Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podróżnik bez powodu. Łut szczęścia to zbiór opowieści z podróży autorki, która samotnie z plecakiem przemierza Azję, trafiając również na Papuę oraz Wyspę Wielkanocną.
„Nie pytajcie, proszę, czy się nie boję podróżować sama. Co chwila ktoś mi zadaje to pytanie. Nie. Nie boję się. Czego tu się bać? Jak ma ci spaść cegła na głowę, to spadnie – niezależnie od tego, czy jesteś sam, czy w towarzystwie. Czy w Polsce, czy na drugim końcu świata” – pisze Katarzyna Maniszewska i zabiera czytelnika w podróż po krajach, ale przede wszystkim tradycjach i zwyczajach, historii i wierzeniach odwiedzanych kultur. Jest to też podróż muzyczno-literacka, bo autorka wplata w opowiadane historie odniesienia do literatury i muzyki, które stanowią swoisty lejtmotyw książki.
Wraz z autorką zwiedzamy Waranasi śladami Marka Twaina, poznajemy zwyczaje pogrzebowe mieszkańców Tana Toraja, prowadzimy lekcję w wiejskiej szkole w Laosie, trafiamy do opozycjonistów na Borneo, jemy serce kobry w Wietnamie, a karaluchy w Kambodży, odwiedzamy Papuasów, zgłębiamy tajemnicę moai na Wyspie Wielkanocnej, a w Indonezji ledwie uchodzimy z życiem, dzięki łutowi szczęścia. „A łut szczęścia jest nie do przecenienia w samotnych podróżach” – podkreśla autorka i po lekturze jej książki trudno się z tym nie zgodzić.
Katarzyna Maniszewska dzieli się z czytelnikami nie tylko swoimi, często zabawnymi, przygodami i perypetiami po drodze, ale przede wszystkim otwiera oczy na bogactwo kulturowe współczesnego świata. Odnosi się także do sytuacji społeczno-ekonomicznej odwiedzanych regionów, dobitnie pokazując, że choć żyjemy w zglobalizowanym świecie, o wielu problemach nie mamy pojęcia. A jednocześnie, chociaż zwyczaje, wierzenia czy nawet stopień rozwoju cywilizacyjnego pozostają tak różnorodne, to ludzie są tak naprawdę tacy sami – nawet w najdalszych zakątkach globu.
***
Katarzyna Maniszewska – wielbicielka muzyki rockowej i entuzjastka samotnych podróży z plecakiem po świecie. A poza tym: doktor nauk humanistycznych, absolwentka germanistyki i dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz i wykładowca. Współpracuje z polskimi i zagranicznymi organizacjami pozarządowymi. Jest członkiem Rady Naukowej Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas i autorką książek Terroryzm a media oraz Pionierzy terroryzmu europejskiego: Frakcja Czerwonej Armii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Mojej Mamie
Katarzyna Maniszewska
Podróżnikbez powodu
Łut szczęścia
Poznań 2016
Redakcja
Piotr Szmajda
Korekta
Katarzyna Wojsław
Projekt okładki
Joanna Bruch
Zdjęcie na okładce
Jedna z wysp Archipelagu Padaido (Indonezja) Fot. K. Maniszewska
Zdjęcia
Katarzyna Maniszewska
Mapy
Dominik Szmajda
Wykorzystano materiały ze strony FreeVectorMaps.com
Copyright © by Katarzyna Maniszewska 2016
Printed in Poland
Wydanie 1, 2016
ISBN 978-83-65419-11-8
PRZYGOTOWANIE, DRUK I DYSTRYBUCJA
DM Sorus Sp. z o.o.
ul. Poplińskich 12A, 61-574 Poznań
tel. (61) 653 01 43
księgarnia internetowa
www.sorus.pl
Lubię to! Sorus na Facebook.com
Dowiedz się więcej o serii Na Szlaku!
Lubię to! Sorus Na Szlaku na Facebook.com
Oceń tę książkę
Granice? Nigdy żadnej nie widziałem,
ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi.
Thor Heyerdahl
Intro
Łut szczęścia jest nie do przecenienia w samotnych podróżach. Dzięki niemu poznałam na szlaku ludzi, którzy nauczyli mnie więcej niż wszystkie szkoły razem wzięte. A spotykałam na swojej drodze awanturników, podróżników, naukowców, urzędników, bojowników o wolność, różnej maści kryminalistów, pisarzy, aktywistów. To moi najlepsi nauczyciele, a jednocześnie największa inspiracja, i to im poświęcone są spisane w tej książce historie.
Jej tytuł nawiązuje do mojego e-booka z 2012 roku Podróżnik bez powodu. Impresje z drogi. Tytuł Podróżnik bez powodu jest mi na tyle bliski, że i ta książka go nosi. Moje podróżowanie takie właśnie jest – bez powodu, a często i bez konkretnego celu. Znajomi mawiają, że i bez pomyślunku... Ale do samotnej wyprawy nie są one potrzebne. Niezbędne są natomiast: determinacja, otwartość i odrobina pieniędzy. Przy czym to ostatnie naprawdę nie jest najważniejsze. Zwłaszcza, kiedy jest się backpackerem – turystą z plecakiem. Determinacja jest natomiast istotna, inaczej człowiek szybko zawróciłby z trasy. Chociaż najsilniejsza wola i determinacja czasem nie wystarczą, jeśli los nie będzie ci sprzyjał. Last but not least – otwartość. Otwartość na obcych ludzi, kultury i zwyczaje, które mogą nam się wydawać, nie ukrywajmy, absurdalne, dziwne, a czasem przerażające.
Podróżuję głównie sama. Żeby było trudniej (a właściwie: ciekawiej), staram się nic nie przygotowywać przed wyjazdem, nie rezerwuję miejsc noclegowych, nie robię planów. Ląduję i wtedy zaczynam kombinować, co zrobić. Skutkiem tego na przykład po wylądowaniu po wielu godzinach w Kuala Lumpur zdecydowałam, że od razu wyruszę w dalszą trasę na Borneo. Na lotnisku sprawdziłam, jak nazywają się większe miasta na wyspie i do którego z nich można dolecieć najtaniej. Tym sposobem zawitałam do Kuching, gdzie rozpoczęła się moja trzytygodniowa włóczęga po tej malowniczej wyspie.
Czasami korzystam z couchsurfingu. Couchsurfing.org to internetowa społeczność, do której należą osoby, które oferują u siebie nocleg turystom, oraz podróżnicy, którzy z takich noclegów korzystają. To nie tylko oszczędność pieniędzy, ale przede wszystkim wspaniały sposób na poznanie danego miejsca z prawdziwie lokalnej perspektywy. Cenię to bardzo i nawet gdy nie couchsurfuję, udaje mi się poznać „lokalną perspektywę”. I tu wracamy do otwartości: z ludźmi należy rozmawiać, uśmiechać się do nich, nie bać się zagadać, a kiedy trzeba – pomóc. W Laosie w mieście Phonsavan tak się złożyło, że naprawiłam zlew w hostelu (nic wielce skomplikowanego, podłączyłam po prostu rury do odpływu), przeprowadziłam gościnną lekcję w wiejskiej szkole nieopodal miasta, a panom z biura podróży pomogłam sformatować tekst w Wordzie – i nagle okazało się, że całe miasto stoi przede mną otworem! Ludzie zaczynają opowiadać o życiu, historii, o swoim kraju. Zdobywasz zaufanie, kiedy w praktyce wykazujesz, że nie jesteś kolejnym dupkiem z Europy, który przyjechał skorzystać z tanich narkotyków.
Rozmawiałam kiedyś ze znajomym globtroterem, amerykańskim dziennikarzem, który przemierzał świat z plecakiem.
– Kobiety często mówią mi – powiedział – że chętnie też by tak podróżowały, ale nie mogą, bo są kobietami. Mężczyźnie jest łatwiej, a dla kobiety to po prostu niemożliwe.
Bzdura. To jest segregacja płciowa w naszych głowach. Oczywiście, nie wybrałabym się teraz sama w celach turystycznych do Somalii czy Afganistanu, ale, umówmy się, kwestia płci jest tu drugorzędna. Jeśli kobieta stosuje się do kilku prostych zasad, sprowadzających się w gruncie rzeczy do zdrowego rozsądku, nie ma się czym przejmować. Należy szanować zwyczaje kulturowe, nie paradować w obcisłych strojach w kraju muzułmańskim, zasłaniać włosy, nosić luźne, stare ubrania, zakrywające ramiona, nogi i kobiece kształty; nie pić alkoholu z obcymi mężczyznami, nie szlajać się nocą po podejrzanych dzielnicach, zamykać drzwi na klucz w pokojach ho(s)telowych, mieć przy sobie gwizdek ratowniczy, żeby w razie czego wezwać pomoc, racjonalnie oceniać sytuację... Oto złote zasady bezpieczeństwa, z których każdą zdarzyło mi się kiedyś złamać.
W podróży nie zaszkodzi odrobina bezczelności i asertywności, zwłaszcza w takich, dajmy na to, Indiach, gdzie mężczyźni potrafią być mocno natarczywi. Miałam wrażenie, że choć natarczywi, to raczej nie posunęliby się do fizycznej agresji, lecz późniejsze doniesienia medialne o napaściach na kobiety wydają się jednak tej tezie przeczyć. Należy być czujnym. Muszę przyznać, że moje różne perypetie po drodze sprawiają, że czasem tę czujność tracę – chociaż wynika to pewnie raczej z charakteru niż doświadczenia podróżniczego. Czasem po prostu nie umiem (a może i umiem, ale nie chcę) ustąpić. I tak we wspomnianych już Indiach wdałam się w scysję połączoną z rękoczynami, która nie przerodziła się w większą bójkę tylko dzięki interwencji przechodniów (żeby nie było wątpliwości – to ja bym oberwała). Więc jeśli coś mnie kiedyś zgubi, to mój temperament.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nikogo nie zachęcam do nazbyt ryzykownych zachowań. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Jak ktoś nie ma łatwości nawiązywania kontaktu i po prostu nie lubi obcych, za to mocno ceni prywatność, nie potrafi korzystać z kompasu, nie zna języków i nie umie w razie czego dać jakiemuś chamowi po ryju – to niech lepiej odpuści sobie egzotyczne podróże w pojedynkę.
I nie pytajcie, proszę, czy się nie boję podróżować sama. Co chwila ktoś mi zadaje to pytanie. Nie. Nie boję się. Czego tu się bać? Jak ma ci spaść cegła na głowę, to spadnie – niezależnie od tego, czy jesteś sam, czy w towarzystwie. Czy w Polsce, czy na drugim końcu świata.
Co powiedziawszy, zapraszam do lektury mojej podróżniczej opowieści!
***
Zwykłam mawiać, że moje podróże mają znakomitą ścieżkę dźwiękową. Dlatego każdemu rozdziałowi niniejszej książki towarzyszy inny utwór muzyczny – zachęcam do czytania przy dźwiękach muzyki, której ja sama słuchałam na danej trasie lub która w szczególny sposób wiąże się z miejscami i bohaterami tej książki.
What A Wonderful World
Borneo
Borneo było jednym z moich wymarzonych kierunków od lat. W poprzedzających wyjazd, niezwykle pracowitych miesiącach moje eskapady ograniczały się do krótkich wypadów w odwiedziny do mieszkających w Europie przyjaciół. Brakowało mi drogi. W ciepły sierpniowy dzień, tuż przed wyjazdem na lotnisko, pakowałam w pośpiechu ostatnie rzeczy do plecaka.
– Bilet, paszport, książeczka szczepień, kompas, kasa, latarka, repelenty, papierosy... – mówiłam sama do siebie, sprawdzając, czy spakowałam wszystko co najważniejsze.
Wydawało mi się, że o niczym nie zapomniałam. Ha! Oczywiście, że zapomniałam... Ale o czym, opowiem w dalszej części tej historii.
Pozostało wskoczyć w „ciuchy na drogę”. Zawsze wyglądam tak samo, wybierając się w podróż – mam nieśmiertelną kurtkę safari, która była ze mną w Europie, Afryce, Ameryce i Azji, buty trekkingowe, stare jeansy, czarny T-shirt, okulary przeciwsłoneczne oraz buff (czyt.: baf), czyli rodzaj kołnierza z mikrofibry – mistrzowski wynalazek. Mój buff ma napis Adventure Begins Today i jest jednym z najfajniejszych gwiazdkowych prezentów, jakie kiedykolwiek dostałam. Ma już ładnych kilka lat i towarzyszył mi podczas wędrówki po Azji, służąc i za czapkę, i za opaskę, i za szalik, i za opatrunek, a odcięty z niego scyzorykiem fragment okazał się niezawodny przy związywaniu włosów.
W momencie, kiedy ubieram się w mój podróżniczy „mundur”, zakładam plecak i ruszam na lotnisko... Nie, nie staję się inną osobą, nie nabywam supermocy – po prostu czuję wówczas radość i ekscytację. Jakbym przestawiała się na tryb „podróż”. Automatycznie przestaję stresować się jakimikolwiek sprawami. Nie denerwuję się podróżą, a wielogodzinne loty uwielbiam. Mam wreszcie czas na to, żeby pomyśleć, posłuchać muzyki, nadrobić zaległości filmowe i po prostu odpocząć. Lubię nawet kilkugodzinne międzylądowania, podczas których zwykle siedzę gdzieś z kawą (najczęściej na podłodze, koło kontaktu) i piszę, obserwując ludzi. Wybierając się w podróż – mając tylko bilet, bez żadnego planu – cieszę się na samą myśl o wyzwaniach, które czekają mnie po drodze. Zmęczenie, a czasem nawet zmordowanie, podczas podróży to dla mnie najlepszy relaks.
Do wyprawy na Borneo się nie przygotowałam. W ogóle. Postanowiłam wynieść moje samotne eskapady na nowy poziom i niczego nie sprawdzać przed wyjazdem. Choć miałam przewodnik, to go nie przeczytałam. Pomyślałam, że to będzie podwójnie ekscytujące. Wylądowałam w Kuala Lumpur i stwierdziłam, że właściwie mogłabym od razu lecieć dalej. Odebrałam bagaż, usiadłam i sprawdziłam w przewodniku większe miasta na Borneo. Znając już nazwy, ruszyłam po bilety. W ofercie był akurat bardzo atrakcyjny cenowo lot do Kuching. Niestety, dopiero za pięć godzin. Zdecydowałam, że poczekam, a w tym czasie poczytam przewodnik i wypiję kawę. „Znakomicie – pomyślałam, gdy znalazłam nazwy jakichś hotelików w Kuching – a zatem ramowy plan już jest”.
Kuching
Wysiadłam na lotnisku w Kuching koło godziny 21.00 i pojechałam do hostelu. Nie było wolnych miejsc. Poszłam do drugiego hostelu. Nie było wolnych miejsc. Do trzeciego. Nie było wolnych miejsc. Do czwartego, piątego... Z każdym krokiem mój plecak zdawał się ważyć coraz więcej. Byłam tak zmęczona, że myśl o położeniu się i przekimaniu na zaśmieconym i śmierdzącym szczynami chodniku wydawała się coraz bardziej kusząca. Przemierzałam miasto od hotelu do hotelu. Nigdzie nie było miejsc. Później okazało się, że akurat odbywało się jakieś lokalne święto, rodzaj festiwalu, i wszystkie tańsze miejsca noclegowe były zarezerwowane z dużym wyprzedzeniem.
Idąc niewielką uliczką, zobaczyłam oświetlony, duży, drewniany stół wystawiony przed kilkupiętrową kamienicą. Siedziało przy nim sześciu młodych mężczyzn. Kilku z nich bez koszul, bardzo elegancko umięśnionych – nie głupkowato przypakowanych z napuchniętymi mięśniami, jak nasi niektórzy wielbiciele siłowni, ale szczupłych, z wyraźnie zaznaczonymi wąskimi pasmami mięśni, taki typ umięśnienia „boksera tajskiego”. Na tychże imponujących klatach widniały niesamowite tatuaże. Wymalowane czarnym tuszem wzory jakichś mitologicznych kreatur, tajemnicze (dla mnie) symbole i litery. Mimo iż byłam nieziemsko zmęczona (moja podróż trwała już ponad trzydzieści godzin), zwróciłam na to uwagę, wyglądali naprawdę nieźle.
– Hej. Szukasz noclegu? – zagadnął jeden z chłopaków.
– Tak!
– Mam pokój.
– Ile?
Okazało się, że stół należał do knajpki położonej przy hostelu, którego ów chłopak był pracownikiem. Pokój był niezbyt tani, ale – jak się okazało – generalnie Borneo jest dość drogie. Miał okno, materac na podłodze i wspólną dla całego piętra łazienkę w korytarzu. Było tam w miarę czysto.
– Zostaję. Dwa dni minimum. Czy można u was kupić piwo?
– Tak, mamy piwo.
„No to git” – pomyślałam.
Zamiast położyć się spać, ogarnęłam się nieco, wzięłam papierosy i poszłam do baru. Okazało się jednak, że papierosy nie są najlepszym icebreakerem na Borneo. Muzułmanie tam raczej nie palą. Nie piją też piwa. Siedzieli przy kawie. Tylko jeden z mężczyzn, z wytatuowanym krzyżem, palił.
Piwo na Borneo jest horrendalnie drogie. Mała buteleczka kosztuje kilka dolarów. Nie ma tam żadnych browarów, wszystko jest importowane. Generalnie piwa się nie pije, jest przywożone tylko dla turystów i pewnie stąd jego obłędna cena. Nie znaczy to jednak, że mieszkańcy Borneo (mówimy tu rzecz jasna o wyznawcach innych niż islam religii) nie piją alkoholu. Owszem, pędzą bimber. Diabelsko mocny i niesmaczny trunek. O jego degustacji opowiem chwilę później.
Udało mi się złapać kontakt z nowymi kolegami z Kuching i nawiązać rozmowę. Mówili dobrze po angielsku. Okazało się, że była to grupa tatuażystów z „salonu” położonego nieopodal. Podczas rozmowy pierwszy raz usłyszałam o lokalnych plemionach i ich zwyczajach, między innymi o tradycyjnym, czy też raczej rytualnym tatuowaniu młodych mężczyzn. Podobno po tatuażach można poznać, z jakiego plemienia ktoś pochodzi.
Dzień później dowiedziałam się, że moje piwo wypiłam w towarzystwie nie byle kogo. Jeden z moich kompanów znany jest jako „najlepszy tatuażysta świata”. Przypuszczam, że o wielu tatuażystach krążą takie pogłoski, ale faktem jest, że Malezja słynie ze sztuki tatuażu, a oglądając wzory, którymi ozdobione były ręce, szyje czy plecy moich nowych znajomych, uznałam, że rzeczywiście coś w tym jest. Po prostu dzieła sztuki.
– To jak? Zdecydujesz się na tatuaż? – spytał jeden z Malezyjczyków.
Hm. Myśl była niezwykle kusząca. Ale widziałam ten ich salon – w obdrapanej, brudnej, starej kamienicy – i mimo całej sympatii do nowych kolegów stwierdziłam, że raczej nie zaryzykuję. Zarażenie żółtaczką czy innym świństwem to zdecydowanie nie jest ten rodzaj adrenaliny, którego poszukuję w życiu. Podziękowałam dyplomatycznie, odpowiadając, że chętnie bym się skusiła, ale moja mama mi nie pozwoliła. Pokiwali ze zrozumieniem głowami. Myślę, że po tej wypowiedzi paradoksalnie zyskałam w ich oczach: „Może i nie jest muzułmanką, ale przynajmniej słucha mamy”.
Moi nowi koledzy opowiedzieli mi też o łowcach głów. O tym, że odcinanie i mumifikowanie głów wrogów było wiekową tradycją na wyspie i że do dziś zmumifikowane głowy wiszą w tradycyjnych, długich domach na wsiach, w których mieszka czasem po kilka rodzin. Głowy wywieszane są (po dziś dzień) pod dachem, na ganku – wspólnym dla wszystkich zamieszkujących dany dom lokatorów – i mają chronić ich przed złymi mocami, jakby dając im dodatkowo siłę ich wrogów.
– Ale ten zwyczaj odszedł już do historii? – spytałam.
– No... w sumie tak... Ale zrozum, Borneo to naprawdę dzika wyspa, w głębi dżungli może zdarzyć się wszystko.
Myślałam, że mnie wkręcają, jednak usłyszałam potwierdzenia tych opowieści od kilku innych przedstawicieli lokalnych plemion, których spotkałam po drodze. A tak na marginesie, odcinanie głów to może najbardziej przemawiająca do wyobraźni, acz chyba nie najgorsza z rzeczy, które miały bądź mają miejsce w borneańskiej dżungli. Rozwinę tę myśl nieco później.
Jak już wspomniałam, do podróży się nie przygotowałam. Nie była to najmądrzejsza decyzja. Okazało się, że busy, noclegi w parkach narodowych i turystyczne atrakcje były zarezerwowane z wyprzedzeniem – nigdzie nie dało się znaleźć wolnych miejsc. Aha, i jeszcze jedna ważna informacja. Był ramadan. To mocno ograniczało możliwości jedzenia, picia czy jakiegoś socjalizowania się z lokalnymi mieszkańcami za dnia. Nawet jeśli jakieś knajpki były otwarte, to świeciły pustkami. Kuching – mimo ciekawych rozmów – oszałamiające nie było... Co chwilę padał deszcz, a tamtejszy deszcz to po prostu ulewa, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam. Oberwanie chmury, ściana wody.
Tu zagadka – o jakim elemencie ekwipunku warto nie zapomnieć, kiedy wybieramy się do lasu deszczowego? Czyżby o kurtce przeciwdeszczowej? Zgadnijcie, czego zapomniałam spakować do plecaka...
Park Narodowy Bako
W Kuching zostałam ładnych parę dni, bo to dobry punkt wypadowy do położonego nieopodal Parku Narodowego Bako oraz rezerwatu orangutanów. Do parku udałam się tylko na jeden dzień, bo nie udało mi się... niespodzianka... znaleźć tam noclegu. Wiedziałam zatem, że to będzie intensywny dzień trekkingu. Z miasta wyjechałam koło 5.00 rano, złapałam pierwszy autobus, następnie łódź. Na szczęście łodzie były pięcioosobowe, co pozwoliło mi dołączyć do dwóch miłych par – z Niemiec i Belgii. Umówiliśmy się, że będziemy również wracać wspólnie, około godziny 16.15, żeby zdążyć na ostatni autobus do Kuching, który odjeżdżał po 17.00.
Dojechałam do położonego na półwyspie parku Bako i byłam oszołomiona pięknem krajobrazu. Błękitna woda, soczyście zielone wzgórza. W parku wytyczono kilka tras, zdecydowałam, że wybiorę jeden z dłuższych jednodniowych szlaków. Pierwszy raz maszerowałam po prawdziwej tropikalnej dżungli. Niezwykłe doświadczenie. Nie spodziewałam się aż takiej wilgotności w lasach i suchego żaru na płaskowyżu. Świetna trasa, częściowo dość stroma. Idąc po lesie, pomyślałam, że to wszystko prawda, co wyczytałam w przewodniku Lonely Planet – kilometr w dżungli to jak dwa na innym szlaku, a pociłam się tak, że wreszcie dowiedziałam się, po co człowiekowi brwi. Otóż gdyby nie one, pot w takich sytuacjach zalałby nam oczy. W tym kontekście moje krzaczaste brwi okazały się niezwykle funkcjonalne. To nie było zwykłe zmęczenie i spocenie – jak po nawet cięższym wysiłku fizycznym. I wybaczcie naturalistyczne opisy, ale miałam wrażenie, że całe moje ciało zaraz zamieni się w ciecz. To nie były strużki, to były rzeki potu. Nie wiem nawet, do czego to porównać. Bo nie chodzi tylko o upał, ale również o wilgoć w powietrzu i samą trasę pod górę – ten miks sprawia, że człowiek czuje się, jakby wspinał się po stromych schodach w saunie. To chyba najbardziej obrazowe i najlepsze porównanie.
Nawiasem mówiąc, kilka dni później spotkałam w hostelu... autora wspomnianego przewodnika i miałam okazję mu osobiście powiedzieć, że miał całkowitą rację, opisując trekking w dżungli.
Las jest niezwykle gęsty, z najróżniejszymi gatunkami roślin, których nigdy wcześniej nie widziałam, strzelistymi drzewami o grubych pniach, pokrytymi porostami, pędami, kłączami; ze zwierzętami, które można po drodze usłyszeć. Ale nie zobaczyć. Człowiek jest tam intruzem, zwierzęta się go boją. W sumie nie ma się co dziwić. Tak czy siak, udało mi się zobaczyć jeden z endemicznych gatunków małp nosaczy. Z daleka tego wyraźnie nie widziałam, ale małpy wyglądają zabawnie – mają długie, grube nosy, kompletnie nieproporcjonalne do ich pociesznych mordek. Są, obok orangutanów i ptaków dzioborożców, jednym z symboli wyspy.
Park Bako jest niezwykle popularny wśród turystów, według Lonely Planet to atrakcja numer jeden na wyspie. Większość odwiedzających wybiera krótkie trasy, przez co na moim szlaku byłam sama, a przynajmniej – nikogo nie spotkałam. W drodze powrotnej znalazłam, również bezludną, zatoczkę. Był akurat odpływ, więc najpierw po białym piasku, a następnie w wodzie po kolana przeszłam do wapiennych skałek i usiadłam na kamiennej półce. Sama. W słońcu, zmęczona po kilku godzinach trekkingu, obserwowałam morze i wysepki wyłaniające się w oddali ze spokojnej tafli błyszczącej refleksami słonecznymi wody. Pozbierałam kolorowe muszelki, poszłam popływać, zrobiłam trochę notatek, pobyłam sama ze swoimi myślami i po prostu powygrzewałam się na skale. Bardzo sobie cenię te spokojne momenty samotności, kiedy jestem otoczona przez wspaniałość przyrody tej planety. Perfekcyjna chwila.
Pomyślałam, że nawet jeśli przyjechałabym na Borneo jedynie dla tego widoku i trekkingu w Bako – to było warto. Nie przypuszczałam wówczas, że podróż będzie warta zapamiętania z tak wielu innych powodów. Jako soundtrack do tej wyprawy wzięłam ze sobą głównie rockowe utwory – Borneo kojarzyło mi się z dżunglą, więc playlistę dumnie otwierał Guns N’ Roses. Ale to nie pasowało do takiego miejsca. Niezwykłe piękno przyrody Parku Narodowego Bako przypomniało mi utwór Louisa Armstronga What a Wonderful World.
Około 15.30 wróciłam do wejścia do parku. Para z Niemiec już czekała. Zamieniliśmy kilka słów, obserwując małpę, która ukradła komuś puszkę coli ze słomką, a następnie szybko wspięła się na dach i popijała napój, z zaciekawieniem spoglądając na ludzi na dole. Ludzie na dole z zaciekawieniem spoglądali w górę. Następnie małpa zaczęła... sikać, prosto na jeden ze stołów.
– No, nie dziwota. Po tej całej coli – skomentował Niemiec.
Belgijska para dołączyła do nas po paru minutach i ruszyliśmy w stronę plaży. Naszej łodzi nie było. Inne przypływały i odpływały, kolejne grupy turystów opuszczały park, aż zostaliśmy na plaży zupełnie sami. W tym czasie niebo nad półwyspem zaczęło się chmurzyć. Spadły pierwsze duże krople. Z każdą minutą deszcz przybierał na sile. Nagle niebo przeciął błysk, a po chwili usłyszeliśmy pierwszy grzmot. A my nadal czekaliśmy na łódź! Fakt, że dopiero pół godziny, ale i tak czuliśmy się już jak rozbitkowie.
Kiedy w końcu łódź się pojawiła i ruszyliśmy w podróż powrotną, rozpętała się prawdziwa burza. Pioruny, wiatr, zacinający deszcz. Przynajmniej na tej części nieba nad nami. Kiedy spojrzałam w prawo, widziałam błękit i słońce, po lewej zaś stronie niebo miało niebieskawy kolor i widać było na nim tęczę. Hoop for the lowly, jak poetycko określił ją Kerouac w swojej, znakomitej zresztą, powieści Dharma Bums. A w samym środku tego wszystkiego my przedzierający się przez sztorm.
Zakupione w Kuching plastikowe poncho na niewiele się zdało. Ubrania były całkowicie mokre. Burza trwała może ze dwadzieścia minut. Kiedy dotarliśmy do autobusu, słońce znów jasno świeciło. Znacie utwór Everywhere I Go It Rains On Me? Na Borneo przypominał mi się kilka razy. Czego się jednak spodziewać, kiedy jedziemy do lasu deszczowego?
Orangutany
Na spotkanie z włochatymi pomarańczowymi małpami wybrałam się o świcie. W rezerwacie Semenggoh, nieopodal miasteczka Kuching, żyją one na „półwolności” – poruszają się swobodnie po lesie, ale dwa razy dziennie mają karmienie. To moment, kiedy turyści mogą je oglądać. Z moich obserwacji wynika, że większość turystów podjeżdża autokarami do wejścia blisko miejsc karmienia, wyskakuje na chwilę, robi zdjęcia i odjeżdża. Ja chciałam trochę pospacerować po lesie, publiczny autobus przywiózł mnie do głównego wejścia, skąd do miejsc karmienia są jakieś trzy, cztery kilometry. Miałam nadzieję, że po drodze uda mi się zobaczyć zwierzęta. Niestety. Ponieważ byłam w parku wcześnie rano, przy piaszczystym placu, punkcie zbiórki dla grup, było raptem kilka osób. „Może nie będzie tak źle” – pomyślałam. Płonne nadzieje, im bliżej godziny 9.00, godziny karmienia, tym więcej turystów. Po prostu tłum, na pewno ponad sto osób. W tym czasie wokół placu zaczęły szeleścić drzewa, a z oddali dochodziły trzaski łamanych gałęzi. To orangutany zmierzały na śniadanie.
Orangutan w deszczu na Borneo
Ależ one są piękne! Ciemnopomarańczowe, grube, długie futro. Jeden z nich był naprawdę potężny, myślę że ważył grubo ponad sto kilo. Była też mama z noworodkiem i inna mama ze swoim nieco starszym dzieckiem, które spało wczepione w jej futro. Orangutany wyglądały jak wielkie, pocieszne przytulanki, ale przeskakiwały nad naszymi głowami ze zwinnością i gracją, chwytając kolejne liany i gałęzie. Nie tracąc równowagi, wisząc na jednej ręce, drugą wyciągały w kierunku opiekuna po owoc. Obserwując je, pomyślałam, że bardzo przypominają ludzi. Co więcej, wydają się inteligentniejsze niż niektórzy...
Po karmieniu poczekałam, aż grupy odjadą. Zostałam w parku i poszłam na spacer, ale znowu padał deszcz, więc zdecydowałam, że czas wracać. Dotarłam do głównej, betonowej drogi prowadzącej do wyjścia. Idąc, fotografowałam co ciekawsze okazy roślin mijane po drodze. W pewnej chwili skończyły mi się baterie w aparacie, lecz miałam przy sobie zapas, więc przykucnęłam na jedno kolano, zdjęłam plecak i zaczęłam szukać w nim baterii. I znów to samo! Czy to torebka, z którą chodzę do pracy, czy plecak na trekking, zawsze mam problem, żeby znaleźć tam to, czego akurat szukam.
Grzebiąc w plecaku, podniosłam nagle wzrok. Jakieś dwa metry przede mną stała na czterech łapach orangucica z młodym na plecach. Oniemiałam. Ja, kucająca i przygarbiona, oraz ona, byłyśmy mniej więcej tego samego wzrostu – patrzyłyśmy sobie prosto w oczy. Nie wstając, żeby jej nie przestraszyć, powoli wycofałam się na bok, przepuszczając ją na drodze. Przeszła obok spokojnie, a po paru krokach odwróciła się i raz jeszcze badawczo zmierzyła mnie wzrokiem. No i właśnie po to pojechałam na Borneo – aby stanąć oko w oko z orangutanem. Mission accomplished.
Sibu
Do Sibu dotarłam z Kuching po wielogodzinnej podróży łodzią. Tu, pośrodku niczego, znalazłam kolejną inspirację. W portowym miasteczku, w czasie ramadanu, bez turystów i jakichkolwiek atrakcji. Zastanawiałam się, czy iść na chwilę spać i od razu wyruszyć w dalszą drogę, czy zostać tam na jedną noc. Jako że znalazłam sympatyczny hotel, postanowiłam zostać. Sytuacja rozwija się jednak dynamicznie podczas moich podróży, więc dodam, uprzedzając nieco fakty, że zatrzymałam się tam i na kolejny dzień.
„Brud i smród” – takie były moje pierwsze myśli po zejściu z łodzi. Śmierdziało nadgniłymi rybami, na nadbrzeżu powitały mnie obdrapane budynki z zardzewiałymi metalowymi elementami, odpadającymi szyldami i łuszczącą się farbą. Wszystko wyglądało na zniszczone i mocno nadgryzione zębem czasu. Na tym tle biały (acz od brudu poszarzały) pomnik dumnie prężącego się łabędzia – będącego symbolem miasta – wyglądał nieco kuriozalnie.
Szłam nabrzeżem, szukając miejsca do spania. Jeden hotelik gorszy od drugiego, ciemne, duszne, wilgotne pokoje bez okien (okno to tutaj luksus, za który trzeba dopłacać). Wreszcie trafiłam do prowadzonego przez Chińczyków hotelu, który był tani, czysty i schludny, i w którym było piwo (przypominam: nie dość, że muzułmański kraj, to jeszcze ramadan). Czego chcieć więcej? Oddałam rzeczy do prania, ucięłam sobie drzemkę i postanowiłam wyjść na kolację. Słońce już zaszło, a zatem restauracje powinny były już być otwarte (za dnia wszystko było pozamykane ze względu na ramadan).
Szłam małymi uliczkami, przy których jednak nie było zbyt wielu jadłodajni. Właściwie to zobaczyłam tylko jedną. Plastikowe krzesełka i stoliczki na zewnątrz (używam zdrobnień, bo zgodnie z trendami panującymi w ulicznych barach Azji Południowo-Wschodniej krzesła i stoliki są dużo mniejsze niż standardowe), przy nich sporo miejscowych, głównie o chińskich rysach twarzy. W Sibu, jak się później dowiedziałam, mieszka duża społeczność chińska. Co ciekawe zresztą, Malezyjczycy podchodzą do nich z rezerwą, pełni uprzedzeń i stereotypów. Było po 19.00, uliczka była ciemna, a oświetlona restauracja wyraźnie kontrastowała z otaczającą ją ciemnością. Przy jednym ze stolików zobaczyłam białą twarz. Postawny, dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna, około czterdziestu pięciu lat, o szerokich barach i atletycznej sylwetce oraz intrygującej twarzy. Złamany nos, śniada cera; taka twarz raczej ciosana siekierą niż rzeźbiona przez Michała Anioła. Powiedzmy sobie szczerze, na intelektualistę to on raczej nie wyglądał. Może ten opis nie brzmi jakoś zachęcająco, ale choć wyglądał na zbira, szpetny nie był. I może od razu bym zagadała i się przysiadła, widząc w azjatyckiej mieścinie białą twarz, ale uznałam, że byłoby to niestosowne (ten cały konserwatyzm i ramadan najwyraźniej tak na mnie podziałały). Poza tym na stoliku stały przed nim dwie butelki piwa, więc wywnioskowałam, że nie jest sam.
Szłam więc dalej, kolejnymi ciemnymi uliczkami, na których nie było żadnych knajpek. Wreszcie trafiłam na jakąś jadłodajnię, lecz wyglądała tak obskurnie (a w środku nie było żadnego klienta), że zdecydowałam, że wrócę do miejsca mijanego wcześniej. Gość cały czas tam był. Spytałam, czy jedzenie jest OK, odpowiedział z uśmiechem, że tak, i gestem zaprosił mnie do stolika.
– A te dwa piwa przynieśli przez pomyłkę. Jestem sam.
Zauważyłam, że miał lekki wschodni akcent. Pomyślałam, że to pewnie Rosjanin. Okazało się, że (geograficznie) niewiele się pomyliłam.
– Skąd jesteś? – spytałam.
– Stąd – padła odpowiedź.
– Jak to stąd? Nie wyglądasz... – zdziwiłam się.
– Mówię „stąd”, bo od dziesięciu lat siedzę na Borneo. Pracuję w dżungli, w kopalni.
„Hm, górnik. Cool” – pomyślałam.
Nie mam zbyt często okazji rozmawiać z górnikami, a już tym bardziej pracującymi na Borneo, więc naprawdę się ucieszyłam. Z pewnością będzie to ciekawa rozmowa. A i może postać do kolejnej książki. Z każdym kolejnym zdaniem rosło moje zadziwienie. Nie dość, że poznany mężczyzna posiadał imponującą wiedzę na temat historii, polityki, filozofii, to jeszcze zwiedził praktycznie cały świat, najmując się do pracy w kopalniach. Nawiasem mówiąc, dowiedziałam się od niego między innymi, że w zatoce Ha Long w Wietnamie odkryto złoża złota. Prace przygotowawcze trwały kilka lat, aż wreszcie rząd zdecydował, że dziedzictwo przyrodnicze świata jest ważniejsze od krótkoterminowych benefitów, i pogonił kompanie wydobywcze! Mądra, słuszna postawa, niestety rzadka w krajach rozwijających się.
Ten temat jeszcze zresztą powróci, bo pod względem dzikiej, niezrównoważonej i rabunkowej polityki dotyczącej wszelkich surowców naturalnych rząd Malezji jest w rzeczy samej w światowej czołówce. O czym zresztą też mówił mój nowy znajomy. W ciągu blisko dziesięciu lat na Borneo swoje zobaczył... Kiedy opowiadał mi kolejne przygody, pomyślałam, że naprawdę jest wyjątkowym człowiekiem. Iran, Irak, Libia, Burkina Faso, Tajlandia, Wietnam, Ameryka Południowa. Gdy zaczął opisywać swoje życie na Borneo, jak hobbystycznie kartografuje niedostępne rejony dżungli, moje zdumienie jeszcze bardziej wzrosło. Ale „supergórnika” poznałam! Niby wiem, że można być niezwykle elokwentnym samoukiem, ale i tak czułam się zaskoczona.
Kiedy wspomniałam o swojej książce, mężczyzna wyciągnął wizytówkę i poprosił, żebym mu przesłała tekst. Spojrzałam na podany kartonik i zrozumiałam swój błąd. Ten „samouk” miał doktorat z geologii. I tak w małym miasteczku w prowincji Sarawak na Borneo, jednym z miejsc, do których turyści trafiają na parę godzin, czekając na łódź lub samolot, zanim ruszą w dalszą drogę, na skraju dżungli, w małej, zapyziałej chińskiej knajpce dwóch doktorów debatowało o literaturze, filozofii, polityce, problemach współczesnego świata i podróżach.
Nowy kolega opowiadał o swoich przygodach w Iranie, kiedy o mało co nie rozstrzelano go za zhańbienie kobiety (jak twierdził, chodziło tylko o uścisk ręki widziany przez brata owej pani). O tym, jak przedsiębiorczy Polacy na zapleczu meczetu (sic!) w Libii pędzili bimber. O tym, że w kopalniach w dżungli Borneo ukrywa się wielu kryminalistów z Europy (potwierdzili to też moi późniejsi rozmówcy). Jeden z jego dobrych kolegów i współpracowników właśnie tam czekał na przedawnienie swojego wyroku. Europejskie ramię sprawiedliwości nie sięga na Borneo. Co więcej, mam wrażenie, że nie sięga tam żadne ramię sprawiedliwości...
Z kopalni nie da się wydostać w prosty sposób.
– Nie ma czegoś takiego jak drogi. Jedziesz przez dżunglę, następnie możesz przeprawić się kawałek łodzią, jeśli stan rzeki na to pozwala, a jeśli nie, zostaje ci marsz do wioski. Następnie dopiero możesz przejechać samochodem kolejny odcinek, do kolejnej łodzi, która już dowiezie cię do Sibu, skąd możesz nawet udać się samolotem w dalszą trasę. Sama podróż do Sibu trwa kilka dni – opowiadał mój znajomy. – Mamy pięć dni wolnych w miesiącu, wtedy możemy jechać do miasta po zakupy.
– I odpowiada ci takie odcięcie od świata? – Byłam naprawdę zafascynowana tą historią.
– Tak, mam czas na to, co ważne. Pracuję, piszę, robię mapy. Czytałaś manifest komunistyczny? – zapytał nagle.
– E... no, tak, kiedyś na studiach. A skąd to pytanie?
– Bo ja właśnie coś takiego napisałem.
– Manifest komunistyczny?!
– No, nie ten oryginalny. Nie jestem aż tak stary. – Mężczyzna uśmiechnął się. – Mój manifest. Cywilizacyjny. O tym, jak ludzie rabunkowo korzystają z zasobów tej planety. Nawet to, co robimy w kopalni...
Z pasją mówił o problemach społeczno-ekologicznych, o niszczeniu lasów tropikalnych i związanej z tym faktycznej zagładzie rdzennych plemion zamieszkujących Borneo. Powracał też temat przestępców, z którymi mój towarzysz stykał się w kopalni. Słuchałam tego wszystkiego z szeroko otwartymi oczami, zastanawiając się, czy każdy w samodzielnych podróżach spotyka takich oryginałów, awanturników, jakby żywcem wyjętych z kart powieści przygodowych.
– A więc jesteś jak jedna z tych Amerykanek, samotnie podróżująca?
– Nie wiem, czy jak jedna z Amerykanek, ale tak, podróżuję sama. – Przedstawiłam pokrótce moją życiową filozofię.
– Nigdy tu nikogo takiego nie spotkałem. Ale masz świadomość, że w Sibu dziewczyna naprawdę nie powinna sama spacerować po nocy? To miasto portowe i, uwierz mi, najbezpieczniej tu nie jest. Różne typy się tu przewijają. Zdarzają się gwałty nawet na mężczyznach.
– Innymi słowy, będziesz tak miły i odprowadzisz mnie do hotelu?
– Oczywiście, że cię o tej godzinie nigdzie samej nie puszczę.
Niepostrzeżenie zrobił się środek nocy. Ulice opustoszały całkowicie, za barem drzemał oparty o poplamioną ceratę właściciel knajpki. Rozmawialiśmy ładnych parę godzin. A ja już wiedziałam, że następnego dnia nie opuszczę Sibu, tylko będę odsypiać zarwaną noc. Mój znajomy natomiast wracał do swojej dżungli.
– Idziemy?
– Mhm – skinęłam głową bez entuzjazmu.
Zapłaciliśmy, widząc wyraźną wdzięczność w zaspanych oczach sympatycznego chińskiego restauratora, i wyruszyliśmy w kierunku mojego hotelu. Po kilku piwach i godzinach rozmowy zachowywaliśmy się jak starzy znajomi. Gadaliśmy, śmialiśmy się i szliśmy objęci, co było – jak się miało za chwilę okazać – jednym z moich bardziej lekkomyślnych zachowań.
Musiał ich zobaczyć kątem oka. Przystanął. Ulica była pusta, ale po drugiej stronie stał, bacznie nam się przyglądając, patrol policji. „Supergórnik” natychmiast się ode mnie odsunął.
– Cholera, jeszcze nas aresztują. Jak potrzeba, to nigdy ich nie ma, a tu w środku nocy... Fuck – zaklął szeptem.
– Za co, przepraszam? Jakaś godzina policyjna tu jest?
– Moja droga, za publiczne obściskiwanie się. Nie zapominaj, gdzie jesteś. To obraza moralności. – Mówił to całkowicie poważnie.
I dopiero do mnie dotarło. Błyskawicznie narzuciłam na głowę chustę, która spoczywała luźno na moich ramionach, nie zakrywając nawet dekoltu. Mój towarzysz powiedział coś do policjantów w niezrozumiałym dla mnie języku. Ja zrobiłam mój najgrzeczniejszy z wszystkich możliwych wyraz twarzy i skinęłam przepraszająco głową w kierunku funkcjonariuszy. Moja mina mówiła: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam. To się więcej nie powtórzy”.
Cała akcja trwała chwilę – oni patrzyli w milczeniu na nas, a my na nich. Nie odzywałam się, uznając, że kobieta i tak nie ma w takiej sytuacji nic do powiedzenia. Mój towarzysz raz jeszcze coś do nich powiedział; był bardzo spokojny i poważny. Poskutkowało. Jeden z nich odparł coś i, nie spuszczając ze mnie srogiego wzroku, machnął ręką. Uznaliśmy to za znak rozgrzeszenia i poszliśmy dalej. Swoją drogą, co za ironia losu – nowy znajomy miał mnie odprowadzić, żebym się po drodze nie wpakowała w tarapaty.
– Teraz rozumiem, co miałaś na myśli, opowiadając o dziwnych rzeczach, które ci się przytrafiają podczas podróży.
– Ale ja zawsze z durnych przygód wychodzę cało i zdrowo, więc będziemy mieć po prostu taką zabawną anegdotkę do opowiadania. – Wraz z oddalającym się patrolem policji, a tym samym wizją malezyjskiego więzienia, wracał mój dobry humor.
– Szkoda, że zmierzamy w tak różne strony.
– Wiem. – Pokiwałam głową ze smutkiem.
To spotkanie było kolejnym w moich podróżach, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że na świecie są naprawdę nietuzinkowi ludzie. Idealiści, pasjonaci, którzy żyją tak jak chcą, a nie tak jak nakazują jakieś „społeczne normy”. Cieszę się, że w drodze było mi dane poznać paru z nich.
Miri
Skoro mówimy o interesujących osobach – parę dni później w miasteczku Miri poznałam przez przypadek grupę aktywistów i jednego z liderów lokalnej opozycji. W tym miejscu trzeba wyjaśnić kilka rzeczy: podróżowałam po północnej, należącej do Malezji, części Borneo, podzielonej na dwie prowincje – Sarawak (południowy zachód) oraz Sabah (północ, gdzie toczy się spór o własność części ziemi z Filipinami). Południowo-wschodnie Borneo to prowincja Kalimantan będąca częścią Indonezji. Na Borneo położony jest również sułtanat Brunei – malutkie i obrzydliwie bogate państewko ultramuzułmańskie, z opartym na szariacie prawodawstwem, zyski czerpiące z bogatych złóż ropy naftowej.
Oględnie rzecz ujmując, rząd malezyjski nie cieszy się na Borneo zbyt wielką estymą, traktując wyspę jak kolonię, którą można rabunkowo eksploatować, wywożąc z niej wszystko, karczując lasy, zamieniając tysiące hektarów dżungli w plantacje zabójczej dla ekosystemu palmy oleistej, niszcząc tym samym i unikalną bioróżnorodność, i lokalne plemiona. To tytułem wstępu.
I tak w Miri trafiłam (nie będę się tu wdawać w szczegóły, żeby nie napisać słowa za dużo) do grupy miejscowej opozycji i aktywistów społecznych. Grupy lokalnie ważnej. Ich przywódca, również szef jednego z lokalnych plemion, miał szansę przedstawiać postulaty społeczności plemiennych przedstawicielom Narodów Zjednoczonych. Opozycjoniści opowiedzieli mi o historii prowincji Sarawak, która stanowiła onegdaj autonomiczny region, a następnie została – w drodze pokojowych negocjacji – inkorporowana przez Malezję. Nikt nie spodziewał się, że wtedy właśnie zaczną się tak olbrzymie problemy, grożące katastrofą ekologiczną. Zresztą nie tylko dla wyspy, ale i całej Ziemi. Dżungla Borneo to wszak jedne z „zielonych płuc” naszej planety. Nazywana jest nawet, ze względu na ogromną bioróżnorodność, Arką Noego.
Deforestacja niesie ze sobą niezwykle poważne konsekwencje, nie tylko dla środowiska naturalnego, ale również dla zamieszkujących te tereny ludzi. W szczególności dla lokalnych plemion, które często żyją tu tak, jak przed setkami lat, pielęgnując tradycję. Dla nich las jest wszystkim – domem, źródłem pożywienia i schronienia, apteką. Nie znają cywilizacji, mówią w swoich językach, nie używają pieniędzy i mediów czy systemu polityczno-ekonomicznego.
Jednym z problemów jest fakt, że pracownicy koncernów wycinających las czy kopalni w dżungli to nie zawsze porządni ludzie, którzy szanują odmienność kulturową lokalnych plemion. Jak już wspominałam, są wśród nich także kryminaliści. I kiedy spotykają lokalne plemiona, zachowują się jak kolonizatorzy. Jakby to wszystko należało do nich. Niestety, dochodzi do gwałtów na lokalnych kobietach, a także wykorzystywania ich naiwności, niewiedzy czy uczuć. Według moich rozmówców takie sytuacje (nie tylko dobrowolne współżycie, ale i gwałty) zdarzają się nagminnie, a sprawcy mają poczucie całkowitej bezkarności. To poważny problem, niezwykle delikatnej natury. Z tych związków rodzą się dzieci. „Dzieci mają jasną cerę, niebieskie oczy. Nie wyglądają jak my, ale są nasze, musimy je chronić” – tłumaczyli mi członkowie lokalnych plemion.
Słuchając tego, nagle zrozumiałam, że są części świata, w których nic się nie zmieniło od setek lat. W których wciąż rządzą konkwistadorzy, jeśli tylko mają pieniądze lub jakiś kraj, który ich wspiera, przymykając oczy, a tym samym legitymizując te zachowania. Rząd malezyjski niewiele robi w tej sprawie, nie ma interesu w ochronie ani lasów, ani lokalnych plemion. Są one niewielkie liczebnie. Według jednego z moich rozmówców jego plemię liczyło około tysiąca osób. A zatem nawet jeśli panowałaby tam tzw. demokracja, to i tak nie mieliby szans, aby prowadzić efektywne działania lobbystyczne i zmienić sytuację w drodze wyborów. Co więcej, nie mają pieniędzy, więc nie mogą wynająć prawnika i bronić swoich praw przed sądem. Chociaż procesy – głównie o ziemię – zdarzają się. Z pomocą takich właśnie grup aktywistów, jakich spotkałam.
Przykład: położony na Borneo Park Krajobrazowy Mulu. Teren ten odebrano lokalnym plemionom, jednocześnie zabraniając im wstępu do parku. Tu trzeba wyjaśnić, że ów park to tysiące hektarów dżungli. Żeby tam wejść, jego mieszkańcy muszą kupić bilet, jak turyści. Jeśli policja ich złapie, są aresztowani. Taka malezyjska „nacjonalizacja”. Kiedy tam byłam, sprawa ta była akurat w sądzie – mam ogromną nadzieję, że mieszkańcy tych terenów odzyskają prawa do swojej ziemi.
Olbrzymie nadzieje pokładali w Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz w Kościele katolickim – moi rozmówcy byli katolikami i dostrzegali niezwykle ważną funkcję społeczną religii katolickiej jako cementującej wspólnotę różnych plemion, a jednocześnie będącej ich wyróżnikiem wobec „mainstreamowego” islamu.
Kiedy do dżungli wkracza, na przykład wraz z pracownikami korporacji wydobywczych, „cywilizacja”, ludzie ci tracą wszystko. Po swojej stronie mieli rozgłośnię radiową z Londynu, która ich wspierała, Radio Wolny Sarawak. Słuchanie audycji okazało się prawdziwym przeżyciem. Siedzieliśmy wieczorem na dachu wiekowej kamienicy, zgromadzeni wokół starego radioodbiornika, popijając bimber. Płynących z głośnika słów miejscowi słuchali wręcz z nabożeństwem. Dla mnie, choć nie rozumiałam ani słowa z audycji, było to naprawdę poruszające.
– Napisz o nas – powiedział jeden z opozycjonistów.
Nie musiał tego mówić. Wiedziałam, że muszę spisać to, czego się dowiedziałam. W języku polskim. W naszym kraju media zajmują się głównie analizowaniem gówna z każdej strony, zamiast otwierać oczy na problemy, z jakimi zmagają się ludzie w różnych, wcale nie tak odległych w dobie globalizacji, zakątkach Ziemi.
Wracając do radia – mieszkańcy dżungli często są niepiśmienni, radio jest jedynym medium, za pomocą którego można do nich dotrzeć. Społecznicy zbierają fundusze na zakup radioodbiorników, a następnie rozwożą je po wsiach, żeby głos Radia Wolny Sarawak mógł dotrzeć pod strzechy.
– Ludzie w długich domach nie mają elektryczności, czystej wody, dostępu do edukacji. Dlatego rząd może nimi łatwo manipulować – tłumaczył mi jeden z opozycjonistów.
– Najważniejsza jest edukacja. Tylko za jej pomocą możemy coś osiągnąć – dodał inny.
Zgadzam się z nimi w pełni, uważam, że edukacja to klucz do rozwiązania większości problemów. Wraz z edukacją przychodzi krytyczne myślenie, umiejętność porównywania i analizy. We współczesnym świecie wciąż jednak wiele jest wpływowych grup niezainteresowanych tym, żeby ludzie myśleli krytycznie. I, niestety dla Malezji i jej mieszkańców, takie grupy wydają się dość wpływowe w tym pięknym kraju.
Próbowałam zapoznać się także z opinią „drugiej strony”, przeglądając anglojęzyczne, oficjalne gazety. Merytorycznych argumentów nie znalazłam; opozycji przypięto po prostu łatkę „komunistów”. To żadni komuniści, rozmawiałam z nimi. Dane mi było się przekonać, że są zdesperowani i prawie stracili nadzieję, że można zmienić sytuację w sposób pokojowy i za pomocą dialogu, jednak ich poglądom daleko do radykalizmu. Nie są też przeciwni gospodarce wolnorynkowej, chcą jedynie zrównoważonego rozwoju dla swojego kraju. Wydaje mi się, że gdyby nie problemy typu korupcja, taki właśnie zrównoważony rozwój byłby możliwy. Im dłużej drążyłam temat, tym więcej patologii w polityce rozwojowej tego państwa odkrywałam.
Aresztowania opozycjonistów, brutalne pobicia, brak dostępu do służby medycznej, zyski z rabunkowej eksploatacji Borneo lądujące w kieszeniach potentatów z Kuala Lumpur, hegemonia zagranicznych koncernów wydobywczych... I tak dalej, i tak dalej...
Wiem, że jestem zbyt emocjonalna i że to żaden obiektywny raport. Ale, szczerze mówiąc, mam to gdzieś. Na Borneo zetknęłam się z rzeczywistą niesprawiedliwością zglobalizowanego świata. I mówię wam, krew człowieka zalewa i chce się wyć z bezsilności. Nie może być słuszne i nie może prowadzić do niczego dobrego czerpanie ekonomicznych korzyści z wyzysku innych. Mam nadzieję, że – może z pomocą ONZ i międzynarodowych mediatorów – rząd malezyjski sprosta jednak wyzwaniu i zrównoważony rozwój dla Borneo będzie możliwy. Borneo z całą swą bioróżnorodnością i bogactwem kulturowym jest przecież częścią dziedzictwa całej planety.
***
A tak przy okazji – jak następnym razem przyjdzie komuś do głowy taki „piękny” pomysł jak wielomilionowa transakcja z rządem Malezji pod tytułem „czołgi za olej palmowy”, to niech się dwa razy puknie w łeb i poczeka, aż mu ta myśl wyparuje spod czaszki. Bo w imię krótkoterminowych korzyści finansowych te czołgi są wymieniane na dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze naszej planety. Szkoda jeszcze, że kością słoniową nie kazaliście sobie zapłacić.
Etyka, głupcze!
Park Narodowy Mulu
W Miri zostałam kilka dni. W trakcie pobytu tam wybrałam się również do wspomnianego wcześniej Parku Narodowego Mulu, do którego dostać się można jedynie samolotem – nie prowadzą do niego żadne drogi. Lot nad rozciągającymi się po horyzont plantacjami palmy oleistej trwa jakieś dwadzieścia minut. Gdy wysiadłam, ku mojemu zdziwieniu czekał na mnie samochód. To moi koledzy opozycjoniści zrobili mi taką niespodziankę. Z lotniska odebrał mnie ich znajomy i podrzucił do noclegowni – dużego domu z jedną izbą na jakieś trzydzieści łóżek.
Hostel prowadzili lokalni mieszkańcy, więc decydując się na nocleg w nim, wiedziałam, że moje pieniądze pójdą tam, gdzie są potrzebne, a nie do rządu (w samym parku położonych jest kilka państwowych hoteli i hosteli). Warunki okazały się niezwykle skromne: prąd udostępniano z generatora tylko przez kilka godzin wieczorem, a woda była zimna, nie bieżąca, a z deszczówki. Ponadto zauważyłam tam dużo nietoperzy i gekonów, co akurat było bardzo dobre, bo oznaczało brak robactwa. W hostelu spotkałam grupę sympatycznych backpackerów, wśród nich francuską antropolog, podróżującą dookoła świata parę z Niemiec oraz nieco zwariowanego Amerykanina hinduskiego pochodzenia. Przy wspólnym posiłku okazało się, że z naszej piątki aż trzy osoby w Wietnamie jadły serce kobry. Ciekawe towarzystwo.
Przed wyjazdem do Mulu postanowiłam część rzeczy zostawić w Miri i wziąć tylko to, co będzie potrzebne przez trzy dni w parku. Przepakowywałam się w pośpiechu, wrzucając do jednej reklamówki to, co chciałam wziąć, a do drugiej odkładając rzeczy, które miały zostać w hostelu. Żeby było weselej, okazało się, że do plecaka spakowałam nie tę torbę... Nie miałam więc ze sobą w parku ani dresu-piżamy (dość istotne, jak się śpi w dormitorium), ani kostiumu kąpielowego (jest tam wodospad, w którym można się kąpać). Nie wiem, czemu czasem jestem taka roztrzepana, czemu muszę sobie zwiększać poziom trudności. Oczywiście i w tej sytuacji sobie poradziłam (dzięki wykorzystaniu moich „macgyverowskich” talentów zrobiłam sobie elegancką piżamę z długiego szalika), ale można było ten fragment zabawy ominąć. Ponieważ było tam cały czas wilgotno, co chwila padało, nie było mowy o zrobieniu przepierki, więc niestety trzy dni spędziłam w jednych i tych samych spodniach, które miałam na tyłku, wyjeżdżając z Miri.
Pierwszego wieczoru wybrałam się na nocny spacer po szlaku zwanym botanicznym i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Mimo iż park jest znakomicie zorganizowany, ścieżki są wytyczone, a rośliny opisane, to i tak można odnieść wrażenie, że podróżuje się po prawdziwej dżungli. To coś zupełnie innego niż park botaniczny czy zoo gdzieś w Europie – tu naprawdę czujesz, że otacza cię dzika przyroda. Po drodze widziałam wielkie, barwne motyle, których skrzydła były mniej więcej wielkości moich dłoni, olbrzymie ślimaki, jaszczurki wygrzewające się w słońcu. A po zapadnięciu zmroku wybrałam się na spacer z przewodnikiem, który pokazywał owady, których sama bym nie zauważyła, wśród nich kilkudziesięciocentymetrowe patyczaki wyglądające naprawdę jak gałęzie oraz ćmy, które nazywał „latarniami” – z długimi „nosami” przypominającymi latarenki. No i świetliki. Widok złotych punkcików migoczących w ciemnościach nocy, wśród dźwięków lasu – szelestów, świstów, skrzeczenia żab, cykania świerszczy – sprawił, że czułam się, jakbym wylądowała w Nibylandii.
Most zawieszony w koronach drzew w borneańskiej dżungli
Podobało mi się w Mulu, cały dzień chodziłam po lesie, oglądając rośliny i podpatrując zwierzęta (co akurat proste nie było). Okazało się również, że niepotrzebnie wzięłam ze sobą repelenty – jeśli chcemy mieć szansę na zobaczenie jakiegokolwiek zwierzęcia, nie wolno się nimi spryskiwać, bo zapach tych środków odstraszy zarówno owady, jak i ssaki. Wybrałam się także na dwie zorganizowane wycieczki. Chętnie wykupiłabym ich więcej, ale okazało się, że przewodników trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem i niestety musiałam odpuścić sobie zobaczenie wielu ciekawych miejsc. Ale za to udałam się na spacer po wąskim moście linowym zawieszonym w koronach drzew. Co za frajda! Przewodnik tłumaczył, że roślinność w dżungli jest piętrowa i zupełnie co innego zobaczymy przy ziemi, a co innego kilkanaście metrów wyżej. Niby wszyscy uczyliśmy się tego na biologii, ale fascynujące było zobaczyć tę zieloną różnorodność na własne oczy.
Przewodnik pokazał nam też ciekawe drzewo, które cyklicznie gubi korę (łuszczy się jak wąż), żeby pozbyć się niechcianych towarzyszy, czyli innych roślin, które je oplatają i na nim rosną, a także pasożytów i grzybów. Raz w roku gubi również liście, też po to, aby uciec od niechcianego towarzystwa.
– To drzewo po prostu lubi być samo – zażartował przewodnik.
Hm. Gdybym miała być drzewem, to właśnie tym.
Dowiedziałam się także, że w dżungli znaleźć można leki na wszelkie choroby oraz trucizny na każdą okazję. Sztuka zielarska przekazywana jest ustnie z pokolenia na pokolenie wśród lokalnych plemion. Widziałam drzewo, którego sok działa jak natychmiastowa trucizna – używany był do przygotowywania zatrutych strzał przed polowaniami. Momentalnie paraliżuje mięśnie ofiary.
Odwiedziłam też jedną z położonych na terenie parku jaskiń, popularną wśród turystów. Znajduje się w niej jedna z największych na świecie kolonii nietoperzy, licząca ponad dwa miliony tych sympatycznych ssaków. Opuszczają one jaskinię o zmierzchu, kiedy wylatują na żer, tworząc na niebie czarny wir. Bardzo chciałam to zobaczyć. Niestety, zaczął padać deszcz, a w deszczu nietoperze nie latają.
Zwiedzając jaskinię, przekonałam się również, że nie należy patrzeć w górę z rozdziawioną z ciekawości buzią, kiedy nad tobą gniazduje milion nietoperzy... Cenna lekcja na przyszłość.
Kota Kinabalu
Tymczasem ramadan dobiegał końca. Rozpoczęło się święto Hari Raya Aidilfitri. Jechałam lokalnym autobusem z Miri do Kota Kinabalu w prowincji Sabah. Droga wiedzie przez Brunei. Bardzo ciekawe doświadczenie. Sułtanat obserwowany z okna autobusu to „full wypas” i bogactwo. Nowoczesne autostrady, murowane, eleganckie domy i meczety, w oddali zaś płonące pióropusze szybów naftowych. Czysto, schludnie, ładnie.
Tyle że na granicy stoi osobna budka ze służbą cenzorską, najwyraźniej w ramach służby celnej pracują tam również cenzorzy pilnujący, co się do Brunei wwozi. Tego dnia byłam zresztą aż na ośmiu przejściach granicznych. Najpierw malezyjskim, następnie brunejskim, następnie znowu malezyjskim i brunejskim, następnie ponownie Malezja–Brunei, potem znowu Brunei–Malezja. To taka lekcja geografii w praktyce. Na każdym z przejść dostałam pieczątkę do paszportu, a w Brunei dwukrotnie wizę (za każdym razem na dziewięćdziesiąt dni). Za każdym razem wywoływałam również zaciekawienie.
– Podróżujesz sama?
– Tak.
– Ale wszystko z tobą w porządku?
Dużym autobusem jechało tylko sześciu pasażerów, ja byłam wśród nich jedyną turystką. Podróż trwała ponad dwanaście godzin. I tak dotarłam do... Sopotu. No, nie do prawdziwego Sopotu, ale do Kota Kinabalu. To właśnie taki borneański Sopot, turystyczne miasteczko nad brzegiem morza. Multum turystów, głośna muzyka w stylu „hity z satelity” (popowo-dyskotekowy badziew), wszędzie karaoke. Ponieważ uznałam, że po ostatnich dniach w hostelach i dormitoriach należy mi się porządny nocleg (tudzież samodzielny pokój z łazienką), trafiłam do średniej klasy hotelu. I co się stało? Od razu po moim przyjeździe wysiadła woda i prysznic mogłam (musiałam) wziąć w hostelu połączonym z tymże hotelem. Czyli ponownie – wspólna łazienka. Dzięki temu jednak dostałam znaczący rabat. Dodatkową zniżkę przyznano mi w ramach przeprosin za hałas – pod oknem mojego pokoju ustawiono bowiem scenę karaoke. Na szczęście śpiewy kończyły się koło północy, jednakże We Will Rock You Queen w wykonaniu wyjących turystów na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Odpoczęłam tam dwa dni, spędzając czas na spacerach po okolicznych wyspach i pływaniu w Morzu Południowochińskim. Planowałam odwiedzić tylko jedną z pobliskich wysepek, ale zakolegowałam się z filipińskim właścicielem łódki (małej motorówki) i za cenę dowozu w jedno miejsce zaproponował mi wycieczkę też na inne wysepki. Po drodze przepływaliśmy koło położonych na morzu osiedli (w dużej mierze nielegalnych) emigrantów filipińskich. Przewożący mnie człowiek, który był w Malezji legalnie, opowiedział mi, że wielu jego rodaków stara się o lepsze życie na Borneo, uciekając przed problemami gospodarczymi i społecznymi z filipińskiego archipelagu, a następnie koczując nielegalnie na wodach Morza Południowochińskiego. Osiedla wyglądały niezwykle biednie. Widziałam pływające wioski w różnych państwach Azji, ale to, co zobaczyłam tym razem, sprawiało przygnębiające wrażenie nawodnych slumsów. Zwłaszcza w zderzeniu z kolorowymi sklepami, hotelami i radosnymi turystami parę kilometrów dalej.
***
W drogę powrotną do Europy ruszałam z Kuala Lumpur. Na jakiż obskurny hostel tam trafiłam! Miniaturowy pokój wyglądał jak cela więzienna, z metalowym łóżkiem, małym oknem i drzwiami z dykty. W hostelu nie było wielu turystów z naszego kręgu kulturowego, za to kręciło się sporo Malezyjczyków i Hindusów, sami faceci. Przyznam szczerze, że nie czułam się tam bezpiecznie, zwłaszcza korzystając ze wspólnej dla kobiet i mężczyzn (sic!) obskurnej łazienki. Obeszłam wiele innych hosteli i nigdzie nie było miejsc, nie miałam więc wyboru. Przy drzwiach pokoju postawiłam plecak, licząc na to, że jeśli ktoś będzie wchodził, to usłyszę przewracający się bagaż, wyjęłam mój nieśmiertelny gwizdek ratowniczy i po jakimś czasie zasnęłam. Na szczęście noc upłynęła spokojnie.
Nie weszłam na wieże Petronas, symbol miasta. To mój prywatny protest. Po pobycie na Borneo stanowią one dla mnie symbol gospodarki rabunkowej. Przejeżdżając przez wyspę, oprócz gigantycznych plantacji plamy oleistej widziałam także miejsca, z których wywożono dosłownie wszystko. Najpierw wykarczowano las (gdzieniegdzie widać było pnie), następnie wykopano cały żwir i piasek – zabrano wszystko, co nadawało się na budulec w kontynentalnej części kraju. I mając to na świeżo w pamięci, nie byłam w stanie zapłacić za podziwianie nowoczesnej, betonowo-szklanej panoramy Kuala Lumpur.
Tak jak po powrocie z Birmy miałam wrażenie, że odwiedziłam kraj z powieści Orwella, a nie istniejący naprawdę (o czym w dalszej części książki), tak po powrocie z Borneo miałam wrażenie, jakbym była w zaginionej krainie. To świat, w którym co roku naukowcy odkrywają kilkadziesiąt gatunków roślin i zwierząt, a tubylcze plemiona żyją jak przed setkami lat, w symbiozie z przyrodą, porozumiewając się w swoich, niespisanych nigdy, językach. Świat, który jeszcze istnieje, ale lada chwila zostanie całkowicie zniszczony przez współczesnych konkwistadorów...
Fortunate Son
Wietnam
Tego dnia o świcie wylądowałam w Hanoi, stolicy Wietnamu. Potrzebowałam snu, więc pierwsze kroki skierowałam do hotelu. Wieczorem wyszłam poznać miasto. Schodząc po schodach, zobaczyłam siedzącego przy komputerze, odwróconego do mnie tyłem mężczyznę. Nie zwracając na niego uwagi, podeszłam do recepcji, by zapytać o drogę do katedry. I wtedy za plecami usłyszałam:
– Ja wiem, gdzie to jest. Mogę ci pokazać drogę.
Tak właśnie poznałam towarzysza mojej podróży po Wietnamie, a także – jak teraz mogę powiedzieć – dobrego kumpla.
Już po chwili rozmowy ustaliliśmy, że kolejnego dnia będziemy zwiedzać miasto wspólnie. Po godzinie uznaliśmy, że w sumie i dalej możemy wybrać się razem.
– A tak w ogóle mam na imię Katarzyna – powiedziałam.
Jakoś wcześniej nie wpadliśmy na to, żeby się sobie przedstawić. Mój towarzysz był biologiem specjalizującym się w zagadnieniach ochrony środowiska. Właśnie obronił doktorat i wybrał się na miesiąc do Wietnamu. Inteligencja, poczucie humoru, imponująca wiedza, ale bez zadęcia, czyli normalny, sympatyczny facet. W dodatku słuchający dobrej muzyki. Mój wietnamski soundtrack został uzupełniony między innymi o Black Keys.
À propos ścieżki muzycznej – do Wietnamu zabrałam Ramonesów, Dylana, Rolling Stonesów, Hendrixa, Brian Jonestown Massacre. Na liście była też oczywiście jedna piosenka, której nie mogło zabraknąć podczas wyprawy do Wietnamu – FortunateSon. Ten utwór pojawia się chyba we wszystkich amerykańskich filmach o wojnie w Wietnamie. Muszę przyznać, że taki klasyczny rock pasuje do Azji.
Ilekroć siedziałam na balkonie w Cat Ba Town, słuchając Creedence i popijając piwo Ha Long, i patrzyłam na zatokę oraz zachodzące nad nią słońce, miałam poczucie, że to jest właśnie idealna chwila.
Chwila doskonała to taki moment w czasie i przestrzeni, w którym zdaję sobie sprawę, że jestem szczęśliwa. Tak po prostu. Nie piszę tu o chwilach, w których jesteśmy ze swoimi bliskimi. To odrębna kategoria. Mam na myśli takie momenty, na które nikt inny nie ma wpływu. Takie, w których jest się samemu, nawet w tłumie. Wtedy przestaję myśleć o wszelkich sprawach mniej lub bardziej przyziemnych. Tak rozumiany idealny moment jest właściwie stanem umysłu, okamgnieniem euforii, pośrednio jedynie zależnym od położenia geograficznego czy warunków atmosferycznych. Na idealny moment składa się wiele czynników, których odczuwanie jest niezwykle subiektywne. W moim wypadku są to najczęściej krajobrazy (szeroko rozumiane, czyli wliczając w nie zabytki), które mnie zachwycają, słońce, dźwięki – muzyki lub przyrody. Moim idealnym chwilom często towarzyszy również zimne piwo lub adrenalina. I, jak już zapewne nie uszło Waszej uwadze, idealne chwile są leitmotivem moich podróżniczych opowieści.
Idealne chwile są rzadkie. Tymczasem podczas podróży po Wietnamie doświadczyłam kilku. Wspomniany zachód słońca, pełna ekscytacji chwila tuż przed zjedzeniem bijącego jeszcze serca kobry, widok pokrytych soczystą zieloną dżunglą wzgórz w rzęsistym deszczu czy wreszcie chwila doskonała na śnieżnobiałej piaszczystej plaży na jednej z bezludnych wysepek zatoki Ha Long, kiedy zachwyciłam się lśniącą szmaragdową wodą i wyrastającymi z niej skalnymi wyspami. Pewnie dlatego uważam wyjazd do Wietnamu za jedną z najlepszych podróży. To była istna kumulacja chwil absolutnie doskonałych. Swoją drogą, mam nadzieję, że nie wyczerpałam ich limitu.
A mogło przecież ułożyć się inaczej. Miałam jechać do Wietnamu tydzień wcześniej, ale zbyt długo czekałam z rezerwacją i mój bilet przepadł. Na lotnisku w wyniku nieporozumienia nie chciano mnie wpuścić do Wietnamu i chwilę zajęło wyjaśnianie (w skrócie – wyjaśnianie, że nie jestem wielbłądem). Miałam też zatrzymać się w innym hotelu, ale kiedy tam dotarłam, okazało się, że mimo dokonanej rezerwacji nie mieli już dla mnie miejsca. Często w wyniku takich zdarzeń losowych poznaję ciekawych ludzi. Może dlatego tak lubię słówko serendipity.
Zatoka Ha Long
Włóczyliśmy się razem po północnym Wietnamie. Pierwszy raz, odkąd zaczęłam moje samotne podróże, spędzałam cały czas z kimś, w dodatku z jedną i tą samą osobą. Nowe i ciekawe doświadczenie. Jednak podobała mi się taka formuła – w każdej chwili mogłam iść w swoją stronę, nie byłam do niczego zobowiązana – jak to ma miejsce, kiedy wyrusza się w podróż z kimś. Kiedy spotykasz kogoś na szlaku, jest inaczej, takie towarzystwo nie ogranicza wolności, nie zmniejsza swobody. Wszystko rzecz jasna zależy od danego człowieka, ale mój znajomy z Wietnamu był po prostu fenomenalnym towarzyszem podróży. Spędziliśmy razem cały mój wyjazd – do moich ostatnich godzin w Hanoi.
Zatoka Ha Long w Wietnamie
Początkowo myśleliśmy, że w kolejnych dniach się rozdzielimy. On chciał jechać do Sapa, a ja do strefy zdemilitaryzowanej. Ale mijały kolejne dni, a my kontynuowaliśmy wspólną podróż, mając po drodze wiele mniej lub bardziej zabawnych przygód. A to zepsuł się autobus, którym podróżowaliśmy, pośrodku niczego (pisząc „nic”, mam na myśli środek wyspy, bez zasięgu komórkowego). A to pływając w zatoce Ha Long, zostaliśmy „zaatakowani” przez ławicę małych, srebrnych latających rybek. Był to, swoją drogą, ciekawy widok. Owe rybki wyskakują bowiem nad wodę, co sprawia wrażenie, jakby latały. Kiedy zaczęły wokół nas skakać, wyglądało to tak, jakbyśmy znaleźli się w środku małego srebrnego tornada. Niektóre z nich wskakiwały mi na głowę, zaplątując się we włosy (całkiem zmyślna siatka rybacka, nieprawdaż?). Zaiste urocze. Normalnie powiedziałabym, że nieco zbyt urocze (a raczej kiczowate), jak na mój gust, ale będąc tam, byłam zachwycona wszystkim, co widziałam. Bo takiego krajobrazu jak zatoka Ha Long nigdy wcześniej nie było mi dane oglądać. Nie dziwię się, że to miejsce okrzyknięto jednym z siedmiu cudów świata przyrody. W istocie, pejzaż zapierał dech w piersiach.
Ha Long to zatoka na Morzu Południowochińskim, część Zatoki Tonkijskiej. „Ha Long” oznacza „lądujący smok”. Zatoka usiana jest wapiennymi wyspami. Jest ich tam blisko dwa tysiące. Legenda głosi, że skały powstały z łez smoka. Zresztą według lokalnych wierzeń ów smok do dziś żyje gdzieś w niebiesko-zielonych wodach zatoki. Tego akurat nie potrafię potwierdzić – nie spotkałam go.
Do zatoki jechaliśmy lokalnym autobusem z Hanoi. Jeśli tylko jest taka możliwość, staram się podczas podróży korzystać ze zwykłych, lokalnych środków transportu. Na dworcu chcieliśmy upewnić się, że autobus zawiezie nas do miasteczka Ha Long, ale chyba nie do końca zostaliśmy zrozumiani. Gdzieś na środku drogi kierowca się zatrzymał i... kazał nam wysiąść. Oczywiście, jak to w Wietnamie, zaraz zjawili się uczynni kierowcy motorynek, oferując – za horrendalnie wysoką opłatą – transport do miasteczka. Po chwili targowania i analizie sytuacji (staliśmy na poboczu autostrady, alternatywą był autostop – ale nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i w którą stronę jest Ha Long), pojechaliśmy, płacąc za – jak się później okazało – niemal dziesięciokilometrową przejażdżkę jakieś pięć dolarów (dużo).
W Ha Long City weszliśmy do pierwszego lepszego hoteliku, a ponieważ zaproponowano nam tam bardzo niską cenę, po pobieżnym obejrzeniu kilku pokoi zostaliśmy. I to był błąd. Bo, choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka, w moim pokoju roiło się od robactwa. Karaluchopodobne insekty wyszły wieczorem na żer i były dosłownie wszędzie. Odsunęłam łóżko od ściany, wysprayowałam siebie i nogi łóżka repelentem, ale na niewiele się to zdało, i tak zostałam pogryziona.
Ha Long City leży tuż nad zatoką. Typowa turystyczna miejscowość, na nadbrzeżu hotel obok hotelu, knajpa obok knajpy. Tyle że miasto było całkowicie opustoszałe. Restauracje pozamykane, wyludnione uliczki, żadnych turystów. W ramach wieczornego wyjścia kupiliśmy piwo w sklepie i wypiliśmy je na plaży. W sumie wolę być w takich miejscach poza sezonem turystycznym, ale aż takiego spokoju, ciszy i pustki się nie spodziewałam.
Było dość ciepło, może jakieś dwadzieścia pięć stopni. I gdy tak siedzieliśmy na plaży, w letnich ubraniach, klapkach (podkreślam – klapkach japonkach), kontemplując zachód słońca i popijając piwo, podszedł do nas Wietnamczyk i zapytał, czy nie chcielibyśmy skorzystać z usługi... polerowania butów. W Latającym Cyrku Monty Pythona by tego nie wymyślili! Czysty absurd.
Wiedzieliśmy, że nie zabawimy w Ha Long długo. Co prawda, inteligentni ludzie nigdy się nie nudzą, ale myśl o zostaniu tam dłużej nie wydawała się zbyt zachęcająca. O świcie następnego dnia wyruszyliśmy łodzią w kierunku wyspy Cat Ba. Był to właściwie dwudniowy rejs wycieczkowy, jednak my ustaliliśmy, że zabierzemy się z wycieczkowiczami w jedną stronę – przepłyniemy zatokę do miasta Cat Ba i tam wysiądziemy.
Padał deszcz. Wyłaniające się z gęstej mgły skały w zatoce przypominały mi filmy o piratach. Wszystko spowite było szarością, jakieś takie „niepokojąco-złowieszcze”, ale przy tym majestatycznie pięknie. Było zimno. Wraz z deszczem spadła i temperatura. Wiał silny wiatr. Mijaliśmy kolejne wyspy, zatrzymując się przy niektórych i zwiedzając położone tam jaskinie. Zauważyłam wtedy, że Wietnamczycy mają jeden bardzo popularny gest. To energiczne zataczanie kółek palcem wskazującym skierowanym do dołu – gest uniwersalny.
– Ile mamy tu czasu? – zapytał sympatyczny Kanadyjczyk naszego przewodnika. W odpowiedzi uzyskał tenże uniwersalny gest. – I co on mi chce powiedzieć? Że mam się wmieszać w tłum? – pytał retorycznie nasz, zadziwiony niewerbalną odpowiedzią, nowy kolega.
Gest ten widziałam też w restauracjach. Kiedy prosiłam o rachunek, wykonując gesty przyjęte w Europie, obsługa nie wiedziała, o co mi chodzi. Gdy zaczęłam stosować „gest uniwersalny” – od razu przynosili rachunek. Chcąc zamówić następne piwo, należało wskazać na butelkę, a następnie wykonać „gest uniwersalny”.
Wracając do meritum. Dopłynęliśmy do wyspy Cat Ba. Tam nas wyrzucono na ląd, ale okazało się, że wcale nie przypłynęliśmy do miasta. Staliśmy z plecakami, w deszczu, dokładnie na drugim końcu wyspy. Popatrzyliśmy na siebie i zaczęliśmy się po prostu śmiać. Był to kolejny absurd. No bo co teraz? Na piechotę?Byłam zmarznięta, cała przemoczona i powoli zaczynałam mieć dość. Naturalnie, po chwili zjawili się kierowcy motorynek. To taki sprytny sposób, aby wyciągnąć od turystów nieco pieniędzy.
– Trudno. To część naszego wietnamskiego doświadczenia. Jedziemy z nimi – zadecydował mój towarzysz podróży.
I absolutnie nie żałuję, że nie trafiliśmy od razu do miasta. Jechaliśmy jakieś czterdzieści kilometrów, a może więcej, na motorach, przez całą wyspę. Dzięki temu mogłam zobaczyć, jak wyglądają bajecznie zielone wzgórza Cat Ba, wioski przy drodze i same drogi – kręte, strome, czasem prowadzące nad skalnymi urwiskami. Wspaniała wycieczka. Choć w deszczu.
Cat Ba
Dotarliśmy do miasteczka Cat Ba, malowniczo położonej miejscowości wypoczynkowej. Moje pierwsze wrażenie – byli tam ludzie! I to całkiem sporo, zarówno miejscowi krzątający się po ulicach, w sklepikach i małych restauracjach, jak i turyści spacerujący nadbrzeżem. Tu trafiliśmy do czystego (bez robactwa!), schludnego i taniego hoteliku, a ja dostałam pokój z balkonem i widokiem na zatokę. Przestało też padać. Niestety, tylko na chwilę.
Następny dzień spędziliśmy na trekkingu w parku narodowym. Kiedy tylko tam dotarliśmy, zaczęło lać. Nie muszę chyba dodawać, że oczywiście nie miałam ze sobą nic przeciwdeszczowego. W budce z biletami do parku można było na szczęście kupić foliowe peleryny. Przyodziana w gustowną pelerynkę w twarzowym zgniłozielonym kolorze, wykonaną z cienkiej folii, z jakiej robi się jednorazowe torebki śniadaniowe, wyruszyłam w trasę. Szlak był w miarę prosty. Albo inaczej – byłby prosty, gdyby nie padał deszcz i droga nie była taka śliska. Kiedy dotarliśmy na szczyt i zobaczyłam ten widok – skąpanych w deszczu zielonych wzgórz Cat Ba – poczułam rozpierającą mnie energię i, jak już wspominałam, byłam po prostu szczęśliwa. Chociaż wyglądałam jak zmokła i spocona kura, obtoczona w błocie, w ogóle mi to nie przeszkadzało.
Takiej samej idealnej chwili doświadczyłam również kolejnego dnia, tym razem zwiedzając okoliczne wyspy na własną rękę – kajakiem. Woda była spokojna, słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Płynęliśmy w przejrzystej wodzie pełnej ryb, zbierając egzotycznie wyglądające muszle na białej plaży na jednej z bezludnych wysepek (trochę w stylu Robinsona Crusoe) i podziwiając wspaniałość tego morskiego krajobrazu; czułam się po prostu rewelacyjnie. Musieliśmy przemierzyć kajakiem naprawdę wiele kilometrów, płynęliśmy ładnych kilka godzin. Mięśnie bolały, na rękach pojawiły się odciski, ale takiej kajakowej wycieczki jeszcze nie przeżyłam (a byłam na wielu różnych spływach kajakowych).
Spacerując wieczorem po miasteczku, zobaczyłam mężczyznę, który po ulicy rozrzucał karty do gry. To jedna z moich prywatnych „tajemnic Wietnamu”. Karty do gry spotykałam w tym kraju w najróżniejszych miejscach. W hotelu na podłodze, na ulicy, nawet wczepione w kable elektryczne. Miałam wrażenie, że to nie są zwykłe śmieci, że za kartami kryje się coś więcej, że to rodzaj tamtejszego voodoo. Niestety, moje próby rozmowy na ten temat z miejscowymi nie zakończyły się sukcesem. Później przeczytałam, że w czasie wojny wietnamskiej karty były wykorzystywane jako oręż w walce psychologicznej, Amerykanie przed nalotami zrzucali karty – a dokładniej asy pik – na dany teren. As pik miał bowiem w wierzeniach wietnamskich symbolizować nieszczęście i śmierć. Nie udało mi się znaleźć odpowiedzi, czy za tymi rozrzucanymi kartami, które widziałam, kryła się jakaś głębsza symbolika.
W Cat Ba widziałam również scenę, która na zawsze zostanie w mojej pamięci. Zobaczyłam obdartego ze skóry sporych rozmiarów psa, w dużej czerwonej plastikowej misce, na ulicy, przed małą restauracją. Pochylał się nad nim mężczyzna z nożem, zapewne z zamiarem rozbiórki mięsa. Pies miał zaciśnięte zęby, jakby w spazmie bólu. Wstrząsający obraz.
Wietnamska kuchnia jest specyficzna. Rozumiem (z trudem, acz rozumiem), że można jeść psy, ale obdzieranie ich żywcem ze skóry (a tak przypuszczalnie się dzieje) to według mnie po prostu skrajne barbarzyństwo. Z drugiej strony wietnamskie potrawy oparte na warzywach i owocach morza są wyśmienite. Nigdy chyba nie próbowałam tak dobrego jedzenia jak w Wietnamie. Pewnym wyzwaniem były jednak pałeczki. Jedzenie ryżu (zwykłego, nielepiącego się) pałeczkami okazało się dla mnie na początku podróży bardzo kłopotliwe. Stołowaliśmy się w lokalnych przybytkach (widelców tam nie było) i już przewidywałam, że przyjdzie mi sporo schudnąć w Wietnamie, skoro zjedzenie małej porcji ryżu zajmowało mi godzinę.
Włócząc się po Hanoi, trafiliśmy też do restauracji urządzonej w zwykłym mieszkaniu. W stolicy Wietnamu jest wiele bardzo wąskich kamienic ze względu na wysokie ceny gruntu. Fronty zajmują sklepy i punkty usługowe, ludzie zaś mieszkają wyżej. Dojście tam możliwe jest bardzo wąskimi korytarzami między budynkami, tak wąskimi, że dwie, nawet szczupłe, osoby nie mogą tam iść obok siebie. W jednym z takich właśnie ciemnych, długich korytarzy zobaczyłam papierowy lampion i pomyślałam, że to znak, że coś musi się tam znajdować.
Miałam rację. Po przejściu korytarzem i wejściu po schodach okazało się, że w jednym z mieszkań wydawane jest domowe jedzenie. Wzbudziliśmy życzliwe zainteresowanie właścicieli i zjedliśmy coś (nie mam pojęcia, co to była za potrawa, na bazie warzyw i makaronu ryżowego), siedząc u nich na balkonie i słuchając szczekających gekonów (gekony wydają bowiem takie dźwięki, jakby szczekały). To jedne z moich ulubionych zwierząt. Uważam je za dobry znak, nie tylko dlatego, że zjadają robaki (to zresztą bardzo użyteczna funkcja, jeśli więc w pokoju hotelowym zobaczycie gekona, cieszcie się z tego, to wasz ekologiczny odkaraluszacz pokoju). Będąc na Sri Lance, dowiedziałam się o pewnym przesądzie. Według starych wierzeń jeśli podczas twojej wypowiedzi zaszczeka gekon, oznacza to, że mówisz prawdę z głębi serca. Gekony jako rodzaj poligrafu! Uważam to za najbardziej uroczy przesąd ze wszystkich, na jakie natknęłam się gdziekolwiek na świecie. Jestem więc nawet skłonna w niego uwierzyć.
Oprócz znakomitych potraw w Wietnamie zjadłam również coś z zupełnie innej kategorii, już o tym wspominałam. Otóż postanowiłam spróbować surowego, bijącego jeszcze serca kobry. Popiłam je wódką zmieszaną z krwią gada i wódką zmieszaną z płynem z woreczka żółciowego. Potem spróbowałam różnych potraw przyrządzonych z reszty żmii. Smażona skóra (obrzydlistwo, gumowa konsystencja), zupa z podrobów kobry (w konsystencji jak znane nam flaki), smażone, pokruszone kości z naleśnikiem (całkiem smaczne), mięso z ryżem (bez tragedii), zupa (kleista maź o smaku... kobry). Podsumowując: smaczne to to nie było. Ale też nie zwymiotowałam (co jest pewnym sukcesem, bo czując pulsujące na języku serce, czułam też jednocześnie nadchodzące torsje), nie zatrułam się, żyję i mam się dobrze. Co więcej, Wietnamczycy wierzą, że serce kobry zapewnia zdrowie i witalność. Podobno szczególnie dobrze wpływa na sprawność seksualną.
Ten ostatni aspekt dotyczy chyba raczej mężczyzn, być może więc dlatego wywołałam pewne zdziwienie właścicieli restauracji, w której postanowiłam zjeść moją kobrę. Dopytywali kilka razy, czy jestem pewna, że chcę to zrobić. Phi! Oczywiście, że byłam pewna. Wnioskuję jednak, że niewiele pań daje się skusić na ten specjał. I w sumie nie ma się co dziwić. Zrobiłam to, bo była taka możliwość, chciałam mieć fajną historię do opowiadania i odczuwałam skok adrenaliny na samą myśl o jedzeniu surowego węża. A ja bardzo lubię skoki adrenaliny. W tym miejscu chciałabym również zaznaczyć, że ową kobrę zjadłam całkowicie legalnie – w restauracji, w której węże są hodowane do celów kulinarnych. Mam oczywiście świadomość, że kobry są na liście gatunków zagrożonych wyginięciem, i odczuwam z tego powodu pewien dysonans poznawczy.
Najlepsze i najgorsze jedzenie. Absurdy i przygody, perfekcyjne chwile. Wietnam jest wyjątkowy, a okolice zatoki Ha Long uważam za najpiękniejsze miejsce na ziemi. Przynajmniej z tych, które do tej pory dane mi było odwiedzić.
Take It As It Comes
Indonezja
Po wyprawie na Borneo obiecałam sobie, że będę się choć trochę przygotowywać do następnych podróży. No ale cóż, dobrymi chęciami wiadomo co jest wybrukowane – droga do Indonezji.
Co wiedziałam o tym kraju? Niewiele. Głównie to, że nie chcę jechać na Bali czy inne Komodo. Nie miałam zamiaru minglować się z turystami. Chciałam pobyć sama i zobaczyć coś wyjątkowego. No i pisać. I odpocząć. High Hopes.
Czy byłam przygotowana? Merytorycznie niezbyt. Ale miałam ze sobą nowy aparat fotograficzny (którego, jak się wkrótce okazało, nie umiałam obsługiwać), stare ubrania, latarkę czołówkę z automatycznym sygnałem SOS oraz zapas papierosów (zupełnie niepotrzebnie, w Indonezji papierosy są tanie i powszechnie dostępne, palenie tytoniu jest rodzajem narodowej tradycji). Dodatkowo znajomy podrzucił mi przed wyjazdem opisy indonezyjskich grup ekstremistycznych ze zdjęciami ich przywódców.
– Jak któregoś zobaczysz, to biegnij! Tylko w przeciwną stronę, a nie do niego, robić z nim wywiad! – przestrzegł mnie żartem. – I uważaj na siebie – dodał już całkowicie poważnie.
Oczywiście nic z dostarczonych przez niego materiałów nie zapamiętałam, z wyjątkiem tego, że terroryzm jest sporym problemem w Indonezji, co w sumie i tak już wiedziałam.
– Czy ty masz death wish? – zapytał jeden z przyjaciół po tym, jak z entuzjazmem i podekscytowaniem opowiadałam, że w Indonezji są częste trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów.
Au contraire. Mam ogromny life wish. Chciałabym doświadczyć trzęsienia ziemi, chciałabym zobaczyć wybuch wulkanu, a potem to wszystko opisać.
– Jesteś jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Grzeczna, miła pani doktor zmieniająca się podczas podróży w potwora – skomentował mój wspaniały nauczyciel i nie mniej wspaniały przyjaciel, kiedy z kolei dukałam po portugalsku, że w Indonezji planuję zjeść szaszłyk ze szczura.
Generalnie, przyjaciele podchodzili nieco sceptycznie do mojego pomysłu samotnej wyprawy na indonezyjskie wyspy.