, którędy przejazd dla publiczności był wzbroniony.
Dalszą drogę odbyłem znanym szlakiem morskim przez Teodozję, Kercz, Anapę i Suchumi do Batumi, skąd koleją zakaukaską przez Tbilisi dotarłem do Baku i przebywszy statkiem w poprzek Morze Kaspijskie, wylądowałem w Uzun-Ada, gdzie rozpoczynała się linia kolei środkowoazjatyckiej1.
Stacja Uzun-Ada stała wśród wysokich barchanów ruchomego piasku, który zasypywał budynki. Kolej funkcjonowała sprawnie tylko do Aszchabadu. Pociągi odchodziły i przychodziły w oznaczonym terminie, miały wagony osobowe i restauracyjne. Za Aszchabadem kolej była w stadium budowy, prowadzonej z nadzwyczajną energią przez generała Mikołaja Annienkowa. Mimo że budowa obejmowała olbrzymią przestrzeń od Aszchabadu do Buchary, Annienkow miesiącami nie wychodził z wagonu, błyskawicznie przenosząc się z miejsca na miejsce i wnikając osobiście we wszelkie drobiazgi budowy – zawsze trafiał tam, gdzie najmniej go oczekiwano. Energia tego człowieka była wprost zdumiewająca, toteż wyćwiczył podwładnych tak, że budowa linii posuwała się średnio o trzy kilometry dziennie pomimo ogromnych trudności, jakie napotykano w terenie, przez który przechodziła linia. Wystarczy wspomnieć o ruchomych piaskach na obszarze kilkuset kilometrów koło Repeteka, które zasypywały tor kolejowy tak, że nie było widać nawet śladu linii, albo też osypywały się spod szyn, tak że te wisiały w powietrzu.
Poza tym ogromnych utrudnieniem był całkowity brak wody, którą trzeba było przywozić z dalekiej Amu-darii w olbrzymich rezerwuarach nie tylko dla normalnego zaopatrywania parowozów, lecz i dla urzędników, ci bowiem mieszkali na stacjach zupełnie pozbawionych wody lub podczas piekielnego upału pracowali na linii. Kiedy budowę doprowadzono do Amu-darii, Annienkowowi przyznano pewne bardzo skromne kredyty na przewiezienie materiału potrzebnego do budowy kolei na prawy brzeg rzeki. Zamiast urządzać promy, Annienkow wybudował czasowy most drewniany, długości przeszło kilometra, przez ogromną rzekę, ze zmiennym poziomem i z piaszczystym dnem. Większość jego współpracowników, nie wyłączając pomocnika księcia Chiłkowa, później długoletniego ministra kolei w Rosji, nazywała ten most wariackim, przepowiadając, że zniesie go pierwsza powódź. Tymczasem most przetrwał dobre 10–15 lat i rozebrano go dopiero wówczas, gdy obok stanął wreszcie most z betonu i żelaza. Prawda, że chwiał się on i skrzypiał, co tak działało na nerwy, że większość podróżnych wysiadała przed mostem i pokonywała go piechotą. Ale stał! Jego chwiejność tak działała na maszynistów, że nawet Annienkow nie mógł zmusić ich do prowadzenia pociągów w jak najwolniejszym tempie: zwykle pociąg wchodził na most bardzo powoli, ale maszynista, ujechawszy połowę drogi, zwiększał szybkość i pędem przejeżdżał na drugą stronę, od czego most trząsł się jak w febrze. Wtedy Annienkow zarządził, żeby na kilka kroków przed parowozem szedł przez most pieszo nadkonduktor, trzymając w ręku zieloną flagę. Maszynista oczywiście nie mógł go zgnieść i musiał dostosować szybkość pociągu do jego kroków.
Z Czardżuju nad Amu-darią do Buchary droga biegnie przez Kara-kul (czarne jezioro), prowincję, skąd pochodzą tak bardzo cenione przez panie karakuły. Nie jestem pewien, czy wiedzą one, w jak barbarzyński sposób otrzymuje się te ładne futerka! Otóż owcę, która ma za kilka dni urodzić, przywiązują do pala i szeroką pałką biją po bokach i krzyżu, póki nieszczęśliwe stworzenie nie poroni małych. Oczywiście wiele owiec nie zdoła tego przeżyć, wtedy je dorzynają.
Ponieważ w podróży, którą miałem rozpocząć, mogłem potrzebować pomocy administracji wschodniej Buchary, zatrzymałem się tam, żeby omówić tę sprawę z rosyjskim agentem politycznym przy emirze Buchary. Był nim Czarykow, późniejszy poseł rosyjski w Konstantynopolu, który dotychczas tam mieszkał. Okazało się, że emir jest drażliwy na punkcie etykiety i że najlepiej będzie prosić o audiencję, a ponieważ dobrze władam językami tadżyckim i tiurkskim, osobiście wyjaśnić swe życzenia.
Agent polityczny zawiadomił zatem diwan-begiego (ministra dworu), który przyjechał nazajutrz poznać się ze mną, dowiedzieć, jaki mam interes, i uprzedzić o tym emira. Audiencja była wyznaczona na szóstą wieczorem tego samego dnia. Emir przysłał po mnie karetę dworską, zaprzężoną w cztery białe konie i powożoną przez woźniców z koni. Pojechałem w otoczeniu konnych i pieszych sarbasów (żołnierzy) bucharskich oraz konnych urzędników ceremoniału dworskiego. Wieziono mnie powoli przez miasto do urdy (pałacu) emira, znajdującej się w środku starego miasta. W owych czasach Nowej Buchary (przy stacji kolei) jeszcze nie było, a więc nie było nowego pałacu emira, domu poselskiego, gdzie się potem zatrzymywali goście dworscy itd. Emir mieszkał w starym zamku obronnym, w którym od setek lat mieszkali jego przodkowie, przerabiając go w miarę swych potrzeb lub upodobań.
W pierwszej bramie stała straż honorowa, która zaprezentowawszy broń, szeroko otworzyła wrota na duże podwórze, otoczone zabudowaniami zajmowanymi kolejno przez wojska, zmieniające się co pewien czas na warcie zamkowej. W drugiej bramie stała straż przyboczna emira, złożona z ludzi najbardziej zaufanych, pod dowództwem udajczijów (adiutantów osobistych) emira. Tam wysiadłem z karety, pieszo przeszedłem przez jeszcze jedno podwórze i już razem z diwan-begim zostałem wprowadzony do pokoju, gdzie oczekiwał kusz-begi-parwanaczy (naczelnik sokolniczych), główny minister i doradca emira. Po przywitaniu i sakramentalnych zapytaniach o zdrowie cesarza i jego rodziny parwanaczy zniknął, zostawiając mnie w towarzystwie diwan-begiego i innych wysokich urzędników. Po chwili wrócił, oznajmiając, że emir (chazreti-dżanob-oli – święty pełnowładca) prosi mnie do siebie.
Przeszedłszy jeszcze dwa pokoje wysłane wspaniałymi dywanami, lecz bez żadnych mebli prócz wąskich kołderek jedwabnych wzdłuż ścian i gdzieniegdzie takichże poduszek w kształcie podłużnych wałków, znalazłem się w sali audiencyjnej.
Była to ogromna sala wysłana jednym olbrzymim dywanem, ze ścianami śnieżnej białości i napisami z Koranu pod sufitem. Pod przeciwległą do wejścia ścianą stał tron na podwyższeniu pod baldachimem. O trzy kroki od tronu, nieco z boku, ustawiono fotel. Na tronie siedział emir, a przy tronie z każdej strony stał jeden udajczij (adiutant). Tu również nie było mebli. Świta, która mnie wprowadziła, zatrzymała się przy drzwiach, złożywszy emirowi ukłon do samej ziemi. Skłoniwszy się, poszedłem ku tronowi. Emir w tej chwili wstał, zszedł po stopniach z tronu, przywitał się ze mną, podając mi rękę i, poprosiwszy, bym usiadł na fotelu, wrócił na tron. Usiedliśmy jednocześnie, a świta stojąca przy drzwiach natychmiast zniknęła. Zostaliśmy w sali sami, tylko po bokach tronu stali, jak dwa posągi, dwaj udajczije w czałmach (białe turbany), w jaskrawych chałatach, szerokich srebrnych pasach i z ciężkimi zakrzywionymi szablami.
Emir Mahomed-Seid-Chan, wysoki, przystojny, czterdziestoletni mężczyzna, trochę zbyt otyły, z cerą matowej białości, ze ślicznymi czarnymi oczyma i czarną brodą, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ubrany był w ciężki kaftan do kostek z aksamitu w jaskrawe kwiaty, zapinany na duże złote guzy wysadzane drogimi kamieniami i obszyty dokoła ciężkim, kutym, złotym galonem. Na ramionach miał galowe rosyjskie szlify generalskie wojska kozaków terskich, do których był zaliczony w randze generała dywizji; opasany był miękkim fantazyjnym pasem ze złotogłowia, podobnym do dawnych pasów polskich; na głowie zgrabnie związany turban z białego tiulu indyjskiego, z wysoką białą kitą przytwierdzoną do turbanu bogatą spinką brylantową. Nogi odziane były w czerwone, aksamitne, miękkie buty z takimiż cholewami, wyszyte perłami. Strój ten uzupełniały dwie gwiazdy brylantowe orderów bucharskich oraz niebieska wstęga Orła Białego i łańcuch orderowy na szyi z gwiazdą brylantową, w której zamiast Orła Białego pośrodku wstawiono półksiężyc na zielonym tle. Był to najwyższy order, jaki dotąd otrzymał emir od dworu rosyjskiego.
Po zapytaniach o zdrowie cesarza i jego rodziny wyłożyłem meritum sprawy, w której przybyłem. Emir chętnie obiecał mi wszelką pomoc ze strony beka Darwazu, najbliższego Pamirowi, lecz nie mógł się powstrzymać od uwagi, w której wyczułem lekką ironię: „Musi pan bardzo kochać naukę, jeżeli narażasz się dla niej na takie niebezpieczeństwa. Wszak władca Kandżutu to herszt bandy zbójeckiej i śmierć może być najmniejszym z nieszczęść, jakie mogą pana tam spotkać”.
Później rozmowa zeszła na inne tory. Emir cieszył się, że pozwolono mu w tym roku pojechać do Kisłowodska na kurację, a potem do Jałty na kąpiele morskie. Następnie dowiedziawszy się, że kilkakrotnie byłem za granicą i znam dobrze wszystkie stolice, z zainteresowaniem rozpytywał o osobliwości każdej z nich i o wzajemne stosunki narodów i rządów. Rozmawialiśmy z początku w języku tiurkskim, a potem emir przeszedł na tadżycki, którym mówił chętniej. Godzina przeszła niepostrzeżenie na przyjemnej rozmowie, lecz emir, pochwyciwszy moje mimowolne spojrzenie na zegarek na ręku, począł się żegnać, życząc mi szczęśliwej Inszho-Ałło (da Bóg) podróży i biorąc mnie za słowo, że odwiedzę go, przejeżdżając przez Bucharę.
Emir wstał, udajczije jednogłośnie coś krzyknęli (czego nie zrozumiałem), drzwi naprzeciw szeroko się otworzyły i wsypała się cała świta z kusz-begim i diwan-begim na czele, składając emirowi pokłony do samej ziemi. Emir zszedł z tronu i jeszcze raz uścisnąwszy mi rękę, stał przed tronem, odpowiadając na trzy moje ukłony w drodze do drzwi. Potem w otoczeniu świty wyszedłem z sali.
Poprzedzani przez diwan-begiego, przeszliśmy do innego pokoju, gdzie stał olbrzymi stół, zastawiony miejscowymi słodyczami i najrozmaitszymi potrawami kuchni bucharskiej. Przy stole były tylko dwa krzesła: dla mnie i dla kusz-begi-parwanaczego, który zastępował emira. Świta została w innym pokoju, a diwan-begi podsuwał potrawy i gościł mnie przy stole. Po chwilowym odpoczynku wyszliśmy do pokoju, gdzie pozostawiliśmy świtę, i tu nastąpiła dla mnie chwila najnieprzyjemniejsza.
Otóż kiedyśmy wyszli na dziedziniec, stały tam już trzy konie w ozdobionych turkusami uzdeczkach pod wspaniale wyszytymi oponami i kilku ludzi, trzymających całe stosy chałatów. Parwanaczy, pokazując konie i podarunki, powiedział, że charzeti dżanoboli prosi mnie, bym przyjął te rzeczy na pamiątkę miłej znajomości. Odpowiadam, dziękując za gościnę i wyjaśniając, dlaczego nie przyjmę koni. Potem podchodzę do człowieka najbliżej stojącego z chałatami, biorę leżący na wierzchu chałat ze złotogłowia i wkładam go na plecy parwanaczego, mówiąc: „z wdzięcznością przyjmuję upominki emira i dzielę się nimi z tobą”, drugi chałat zarzucam na plecy diwan-begiego itd., aż do ostatniego wszystkie rozdaję. Stropiony parwanaczy przez chwilę milczy, potem odruchowo gładzi się po brodzie i mówi: „Daulétyngiz ziadá buł syn” (Niech twoją potęgę pomnoży Bóg). Za nim powtarzają to inni obdarzeni, ja zaś po powyższej operacji siadam do karety i odjeżdżam z tą samą świtą, z którą przyjechałem, z tą jedynie różnicą, że wszyscy obdarzeni, według zwyczaju, na wierzch swych ubrań mieli nałożone darowane chałaty.
Na drugi dzień rano zjawił się kusz-begi-parwanaczy i w imieniu emira wręczył mi order „Złotej gwiazdy Buchary” pierwszej klasy i patent, podpisany własnoręcznie przez emira.
Od tego czasu emir okazywał mi szczególną sympatię. Odwiedzałem go przy każdym przejeździe przez Bucharę, lecz podarunków nigdy mi już nie proponowano. Ulubiony syn emira, uznany przez rząd rosyjski za następcę tronu bucharskiego, wychowywał się w korpusie kadetów w Petersburgu, pod surowym dozorem pułkownika Diomina, który chciał z niego zrobić Spartanina. Emir często przesyłał synowi przeze mnie pieniądze na drobne wydatki i zawsze prosił, abym jak najczęściej go odwiedzał. Gdy chłopiec skończył piętnaście lat, emir zabrał go z korpusu, gdyż jak mówił, czas było go ożenić. Bliżej poznałem emira w Moskwie, w czasie koronacji Mikołaja II. Zarządzałem wtedy kancelarią wielkorządcy Turkiestanu, którym był baron Wrewski. Że zaś emir Buchary i chan Chiwy byli również zaproszeni na koronację, lecz z zasady kontaktowali się z władzami centralnymi tylko przez kancelarię wielkorządcy, w sprawach służbowych widywałem obu tych dostojników codziennie. Emir był człowiekiem zrównoważonym i bardzo taktownym; umiał sobie wszystkich zjednać i już w czasie koronacji uzyskał tytuł wysokości, zrównany z książętami krwi. Chan Chiwy był bez ambicji i interesował się tylko własnym dobrobytem. Wkrótce po koronacji wysłano mnie na Daleki Wschód i już nigdy więcej nie widziałem tych ciekawych ludzi.
Ponieważ w zatoce Uzun-Ada był niski stan wody i w czasie wiatru wiejącego od brzegów, który wodę z zatoki wywiewał, większe statki nie mogły tam wpływać, przeto z biegiem czasu linię kolejową i port przesunięto bardziej na północ, do Krasnowodska. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki