Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Moje miasto Łódź, tam wszystko się zaczęło” – mówi Leon Weintraub w cyklu rozmów z Magdą Jaros. Wychowywał się w czynszowej kamienicy przy ul. Kamiennej, tej samej, którą po latach rozsławiła w swojej piosence Osiecka. W 1939 roku miał pójść do gimnazjum, tymczasem musiał pożegnać się ze światem, jaki znał do tej pory i wraz z matką i siostrami przenieść się na ul. Jakuba w centrum getta. Praca, głód, percepcja ograniczona do znajdywania sposobów na przetrwanie, coraz mniej sił, aż wreszcie wywózka i gehenna obozowa. Czy można nadrobić stracony czas? Czy po takich doznaniach można znaleźć sobie miejsce wśród ludzi? „Wybaczenie, czy też usprawiedliwienie tych przekraczających ludzką wyobraźnię zbrodni nie jest dla mnie możliwe – przyznaje Leon Weintraub. - Pozostaje więc słowo POJEDNANIE. Oznacza ono zaprzestanie wysuwania wzajemnych zarzutów i zakończenie nakręcania »spirali wrogości i zła«. Tylko ten stan pozwala wspólnie tworzyć przyszłość”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Od autorów
Zdążyłem… ukończyłem 95 lat, ale zdążyłem i odtworzyć, i opisać swoje długie, nieprzeciętne życie.
Po zakończeniu pracy zawodowej w wieku 71 lat wzrosło moje zaangażowanie w przekazywanie młodzieży, na przykładzie własnego życia, następstw ideologii nazistowskiej: od niechęci wobec innych, różniących się pochodzeniem lub poglądami, do masowego ludobójstwa w komorach gazowych. Często spotykałem się z pytaniem o moje stanowisko wobec sprawców. Wybaczenie, czy też usprawiedliwienie tych przekraczających ludzką wyobraźnię zbrodni nie jest dla mnie możliwe. Pozostaje więc pojednanie, które po zaprzestaniu wysuwania wzajemnych zarzutów i zakończeniu nakręcania spirali wrogości i zła pozwala wspólnie tworzyć ludzką przyszłość. Jako ocalały z Zagłady świadomie przyjąłem tę postawę: gotowość do pojednania.
Moje spotkania w szkołach zwykłem kończyć kilkoma posłaniami. Mówię, że współczesna wiedza o DNA, nośniku naszego genu, udowadnia, iż istnieje tylko jedna rasa ludzi – homo sapiens. Wynika z tego, że hitlerowska ideologia opierała się na fałszywych przesłankach. Nadmieniam także, iż kiedy wykonywałem operacje, to jakikolwiek kolor miała skóra pacjentki, tkanki pod spodem były identyczne u wszystkich.
Książka ta powstała dzięki Magdzie Jaros i z jej inicjatywy. To była jej inspiracja i zasługa, że udało mi się odtworzyć i przekazać to, czego doznałem w długim życiu. Jego początki cechowało ubóstwo, młodość zaś nieludzkie warunki życia w getcie w Litzmannstadt (nie chcę myśleć, że w moim rodzinnym mieście było getto – to nie w mojej Łodzi, tylko w niemieckim Litzmannstadt naziści założyli to koszmarne miejsce izolacji) i obozach koncentracyjnych: Auschwitz-Birkenau, Gross-Rosen, Flossenbürgu oraz Offenburgu, podobozu Natzweiler. Powrót do normalności bywał usłany cierniami, w całości jednak powojenny etap mogę ocenić jako bardzo pozytywny. Nadal mam bogate życie i osiągnąłem wiele. Wdzięczny jestem Magdzie za cierpliwość, wnikliwość i często dociekliwość w „odwarstwianiu” szczegółów ukrytych w zakamarkach mojego mózgu.
Mam trzech synów i córkę, którzy założyli już rodziny. Wiele zawdzięczam żonie – od 45 lat Evamaria jest moją podporą i to jej zasługa, że tak dobrze się czuję.
Jestem, jak na te lata, w dobrym stanie psychicznym i fizycznym, czerpię wiele zadowolenia ze swojego życia. Po Auschwitz nie używam słowa „narzekać”, gdyż wszystko odtąd jest o niebo lepsze.
Czytelnikom tej opowieści pragnę przekazać moje niewzruszone przekonanie, że zdrowy rozsądek zwycięży we wszystkich relacjach międzyludzkich.
Leon WeintraubSztokholm, 2020
*
To był impuls. Zobaczyłam Leona Weintrauba w telewizji, kiedy przemawiał w imieniu Ocalałych podczas 74. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz-Birkenau. Mówił o ryzyku, które niesie odradzający się w Polsce i na świecie nacjonalizm. Biły od niego duma, godność, ale też smutek. Zadzwoniłam z gratulacjami. Znam go od czasów, kiedy jako dziecko w PRL-u jeździłam na wakacje do Szwecji, dokąd wyemigrowała moja ciocia. Wiedziałam, że był w obozach koncentracyjnych, raz nawet próbowałam podpatrzeć, czy ma wytatuowany na przedramieniu numer – nie miał. Nigdy nie opowiadał o swoich przeżyciach, ja nie pytałam. Chyba czułam onieśmielenie i respekt. Po tamtym telefonie wymieniliśmy maile, w końcu odważyłam się zaproponować książkę. „Już pora” – odpisał, a ja wzięłam to za zgodę.
Nasze rozmowy zaczynaliśmy w innym świecie. Spotykaliśmy się w Warszawie, gdzie latem 2019 roku Leon był częstym gościem. Nagrywał film dla bawarskiej telewizji, brał udział w uroczystościach upamiętniających likwidację getta w Litzmannstadt, towarzyszył w miejscach pamięci grupie studentów z Niemiec. Jesienią udało mi się go złapać w Oświęcimiu – przyleciał specjalnie, żeby spotkać się z harcerzami z Łodzi. W grudniu ja odwiedziłam go w Sztokholmie. Zimę 2020 roku spędzał w ciepłej i słonecznej o tej porze roku Arizonie. Żartował, że to jedyne tygodnie, kiedy zwalnia tempo i ładuje baterie. A potem przyszła pandemia, którą spędził w swoim mieszkaniu w Sztokholmie. Jestem pewna, że gdyby nie przymusowy areszt, ta książka by nie powstała. Wreszcie miał czas.
Spotykaliśmy się na Skypie i z każdą rozmową coraz bardziej zdawałam sobie sprawę, z jak ciekawą historią i niezwykłym człowiekiem mam do czynienia. Leon zaskakiwał mnie fenomenalną, w wielu momentach fotograficzną pamięcią. Z dokładnością odtwarzał topografię miast, wnętrza mieszkań. Czasem miał trudność z przywołaniem emocji, które – jak mi wyjaśnił – na lata wojny musiał zamrozić. Nie pytałam o wielką historię, ją zostawiamy historykom, choć w nieuchronny sposób splata się z jego losami. Rozmawialiśmy o zwykłych rzeczach: o przedwojennej Łodzi, codziennym życiu w getcie, koszmarze obozów, a potem powrocie do normalności i dorosłości. Opowiadał pięknym językiem, z wyczuciem słowa, choć przecież w Polsce nie mieszka od pięćdziesięciu lat. Gdy doszliśmy do jego poglądów na współczesny świat, zaskakiwał celnością uwag, ale też śmiałością opinii. Zrozumiałam, że w jego wieku człowiek nie musi się gryźć w język i mówi, co myśli.
Mimo dużej różnicy wieku między nami, zupełnie jej nie czułam. To Leon z naszej dwójki niejednokrotnie wydawał się młodszy, choć miał prawo do złego nastroju. Nie wychodził z domu, z bliskimi, poza żoną, widywał się na ekranie telefonu czy komputera. Zawsze jednak witał mnie dobrym humorem, był pozytywnie nastawiony, zmobilizowany. Jego energii starczyłoby dla kilku osób. Niedogodności, które go spotykały, porównywał do życia w złotej klatce. Na co więc miałby narzekać? Wielokrotnie powtarzał, że poza sprawami ostatecznymi, jak śmierć czy choroba, nie ma problemów, a kłopoty, o które co i rusz się potykamy, trzeba po prostu rozwiązywać. Wzięłam to sobie do serca. Nie wiem, czy z naszych wielogodzinnych rozmów zrodziła się przyjaźń, ale głęboka więź na pewno tak. Dziękuję ci, Leonie.
Magda JarosWarszawa, 2020
Wstęp
Willa na przedmieściach Monachium, wrzesień 2020 roku. Ciepły, słoneczny dzień. W ogrodzie stoją trzy stoliki, na szynach w gotowości czekają kamery. Za chwilę spotka się trójka ludzi, których – choć się nie znają – łączy przeszłość. Leon Weintraub to łódzki Żyd, Jens-Jürgen Ventzki jest synem Wernera Ventzkiego, nadburmistrza Litzmannstadt, czyli wcielonej do Trzeciej Rzeszy Łodzi, a Julie Lindahl to wnuczka esesmanów, którzy weszli na Mazury za armią Wehrmachtu, zagarnęli majątki i zaczęli swoją działalność od sterylizacji pracujących w nich Polek. Wnuczka i syn sprawców oraz ich ofiara (co ważne – Leon potem nazwie się zwycięzcą) mają rozmawiać o historii. Nagranie rejestruje stacja Bayerischer Rundfunk, która przygotowuje cykl programów z Ocalałymi, póki jeszcze mogą opowiedzieć o swoich przeżyciach.
Werner Ventzki, choć to jemu podlegał zarząd getta i szef jego administracji Hans Biebow, nigdy nie został osądzony. Po wojnie był aktywistą Związku Wypędzonych, zmarł w 2004 roku. Dziadkowie Julie w obawie przed procesem na początku lat 60. uciekli do Brazylii. I ona, i Jens-Jürgen mroczną przeszłość odkryli przypadkiem, szperając w rodzinnych dokumentach. Nie uciekli od niej. Ventzki napisał głośną, wydaną także w Polsce książkę Cień ojca, Lindahl opublikowane w Stanach Zjednoczonych i Szwecji Wahadło.
Do spotkania doprowadził Leon Weintraub, obywatel Szwecji, lekarz ginekolog-położnik. Wydawało mu się, że ciekawie będzie zderzyć ze sobą trzy pokolenia, których losy dzięki historii są wspólne. Urodzona w Brazylii Julie Lindahl tak jak on mieszka w Szwecji, a przedstawiła ją Weintraubowi przyjaciółka. Od znajomych, też Ocalałych, wiedział, że Jens-Jürgen Ventzki pisze książkę i szuka kontaktu z ludźmi, którzy przeżyli wojnę w Litzmannstadt, po drugiej stronie drutu kolczastego.
„Poruszaliśmy problem winy, odpowiedzialności, a pani Lindahl dodała kwestię wstydu – mówi Weintraub. – Na początku zwróciłem się do Ventzkiego. Powiedziałem, że nie wiem, co to znaczy mieć ojca, mój zmarł, gdy miałem półtora roku. Ale mogę sobie wyobrazić, jakim było szokiem, kiedy odkrył, że człowiek, którego kochał i podziwiał, który był dla niego wzorem, okazał się jednym z ludobójców i jest współodpowiedzialny za to, co się działo w getcie w Litzmannstadt na terenie mojego miasta Łodzi. Żal mi go, że to przeżył, ale z drugiej strony chylę czoła, że miał odwagę się przemóc i odciąć się od wszystkiego, co ojciec sobą przedstawiał”.
Rodzina Ventzkiego mieszkała w pięknej, otoczonej ogrodem secesyjnej willi Hilmara Girbardta przy ulicy Bednarskiej. Do dyspozycji mieli sześciu służących, szofera, kucharza, ogrodnika. Jens-Jürgen pamięta uprzywilejowane życie. Ze łzami w oczach opowiadał, że jego matka, żona prominenta, mogła kupować towary konfiskowane Żydom i odprowadzane do zarządu getta na Bałuckim Rynku. Za 54 reichs-marek, czyli za tyle co nic, nabyła karakułowy płaszcz, futro ze srebrnych lisów i złote pierścionki. Ojciec do śmierci był wierny Führerowi, nigdy go nie potępił. Żałował, że jego rodzina po klęsce Niemiec straciła pozycję. Bracia Jensa-Jürgena myśleli podobnie, nie pozwalali wspominać Tomasza Manna uznanego przez hitlerowców za zdrajcę, który uciekł z Niemiec. Julie Lindahl jest traktowana przez bliskich jak czarna owca. Matka nigdy nie chciała z nią rozmawiać o rodzicach, wyparła przeszłość. Jej wydobycie na światło potraktowała jak zdradę.
Cała trójka myślała tak samo – potępiała wszystko, co nazizm i ideologia NSDAP za sobą niosły. Jens-Jürgen liczył, że inni ludzie, którzy mają takich przodków jak on, po obejrzeniu dokumentu odważą się otwarcie wystąpić przeciwko krewnym i przeszłości. Tylko w ten sposób można przeciwdziałać brunatnemu zagrożeniu na świecie i w Europe. Na koniec nie podali sobie rąk – to czas pandemii – ale stuknęli się łokciami. Potem w przyjacielskiej atmosferze zjedli kolację.
„Dla mnie to było symboliczne – mówi Leon Weintraub. – Ja, biedny chłopak z żydowskiej rodziny, który z całym okrucieństwem i jaskrawością poznał, czym były represje, odczłowieczenie, prześladowanie, spotkałem człowieka, który nosi w sobie geny mojego oprawcy. W pewnym sensie był mi bliski, choć dzieliło nas wszystko: urodzenie, religia, w której dorastaliśmy, status materialny. Wspólne było jedno – moje miasto, Łódź”. Tam wszystko się zaczęło.
Rozdział I
Ulica Czulentowa i inne adresy
Świat ograniczony nie tylko fizycznie, ale też mentalnie do kilku ulic w biednej żydowskiej Łodzi. Do Kamiennej, Wschodniej, Południowej, Kilińskiego. Czułem niewytłumaczalny, paraliżujący lęk przed wypuszczaniem się poza swój rewir.
Łódź także mnie jest bliska. Urodziłam się w dzielnicy Górna, do końca studiów mieszkałam na Retkini. Doskonale znam centrum miasta i układ jednokierunkowych ulic. Niektórzy, moim zdaniem na wyrost, porównują go do Manhattanu. I choć skończyłam prestiżowe liceum, a potem Uniwersytet Łódzki, na mojej wiedzy o żydowskiej Łodzi zaciążyła powieść Ziemia obiecana i film Andrzeja Wajdy. Na lekcjach czy zajęciach mówiło się czasem o żydowskich krwiopijcach: kamienicznikach, fabrykantach, lichwiarzach. Nic o ludziach, którzy stworzyli teatry, kina, sale koncertowe, wybudowali najbardziej okazałe pałace i gmachy w mieście. Nic o szpitalach, ochronkach, gimnazjach. Nic o ogromnej spuściźnie, bez której Łódź nie byłaby tym miastem, którym jest dziś.
Pytanie, dlaczego tak się stało, zadawałam sobie wielokrotnie. Oczywiście można wszystko zrzucić na powojenną politykę, na zakłamywanie historii. Ale to za proste. Dlaczego żydowska Łódź tak słabo przetrwała w pamięci mieszkańców, dlaczego nigdy nie mówiła o niej moja babcia, też łodzianka, zakochana w tym mieście? Odpowiedź znalazłam w książce Waldemara Wolańskiego Ślepy Maks. Historia prawdziwa (jej bohater to kolejna barwna, żydowska postać, o której miałam mgliste pojęcie). Dlaczego o słynnym rozbójniku, łódzkim Al Capone, nikt nie mówi, nie pamięta? Wytłumaczenie zaskoczyło mnie prostotą, ale też celnością: „Przecież to oczywiste, jego nie ma komu wspominać”1. Myślę, że to „nie ma komu” dotyczy całej żydowskiej Łodzi. Może więc warto przypomnieć jej początki?
Wszystko zaczęło się na Starym Rynku. Tam Daniel Lejzerowicz, pierwszy kamienicznik, w 1794 roku kupił plac i wybudował drewniany dom. W roku 1810 przy rynku mieszkało czternaście rodzin żydowskich. Na początku XIX wieku wyznawcy religii mojżeszowej mogli osiedlać się gdzie chcieli, ale głównie wybierali Stary Rynek i okolice: ulicę Wolborską (tam powstała słynna, pięknie zdobiona synagoga), Drewnowską, północną część Piotrkowskiej (dziś to ulica Nowomiejska) i Podrzeczną. Sytuacja zmieniła się w 1821 roku, gdy decyzją Królestwa Kongresowego miasteczko stało się osadą fabryczną. Rozwinął się tu przemysł włókienniczy, który zmienił Łódź na zawsze. Powstawał dzięki zaproszonym z Niemiec tkaczom. Zastrzegli sobie w umowie z wojewodą mazowieckim, że żadnemu Żydowi nie będzie wolno zamieszkać ani kupować ziemi w nowej osadzie, czyli na Nowym Mieście. Umocnił to dekret Józefa Zajączka, namiestnika Królestwa Kongresowego, z 1825 roku. Postanowiono w nim, że Żydzi mogą się osiedlać tylko w obrębie Starego Miasta, gdzie wydzielono specjalny rewir. Nie mogli się przenieść w lepszy rejon miasta, chyba że mieli majątek w wysokości 20 tysięcy złotych nieobciążony długami, umieli mówić po polsku, rosyjsku lub francusku i nie wyróżniali się ubiorem. Innym sposobem wydostania się poza dzielnicę było wybudowanie fabryki i posyłanie dzieci do publicznych szkół2.
Około 1820 roku do Łodzi z niedalekich Brzezin przyjechał Samuel Saltzman, dla tej historii ważna postać. Szybko dorobił się majątku, był właścicielem kamienic, placów, składów przędzy. Choć bogacz, nie mógł wynieść się poza rewir, nosił chałat, brodę i był pobożnym chasydem. W znacznym stopniu sfinansował budowę synagogi przy Wolborskiej. Udało mu się wyprowadzić po czterdziestu latach. W 1862 roku zwrócił się do władz miejskich o utworzenie nowej ulicy łączącej Średnią (dzisiejsza Pomorska) z Północną. Ulica dostała nazwę Saltzmana, z czasem przemianowano ją na Solną. Pod numerem piątym założył chasydzką szkołę3.
Przy Solnej 12 pierwszego stycznia 1926 roku urodził się Leon Weintraub. Jednym z jego wczesnych wspomnień są lekcje w tym chederze, dokąd posyłała go mama, religijna Żydówka.
Na początku lat 30. rodzina Weintraubów przenosi się na ulicę Kamienną (dziś Włókiennicza). Mieściła się na obrzeżach Nowego Miasta z jego centralnym Nowym Rynkiem, czyli placem Wolności. Kamienną po żydowsku nazywano popularnie Czulentgesł – ulica Czulentowa. W jednym z domów działała piekarnia. W piątek przed szabasem Leon z siostrą zanosili tam garnek z czulentem, czyli kaszą z mięsem i warzywami, oraz słodki cymes. Piekarz wstawiał garnek do wygasłego, rozżarzonego pieca. To były odświętne potrawy na sobotę, kiedy zgodnie z tradycją nie wolno było gotować.
Przed wojną ulica była uboga, nie miała kanalizacji, ale mieściło się przy niej kilka bóżnic. Ma ciekawą historię: w XIX wieku pod numerem 11 postawił kamienicę i zamieszkał w niej Hilary Majewski. Przez dwadzieścia lat pełnił funkcję architekta miasta i jest uważany za budowniczego Łodzi. Spod jego ręki wyszły między innymi projekty pałacu Poznańskiego, Grand Hotelu czy pałacu Heinzla.
Na przełomie wieków Łódź była miastem oszałamiających karier i równie spektakularnych plajt. Rosły w siłę fabrykanckie rody, a łódzka bawełna była znana i pożądana w całej Europie, a przede wszystkim w Rosji. W 1915 roku częścią Łodzi stały się Bałuty, osada rozwijająca się od połowy XIX wieku. Co ciekawe, w chwili włączenia liczyła 100 tysięcy mieszkańców i była największą wsią w Europie. Łodzianie nazwali nową dzielnicę ściekiem. Nie tylko z powodu braku kanalizacji, ale także przez mieszkające w niej typy spod ciemnej gwiazdy.
W dwudziestoleciu międzywojennym żydowska Łódź była biedna i głodna. Przeważali drobni handlarze, sklepikarze, rzemieślnicy, którzy mieszkali w oficynach kamienic. Próbowali żyć bogobojnie, wychować dzieci i przetrwać. Była też Łódź inteligencka: lekarze, prawnicy, nauczyciele, którzy tworzyli elitę. Chodzili do żydowskich teatrów, kin, posyłali dzieci do renomowanych szkół. Miasto rozwijało się artystycznie. Powstał awangardowy teatr Ararat, a wywodzący się z Łodzi artyści pochodzenia żydowskiego – Julian Tuwim, Artur Rubinstein, Artur Szyk – odnosili największe sukcesy4.
We wrześniu 1939 Łódź liczyła około 600 tysięcy mieszkańców, jedna trzecia to byli Żydzi. I choć po wojnie wiele z budynków pozostało w tak niezmienionym kształcie, że Andrzej Wajda na dawnej ulicy Kamiennej mógł kręcić sceny swojego ostatniego filmu, Powidoków, to miasta, o którym z miłością opowiada Weintraub, nie ma.
*
Panie Leonie…
Mówmy sobie na „ty”. W Szwecji wszyscy się tak do siebie zwracają. Nawet z królem jesteś na „ty”.
Zatem Leonie. Umiesz przywołać pierwsze wspomnienie?
Ja to nazywam wczesnymi obrazami. W tych wspomnieniach widzę wyraźnie mieszkanie przy ulicy Solnej 12: brama, po prawej stronie parę schodków, wchodzi się do małego przedpokoju, gdzie wisi pluszowa zasłona. Dalej wejście do pokoju. Tam jest stół i zielona lampa z abażurem ozdobionym koralikami. Przypomina mi się głos mamy, która mówi wierszyk: „Odin, dwa, tri, czetyrie, piat´, wyszeł malczik pagulat´…”. Łódź znajdowała się pod zaborem rosyjskim, mama znała ten język.
Po lewej stronie, o ile dobrze sobie przypominam, była kuchnia, pokój stołowy i łazienka. Za stołowym sypialnia. Tu mam wyraźny obraz. Pokój był ciemny, miał jedno okno na ulicę. Widzę, jak leżę na szerokim łóżku rodziców z najmłodszą siostrą Różą. Byłem piątym dzieckiem, miałem cztery siostry: Lolę, rocznik 1920, Franię, 1921, Malę, 1922, i Różę, 1924. Ja urodziłem się w 1926 roku. Leżymy pod kołdrą i straszymy się duchami. Pokazujemy je sobie na ścianie, a potem chowamy się z piskiem.
Drugi obraz: jest tuż przed żydowską Wielkanocą, czyli świętem Pesach. Dostałem paletko, szare, do kolan, z zamszowym kołnierzykiem. Speceruję odświętnie ubrany i nagle zdaję sobie sprawę, że nie wiem, gdzie jestem. Wszedłem do sklepu. Chyba znałem nasz adres albo nazwisko, bo po pewnym czasie przyszła po mnie mama i zabrała do domu.
Skąd pochodziła twoja rodzina?
Ojciec Szmul (Szlomo) przyjechał do Łodzi nielegalnie, w czasie gdy trzeba było mieć zgodę władz rosyjskich, by zmienić miejsce zamieszkania. Kiedy badałem losy przodków, znalazłem u rabina w Łodzi w skrzyneczce kartkę z jego nazwiskiem poświadczającą, że należał do tej gminy. W Łodzi nie był formalnie zameldowany. Urodził się w Ryczywole, na Mazowszu. Dziadek Lejzer Weintraub pochodził z pobliskiego Magnuszewa. Pradziadek wędrował, jego dzieci rodziły się w różnych miasteczkach, ale zawsze w trójkącie Warszawa–Lublin–Radom. Mama Nacha urodziła się w Dobrej, niedaleko Turku. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Bajrach. Razem z rodziną przyjechała do Łodzi po pierwszej wojnie światowej.
Czym zajmował się ojciec?
Jak wielu Żydów w tamtym czasie ruszył do miasta szukać pracy. Dostał ją w fabryce tekstylnej. Co robił, nie mam pojęcia. Wiem na pewno, że miał wypadek, prawe przedramię dostało się w pas transmisyjny, napędowy, musieli mu je amputować. To dlatego, gdy oglądałem Ziemię obiecaną Wajdy, musiałem wyjść na początku filmu, po scenie, kiedy robotnikowi maszyna urywa rękę. Widok był wstrząsający.
Po wypadku ojciec razem z trzema braćmi założył firmę. Dziś nazwalibyśmy to recykling, dawniej to byli szmaciarze. Skupowali stare ubrania, materiały, sortowali je i oddawali do zakładu, gdzie były szarpane na przędzę. Z tego powstawały nowe towary.
To wywołuje kolejny obraz. Musiałem mieć cztery bądź pięć lat. Jedno z okien mieszkania przy Solnej wychodziło na podwórko, na którym stała niewielka szopa zbudowana przy murze następnego domu. Widzę przez szpary w deskach, jak promienie słoneczne wpadają do jej środka. Oświetlają kobiety sortujące materiały. One wrzucają je do skrzyń, a potem robią bele, które opasują taśmami z metalu. Ładują to na wóz z platformą zaprzężony w dwa duże konie. Nazywaliśmy je belgijskie. Powietrze w szopie jest gęste, nieprzejrzyste z powodu pyłu. Do dziś czuję tamto zdziwienie: „Jak one oddychają?” – nie miały przecież masek ochronnych.
Nie pamiętam ojca. Mój mózg go nie zarejestrował, choć oko w pierwszych miesiącach życia widziało. Potem wydarzyła się tragedia, o której dowiedziałem się od sióstr, gdy byliśmy dorośli. Weszły do piwnicy i odkryły, że ojciec się powiesił. Tłumaczę to sobie tak: był tkaczem, nie miał żyłki do biznesu, nie wychodziło mu z braćmi. Były lata 20., światowy kryzys, depresja. Widocznie załamał się, nie dał rady. Jest pochowany na żydowskim cmentarzu przy ul. Brackiej w Łodzi, Franka po wojnie znalazła nagrobek ojca.
Dlaczego o niego nie pytałeś?
Ojciec zmarł w czerwcu 1927 roku, gdy miałem półtora roku. Już po tym wydarzeniu znalazłem pod łóżkiem jego protezę i bawiłem się nią. Ale nie zastanawiałem się, skąd w domu sztuczna ręka. W ogóle nie rozmawiałem z mamą o ojcu. Pewnie dlatego, że żyłem, jak to dziecko, teraźniejszością. Nie miałem wyobrażenia o przeszłości, nie myślałem o przyszłości – przyjmowałem to, co jest. Nigdy tak naprawdę nie miałem taty, więc nie było za kim tęsknić. Nie rozpamiętywałem jego braku. Czułem się kochany, w domu panowała ciepła atmosfera. Byłem silnie związany z mamą. Do tego miałem cztery siostry, które się mną opiekowały. Ale mieć pięć „matek” nie zawsze było wygodne – kontrolowały mnie.
Zwyczajem żydowskim jest, że bracia zmarłego mają obowiązek zająć się wdową i jego dziećmi. Bracia ojca, a było ich czterech: wujek Wolf (Welwu), Joel, Mejlech (zmarł w 1938 roku) i przyrodni Szapsa (babcia Weintraubowa owdowiała i drugi raz wyszła za mąż za pana Mundlaka), przedstawiali mamie różnych kandydatów na męża, ale ona zdjęła tradycyjną, noszoną przez żony perukę i powiedziała szwagrom, że po raz drugi za mąż nie wyjdzie, bo sama chce się zająć dziećmi. Swój udział w interesie albo przekazała braciom ojca, albo sprzedała. Przez jej decyzję wujowie się od nas odwrócili. Nie mieliśmy potem bliższego kontaktu.
Już po wojnie odwiedziłem w Izraelu przyrodniego wujka Szapsa. To był nabożny Żyd, mieszkał w ortodoksyjnej części Tel Awiwu. Był umierający, chciał mnie zobaczyć. Nieopatrznie podałem rękę jego żonie, cofnęła dłoń. To było niezgodne z zasadami religii. Wujek żałował, że bracia wyrzekli się wdowy, nie pomogli jej, a powinni wziąć pod uwagę, że była matką dzieci ich brata. Pomyślałem: „Dobrze, że się ocknąłeś, tylko troszeczkę za późno”. Ale to był stary, schorowany człowiek, więc tylko kiwnąłem głową. Radził, żebym wrócił do Izraela, pobrał się z Żydówką i przekazał nasze nasienie dalej, bo tylu nas zginęło. Sam w Zagładzie stracił dziesięcioro dzieci, kolejnych nie miał. To był jeden z niewielu namacalnych kontaktów ze światem ojca.
Jego brak zaważył na twoim życiu?
W rodzinach żydowskich wychowanie religijne jest sprawą głowy rodziny. Szczególnie, gdy chodzi o wychowanie religijne chłopców. Córki są traktowane po macoszemu, jeśli coś podłapią, to sprawa matki. Uczy się je, co to koszerna kuchnia, jak prowadzić dom. Nauka modlitw, języka Starego Testamentu – to zadanie ojca. U nas go nie było, więc mama, gdy mieszkaliśmy przy Solnej, posłała mnie do chederu. To szkółka elementarna dla chłopców w wieku od trzech do siedmiu lat. Była taka naprzeciwko naszego domu, pod numerem piątym, na pierwszym piętrze. Miałem najwyżej cztery lata, kiedy tam trafiłem.
Wiąże się z tym kolejne wspomnienie. Widzę mały pokój, ławeczki, z przodu stoi starszy Żyd z siwą brodą i coś mruczy pod nosem w niezrozumiałym dla mnie języku. W klasie było 25–30 chłopaczków. Każe nam powtarzać każde zdanie, żebyśmy umieli na pamięć i na żydowskim modlitewniku sidur pokazuje hebrajskie litery. Nie rozumiałem nic, bo nie tłumaczył na żaden ludzki język. We wczesnym dzieciństwie moim językiem porozumiewania był jidysz. Tak mówiłem z mamą i siostrami, polskiego nie znałem, nie miałem kontaktu z nikim poza żydowskimi sąsiadami. Nauczyłem się, kiedy poszedłem do szkoły podstawowej.
Kiedy przeprowadziliśmy się na Kamienną 2, dzisiejszą Włókienniczą, powiedziałem matce, że nie chcę chodzić do chederu, bo nic nie rozumiem. I ona zrezygnowała z mojej edukacji religijnej. Miała dosyć kłopotów i wydatków, żeby nalegać. Całą energię poświęcała nam. Utrzymanie pięciorga dzieci przez samotną kobietę na początku lat 30. było trudne. Ja nawet nie przeszedłem bar micwy. W żydowskich rodzinach odbywa się ona, gdy chłopiec kończy trzynaście lat. Zostaje przyjęty do gminy i staje się odpowiedzialny za swoje grzechy przed Bogiem. Skończyłem trzynaście lat 1 stycznia 1939 roku, ale bar micwy nie miałem – chyba dlatego, że mamie brakowało pieniędzy na rabina i przyjęcie. Zresztą i tak nie przyjęliby mnie do gminy. Nie umiałem się modlić po hebrajsku, nie potrafiłem przeczytać kilku wersów z Tory, co jest obowiązkiem.
Przy Kamiennej, po nieparzystej stronie, znajdowała się bóżnica chasydów. Ich wiara jest radosna: tańczyli i śpiewali, żegnając szabat i witając nowy tydzień. Wkradałem się tam w każdy sobotni wieczór. Mieli zwyczaj, że pili mały kieliszek bromfen, czyli sznapsu. W bóżnicy stała też wielka micha z żółtym grochem posypanym solą i pieprzem. Kiedy chasydzi byli zajęci, napychałem kieszenie grochem i czmychałem. To był jeden z niewielu moich kontaktów z judaizmem.
Mama nie była religijna?
Była, ale nie skrajnie, nie fanatycznie. Utrzymywała kuchnię koszerną, nigdy nie mieszała mięsa z mlekiem, obchodziła szabat i inne święta. Na Pesach potrzebny był specjalny zestaw naczyń. Nie mógł mieć kontaktu z chlebem – na pamiątkę wędrówki Żydów przez pustynię, kiedy nie było chleba i musieli jeść macę z wody i mąki wypalaną na słońcu. Byliśmy biedni, nie było nas stać na osobną zastawę. Przed Pesach przychodził na podwórze mężczyzna, który rozpalał ogień, stawiał wielki kocioł i gotował wodę. Zanurzał w niej nasze talerze i sztućce. To się nazywało koszerowanie, w ten sposób naczynia stawały się czyste. Pamiętam wyraźnie, że mama obchodziła także święto Purim. Ale my, dzieci, nie za bardzo się jej słuchaliśmy.
Lola miała lewicowe poglądy. W wieku czternastu lat poszła do pracy w fabryce pończoch przy ulicy Sienkiewicza. A moja szkoła była róg Narutowicza i Kilińskiego, potem przeniosła się na Kilińskiego 63. Rano wychodziliśmy z domu we dwoje, szliśmy razem parę ulic. Kiedy przechodziliśmy koło rzeźnika, zerkaliśmy na siebie. A potem wchodziliśmy i Lola kupowała mi niekoszerną bułeczkę z szynką za jakieś piętnaście groszy – do dziś czuję jej smak – i mówiła: „Tylko nie mów mamie”. Lepszej szynki w życiu nie jadłem.
Tradycyjne żydowskie życie poznałem, kiedy spędzałem wakacje u cioci Hadasy Łęczyckiej, siostry mamy, w Warcie nad Wartą. Mój najstarszy syn Michał podarował mi niedawno na urodziny trzy tomy Historii i literatury żydowskiej Mejera Bałabana. Każda strona jest jak kryminał! Nie ma jednej bez prześladowań, pogromów, morderstw. W mojej grupie etnicznej niesamowite jest to, że pomimo trudnej przeszłości, nawet niewielkim grupom Żydów udawało się odtworzyć społeczność, kolejną gminę, pokolenie, kontynuujące tradycję. U cioci Hadasy czułem tę ciągłość. Jej rodzina postępowała zgodnie z zasadami. Ich życie wydawało mi się spokojne, codziennie oddawało się wdzięczność Bogu za to, że się żyje. Choć jak na dzisiejsze realia byli niewyobrażalnie biedni.
Mówisz o tych czasach z czułością.
Doskonale pamiętam podróże do Warty. Mama wsadzała mnie do autobusu. Zapach spalin, trochę brudne okna i słońce, które przez nie wpadało – to była przygoda! Jechałem sam, a miałem około dziesięciu, góra dwunastu lat. O takich żydowskich miasteczkach jak Warta mówiło się sztetl, pod Łodzią było ich kilkadziesiąt. Ciocia i jej mąż, wujek Hemie, mieli domeczek przy ulicy Klasztornej 6, która odchodziła od rynku. Po lewej stronie, naprzeciwko, był okazały klasztor Benedyktynów. Podziwiałem imponujące chełmy wież i czułem respekt przed wrogą wobec mnie religią. Chałupka Łęczyckich była skromna: wejście z ulicy, korytarzyk, na lewo drzwi do pokoju rodziców, tam drewniana podłoga, na środku stół, po prawej stronie szafa, po lewej łóżko i okno na ulicę. Dalej wejście do drugiego pomieszczenia, gdzie było tylko gliniane klepisko, kuchnia, wyjście na podwórze. Tam znajdowała się stajnia, w której wujek trzymał dwa konie. Miał wóz jak na Dzikim Zachodzie, z półokrągłym dachem. Zbierał zamówienia od sklepikarzy na rynku w Warcie i jechał do Łodzi. Spał, konie znały drogę i szły same. Dwa razy mu towarzyszyłem, siedziałem na koźle. Ciocia Hadasa w dni targowe rozkładała stragan. Całe miasteczko żyło targiem i cieszyło się, że żydowscy mieszkańcy, których było więcej niż połowa, dostarczali rolnikom i chłopom wszystko, czego potrzebowali. To był handel wymienny, nie było dużego obrotu gotówkowego. Ciocia sprzedawała chyba tkaniny.
Łęczyccy mieli dziesięcioro dzieci. Jeden z synów, Icchak, wyemigrował w 1936 roku do Palestyny, żeby się uczyć rolnictwa. Kolejny, Leon, był w wojsku, nie pamiętam go z czasów, gdy spędzałem wakacje w Warcie, dopiero z getta. Gabryś był niski, miał 150 centymetrów wzrostu, zajmował się końmi. Byli jeszcze Michał i najmłodszy Heniek, tylko dwa lata starszy ode mnie, więc miałem z nim najlepszą komitywę. Było też pięć dziewczyn: Minia, najstarsza, oraz Chana i Hinda, obie trochę upośledzone umysłowo, no i dwie piękności – Fajgele i Ruchcia. Widzę te twarze przed sobą.
My, dzieci, spaliśmy pokotem na stryszku, na który wchodziło się po drabince. Wprost na sianie, nie było nawet prześcieradeł. Na co dzień jedliśmy chleb posypany cukrem. Ale piątek, czyli szabas, był dniem świętym. Najpierw odbywała się kąpiel rytualna w mykwie, po której zakładaliśmy czystą odzież. Potem uczta: dostawaliśmy rosół i rybę. Po kolacji ja, wujek – dokładnie pamiętam, że miał brodę, nosił też typowe żydowskie ubranie: chałat i czapeczkę z małym daszkiem – oraz kuzyni szliśmy do bóżnicy. Ja mamrotałem coś pod nosem, bo przecież nie znałem modlitw.
Pamiętasz, jak spędzałeś czas w Warcie?
Brat wujka miał tartak przy wylocie na Łódź. Bawiliśmy się tam na sosnowych, świeżo heblowanych deskach. Ależ one pachniały! Czytaliśmy Ferenca Molnára Chłopców z placu Broni i płakaliśmy nad losem Nemeczka. W tartaku towarzyszył mi kuzyn Heniek.
Gabryś, starszy od nas, zajmował się końmi. Czasem prowadziliśmy je w trójkę do wodopoju, do rzeki Warty, żeby je wyczyścić. Jechaliśmy na oklep, nie mieliśmy siodeł. Pamiętam, że chłopaki z miasteczka rzucały w nas kamieniami, chcieli spłoszyć konie, a nas przegonić. Kurczowo trzymaliśmy się grzyw, próbując nie spaść. To był jeden z niewielu momentów na tym etapie życia, kiedy odczułem swoją inność. Zrozumiałem, że jestem obcy. Ale i tak wakacyjny czas wspominam jako idyllę. W Łodzi było trudniej.
Jak mama po śmierci ojca i bez pomocy szwagrów utrzymywała rodzinę?
Założyła pralnię, choć to za duże słowo. Wprowadziliśmy się do narożnego domu przy ulicy Kamiennej, róg Wschodniej. To o tej ulicy pisała Agnieszka Osiecka w piosence Kochankowie z ulicy Kamiennej. Na jej pamiątkę w oknie naszego mieszkania wmurowano w 2004 roku płaskorzeźbę.
Wejście do nas było wprost z ulicy. Zaraz za drzwiami stał stół do przyjęcia towaru, po prawej stronie półki na upraną bieliznę, dalej dwa przepierzenia, za nimi stoły: do maglowania i prasowania żelazkiem na węgiel drzewny. Wieczorem stoły stawały się łóżkami dla sióstr. Za częścią „służbową” było wejście do drugiego pomieszczenia, tam na suficie umocowano drążki do suszenia upranych rzeczy. Był też kredens kuchenny i dwa łóżka – dla mnie i dla mamy. Tuż przed wyjściem na zewnątrz stało palenisko i kocioł do gotowania białej bielizny. To było całe nasze lokum: miejsce pracy i życia dla sześciu osób. Toaleta mieściła się na podwórku. Kiedy szliśmy tam przed zaśnięciem, siostry brały świeczkę. Baliśmy się szczurów, które grasowały w ubikacji.
Dotąd, kiedy pomyślę o Kamiennej, robi mi się żal moich sióstr. W 1939 najstarsza miała lat dziewiętnaście, kolejne osiemnaście, siedemnaście i piętnaście – to były kobiety. Jak mogły żyć w tych warunkach? Próbuję sobie wyobrazić i to jest trudne. Mieliśmy balię, w której po kolei się myliśmy. Służyła też za warsztat pracy. W ciągu dnia się w niej prało. W tych warunkach nie było mowy, żeby siostry miały życie prywatne. Ja też nigdy nie zaprosiłem do domu kolegi.
Na Kamiennej po parzystej stronie chyba raz w tygodniu rozkładano stragany. Nie było kanalizacji, tylko rynsztoki, w których zbierała się gęsta, cuchnąca maź. My, chłopaki, dzieliliśmy rynsztok, każdy dostawał z dwa metry i grzebaliśmy palcami, bo niekiedy ludzie gubili pieniądze. Potem ręce śmierdziały okropnie, ale jak się znalazło pięć groszy, nie mówiąc o dziesięciu, to było niewyobrażone szczęście. Mogliśmy sobie kupić kilka cukierków.
Jacyś przyjaciele?
Bliski kumpel Nachme mieszkał w tym samym domu, na stryszku. Był może z rok starszy. We dwóch postanowiliśmy przeżyć przygodę. Powiedziałem mamie, że jestem zaproszony za miasto, więc dała mi parę groszy. Wyruszyliśmy w nieznane. Prawdopodobnie wylądowaliśmy w parku Helenów, zwanym Helenówkiem. Zrobił się wieczór. Myśleliśmy, że wśród wysokich drzew będzie zimno, za to w krzakach cieplej. Okazało się, że odwrotnie. Korony drzew zatrzymywały nagrzane powietrze, a w krzakach szybko się wychłodziło. Nachme był w długich spodniach, ja w krótkich. Było tak lodowato, że aby się ogrzać, wlazłem w jego spodnie. Spaliśmy razem. Nazajutrz wróciliśmy do domu, byliśmy głodni, a co gorsza nic się podczas naszej wyprawy ciekawego nie działo.
Skąd skłonność do przygód?
Z filmów. Moją największą namiętnością było w tym czasie kino. Przed wojną istniały w Łodzi dwa ich rodzaje. Pierwszy to kino non stop, gdzie można było wejść i wyjść, kiedy się chciało. Gdy się tam dostałem, przesiadywałem przez kilka seansów, a mama ręce załamywała: „Gdzie się ten chłopak podziewa?”. Drugi typ to były kina repertuarowe, takie jak dziś. Tylko jak się dostać do kina bez pieniędzy? Znalazłem sposób. Odkryłem, że rodzice, płacąc za dwa bilety, mogą zabrać ze sobą dziecko za darmo. Na początku prosiłem ludzi: „Zabierzcie mnie, zabierzcie”. Często odpędzali. Szybko się nauczyłem, że nie ma co szukać par w średnim wieku – przegonią. Młodzi, zakochani, zapatrzeni w siebie, to co innego. Nie zwracali uwagi na dzieciaka. Przeszkodą był bileter (mówiło się „bileciarz”, to z gwary łódzkiej; może takie określenie wróci?). Kiedy kolejnym razem zobaczył mnie, krzyczał: „Uciekaj, szczeniaku, masz za dużo rodziców”. Wtedy przenosiłem się do innego kina w mojej okolicy. Głównie chodziłem do kina Czary na rogu Cegielnianej, obecnie Jaracza i Piotrkowskiej.
Tylko raz czy dwa wybrałem się na Chojny do kina Słońce. To było dziwne miejsce, siedziało się tuż przed ekranem, na podwyższeniu, i zadzierało głowę, potem bolał kark. Ale było tanie, kosztowało koło dziesięciu groszy. Na Chojnach też obrzucili mnie kamieniami – usłyszałem: „Uciekaj, Żydku, nie masz tu czego szukać”.
Waldemar Wolański, Ślepy Maks. Historia prawdziwa, Łódź 2014, s. 38. [wróć]
Joanna Podolska, Spacerownik, Łódź żydowska, Łódź 2009, s. 14. [wróć]
Ibidem, s. 17. [wróć]
Ibidem, s. 74. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki