Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie jest to opowieść o geopolityce, ani o mechanizmach rządzących polityką stawiania murów i zasieków, lecz jest to opowieść o życiu zwykłych ludzi w cieniu tych zasieków… Mateusza Styrczuli w tej książce nie ma, są za to oczy Innych, wypełnione strachem, przerażeniem albo nienawiścią, oczy Innych, w których możemy przejrzeć się jak w lustrze… Kapitalne reportaże…
PIOTR BRYSACZ, dziennikarz, wydawca, dyrektor artystyczny festiwalu literackiego Patrząc na Wschód
Książka, którą, drogi Czytelniku, trzymasz w rękach, składa się z opisu moich wizyt w pozornie niemających ze sobą wiele wspólnego zakątkach Bałkanów, Kaukazu, Europy Wschodniej, Ziemi Świętej, polskich pograniczy, a nawet Etiopii. Kluczem do zrozumienia tego, czego szukałem w rozmowach z poznanymi tam ludźmi, jest właśnie granica. Ten twór, który w pewnych miejscach istnieje wyłącznie w głowach ludzi, w innych przyjmuje postać granicy wojennej – tam każdy niewłaściwy ruch może się skończyć śmiercią. Moim celem nie jest jednak wyłącznie opisanie procesu jej przekraczania, lecz przede wszystkim obserwowanie ludzkich uczuć, które wiążą się z jej istnieniem. Moim bohaterom towarzyszy cały wachlarz emocji: strach, niepewność, nienawiść, bezsilność, poczucie przegranej albo będące na drugim biegunie pogodzenie się z faktami i celowe zapominanie o jej istnieniu.
Granice, po których się poruszałem, nie zawsze były związane z kontrolą paszportową. Część z opisanych murów przestała istnieć fizycznie kilkadziesiąt lat temu, część kilkadziesiąt czy kilka lat temu dopiero się pojawiła. Powstanie niektórych wisi w powietrzu. Niektóre przyniosły rany świeże, inne są już zabliźnione – ale zawsze z tego obrazu wyłania się bezsilność jednostki wobec czegoś większego. Czasem jest to religijna, ekonomiczna albo etniczna dominacja jednych nad drugimi, najczęściej po prostu aparat państwa, który nigdy nie pyta o zdanie maluczkich, zanim zbuduje zasieki nad ich głowami.
W tym tomie reportaży opisuję wyprawy z kilku ostatnich lat, ale są one dziś niezmiennie aktualne. W obliczu kryzysu migracyjnego stary kontynent przypomniał sobie o granicach w bolesny sposób – i w równie bolesny sposób odczuwają je ci, którzy próbują przybyć do „twierdzy Europa”. Jeszcze większym szokiem był wybuch pełnoskalowej wojny na Ukrainie. W rozdziale poświęconym Donbasowi zastałem konflikt zamrożony. Dziś linia frontu jest tam niebotycznie dłuższa. W najgorszy z możliwych sposobów przypomniała wielu z nas, że pokój nie jest dany raz na zawsze.
Chciałbym dedykować tę książkę wszystkim podzielonym. Podzielonym swym własnym strachem przed Innym oraz podzielonym bezdusznością ludzi z długą bronią.
MATEUSZ STYRCZULA
O AUTORZE:
Mateusz Styrczula (ur. w 1985 roku w Warszawie), magister politologii UKSW w Warszawie; autor artykułów naukowych i publicystycznych o tematyce bałkańskiej i wschodniej; stały współpracownik miesięcznika „Czasopis”; słowianofil i pasjonat lingwistyki języków słowiańskich; zna serbski, chorwacki, białoruski, ukraiński i rosyjski, jak i gwary podlaskie; z zamiłowania podróżnik po euroazjatyckich bezdrożach; varsavianista i numizmatyk.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
„– Czy pana zdaniem za te dwadzieścia, trzydzieści lat Dolina Preševa będzie nadal w Serbii?
Starszy Serb w mocno wysłużonym kapeluszu o nieokreślonym kształcie przerwał zamiatanie posesji. Oparł się o miotłę i spojrzał na mnie.
– W 1980 roku nikt nie spodziewał się, że umrze towarzysz Josip Broz Tito. Bo miał być wieczny, jak to się pół żartem za mej młodości mówiło. W 1989 roku nikt się nie spodziewał, że w przeciągu kilku lat wybuchnie wojna i rozleci się nasza Jugosławia. Nikt się nie spodziewał, że opuścimy Kosowo i że będą nas bombardować ci zbrodniarze z NATO. Jeszcze te parę lat temu nikt nie wyobrażał sobie, że Czarnogóra wyjdzie z federacji i odwróci się do Belgradu plecami. A pan mnie pyta, co będzie za dwadzieścia lat? – powiedział, akcentując koniec każdego wypowiadanego zdania machnięciem palca wskazującego.
Poprawił kapelusz i wskazał na albańską flagę na jednym ze słupów przy ulicy.
– Widzi pan to?
– No widzę.
– Wygląda to panu na Serbię?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Staruszek rozłożył ręce i wrócił do zamiatania”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 196
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na początku filmu Odyseja kosmiczna 2001 Arthura C. Clarke’a i Stanleya Kubricka z 1968 roku widz styka się z ciekawą próbą rekonstrukcji codziennych problemów naszych praprzodków. Świat pierwszych afrykańskich hominidów sprzed około półtora miliona lat jest pełen niebezpieczeństw. Życie polega na bronieniu się przed innymi drapieżnikami i żmudnych próbach zdobycia jakiegokolwiek pożywienia. Występuje też jedno zjawisko, które w niemal niezmienionym kształcie przetrwało do czasów współczesnych, a które autorzy filmu wprost genialnie zilustrowali: zetknięcie z innym plemieniem, inną grupą hominidów. Być może tego samego gatunku – tym niemniej obcą. Z innym przywódcą stada oraz grupą zajmującą inne terytorium. W filmie obserwujemy groźne podskoki i gesty mające wywołać strach przeciwników, które towarzyszyły tym pierwszym spotkaniom. Naturalną granicą terytorium jednych i drugich jest rzeka, a może raczej należałoby powiedzieć: potok. Ten archetyp granicy pod koniec pierwszej części filmu zmienia swoje oblicze. Grupa pod wodzą Strażnika Księżyca przekracza ów potok ośmielona pomocą magicznego kamienia. Przywódca wrogiego stada ginie, a konkurenci zostają przepędzeni. W ten alegoryczny sposób autorzy filmu starają się zaznaczyć niezmienność ludzkich skłonności do tworzenia, obrony i przekraczania granic w procesie podboju.
***
Książka, którą, drogi Czytelniku, trzymasz w rękach, składa się z opisu moich wizyt w pozornie niemających ze sobą wiele wspólnego zakątkach Bałkanów, Kaukazu, Europy Wschodniej, Ziemi Świętej, polskich pograniczy, a nawet Etiopii. Kluczem do zrozumienia tego, czego szukałem w rozmowach z poznanymi tam ludźmi, jest właśnie granica. Ten twór, który w pewnych miejscach istnieje wyłącznie w głowach ludzi, w innych przyjmuje postać granicy wojennej – tam każdy niewłaściwy ruch może się skończyć śmiercią. Moim celem nie jest jednak wyłącznie opisanie procesu jej przekraczania, lecz przede wszystkim obserwowanie ludzkich uczuć, które wiążą się z jej byłym, współczesnym oraz dopiero antycypowanym istnieniem. Moim bohaterom towarzyszy cały wachlarz emocji: strach, niepewność, nienawiść, bezsilność, poczucie przegranej albo będące na drugim biegunie pogodzenie się z faktami i celowe zapominanie o jej istnieniu. Obraz raz jest pełen buńczucznych tyrad młodzieży, raz wyszeptanych wspomnień starców.
Co istotne, granice, po których się poruszałem, nie zawsze były związane z kontrolą paszportową. Część z opisanych murów przestała istnieć fizycznie kilkadziesiąt lat temu, część kilkadziesiąt czy kilka lat temu dopiero się pojawiła. Powstanie niektórych wisi w powietrzu. Niektóre przyniosły rany świeże, inne są już zabliźnione – ale zawsze z tego obrazu wyłania się bezsilność jednostki wobec czegoś większego. Czasem jest to religijna, ekonomiczna albo etniczna dominacja jednych nad drugimi, najczęściej po prostu aparat państwa, który nigdy nie pyta o zdanie maluczkich, zanim zbuduje zasieki nad ich głowami. Tylko w jednym miejscu zetknąłem się najzupełniej dobrowolnym odgradzaniem się od innych.
Człowiek nie staje tutaj przed wszechmogącym Bogiem – choć niektórzy z bohaterów książki lubią się na niego powoływać – ale przed wszechmocą państwa, imperializmu oraz bezdusznym niszczeniem tego, co pozornie niepodzielne. W książce opisuję wyprawy z kilku ostatnich lat, ale są one dziś niezmiennie aktualne. W obliczu kryzysu migracyjnego stary kontynent przypomniał sobie o granicach w bolesny sposób – i w równie bolesny sposób odczuwają je ci, którzy próbują przybyć do „twierdzy Europa”. Jeszcze większym szokiem był wybuch pełnoskalowej wojny na Ukrainie. W rozdziale poświęconym Donbasowi zastałem konflikt zamrożony. Dziś linia frontu jest tam niebotycznie dłuższa. W najgorszy z możliwych sposobów przypomniała wielu z nas, że pokój nie jest dany raz na zawsze.
Chciałbym dedykować tę książkę wszystkim podzielonym. Podzielonym swym własnym strachem przed Innym oraz podzielonym bezdusznością ludzi z długą bronią.
Warszawa, marzec 2022 r.
Siedzę z byłym przewodniczącym gminy Bujanovac w bałkańskiej kafanie (kawiarni, pubie). Zamówiliśmy mocną turecką kawę serwowaną z obowiązkowym rahat lokum – piekielnie słodką galaretką. Jesteśmy w centrum miasteczka, na sąsiednich uliczkach kłębią się przechodnie i kupujący. Choć znajdujemy się w południowej Serbii, ci głównie młodzi ludzie to niemal wyłącznie Albańczycy. Widać stąd główny meczet. Jest ich w Bujanovacu wiele. Rozmowa z Serbem, spokojnie odpalającym papieros od papierosa, od początku nie jest łatwa, bo i temat drażliwy. Rozmawiamy nie za głośno. Z ostrożności.
– A więc pyta mnie pan, kto zaczął? Dlaczego niegdyś posłuszni władzy w Belgradzie Albańczycy wywieszają nawet u nas swoje flagi narodowe? – zaciągnął się potężnie, po czym wypuścił chmurę dymu, podnosząc głowę. – To jest przede wszystkim kwestia, kto dyryguje tymi ludźmi, którzy pomału zaczynają traktować Serbię jako okupanta. Ja swój urząd szefa gminy pełniłem w kluczowym okresie, więc widziałem, jak na bazie wydarzeń z Kosowa nagle ci nasi Albańczycy zmieniają podejście do naszego kraju. Tutaj w wioskach ludzie są bardzo słabo wyedukowani i słabo poinformowani. Takimi ludźmi bardzo łatwo manipulować. Jak ktoś przyjedzie z Kosowa i powie im, że Serbowie robią to czy tamto, oni to bezrefleksyjnie przyjmują. W domyśle coś złego oczywiście. Ci u nas są w innym położeniu niż Albańczycy z Kosowa, bo muszą po prostu wykonywać to, co im każą z zagranicy. Nie podejmują sami decyzji, tylko to, co drudzy ustalą, ty musisz robić. To jest wielki problem. Dochodzi do przenoszenia tego, co dzieje się w Kosowie, do naszej doliny. Ja w 1997 roku, 26 lutego, byłem wybrany przewodniczącym gminy Bujanovac. I to z dużym poparciem albańskich wyborców. Oni do określonego momentu tu byli i potem zniknęli. To znaczy po sześciu, siedmiu miesiącach. A ja się zdezorientowany pytałem: dlaczego?
– No i skąd ta nagła zmiana?
– „Musieliśmy”. Rozkładanie rąk. Wznoszenie oczu do nieba. „Wszystko już ci mówiliśmy, nie musisz nas pytać”. A ja ich wielu znałem, jak jeszcze byli szczeniakami. Dla mnie to znaczy, że otrzymali instrukcje, by mnie opuścić, i że współpraca z Serbami to w ich mniemaniu już zdrada. A pamiętajmy, że przecież musimy tu jakoś współistnieć. Także tutaj wpływ Prisztiny jest wielki. I to się wciąż zmienia na naszą niekorzyść. To jest jak utracona bitwa. Już nie wiesz, czy to ich szczere zamiary, czy nie do końca, ale kierunek jest jasny. To ma być kiedyś Wielka Albania. Dokładnie jej wschodnia granica.
Naszą rozmowę parokrotnie przerywają pozdrowienia. Mój rozmówca ściąga okulary i rozpoznając kolejne osoby, rzuca do kogoś mirembrema, czyli dobry wieczór po albańsku, albo tylko uniwersalne na Bałkanach ciao. Przeważnie do osób w jego – mocno już średnim – wieku.
– Panuje nieodpowiadający strukturze etnicznej udział Serbów w elitach sprawujących władzę w regionie. Mam na myśli: za mały. Od pewnego momentu po prostu przestali być zainteresowani tworzeniem wieloetnicznych władz samorządowych. My nie raz proponowaliśmy podział pięćdziesiąt na czterdzieści na dziesięć, czyli pięćdziesiąt procent Albańczyków, czterdzieści procent Serbów, dziesięć procent Romów. Uczciwie. To jest w granicach proporcji ludności. No bo w Bujanovacu demokratyczna zasada, że jak masz 51% w wyborach, to formujesz władzę i rządzisz, nie ma zastosowania. Jesteśmy specyficznym ośrodkiem. Za miesiąc [w październiku 2011 roku – przyp. aut.] będzie spis powszechny i oni mówią, że będą go po prostu bojkotować. Jeszcze rozumiem, gdyby rządzili tak jak w latach dziewięćdziesiątych nacjonaliści Miloševicia. Ale moja Partia Demokratyczna im przeszkadza? Liberałowie?
Faktycznie. Do spisu w 2011 roku w gminie Bujanovac przystąpiło jedynie 244 Albańczyków.
Dolina Preševa to doskonały przykład granicy pełzającej i możliwe zarzewie przyszłego konfliktu. Ze swoimi około 75 tysiącami mieszkańców stanowi integralną część Republiki Serbii, ale jest zamieszkana głównie przez Albańczyków. Wystarczy rzut oka na mapę, by zrozumieć, na czym polega ryzyko. Dolina wciska się między Kosowo – zamieszkane w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przez Albańczyków – które z poparciem około połowy członków ONZ uzyskało niezależność w 2008 roku, oraz Macedonię, którą także zamieszkuje bardzo liczna mniejszość albańska. Choć status Kosowa jest wciąż nierozstrzygnięty – jako prowincję Serbii traktują je światowe potęgi takie jak Rosja, Indie czy Chiny, a nawet pojedyncze państwa Unii Europejskiej – to jednak republika ma swój rząd, administrację, kontrolę nad własnym terytorium, a od niedawna nawet niewielkie siły zbrojne. Mając za plecami wsparcie Albanii oraz USA, stanowi zatem udany przykład wyrwania się spod kontroli Belgradu. Dolina Preševa jest do tegoż Kosowa przylepiona i siłą rzeczy ogląda się z zazdrością na sukces swoich pobratymców zza miedzy.
Badania terenowe, które prowadziliśmy pod kierunkiem profesora Radosława Zenderowskiego w Preševie, Medveđie i Bujanovacu w 2011 roku, były doskonałą okazją, by na własne oczy przekonać się, jak można być mniejszością we własnym państwie. Co ważniejsze, te obserwacje nawet dziesięć lat później nie tracą na aktualności, bo oczekiwania Albańczyków nie maleją. Wiele albańskich partii politycznych bojkotuje wybory do serbskiej Skupsztiny, organizuje się wiece z żądaniami autonomii, dochodzi nawet do zrywania serbskich flag – ostatnio w maju 2021 roku – i to z udziałem zastępcy naczelnika gminy Bujanovac. Trudno o bardziej wymowny obrazek rosnącej niechęci.
Cerkiew Świętych Apostołów Piotra i Pawła na obrzeżach Bujanovaca stanowi jedną z ostoi Serbów w dolinie i symbol ich obecności. Jej białe mury i pusta przestrzeń wokół dają złudzenie spokoju. Świątynia znajduje się na obrzeżach miasta, łatwiej tu o szczere opinie. Dwóch popów siedzących na drewnianych ławach wdało się w dyskusję. Zdawali się cieszyć, że mogą porozmawiać z kimkolwiek spoza regionu o tym, co ich męczy.
– Co najbardziej dzieli tutaj Serbów od Albańczyków? Na północy Albanii mieszka dużo chrześcijan. Są i Albańczycy katolicy. A pośród was nie da się być chyba innego wyznania niż prawosławnym?
– Po pierwsze w naszym przypadku to jest nie do oddzielenia. Być Serbem znaczy: być prawosławnym. Być prawosławnym nie zawsze znaczy być Serbem, ale Serb i prawosławie to coś niepodzielnego. To jest jedno i to samo. My rodzimy się już z pewnym dookreśleniem. Ja nie jestem winny, że się tu urodziłem i że tak jestem wychowany, i nikt nie jest winny, ale można dostrzec w tym sens i logikę. To jest właśnie ta istota serbskości. W pojedynczych rodzinach, jak i w całym narodzie. Poza prawosławiem nas nie ma. Ci, którzy się przechrzcili, przestają być Serbami, bo określają się jako Chorwaci, Boszniacy i tak dalej.
Ojciec Jovan z obowiązkową długą brodą i wydatnymi brwiami mentorskim tonem starał się ustalić pewne niepodważalne dla niego prawdy. Młodszy o imieniu Pavle dodawał swoje uwagi w chwilach ciszy, nie chcąc przerywać zwierzchnikowi.
– Tu chodzi przede wszystkim o zachowanie tożsamości. Serbska Cerkiew Prawosławna i serbski naród szli razem przez historię. Byliśmy pół tysiąclecia pod władzą turecką. To dzięki Cerkwi nie straciliśmy kultury i języka. Nie można patrzeć na to oddzielnie. Powiedzmy, że wśród rzymskich katolików i Polacy, i Chorwaci są katolikami. I Polacy są Polakami, a Chorwaci Chorwatami. A powiedzmy: Grecki Kościół Prawosławny – Grecy. Serbska Cerkiew Prawosławna – Serbowie. My współżyjemy na normalnych, jak mi się wydaje, zasadach. Cerkiew wspiera Serbię, a Serbia i Serbowie swój Kościół.
– Powrócę do pytania: na ile głębokie są podziały między wami a Albańczykami?
– Jeśli chodzi o konflikt, to mnie jako duchownego szczególnie bolą częste przypadki niszczenia świątyń i cmentarzy prawosławnych. To postępowanie sziptarów [pogardliwe określenia Albańczyków – przyp. aut.] ma prowokować ludzi, gdyż cerkiew to Dom Boży, ale też dom, w którym żyje naród. Gdy człowiek się wspina i niszczy krzyż na twoim domu, a ty masz go jutro kochać, to jest bardzo ciężkie. Nawet dla mnie.
– Chodzi ojcu o zamieszki w Kosowie w 2004 roku, kiedy jeden z Albańczyków wspiął się na cerkiew i wykręcił, po czym złamał krzyż?
– Między innymi. Nie mogę powiedzieć, że ich nienawidzę, ale z powodu tego, co zrobili, nie mogę też powiedzieć, że ich kocham. Szczerze mówiąc, to gdyby nie zrobili tego, co w 2004 roku właśnie, to nie byłoby problemów. Jednakże jak ktoś się wspina na Visoki Dečani albo monaster Świętych Archaniołów w Prizrenie i niszczy, pali coś, wiedząc, jakie to ma znaczenie historyczne dla narodu, który żył tu od zawsze, to już przechodzi wszelkie granice. Każdy ma prawo do walki i protestu, ale nie niszcząc tego, co jest dla kogoś święte. My możemy odnowić te świątynie, ale nigdy nie będą już takie, jakie były. Fresków z XIV, XIII, XII wieku, z czasów cara Milutina nie da się już zrobić takimi, jakie były, i my możemy wybaczyć, ale nie zapomnieć. A co gorsza, mogliśmy to tylko obserwować w telewizji, a przecież te wydarzenia miały miejsce bardzo blisko. Za górami jest już Kosowo.
Znowu ożywił się ojciec Pavle:
– Ale to nie tylko przeszłość. Czasami zdarzało się, że obrzucali naszą cerkiew kamieniami. A na przykład w cerkwi w Trnavie powybijali okna. To się dzieje cały czas, tylko raz więcej, a raz mniej się o tym mówi. Oni wybiją okno, my wstawimy, to oni znowu wybiją za tydzień czy dwa. Najświeższe, co pamiętam, to może sprzed czterech, pięciu miesięcy. Jest taki jeden prawosławny cmentarz koło albańskich osad. I ktoś wziął, i połamał płyty nagrobne. A zobaczylibyście, jak wygląda cerkiew w Oraovicy. Jest zmasakrowana. Groby są OK, ale świętym z fresków wewnątrz cerkwi wydłubano oczy. Co im to przeszkadzało?
Istotnie – podczas trwających dwa tygodnie badań odwiedziliśmy niejedno miejsce i za każdym razem szokował nas widok połamanych serbskich płyt nagrobnych. Stanowił więcej niż żywy dowód, że przy utrzymujących się tendencjach demograficznych i wyprowadzce wielu Serbów na północ ten skrawek ziemi koło Kosowa stał się już niemal wewnętrzną zagranicą – jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało.
Zbrojna próba wywołania irredenty odbyła się w Dolinie Preševa w latach 1999–2001. W 1999 roku skończyła się walka partyzancka prowadzona przez Armię Wyzwolenia Kosowa (UÇK) na terenie serbskiej prowincji, wspierana intensywnymi bombardowaniami wybranych celów prowadzonymi przez lotnictwo NATO na terenie Federalnej Republiki Jugosławii. Zbrodnie popełniane po obu stronach oraz zagraniczna interwencja znacznie pogorszyły i tak już złe – co najmniej od 1989 roku (czyli od czasu zlikwidowania autonomii Kosowa przez Serbię) – stosunki między narodami albańskim i serbskim. Wojnę zakończono patem dyplomatycznym, a w sensie czysto wojskowym – ostatecznym opuszczeniem tej prowincji przez wszelkie służby mundurowe Jugosławii i zastąpieniem ich siłami pokojowymi Kosovo Force (KFOR). Była to ogromna klęska Belgradu. Kosowo ze stolicą w Prisztinie stało się quasi-państwem i międzynarodowym protektoratem.
Co decydujące dla rozwoju wypadków w Preševie, NATO wyznaczyło strefę buforową o szerokości pięciu kilometrów od granic Kosowa w głąb Serbii, gdzie wstęp miała tylko słabo uzbrojona serbska policja, ale już nie wojsko. W tym samym 1999 roku weterani UÇK błyskawicznie powołali Armię Wyzwolenia Preševa, Medveđi i Bujanovaca (UÇPMB), której zadaniem było po prostu pójście za ciosem. Tysiące sztuk broni pozostałych w rękach UÇK i samych bojowników szmuglowano przez góry. Potencjalni rebelianci otrzymywali też wsparcie z Albanii (przez Macedonię). Nie bez znaczenia była rola wpływowej albańskiej mafii, która od lat korzystała z tych samych dróg transportu.
2000 rok to walki rozlewające się na całą pięciokilometrową strefę buforową między Kosowem a Doliną Preševa. Ścierały się ze sobą jednostki UÇPMB – choć do listopada miały one dość ograniczony zasięg – oraz policja Jugosławii. Partyzanci albańscy starali się wypchnąć Serbów poza strefę. Przed długie miesiące typowymi obrazami z doliny były ataki snajperów i ostrzały jednostek serbskich z kałasznikowów. Częste były też przypadki podkładania min oraz porwania, i to zarówno serbskich, jak i albańskich cywilów, w tym Albańczyków uważanych przez UÇPMB za nie dość antyserbskich. Porywani wracali zazwyczaj poważnie ranni lub nie pojawiali się wcale.
Główne rejony walk prowadzonych w 2000 roku to okolice wsi Veliki Trnovac, Lučane, Končulj i Dobrosin, gdzie stacjonowały serbskie jednostki. Mimo ściągnięcia dodatkowych jednostek policyjnych z Serbii do strefy, w której obowiązywał zakaz wstępu dla wojska, policja federalna starała się ograniczać do odpierania ataków aż do listopada 2000 roku (już po zmianie władzy w Belgradzie). Potem na skutek coraz większej liczby rannych i zabitych zadecydowano o wycofaniu się poza strefę. Tym samym oddano ją coraz śmielej postępującej UÇPMB. Było to konsekwencją ataku z 22 listopada, gdy na rozkaz głównego przywódcy rebeliantów Shefketa Musliu rozpoczęto zimową ofensywę. W jej konsekwencji śmierć poniosło czterech serbskich policjantów. Od listopada aż do zakończenia swobodnego działania albańskiej partyzantki w połowie następnego roku kilkuset albańskich bojowników prowadziło nieregularny ostrzał pozycji serbskich z zajętej strefy buforowej.
Po obaleniu Slobodana Miloševicia w październiku 2000 roku nowy prezydent Jugosławii Vojislav Koštunica starał się o uzyskanie zgody NATO na ponowne wejście jugosłowiańskich wojsk na teren przygraniczny. Choć ludzie UÇPMB zaczęli się wkrótce pojawiać w kolejnych wsiach (Veliki Trnovac, Leopardice, a także Oraovica), to naciski zaniepokojonych władz państw zachodnioeuropejskich doprowadziły do przedsięwzięcia kroków mających na celu wygaszenie zbrojnej walki dopiero po dramatycznym zdarzeniu z lutego 2001 roku. Wówczas to operujący z terenów strefy buforowej Albańczycy podłożyli bombę pod konwój autobusów wiozących Serbów koło Podujeva (w Kosowie). Zginęło aż dwanaście osób. W związku z tym 8 marca 2001 roku władze NATO przystały na prośby Belgradu, by ograniczyć terytorialnie strefę buforową na odcinku granicznym z Macedonią. Poskutkowało to rychłym obsadzeniem tego terenu przez wojska Jugosławii, a tym samym przerwaniem łańcucha dostaw broni z południa.
Decydujące znaczenie dla zakończenia konfliktu miała jednak decyzja o pełnym powrocie wojska jugosłowiańskiego do całej strefy buforowej. Pełne prawo poruszania się po niej jugosłowiańscy (serbscy) żołnierze uzyskali 31 maja 2001 roku. Porozumienia z Končulj – od nazwy wioski, w której podpisali je przedstawiciel NATO i przywódca UÇPMB Shefket Musliu – zwiastowały pokój. Na ich mocy miały powstać mieszane siły policyjne, postanowiono powiększyć albańską reprezentację w instytucjach lokalnych, wesprzeć rozwój mediów i edukacji w języku albańskim, zobowiązano się też zwiększyć liczbę inwestycji gospodarczych.
Zgodnie z osiągniętym przy współpracy Serbii z NATO porozumieniem od czerwca 2001 roku federalne wojska Jugosławii wkroczyły do strefy buforowej, co spowodowało ucieczkę około pięciu tysięcy albańskich cywilów do Kosowa. Było to poprzedzone szybkim wycofaniem się dokładnie niesprecyzowanej liczby rebeliantów UÇPMB, którzy na mocy wcześniejszych ustaleń mieli złożyć posiadaną broń w punktach KFOR-u w Kosowie. Spodziewali się przy tym amnestii, którą faktycznie przeprowadzono i większość bojowników (około pięciuset) zakończyła walkę.
Uważa się, że ostateczna liczba ofiar, łącznie ze zmarłymi bojownikami, nie przekroczyła stu osób. Pierwsze mieszane patrole policyjne pojawiły się w Dolinie Preševa w czerwcu 2001 roku, lecz zarówno wtedy, jak i w 2002 roku – mimo oficjalnego rozwiązania UÇPMB – co najmniej kilka razy doszło do ataków na Albańczyków i Serbów, którzy w takich patrolach uczestniczyli. Kilku zabitych i rannych to konsekwencje ataków bombowych oraz pobić, których dopuścili się albańscy ekstremiści niezgadzający się na jakąkolwiek współpracę z państwem serbskim. Z czasem sytuacja się ustabilizowała. Dlaczego? Na Bałkanach zrozumiano, że czas wojowania się skończył. Minęła cała dekada od rozpadu Jugosławii, a uwaga ONZ, UE, a przede wszystkim NATO nie pozwalała zwaśnionym stronom – ani w Bośni, ani w Serbii – na niekończące się starcia zbrojne. Nie bez znaczenia były też naciski samej Albanii, której zależało na dobrych relacjach z USA, a nie na łatce awanturnika.
Czekam na nauczyciela z Preševa. Albańczyka. Miejsce spotkania to oczywiście kawiarnia. Czuję, jak podnosi mi się ciśnienie. Nie tyle od emocji, ile od nadmiaru wypijanych na Bałkanach mocnych kaw. Spóźnia się. W międzyczasie z różnych stron, jedno po drugim, rozlegają się muzułmańskie wezwania do modlitwy – adhan. Stąd wrażenie, że odbijają się one jak echo od gór. W końcu nadchodzi nieco zdyszany młody człowiek. Wygląda na świeżo upieczonego magistra. Jeszcze przed trzydziestką. Uczy albańskiego. Ali od razu wyciąga rękę i proponuje przejście na ty. Zamawia kawę i coś do jedzenia, tłumacząc, że nie jadł dziś nawet śniadania. Za dużo pracy.
– Czy uważasz, że Albańczycy są lojalnymi obywatelami Serbii? Przecież w 2000 roku chcieliście zbrojnie odebrać ten teren, a krytykujecie Serbów za ich imperializm i wojny w Bośni i Chorwacji. Serbowie twierdzą, że współżycie z wami na tym bądź co bądź niespokojnym pograniczu jest coraz trudniejsze.
– Wybacz, ale jak widzę, znasz tylko jedną wersję wydarzeń. Tu były podstawy, żeby się buntować. Niektórzy z pewnością mieli do tego moralne prawo. To właśnie w 1989 roku z zespołu szkół w Preševie zwolniono aż jedenastu albańskich profesorów, uzasadniając tę decyzję rzekomym przekształceniem się owego miejsca w „siedlisko albańskiego nacjonalizmu i irredentyzmu”. Postępująca centralizacja administracji doprowadziła do tego, że albańskie partie w regionie nie mogą współdecydować o jego losie. To pogłębiało naszą frustrację i nasze zniechęcenie. A wspomniane przez ciebie starcia z 2000 roku były poprzedzone zniknięciami i zabójstwami mieszkańców narodowości albańskiej. Słyszałeś o tym?
Szukam jego wzroku, ale ma mocno rozbiegane oczy. To nerwowo zaciska, to rozprostowuje palce na stole.
– Opowiedz.
– Znany jest przypadek Nexhatiego Arifiego. W kwietniu 1999 roku, już podczas trwania intensywnych nalotów NATO, został uprowadzony przed oddział wojsk jugosłowiańskich i poruszających się wraz z nimi uzbrojonych cywili, którzy nawiedzili wioskę Bujić. Rzut kamieniem stąd. W okolicy Preševa. Możesz się domyślić, jak skończył. Wedle informacji sądu okręgowego w Preševie, a mam z nimi dobry kontakt, podczas kilku miesięcy wojny w Kosowie w naszej dolinie zabito jedenastu Albańczyków. Wielu Serbowie dotkliwie pobili.
– Ale UÇPMB też strzelało, też porywało. Poza tym już po zawarciu pokoju wielu z was odrzuca współpracę. Dlaczego?
– To jest po trosze sprawa pokoleniowa, po trosze euforia po odzyskaniu Kosowa, a po trosze stare antagonizmy. Ja osobiście nie chcę zmiany granic, a organizacja, o której mówisz, wcale nie miała masowego poparcia. Wiem dobrze od mojego dziadka, który mieszka w dawnej pięciokilometrowej strefie, że większości z tych bojowników nie znał, a to tak mała społeczność, że wszyscy kojarzą się choćby z widzenia. Zresztą wiadomo było, że gdy zniknął ze sceny politycznej sprawca całego tego zła i główny ciemiężyciel nas, Albańczyków, czyli Slobodan Milošević, to skończyło się poparcie wspólnoty międzynarodowej dla zadym. A to jest coś, co nas różni od Serbów. Oni pragną na siłę walczyć z całym światem, a my widzimy siebie jako część wspólnoty demokratycznej. Przy tym jesteśmy pragmatykami. Dlatego dolina jest dziś spokojna.
– Trochę kluczysz. Czy to prawda, że przymuszano waszych, żeby szli walczyć?
– Wiem, że niektórzy albo płakali, albo odsyłali dzieci, albo wycofywali się, by nie iść do UÇPMB. Dziadek opowiadał mi, że potrafiło ich do Dobrosina wkroczyć pięćdziesięciu. Wtedy przychodzili i mówili: „Ty musisz dać jednego do wojska”, i zostawiali karabin przy bramie. Albo rodzina wyśle syna czy nawet ojca z karabinem, albo musi dać tyle pieniędzy, by opłacić najemnika, który będzie walczył za niego. Zdarzały się jeszcze gorsze sytuacje. Również w wiosce mego dziadka ci z Kosowa zabili dyrektora szkoły i jego brata, który pracował jako kasjer.
– Dlaczego?
– No bo to już wystarczyło, by uznać go za zdrajcę. Bo nie odciął się od serbskich instytucji, czyli według nich kolaborował z okupantami.
– Czy mówi się o tym w waszej społeczności? Jadąc wzdłuż granicy, widziałem pomnik jakiegoś bojownika UÇPMB. Czyli ktoś ich jednak popiera.
– Mówię ci, to są albo młokosy, albo garstka ludzi, która idealizuje wszystko, co albańskie i narodowowyzwoleńcze. Ja koło 2000 i 2001 roku wchodziłem w dorosłość i niezbyt dobrze to pamiętam. W żadnym razie nie popierałem tych wariatów i morderców.
– No ale na wstępie sam wspomniałeś, że rozumiesz bunt i niejako go usprawiedliwiasz.
– Ale przecież to nie znaczy, że od razu popieram UÇPMB! Proszę cię, odrzuć czarno-biały podział świata, a zrozumiesz, o co mi chodzi. Buntować się i protestować można w sposób demokratyczny. Gdy zaczęto tłamsić naszych, protestowaliśmy przede wszystkim pokojowo. Przez strajki, pikiety, zwracanie się do odpowiednich organów z pytaniem: „Gdzie są porwani?”. Ja popieram europejski sposób rozwiązywania problemów. Dla mnie wzorem są Francja czy Niemcy. Tam nacisk społeczny znaczy bardzo dużo i władza musi iść na ustępstwa. No ale jak mieliśmy dyskutować ze Slobodanem Miloševiciem? Na końcu sami Serbowie się go pozbyli, bo nawet oni widzieli, że jego polityka zniszczyła Jugosławię. Dlatego uważam, że dopiero teraz idziemy ku sprawiedliwości, aczkolwiek Serbia musi jeszcze wiele poprawić.
– Czy twoim zdaniem ta granica Serbii z Kosowem jest stała? A może wasza dolina stanie się kiedyś częścią Kosowa? Albo nawet Albanii?
– Proszę, nie wciągaj mnie w te nacjonalistyczne mrzonki. Tak, bardzo się cieszę, że mogę odwiedzić Kosowo, któremu niepodległość się po ludzku należała. Ale respektuję to, że mieszkam w Serbii. Wydaje mi się, że rozsądnym rozwiązaniem byłaby jakaś forma autonomii. Tak jak na przykład Wojwodina na północy Serbii. Czemu nie? Poza tym sam widzisz, że wedle optyki UÇPMB ja sam nadaję się do odstrzału. Przecież pracuję w szkole! Jakoś nie latam z karabinem i nie porywam ludzi.
Tu Ali zaśmiał się i na sam koniec trochę rozluźnił.
– A może powtórzy się scenariusz kosowski? I sprawę rozwiąże demografia?
– Wybacz, ale to nie ja jestem winien temu, że Serbowie sprzedają nam swoje domy i wyprowadzają się do Niszu czy wręcz jadą do Belgradu. To nie ja jestem winien temu, że albańskie czy romskie rodziny są liczniejsze i że tym samym Serbów jest procentowo coraz mniej. Oczywiście niczego nie można wykluczyć, ale obecny prezydent Tadić wydaje mi się rozsądny. Sęk w tym, że wielu miejscowych Serbów uważa, że przez ostatnie dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. Myślą po jugosłowiańsku. A tu już ani Tita, ani Miloševicia nie ma i nie będzie. I kropka.
W Preševie moim rozmówcą był ubrany w szary garnitur polityk rządzącej wówczas Partii Demokratycznej Borisa Tadicia. Lekko siwiejący. W oczy rzucał się jego złoty zegarek. Położył rękę na oparciu krzesła i uśmiechał się nie wiadomo dlaczego. Może był to po prostu stały wyraz jego twarzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki