Polacy w sowieckich łagrach. Nie tylko Kołyma - Sebastian Warlikowski - ebook

Polacy w sowieckich łagrach. Nie tylko Kołyma ebook

Warlikowski Sebastian

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja bestsellerowej publikacji „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach“ za którą autor, Sebastian Warlikowski, otrzymał nagrodę „Historycznej książki roku 2019“

Sowiecki system obozów karnych został założony zaraz po rewolucji październikowej. Zalążkiem Gułagu jako miejsca izolowania i niewolniczej pracy więźniów politycznych był obóz założony w 1923 na Wyspach Sołowieckich.

Łagry powstawały na słabo zaludnionych obszarach, gdzie budowano ważne obiekty przemysłowe lub transportowe. Wzorcem wykorzystywania pracy niewolniczej była budowa Kanału Biełomor (1931-1932). W styczniu 1935 roku system obejmował już ponad milion więźniów, w 1938 przekroczył 2 miliony.
Surowy klimat i nieludzkie warunki bytowe - pracę przerywano dopiero przy -54 °C . Z łagrów nie było ucieczki; bezwzględni strażnicy w mundurach i kryminaliści, stanowiący swoistą elitę łagru. Praca ponad siły i głodowe racje żywnościowe, wszystko to powodowało, że odsetek śmiertelności w łagrach był przerażająco wysoki.

Pierwsi Polacy zaczęli trafiać do sowieckich obozów zagłady w latach 30. w ramach tzw. Akcji Polskiej. Po zagarnięciu wschodnich ziem polskich przez Sowietów w 1939 r. w dalekie ostępy zaczęto deportować tysiącami „polski element kontrrewolucyjny“; inteligencję, patriotów, zamożnych gospodarzy i ziemian.

Książka zawiera w większości nigdy niepublikowane relacje tych, którzy przeżyli białe piekło sowieckich łagrów . Jej bohaterowie przeżyli, wrócili do ojczyzny – ale choć opuścili bramy sowieckich obozów, to groza łagrów zostawiała w ich duszach niezmywalne piętno.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 291

Oceny
4,2 (9 ocen)
4
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

Małgorzata Ablewska (UKKLW)

 

Korekta

Barbara Mic (UKKLW)

 

Wybór tekstów, redakcja merytoryczna, reprodukcje dokumentów i zdjęć

Sebastian Warlikowski

 

Przypisy i słowniczki

Robert Jankowski, Barbara Manińska

 

Materiały archiwalne, teksty sybiraków, dokumenty i zdjęcia dzięki uprzejmości Zarządu Głównego Związku Sybiraków

a także: wikipedia, wikimapia, wiwikwand,

Biblioteka Senatu USA, Biblioteka Miasta Nowy Jork

 

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

 

Okładka i projekt graficzny, fotoedycja

Fahrenheit 451

 

ISBN 9788366814196

 

© Copyright for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2021

 

Wydawca Zona Zero, Sp. z o.o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa Tel. 22 836 54 44, 877 37 35 Faks 22 877 37 34

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

KonwersjaEpubeum

Od autora

Historia tworzenia obozów pracy przymusowej na terenach Rosji czy też przyszłego Związku Radzieckiego ma już ponad 100 lat – sięga 1918 r. Największy ich rozwój nastąpił jednak w latach 30. XX w. i w czasie rządów Józefa Stalina.

Swoją nazwę – Kołyma – sowieckie łagry zawdzięczały najdłuższej rzece, która przepływała przez ten obszar i w której dorzeczu odkryto złoto. Od 1932 r. zaczęto tworzyć na tym terenie system obozów pracy przymusowej1, za którego organizację i tworzenie odpowiadał Główny Zarząd Poprawczych Obozów Pracy (ros. Gławnoje Uprawlenije Isprawitielno-Trudowych Łagieriej i Kolonij – GUŁAG). Sama nazwa „gułag” szybko stała się określeniem całego nieludzkiego systemu sowieckich obozów oraz symbolem niewyobrażalnego cierpienia setek tysięcy osób.

Podobnie było z Kołymą – szybko stała się synonimem śmierci, powolnego umierania i innego świata, w którym nie obowiązują żadne reguły, a człowiek to tylko nieistotny element większej machiny. Kraina niemal wiecznego mrozu, gdzie przez prawie 10 miesięcy trwała wycieńczająca zima z temperaturami nierzadko dochodzącym do -70 stopni Celsjusza, przez co skuty lodem i niedostępny port w Magadanie, stolicy regionu, sprawiał, że teren ten, będący kontynentalną częścią Związku Sowieckiego, stawał się w istocie niedostępną wyspą, „przeklętą planetą”. Trwający nieco ponad dwa miesiące okres letni był jedynym czasem, kiedy przybywali zesłańcy – drogą morską przez port we Władywostoku lub w Buchta Nachodka. Gdy przepływali blisko wyspy Sachalin, mieli zakaz wychodzenia na pokład – enkawudziści obawiali się, że pływający w pobliżu japońscy rybacy zaalarmują o transporcie. Istniała także droga powietrzna, dostępna tylko w określonych, jednostkowych przypadkach.

Polscy obywatele trafiali na Kołymę w następstwie dwóch wydarzeń: agresji sowieckiej na Kresy Wschodnie 17 września 1939 r. oraz po ponownym wkroczeniu Sowietów w 1944 r. W pierwszym przypadku dla zesłanych zbawienny okazał się układ Sikorski–Majski z 30 lipca 1941 r., będący następstwem ataku Niemiec na ZSRS i wynikającej z niego zgoda na formowanie jednostek Wojska Polskiego na terenie Związku Sowieckiego. Dzięki tej umowie pierwsi polscy zesłańcy mogli opuścić Kołymę już w październiku 1941 r. i wraz z gen. Władysławem Andersem rozpocząć wymarsz z nieludzkiej ziemi.

W drugim przypadku na wolność czekano dłużej – dopiero śmierć Józefa Stalina w 1953 r. zmieniła sytuację panującą w obozach Kołymy. Po pewnym czasie skracano wymiar odbywanej kary, możliwe było też opuszczenie obozu i zamieszkanie w okolicznych miastach na zasadach niemalże takich samych jak reszta mieszkańców. Wolni zesłańcy bez zastanowienia robili wszystko, by wrócić do Polski, co po pewnym czasie udawało się, i po przebyciu kilkunastu tysięcy kilometrów docierali do punktu etapowego w Żurawicy koło Przemyśla. Stamtąd kierowali się do miejsc zamieszkania. Warto dodać, że jednym ze sposobów opuszczenia Kołymy było zawarcie fikcyjnego cywilnego związku małżeńskiego z kimś, kto otrzymał zgodę na wyjazd. Skorzystało z tego wiele osób – we wspomnieniach są podawane przypadki zwalnianych, którzy często nie znając przyszłego małżonka, godzili się na takie rozwiązanie, byleby zakończyć gehennę drugiej osoby.

W kołymskich obozach zesłańcy wykonywali wiele katorżniczych prac, m.in. wydobywali złoża naturalne (wspomniane wcześniej złoto, ale także cynę, węgiel, ołów, kobalt czy uran), pracowali przy wyrębie lasów, budowie dróg i linii kolejowej czy też w okresach cieplejszych zajmowali się rybołówstwem albo pracami rolnymi. Więźniowie wykonywali swoje obowiązki zwykle bez odpowiednich narzędzi, odzieży ochronnej i jakiegokolwiek zabezpieczenia, za każdym razem narażając swoje życie. To dlatego na Kołymie odnotowywano wysoką śmiertelność, znacznie przewyższającą liczbę ofiar w innych obozach rozsianych na terenie Związku Sowieckiego (według wielu wspomnień pracę na Kołymie przerywano dopiero przy temperaturze -54 stopni!).

Legenda Kołymy krążyła wśród więźniów zsyłanych w różne części Związku Sowieckiego. Budziła strach, przerażenie, traktowano ją jako miejsce powolnej, rozłożonej w czasie śmierci. Z tego też powodu skazywani na Kołymę więźniowie podejmowali wiele dramatycznych decyzji, z okaleczeniami włącznie. Załamani psychicznie widzieli w tym szansę na trafienie do ambulatorium i liczyli, że choroba być może uratuje ich od zsyłki w to okrutne miejsce albo choć wydłuży czas pobytu w miejscu dotychczasowego odsiadywania wyroku. Nierzadko zdarzały się też próby samobójcze, tak bano się Kołymy2.

Warto dziś ukazywać te wspomnienia. Przede wszystkim dlatego, że większość z nich nigdy nie była publikowana. Ponadto cichym marzeniem wielu z odbywających wyroki na Kołymie, którym udało się przeżyć to piekło, było to, aby kiedyś ich los poznało możliwie szerokie grono odbiorców. To życzenie było częścią ich wspomnień spisywanych na początku lat 90. Ofiary sowieckich represji nigdy nie miały możliwości i okazji do opowiedzenia tego, co przeżyły. Powojenne zmiany granic, przesiedlenia i znalezienie się w jednym obozie z obywatelami państwa, które Polaków zsyłało na nieludzką ziemię, sprawiły, że przez ponad 50 lat osoby te musiały milczeć. Z pewnością było to dla nich trudne do opisania cierpienie, które rozpoczynało się często już w transporcie do Polski, gdy mijając przedwojenne kolejowe przejścia graniczne pomiędzy II RP a ZSRS, ze łzami w oczach zdawali sobie sprawę, że Polska, o której marzyli, bezpowrotnie minęła. Że nie ma już rodzinnego domu, znajomej przydrożnej kapliczki i drzewa, przy którym w letni dzień znajdowali odrobinę cienia. Jechali do Polski nieznanej, innej, a przez nową sytuację polityczną często wrogo do nich nastawionej.

Były dwie okupacje. I choć być może dziś, gdy przeważająca większość terenów II RP okupowanych przez Sowietów znalazła się poza granicami Polski, łatwiej przychodzi nam rozprawienie się przede wszystkim z niemiecką okupacją, to tym bardziej powinniśmy uparcie przypominać cierpienie naszych obywateli przebywających w łagrach po wkroczeniu Sowietów 17 września 1939 r. Jesteśmy im to winni, zasługują na to. W przeciwnym razie coraz łatwiej będzie się przebijała fałszywa narracja o rzekomym wyzwalaniu ziem zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy. A od niej niedługa już droga do tłumaczenia, że w istocie zsyłka Polaków z Kresów Wschodnich była praworządnym działaniem Związku Sowieckiego, który dbał o bezpieczeństwo zagarniętego terenu.

Sebastian Warlikowski

 

PS W 2005 r. prezydent Rosji Władimir Putin stwierdził, że rozpad ZSRR był „największą katastrofą geopolityczną w XX w. i prawdziwym dramatem dla Rosjan”. Od kilku lat pojawiają się informacje, że władze rosyjskie rozważają zatrudnianie więźniów do prac, które dotychczas wykonywali imigranci zarobkowi. Dla wielu decyzja ta jest otwieraniem furtki do odrodzenia się gułagów. Ponadto do dziś funkcjonują w Rosji kolonie karne, w których strażnicy dopuszczają się tortur na więźniach. Wszystko to brzmi niepokojąco znajomo.

Od wydawcy

Wydawca przy opracowaniu tekstów zastosował następujące zasady:

‒ wszystkie objaśnienia w postaci przypisów do treści pochodzą od redakcji,

‒ wyrazy typowo rosyjskie, jak i słowa charakterystyczne dla języka, którym posługiwano się w łagrach, tworzące łagierniczy żargon, zostały zapisane drukiem pochyłym. Część z tych słów i wyrażeń w nawiasach półokrągłych objaśniali sami autorzy lub też osoby dokumentujące ich wspomnienia – wówczas zrezygnowano z komentarza redakcyjnego. Część natomiast autorzy i osoby dokumentujące pozostawili bez wyjaśnień, a do wielu z nich – jako powszechnie używanych przez więźniów i powtarzających się w wielu tekstach tego zbioru – objaśnienia można znaleźć w Słowniczku terminologii łagiernej i języka więziennego na końcu książki,

‒ określenia odbiegające od zasad poprawnej transkrypcji użyte przez autorów – o ile są zrozumiałe dla Czytelnika – zostały zachowane w oryginale,

‒ objaśnienia nazw geograficznych i innych można znaleźć w Wykazie miejscowości i nazw geograficznych na końcu książki, podobnie objaśnienia skrótów zostały podane w Wykazie skrótów i skrótowców na końcu książki.

STANISŁAW KOWALSKI.Sowieckie więzienia i łagry

Pamiętnik Stanisława J. Kowalskiego

Nikomu nawet nie przyszło na myśl, aby wojna mogła się inaczej skończyć niż naszym zwycięstwem. Pierwsze komunikaty, chociaż niezbyt pomyślne, nie odbierały nam wiary w zwycięstwo. Liczyliśmy przecież na pomoc Anglii i Francji, które były dla nas potęgami nie do pokonania.

Mimo niepowodzeń na froncie byliśmy zawsze dobrej myśli, tym bardziej gdy Anglia, a za nią również Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Optymiści, a takimi byliśmy w większości, twierdzili, że klęska Niemiec nastąpi jeszcze w tym roku.

Tuż po wymarszu pułku (51 Pułk Piechoty) na front PZN przemianowano na Ośrodek Zapasowy, z którego wydzielono Batalion Marszowy, będący w stałym pogotowiu do wymarszu na front. Ja pozostałem nadal w Ośrodku Zapasowym i pracowałem jako kancelista w kancelarii 2 Kompanii.

Wkrótce po wyjściu pułku na front przeniesiono nas do Złoczowa, a następnie do jakiejś wioski.

[…]

Pewnego dnia ujrzeliśmy na własne oczy pierwsze niemieckie samoloty typu Dornier, które przyleciały niespodzianie, aby zbombardować stację kolejową w Złoczowie. Strzelaliśmy do nich z karabinów, ale to okazało się bezcelowe i ostatecznie zabroniono nam używania broni w takich wypadkach.

[…]

Wieczorem 15 września dostaliśmy rozkaz wymarszu z wioski. Maszerowaliśmy szosą w kierunku na Brzażany, ale szybkość marszu była ograniczona z powodu dróg zawalonych uciekinierami.

[…]

Plan obozu na Magadanie narysowany przez Stanisława Kowalskiego.

Wymarsz nastąpił o zmroku. W noc przeszliśmy przez Brzeżany i zatrzymaliśmy się dopiero rano w jakiejś wiosce, gdzie staliśmy przez cały dzień.

[…]

O zmroku wyruszyliśmy w dalszą drogę.

[…]

O świcie doszliśmy do miasta Kopyczyńce.

[…]

Od jednego z żołnierzy dowiedziałem się, że podobno bolszewicy wkroczyli do Polski w dniu poprzednim, ale nie wiadomo, w jakim charakterze, jako przyjaciele czy wrogowie.

[…]

Około 12 w południe byłem w Monasterzyskach.

[…]

Stanisław Kowalski - plan 6. Prorabstwa.

„Biały Auschwitz Kołymy”, relacja Stanisława Kowalskiego opublikowana w polonijnym magazynie w 1991 r.

Ktoś przyniósł wiadomość, że czołgi rosyjskie są już w Buczaczu.

[…]

Jednak wciąż nie było nam wiadome, czy idą jako nasi sprzymierzeńcy, czy alianci Niemców.

Główną ulicą maszerowały masy naszego wojska.

[…]

Wszystkie dążyły w jednym kierunku – ku Dniestrowi. W pewnej chwili usłyszeliśmy wyraźny warkot motorów. Nie ulegało wątpliwości, że były to sowieckie czołgi.

[…]

Pierwsze trzy zatrzymały się naprzeciw mnie. Dowódca jednego z nich wystawił głowę z czołgu i zakrzyknął: „Niech żyje Polska!”. Tego rodzaju słowa utwierdziły nas w przekonaniu, że Sowieci weszli do Polski jako nasi sprzymierzeńcy. Czołgi nas minęły, a ulicą wciąż maszerowały nasze oddziały.

[…]

Gdy schodziliśmy w jar, tuż za Monasterzyskami, odezwały się sowieckie karabiny maszynowe przed nami i za nami. Pierwszymi ofiarami ich ognia stały się konie, których po kilka wlokło się przy każdym oddziale. Momentalnie żołnierze znikli z szosy, kryjąc się w przydrożnym rowie lub krzakach. Strzelanina trwała ponad godzinę, mimo że z naszej strony co chwila ukazywały się białe chorągiewki lub inne szmaty tego koloru.

[…]

Po pewnym czasie na szosie ukazał się sowiecki czołg. Jego dowódca kazał nam powiewać czerwonymi, a nie białymi szmatami. Nie wiem jak, ale takie szmaty gdzieś się wśród nas znalazły. Najstarszy polski oficer w stopniu kapitana wystąpił na szosę i prosił sowieckiego dowódcę o zaprzestanie ognia oraz wyraził propozycję poddania się. Sowiecki oficer widocznie wyraził zgodę i wkrótce zaprzestano strzelaniny, a nam kazano wychodzić na szosę. Przed wyjściem z krzaków na wszelki wypadek zdjąłem swoje naszywki podchorążackie.

[…]

Następnie pod sowiecką eskortą pomaszerowaliśmy w kierunku miasta. Zaprowadzono nas do rejonu fabryki tytoniu i kazano pozostać na dworze aż do północy.

[…]

W końcu wpuszczono nas do wnętrza fabryki. Położyłem się na podłodze, ale nie mogłem usnąć. Obok mnie leżał jakiś młody człowiek, prawdopodobnie oficer rezerwy, który patrząc w sufit, klął na wszystkich piłsudczyków, przypisując im winę za upadek Polski.

[…]

Nie mogłem się jednak pogodzić z tym, aby pozostać w niewoli. Myśl o ucieczce coraz częściej przychodziła mi do głowy.

[…]

Kiedy wartownik był zajęty rozmową z cywilami, skorzystałem z tego momentu, przemknąłem się poza jego plecami do ogródka.

[…]

Dźwignąłem się na rękach i z dużym wysiłkiem zdołałem wdrapać się na szczyt parkanu. Skoczyłem na drugą stronę.

[…]

Byłem w jakimś sadzie i od najbliższego domu dzieliło mnie nie więcej niż 50 m.

[…]

Drzwi się otworzyły i jakaś młoda kobieta wyglądnęła na zewnętrz. Nie pytając ją o pozwolenie, wskoczyłem do wnętrza domu. Oprócz niej w mieszkaniu było jeszcze dwóch mężczyzn. Opowiedziałem im swoją historią i prosiłem o danie mi jakiegoś starego cywilnego ubrania w zamian za moje prawie nowe drelichy żołnierskie. Również prosiłem ich o wskazanie mi dróg do Jazłowca. Przyniesiono mi jakieś stare łachy, które natychmiast nałożyłem na siebie. Jeden z mężczyzn zaofiarował się wyprowadzić mnie za miasto i wskazać drogę polną, która prowadziła najbliższej wioski w kierunku na Jazłowiec.

Na skraju miasta rozstałem się ze swoim przewodnikiem i z tą chwilą rozpocząłem samotnie swoją nocną wędrówkę. Radość ze znalezienia się na wolności głuszyła we mnie wszelki strach i obawy. Byłem niemal pewny, że dostanę się szczęśliwie do domu. Noc była ciemna, tylko od czasu do czasu złoty księżyc wysuwał się spoza chmur i wtedy orientowałem się, gdzie jestem i jaka odległość dzieliła mnie od szosy. Posuwałem się bowiem polami i lasami wzdłuż szosy Monasterzyska – Buczacz.

[…]

Lokalizacja Kołymy.

Stanisław Kowalski − plan obozu Kadykczan.

Wszedłem do pierwszej stodoły i wziąłem się do układania legowiska. Obudzona szczekaniem psa jakaś kobieta wyszła z domu i zapytała po polsku, kto ja jestem. Odpowiedziałem, że chciałbym przenocować, ponieważ jestem zmęczony drogą i że z wojny wracam do domu. Na to ona zaprosiła mnie do mieszkania. Kazała jakiejś dziewczynie ustąpić z posłania na ziemi i powiedziała, że wygodniej będzie mi spać na posłaniu niż w stodole.

Oczywiście skorzystałem z tego i wkrótce zasnąłem snem kamiennym.

Obudziłem się późnym rankiem i chciałem natychmiast wybrać się w dalszą drogę. Kobieta zrobiła mi śniadanie, a jeden z jej sąsiadów zaproponował mi, że odprowadzi mnie za wioskę i wskaże mi dalszą drogę. Szedłem z nim aż do lasu, wypytałem go dokładnie o drogę i rozpocząłem swoją dalszą wędrówkę.

[…]

Po ujściu kilku kilometrów spotkałem na polu jakiegoś ukraińskiego chłopa. Początkowo odniósł się do mnie podejrzliwie, ale gdy powiedziałem mu, że wracam do domu, szczerze się mną zajął.

[…]

Stanisław Kowalski − rysunek przedstawiający dochodiagę.

Po południu istotnie wywiózł mnie za wioskę i wskazał mi najkrótszą drogę do domu. Przeszedłem jeszcze kilka kilometrów przez las i pola i dopiero wtedy zorientowałem się, gdzie jestem. Dochodziłem już bowiem do Leszczaniec, skąd miałem już tylko pół godziny drogi do Jazłowca. Postanowiłem jednak nie iść do domu, lecz do wuja, który mieszkał pod lasem i dojście do niego było bardzo łatwe. Natomiast jeśli chciałbym dostać się do domu, musiałbym przechodzić przez miasto i mógłbym być zauważony przez kogoś z milicjantów. Nie wiedziałem, jaki jest ich stosunek do żołnierzy polskich, wobec tego wolałem być ostrożny. Wszedłem do sadu wuja i zobaczyłem go we własnej osobie na drabince, zrywającego jabłka. Nie mógł mnie początkowo poznać, bo ubranie i zarost na twarzy zmieniły mój wygląd. Gdy mnie poznał, zszedł z drabinki, rzucił mi się na szyję i rozpłakał z radości.

Poszedłem z nim do mieszkania, a on natychmiast wysłał Wisię, aby poprosiła moich rodziców o przyjście do niego. Wpierw przyszła mama, która mimo że nie była powiadomiona o moim powrocie, domyśliła się, o co chodzi. Na mój widok rozpłakała się, a za nią ojciec, który przyszedł tuż po niej. Siedziałem tam, rozmawiając z nimi do zmierzchu, i dopiero gdy było zupełnie ciemno, poszedłem do domu. Nie wiadomo skąd wielu ludzi dowiedziało się o moim powrocie i co chwila ktoś wpadał, aby dowiedzieć się, czy nie widziałem kogoś z ich rodziny lub krewnych.

W czasie tułania się po różnych wiejskich kwaterach nabawiłem się świerzbu i wskutek tego musiałem przez dwa tygodnie pozostawać w łóżku.

[…]

W październiku przyjechał do mnie Julek Smólski – zaproponował mi wstąpienie do tajnej organizacji i powierzył mi organizowanie sekcji w Jazłowcu. Tymczasowym naszym zadaniem było staranie się o broń.

[…]

Nasza praca w tej organizacji urwała się wkrótce, bo nie mieliśmy łączności z jakąkolwiek osobą, która by była łącznikiem między nami a górą.

[…]

W połowie lutego rozpoczęły się aresztowania w Buczaczu dzięki Iskrzyńskiemu, który będąc pijany, wygadał się przed kimś o organizacji. Poza tym jeden z aresztowanych miał podobno przy sobie spis wszystkich należących do jego sekcji.

[…]

Ktoś z komunistów jazłowieckich powiedział ojcu, że ja jestem na liście w NKWD i że na pewno zostanę aresztowany. Aby uniknąć tej nieprzyjemności, spałem u wuja Leona na Olchowcu, ponieważ wszystkie aresztowania odbywały się w nocy. Jednak do Świąt Wielkanocnych nikt z policji sowieckiej nie odwiedził naszego domu.

[…]

Święta minęły spokojnie, ale nie odczuwało się wesołego nastroju jak w poprzednich latach, wyczuwało się natomiast atmosferę przygnębienia. Istotnie nie było się z czego radować i cieszyć. Każdy żył w obawie przed aresztowaniem lub wywiezieniem na Sybir, dokąd pierwsza partia pojechała w połowie lutego.

[…]

Dużo aresztowań odbyło się przed głosowaniem o przyłączenie Zachodniej Ukrainy do Związku Radzieckiego, co miało na celu sterroryzowanie ludności. Wynik głosowania przyniósł duży sukces bolszewikom, bo prawie 100 procent ludności głosowało za przyłączeniem do Sowietów. Tym sposobem staliśmy się obywatelami sowieckimi. Gdyby nawet ludność nie głosowała za przyłączeniem, wynik niewątpliwie byłby taki sam. Życie stało się męczarnią, ludzie chodzili jak błędni, niepewni, co im jutro przyniesie. Pocieszali się jednak tym, że wojna trwa i że po jej zakończeniu wszystko powróci do normalnego stanu. Wiadomości ze świata rzadko do nas docierały.

[…]

Czasem tylko ktoś, kto przyjechał ze Lwowa lub innego większego miasta, przywoził trochę nowinek, ale przekazywał je tylko najbardziej zaufanym ludziom.

[…]

13 kwietnia wieczorem przyszedł do nas jeden z dalekich krewnych matki i w tajemnicy powiedział ojcu, że jutro wszyscy zostaniemy wywiezieni do Rosji. Nie chcieliśmy w to wierzyć, a matka potraktowała to nawet jako żart i spakowała swoją apteczkę, mówiąc, że jest już gotowa do drogi. Dla pewności jednak ani ja, ani brat Franek nie spaliśmy w domu, lecz na Podzamczu u cioci Strzeleckiej. Dla zmylenia ludności tego dnia rano wyjechała orkiestra i kilka furmanek ze Złotego Potoka na zabawę. Wyjazd orkiestry nie budziłby podejrzeń, natomiast wyjazd tylu furmanek dawał dużo do myślenia. Nad ranem obudził nas turkot wozów na szosie. Franek i Józek, syn stryja Stanisława, uciekli do lasu, a ja postanowiłem pozostać i dowiedzieć się, czy moi rodzice zostaną wywiezieni. Ciocia pobiegła w kierunku miasta i za chwilę powróciła zdyszana, krzycząc, że przed naszym domem stoi wóz, ale nie jest pewna, czy wywożą rodziców, czy naszych lokatorów.

Na to ja wybiegłem z domu i przez Szańce pobiegłem na górę naprzeciw naszego domu i zobaczyłem z daleka matkę, ojca i Tadzia na wozie, gotowych do wyjazdu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje. Zacząłem na głos wymyślać wszystkim komunistom, Stalinowi i jego pachołkom. Oprzytomniałem, dopiero gdy ktoś z ludzi przypatrujących się rodzicom wziął mnie za rękę i kazał uciekać.

Chciałem jeszcze raz ujrzeć rodzinę, więc obiegłem Górę, Browary i dostałem się na cmentarz, obok którego przechodziła szosa do Buczacza. Przejechało obok mnie kilka furmanek, ale na żadnej z nich rodziców nie było. Wreszcie na piątej czy szóstej zobaczyłem matkę pochyloną ku ojcu, na pewno płakała, i nieprzytomnie patrzącego Tadzia. Wołałem do nich, aby się obejrzeli, ale nikt z nich głowy nie odwrócił w moją stronę. Na następnych furmankach jechała rodzina wuja Kuriańskiego i stryja Ignacego, oni też nie patrzyli w moją stronę. Gdy wszyscy przejechali, wyszedłem na szosę i bezradnie stanąłem, nie wiedząc, czy udać się w kierunku Jazłowca, czy pójść za rodzicami. Ktoś z moich dalekich krewnych podszedł do mnie i zaprosił mnie do swego domu. Poszedłem w inną stronę, do wuja Ignacego na Olchowiec. Nikogo nie było w domu. Oparłem się o drzwi i płakałem.

[…]

Od rodziców przyszło już parę listów, w których opisywali warunki życia w sowchozie i prosili o pomoc w naturze. Wysyłano im paczki dość często, ale nie można było się spodziewać, że to długo potrwa. To był jedynie pierwszy odruch krewnych i znajomych.

[…]

Jedyna rzecz, którą mogłem robić, to pisać listy. Rzeczywiście pisałem dość często. Rodzice z ostrożności nie pisali do mnie, ale w każdym liście do stryja czy kogokolwiek z rodziny skreślali parę słów do mnie. Mój początkowy ból z powodu wywiezienia ich przerodził się z czasem w zobojętnienie na wszystko i jeśli chodziło o moją osobę, to nie miało znaczenia, co się ze mną stanie. Jeśli się jeszcze wahałem przed zgłoszeniem się do NKWD, to jedynie ze względu na rodziców.

Niedługo jednak cieszyłem się wolnością.

[…]

Było to w piątek, 27 czerwca 1940 r. Wyjechałem do Potoka Złotego.

[…]

Poszedłem wprost na milicję, gdzie skierowano mnie do naczelnika NKWD.

Zdziwiło mnie to, że on odniósł się do mnie bardzo przychylnie i zapewniał mnie o tym, że wkrótce zobaczę się z rodzicami. Czułem jednak w jego słowach jakąś nieszczerość.

Siedząc na milicji po pierwszej rozmowie z nim, chciałem nawiać, ale nie pozwolono mi już wyjść na zewnątrz bez strażnika. Nastąpiło drugie przesłuchanie przez naczelnika, ale już w obecności dwóch innych oficerów NKWD. Pytano mnie o broń, przynależność do tajnej organizacji, ucieczkę Julka, chęć przejścia przez granicę, na co stale odpowiadałem przecząco. To go w końcu zdenerwowało, więc podszedł do mnie i uderzeniem pięści zwalił mnie z krzesła. Następnie kazał mi powstać i okładał mnie pięściami, nie patrząc, gdzie bije. Gdy mu się to znudziło, kazał milicjantowi zaprowadzić mnie do celi. Na korytarzu zrobiono mi rewizję i zabrano wszystko, co tylko miałem w kieszeniach. Obchodzono się przy tym ze mną bardzo brutalnie.

[…]

Na następny dzień wezwano mnie znowu do naczelnika NKWD, ale nie byłem tam długo, bo naczelnik został wezwany przez kogoś telefonicznie, więc kazał odstawić mnie z powrotem do celi. W czasie pobytu w tym areszcie nie miałem więcej śledztw, z czego byłem zadowolony, ponieważ uniknąłem wszelkich przykrości z tym związanych.

[…]

Po trzech tygodniach pobytu w tym areszcie wywieziono nas do więzienia. Zatrzymaliśmy się na jeden dzień w więzieniu w Buczaczu.

[…]

Następnego dnia przywieziono nas w zamkniętej karetce do więzienia czortkowskiego.

[…]

W celi dało się rozróżnić dwie zasadnicze grupy. Jedną stanowili Polacy, którzy nie mieli jednak przywódcy.

[…]

Od czasu do czasu, tzn. dwa lub trzy razy w tygodniu, wyprowadzano nas na spacer na małe podwórko. Trwało to nie dłużej niż pięć minut.

[…]

Co pewien czas zabierano po kilku ludzi z celi. Wiedzieliśmy wtedy, że zanosi się na transport do Rosji.

[…]

W listopadzie rozbili jakąś celę i część jej mieszkańców umieścili w naszej. Wśród nich przyszli dwaj kierownicy szkoły powszechnej.

[…]

Jeden dzień w każdym miesiącu wolno było każdemu otrzymywać paczki z bielizną i produktami żywnościowymi. Ja otrzymywałem je każdego dziesiątego.

[…]

Łagiernik − zdjęcie z akt Stanisława Kowalskiego.

Trzykrotnie zdarzyło się, że pozwolono nam zakupić trochę żywności w kantynie więziennej. Dostaliśmy chleb, kiełbasę, cukierki i jarzyny. Bardzo przydały mi się pieniądze, które dostałem od Malci Strauber przy wyjeździe z Potoka Złotego. Ale nie było tego wiele, musiałem więc ostrożnie robić zakupy, aby wystarczyło mi pieniędzy na dłużej. Kilkakrotnie prosiłem rodzinę przez tych, którym udało się wydostać z więzienia, aby mi przysłano pieniądze, niestety bez skutku. Widocznie nikt z rodziny nie otrzymał tej wiadomości, bo w przeciwnym razie na pewno by mi przysłali parę rubli. Pisanie listów do rodzin było niedozwolone, ale niektórzy umieli przemycać je w bieliźnie. Oczywiście do tego była potrzebna umowa dwustronna. Ja kiedyś zaszyłem kartkę w rąbek chusteczki, ale dostałem ją z powrotem w następnej przesyłce, z tym że była wyprana. Najlepszym sposobem było przyszywanie łaty, pisanie na koszuli wiadomości i przykrywanie jej tą łatą. Tą samą drogą przesyłano wiadomości do więzienia. Było to ryzykowne, bo za to można było trafić do karceru, a w przypadku osób wolnych – do więzienia. Czasem przysyłano karteczki w maśle lub papierosach. Najczęściej to się udawało, chociaż przynosząc paczkę, strażnik przekładał tłuszcz łyżką do innego naczynia.

Stanisław Kowalski − przepustka na okręt Dalstroju.

20 lutego 1941 r. wywołano mnie i wielu innych z celi z rzeczami. Do tej grupy należeli Makowski, Bałandiuk, Snarski, Dziubiński starszy i inni. Zaprowadzono nas do łaźni i kazano czekać. W nocy zrobiono nam szczegółową rewizję i wpuszczono do innej sali. Następnie kolejno wywoływano do transportu. Przez całą noc wozy transportowały więźniów na stację do wagonów, ale nie zdołano przewieźć wszystkich. Rano ustawiono nas w czwórki i pod eskortą odprowadzono na stację. Kilku starszych ludzi nie wytrzymało tego marszu, mimo że było to nie więcej niż 2 km. Ludzie odwykli od pracy, a przy tym źle żywieni nie byli w stanie zdobyć się nawet na tak mały wysiłek. Wielu powyrzucało rzeczy, których tak strzegli w więzieniu.

Stanisław Kowalski − szkic obozu, plan i rysunek przedstawiający drogę do pracy.

[…]

Ja byłem jednym z ostatnich, którzy dostali się do wagonu, dlatego dostałem miejsce na dolnych pryczach. Tłok był niemożliwy, do 18-tonowego wagonu wpakowano 38 ludzi.

[…]

Julius Margolis − rysunek przedstawiający wnętrze baraku obozowego. Praca z teczki Stanisława Kowalskiego.

Wieczorem opuściliśmy Czortków, zatrzymaliśmy się na jeden dzień w Tarnopolu, by zabrano inną grupę więźniów. Po wyjeździe z Tarnopola nie zatrzymywaliśmy się w żadnej miejscowości dłużej, niż było potrzeba do nabrania wody do lokomotywy i wydania żywności więźniom. Dostawaliśmy 800 g chleba, rybę i wodę.

Najbardziej odczuwalny był brak wody. Jedno wiaderko na wagon było absolutnie za mało. Często stukaliśmy do drzwi wagonu i prosiliśmy strażników, aby dali nam trochę wody, ale to rzadko skutkowało. Czasem jakiś uczciwszy strażnik z litości przynosił nam wiaderko wody, ale tych uczciwych było bardzo niewielu.

Podróż trwała 12 dni. W początkach marca dotarliśmy do Starobielska. Wyładowano nas na stacji i kazano pieszo iść do więzienia, a raczej obozu będącego kiedyś klasztorem prawosławnych mnichów.

[…]

Stanisław Kowalski − wiersz Oto człowiek z 1941 r.

Wyznaczono nam miejsce w cerkwi na górze. Cerkiew była podzielona na dwie części, górną i dolną. W każdej z nich mieściło się po 500 ludzi. Poprzednio mieszkali tam polscy więźniowie (oficerowie), których wywieziono stamtąd po tym, jak się zbuntowali. Czytaliśmy ich nazwiska wypisane na pryczach, niektórzy znaleźli nazwiska swoich znajomych. Szukałem kuzyna mojej matki – Kuliczkowskiego, który przebywał tam jako jeniec, ale niestety nie znalazłem. Przed polskimi oficerami byli tam hiszpańscy uchodźcy, a raczej hiszpańskie dzieci ewakuowane do Rosji w czasie wojny domowej. W początkach wojny wywieziono ich do innych miejscowości, ale nikt nie wiedział dokąd. Obok cerkwi było kilkanaście innych zabudowań i baraków, które również służyły jako pomieszczenia dla więźniów. Cały ten obóz otoczony był kilkoma rzędami drutów, między którymi biegały psy, a na rogach ustawiono strażnice dla wartowników, które zaopatrzone były w reflektory. Podobno poza drutami znajdował się jeszcze rów z wodą. Ucieczka z takiego obozu była niemożliwa. Ktoś, kto dostał się tam, musiał się zdać na łaskę i niełaskę losu.

[…]

Wiadomości ze świata rzadko do nas dochodziły, a jeśli już, to były mocno spóźnione. W marcu zaczęły krążyć pogłoski, że stosunki między Sowietami a Niemcami uległy zmianie. Zaczęły się domysły na ten temat. Mówiono o bliskiej wojnie, o wypuszczeniu nas na wolność, o stworzeniu Polskiej Armii itp. Nie bardzo wierzyłem w te przepowiednie. Uważałem to raczej za wytwór wyobraźni ludzkiej. A jednak to wszystko miało się okazać prawdą w bardzo bliskiej przyszłości.

15 czerwca 1941 r. wywołano dużą liczbę więźniów z sali, m.in. mnie. Całe popołudnie przesiedzieliśmy na dworze, przechodząc dokładną rewizję, organizowanie grup i transportów. Wieczorem kazano nam ustawić się w piątki i pod strażą ludzi i psów odprowadzono na miejsce załadowania. Znalazłem się znowu z Makowskim w jednym wagonie, ale tym razem dostałem lepsze miejsce, bo na górze i na wprost okna. Wyruszyliśmy nad ranem.

Gdy obudziłem się, byliśmy już w ruchu. Przejeżdżaliśmy przez całą Wielkoruś, przez równinne, monotonne okolice. Od czasu do czasu zdarzyło się jakieś miasteczko lub wioska wyglądające brudno i biednie jak ludność, którą oglądaliśmy przez okno wagonu. Czasem przejeżdżaliśmy przez większe miasta, ale trudno było wyrobić sobie o nim zdanie, bo przejeżdżaliśmy bokami i przez stacje. Krajobraz ożywił się nieco, gdy wjechaliśmy w przedgórze Uralu.

[…]

Po przejechaniu niezliczonej ilości tuneli i wąwozów, zrobionych rękami więźniów niewolników, wjechaliśmy w kraj równinny, z rzadka pokryty lasami, a często bagnisty. Znaleźliśmy się na osławionym Sybirze.

[…]

Kraj nizinny, słabo zaludniony, na którym oko ludzkie nie znajduje żadnego oparcia. Niemniej kraj ten mógłby być jednym z najbogatszych na świecie przy dobrej gospodarce. Nieużytki te można by zamienić w wielu wypadkach na urodzajne pola lub prowadzić hodowlę bydła na bezkresnych równinach.

[…]

Dalsza podróż była równie nieprzyjemna jak poprzednio, ale pocieszaliśmy się tym, że jej cel jest już niedaleki. Jedyną korzyścią z tego była możliwość oglądania kraju, który dla wielu znany jest tylko z opowiadań i książek. Bardzo malowniczo wyglądają Góry Jabłonne, jezioro Bajkał z 50 tunelami wybitymi w zboczach gór, które je otaczają. W górach tych ujrzeliśmy bodaj po raz pierwszy obozy pracy, o których wiele opowiadano nam w więzieniu. Więźniowie mieszkający w tych łagrach pracowali przy wyrębie lasów, które pokrywają olbrzymie przestrzenie tej części Sybiru. Następnie wjechaliśmy w kraj zwany Zielonym Klinem, znany z urodzajnej gleby. Rzeczywiście wydawał się nam najprzyjemniejszym zakątkiem Rosji i życzyliśmy sobie, aby nas tu wyładowano. Niestety powieziono nas dalej, przez Ułan Ude, Czytę, Birobidżan, Chabarowsk do Buchty Nachodki, miejscowości położonej w okolicy Władywostoku. Dotarliśmy tam 14 lipca, a więc po prawie miesięcznej podróży. W czasie drogi dowiedzieliśmy się, że Niemcy wypowiedziały wojnę Sowietom i że odnoszą duże sukcesy na froncie. Dało to nam nadzieję, że zostaniemy zwolnieni i zorganizowani w oddziały wojskowe jako obecni sojusznicy. To się jednak nie sprawdzało. Mimo to wierzyliśmy, że tak się stanie, a zwłaszcza wtedy, gdy doszły nas słuchy, że delegacja rządu polskiego przybyła do Kujbyszewa.

[…]

Umieszczono nas w obozie tranzytowym, wykąpano i kazano czekać na dalszy transport, nie mówiąc jednak, dokąd jedziemy.

[…]

W tym obozie kazano nam spakować rzeczy i przygotować się do dalszej podróży. Tym razem mieliśmy podróżować okrętem. Barką przewieziono nas przez zatokę do okrętu, na którym stłoczono ludzi w niemożliwy sposób. Nasza grupa była ostatnią, która weszła do luku, wobec czego dostaliśmy najgorsze miejsca, tzn. przejścia między pryczami. Prycze były zbudowane piętrowo, tworząc pięć pięter, i podzielone na przedziały. W każdym z nich mogło się pomieścić pięć osób, leżąc bokiem. Ze względu na brak miejsca na pryczach zmuszony byłem położyć się w przejściu między dwiema pryczami.

[…]

W luku stłoczono około 800 ludzi rożnych narodowości, w większości Polaków, ale ani jednego Rosjanina. Gorąc i zaduch były wprost nie do zniesienia. Do ustępu należało ustawiać się w kolejkę i czekać co najmniej dwie godziny, wisząc na pryczach nad głowami swoich kolegów. W innej kolejce trzeba było stać do pisuaru, ale na to nie czekało się długo, bo kilku równocześnie załatwiało się do beczki ustawionej przed wejściem.

Wyruszyliśmy z portu następnego dnia rano i około południa wypłynęliśmy na pełne morze. Była to moja pierwsza podróż morska, obawiałem się więc, że jako lądowy szczur nie będę odporny na chorobę morską.

Pierwszy dzień minął spokojnie. Morze Japońskie nie było burzliwe w południowej części. Następnego dnia natomiast rozpoczęła się boszaja kaczka. Okręt kołysał się niemożliwie.

[…]

Wskutek kołysania się okrętu prycze zaczęły skrzypieć i poruszać się do przodu i do tyłu. Groziło niebezpieczeństwo, że się zawalą i przygniotą śpiących na niższych piętrach i pod pryczami. Istotnie przy większym wstrząsie prycze runęły do przodu. Powstała straszliwa panika, krzyki, bieganina, tłoczenie się do wyjścia. Schody pod ciężarem kilkunastu ludzi runęły, co spowodowało jeszcze większą panikę. Ja zerwałem się na wpół przytomny ze swego miejsca, czując, że coś uderzyło mnie w prawy bok. Widząc jednak, że nic złego mi się nie stało, zwróciłem się w stronę pokładu. Gdybym wiedział, jaka tam szaleje burza, nigdy bym nie wylazł z cuchnącego, ale ciepłego luku. Szczęśliwie zabrałem kurtkę i koc, więc nie odczułem zimna w takim stopniu jak ci, którzy wyszli w bieliźnie.

[…]

W końcu nastąpił przełom w mojej chorobie morskiej i poczułem się lepiej. Zauważyłem wtedy, jak ludzie biegają po pokładzie na wpół obłąkani ze strachu. Niektórzy krzyczeli, inni płakali, inni znowu prosili strażnika, aby wpuścił ich do środka. Niestety nie wpuszczano nikogo, ponieważ naprawiano prycze. Kilku przemocą wdarło się do środka, gdy bojec był zajęty szamotaniem się z innymi. Ja poszedłem ich śladem.

[…]

Okręt, którym płynęliśmy, nazywał się „Dżurma”. Był to okręt towarowy o wyporności 8–10 tys. ton i o małej szybkości. Według zdania innych na jego pokładzie znajdowało się wtedy około 8 tys. więźniów. Gdyby ktoś mógł nas wtedy sfotografować, mógłby mieć rzeczywisty obraz przedstawiający transportowanie niewolników w czasach, gdy handel tego rodzaju był zajęciem wielu ludzi. Oglądałem kilkakrotnie filmy przedstawiające Murzynów niewolników transportowanych okrętem, ale warunki przewożenia ich były bez porównania znośniejsze niż nasze, a przynajmniej nie było takiego tłoku.

[…]

29 lipca wpłynęliśmy wreszcie do portu Morza Ochockiego Nagajewo, położonego w odległości 6 km od największego miasta w tym rejonie Magadan (Mukden). Około południa kazano nam wyjść z luków, podzielono na grupy i poprowadzono do miasta.

[…]

Do miasta Magadan musieliśmy iść pieszo. Wpierw zaprowadzono nas do łaźni, gdzie kazano wyrzucić wszystkie własne rzeczy. Niektórzy darli swoje ubrania i buty, a inni starali się przenieść przynajmniej część przez łaźnie, aby je zachować lub sprzedać.

Mnie udało się przenieść ubranie i parę drobiazgów, takich jak: ręcznik, skarpetki, szczoteczkę do zębów i chusteczki do nosa. Pa kąpieli wydano nam ubrania i buty kazienne, zrobione z bardzo lichego materiału, których użyteczność nie mogła trwać dłużej niż trzy–cztery miesiące. Wydano nam również po racji chleba i bez eskorty kazano iść do obozu.

[…]

Obóz mieścił się na drugim końcu miasta, ale niezbyt daleko od łaźni. Pierwsze wrażenie, jakie odnieśliśmy na widok krajobrazu, nastroiło nas minorowo. Obraz, jaki przedstawił się naszym oczom, był podobny do obrazów widzianych w filmach o Frankensteinie. Oprócz kilku domów na wybrzeżu nie widać było innego życia. Góry o nagich szczytach, zbocza pokryte karłowatymi krzakami, w większości zeschniętymi, na północnych zboczach leżał śnieg, który chyba nigdy jeszcze nie stajał. W porcie i łaźni widziało się masę pracujących więźniów, których wygląd nie wzbudzał nadziei na polepszenie się naszego bytu. Łagier, do którego weszliśmy, był to obóz tranzytowy. Przy wejściu wydano nam kartki na zupę i zaprowadzono nas do kuchni. Zupę podawano w dużych misach, z których równocześnie miało jeść osiem osób. Należało ustawić się bokiem, tak by jedynie wejść w pierścień rąk ludzkich, następnie po kolei czerpać łyżkami strawę. Do spania wyznaczano nam barak, w którym ustawiono piętrowo prycze. Po podróży w okręcie spanie na deskach we względnej wygodzie było dla nas komfortem. Odszukaliśmy tam resztę Buczaczan i wszyscy ułożyliśmy się na jednej pryczy. Nie wszyscy byli zdrowi. Byli wśród nas tacy, którzy o zmroku niczego nie widzieli, lub tacy, którzy mieli początki awitaminozy.

W Magadanie pozostaliśmy do 4 sierpnia, pracując w międzyczasie w mieście przy nowo budowanych barakach lub w porcie przy kopaniu rowów. Przeniesiono nas do obozu nr 4 na ten krótki czas.

[…]

Pracowałem jako pomocnik cieślarski.

[…]

Po kilku dniach przeniesiono nas z powrotem do obozu tranzytowego i grupami wysyłano do obozów pracy.

[…]

Ja byłem jednym z ostatnich, którzy stamtąd wyjechali.

[…]

Wyczytano mnie w innej grupie i rano 4 sierpnia wysłano nas wozem ciężarowym (50 osób) do obozu pracy. Podróż po drogach przeoranych traktorami, w ścisku, gdy każdy był gnieciony i gniótł innych kolanami, była szalenie mecząca. Jechaliśmy przez kraj zupełnie pusty, o ubogiej florze. Lasy często wyschnięte, rzeki pokryte rozmiękłym lodem, szczyty gór nagie lub pokryte płachtami śniegu. Jedynym urozmaiceniem i oznaką życia ludzkiego były łagry spotykane co kilkadziesiąt kilometrów. W ciągu doby zrobiliśmy około 400 km w kierunku północno-zachodnim. Rano następnego dnia dojechaliśmy do jakiejś rzeczki, na której nie było mostu. Od tego miejsca musieliśmy iść na piechotę do obozu. Szliśmy powoli, odpoczywając co godzinę. Bojec, który nas konwojował, był wyjątkowo ludzki i nie gonił nas do marszu. Od wyjazdu z Magadanu nie dostaliśmy żadnej żywności, byliśmy więc bardzo głodni. Nad rzeką, wzdłuż której szliśmy, rosły krzewy borówczane. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, aby przynajmniej borówkami zaspokoić głód. Bojec nie sprzeciwiał się temu, dopiero gdy zaczęło się ściemniać, prosił, abyśmy przyspieszyli kroku. W porze obiadowej pozwolił nam na kąpiel w lodowatej wodzie. Wlazłem do rzeki, ale szybko uciekłem, bo czułem, że po prostu zamarzam. Na kilka kilometrów przed obozem zabłądziliśmy. Na szczęście znalazł się jakiś człowiek z komenderówki, będącej z dala od jakiegokolwiek łagru, i wskazał nam właściwą drogę. O zmierzchu dotarliśmy wreszcie do obozu. Dano nam kolację, która składała się z zupy owsianej i chleba. Następnie wyznaczono nam barak, bez pryczy i dachu. Nie była to jeszcze pora deszczowa, więc spanie na podłodze między czterema ścianami było możliwe. W czasie podróży zaprzyjaźniłem się z Kubasem z Jagielnicy, młodym kapralem z jakiegoś pułku piechoty, i spałem z nim na jednym buszłaku, przykrywając się drugim.

Dnia następnego pozwolono nam odpocząć. Miałem więc okazję do oglądnięcia tego obozu. Właściwie nie było wiele do oglądania. Był to nowy, założony przed dwoma laty obóz, nazywał się PRYSK (jakiś skrót oznaczający obozy przy kopalniach złota) „Pionier”. Składał się z trzech baraków, wszystkie bez dachów. Dwa z nich były barakami mieszkalnymi dla starych więźniów, w których były pobudowane prycze, postawiono piecyk na środku i pokryto dachy korą drzewną lub gałęziami. Nie chroniło to przed deszczem, który padał niewiele razy w ciągu roku, natomiast zatrzymywało śnieg, i on tworzył właściwy dach w czasie zimy. Trzeci barak, najnowszy, był kuchnią, jadalnią i świetlicą. W tej właśnie świetlicy kazano nam mieszkać. Cały obóz był otoczony drutami, a na rogach ustawiono strażnice dla wartowników. W jednym rogu mieścił się karcer dla niepoprawnych. Niestety nie wiem, jak wyglądał wewnątrz, bo tam nigdy nie byłem i nigdy się tym nie interesowałem. Od strony kopalni była brama, a przy niej wachta i urząd naczelnika łagru. Obóz i kopalnia były położone w jarze jakiejś rzeczki, prawdopodobnie był to dopływ rzeki Kałymy. Zbocza jaru były pokryte drzewami i krzewami. Na zboczu zwróconym w kierunku południowym drzewa rosły wysoko i osiągały pokaźną grubość, natomiast od strony północnej rosły krzewy lub drzewa, które usychały po wyrośnięciu do kilku metrów. Powodem tego był fakt, że ziemia nie odmarzała tam w lecie więcej niż 80 cm w głąb. Gdy korzenie doszły do wiecznie zamarzniętej ziemi, zamarzały, a potem usychało całe drzewo. Między zboczami mieściła się równina szerokości 300–400 m, pokryta w większej części lasem. Za obozem na górce wśród drzew mieściły się baraki strażników, a po drugiej stronie rzeki dwa małe domki dla tych, którzy odbyli już swoją karę, ale nie wolno im było opuszczać tego miejsca bez zgody władz. Jeśli ktoś jednak nalegał na pozwolenie powrotu do domu, wynajdowano mu inne przestępstwo i musiał siedzieć następne parę lat. Rzadko zdarzało się, aby ktoś odsiedział swoją karę. Niewielu było takich, którzy przetrwali dwa lata. Co roku stan więźniów zmniejszał się o połowę w ciągu zimy, co uzupełniano wiosną świeżymi transportami. Tak więc człowiek skazany na pracę w tym kraju mógł się uważać za skazanego na powolną śmierć z głodu i zimna. Więźniów karmiono fatalnie. Głównym pożywieniem w tym czasie był owies, z którego gotowano zupę i kaszę.

Korowanie bali drzewnych. Praca uważana za lekką, przy której wydawano więźniom mniejsze racje żywnościowe.

Na śniadanie była zupa z owsa, na obiad ta sama zupa i łyżka stołowa kaszy, a na kolację znowu ta sama zupa. Poza tym wydawano chleb według kategorii. Ci, którzy wyrabiali normę, dostawali 800 g chleba, inni 600 g albo tylko 400 g. W zimie zmniejszano normę chleba do 200 g i posiłki gorące do dwóch razy na dzień, ponieważ w tym czasie nie pracowano w kopalni, lecz przy odśnieżaniu dróg, rąbaniu drzewa lub torfu, co było uważane za lekką pracę. Nic więc dziwnego, że śmiertelność w zimie była tak duża.

Kruszenie kamieni pod nasyp kolejowy.

Tym bardziej że mrozy sięgały -70 stopni Celsjusza. Opowiadano mi, że więźniowie zamarzali, siedząc przy ogniu. Wielu natomiast odmrażało ręce i nogi w takim stopniu, że musiano im je amputować. Takich zbierało się co roku około tysiąca i wywożono ich do łagrów w południowej części Sybiru, by odbywali dalszą karę.

Paszport łagiernika wydawany pracującym przy kanale Moskwa-Wołga.

Obóz na odludziu. Stąd nie można było uciec.

Tartak Gułagu.

W następnym dniu wyznaczono nas do ugaszenia pożaru lasu, ponieważ zagrażało to obozowi. Pożary lasów zdarzały się tam często w porze letniej, która trwała jedynie trzy miesiące – od połowy maja do połowy lub końca sierpnia. Powodem było nieostrożne obchodzenie się z ogniem. Często więźniowie odkomenderowani (nie wiem, w jakim celu) na komenderówki (pojedyncze domy drewniane położone z dala od obozów) rozniecali ogniska w lasach i nie gasili ich, odchodząc z tego miejsca. Od tego zajmował się torf, a następnie las. Jeśli to nie zagrażało żadnemu obozowi, nikt o to się nie troszczył, a ogień gasł sam po dojściu do jakiejś rzeki. W naszym wypadku wiatr mocno wiał w stronę obozu, należało więc powstrzymać ogień jedynie od miejsca rozszerzania się w naszym kierunku. Dano nam łopaty i siekiery i kazano zdejmować torf na szerokość 1–2 m i wyrąbywać drzewa w pewnym pasie. Pracowaliśmy do wieczora i ogień nie rozprzestrzeniał się już w kierunku obozu.

Obozowa infirmeria.

Antyreligijny plakat wieszany w łagrach.

Rano następnego dnia podzielono nowo przybyłych na brygady i przydzielono im rejony pracy. Brygady z kolei dzieliły się na zwiena po pięć osób w każdym. Takie zwieno pracowało razem i miało wyznaczoną normę około 10 metrów kubicznych iłu do wykopania i przewiezienia taczkami na pas transmisyjny po wąskiej kładce zrobionej z desek. Praca była niezmiernie ciężka i nie było mowy, aby wykonać normę dzienną. Początkowo wziąłem taczkę, z trudem ją podniosłem, a po zrobieniu kilku kroków przewróciłem się razem z nią i spadłem z kładki. Wziąłem się więc do kapania iłu. Z trudem nakopałem na jedną taczkę, ale przy nakładaniu okazało się, że trzeba ten ił jeszcze raz rozbijać kilofem. Nie wiem, czy wyrobiłem przynajmniej ćwierć normy w tym dniu. Sposób płukania złota był bardzo prymitywny. Piasek, ił czy ziemię przewoziło się na pas transmisyjny, który przenosił je na butarę (płuczka) pod strumień wody. Woda w czasie spadania rozbijała grudki ziemi, która jako lżejsza spadała dalej, a złoto jako cięższe bliżej podstawy butary. W ten sposób otrzymywano około 4 kg złota na jednej zmianie. Pracowano na dwie zmiany w dzień i w nocy. Drugim sposobem wydobywania złota było cierpliwe wypłukiwanie samorodków z piasku w małych rynienkach. Często zdarzało się, że w ten sposób można było otrzymać samorodki o wadze ponad 25 g, za co była premia w wysokości 25 rubli od grama. Największy samorodek tam znaleziony ważył 80 g. Zatrzymanie złota dla siebie było zabronione pod groźbą kary śmierci. Podobno wyroków tych nie wykonywano, lecz zamieniano je na dożywotnie roboty. Na drugi dzień skorzystałem z pierwszej okazji, aby zmienić pracę. Potrzeba było kogoś do odrzucania kamieni i żwiru spod butary. Zgłosiłem się na ochotnika, ale w pierwszej godzinie okazało się, że ta praca jest również dla mnie za ciężka. Zgłosiłem się więc do czerpania wody z jakiegoś dołu do rynny. Pracowałem przy tym dwa dni. Nie było to zbyt uciążliwe, ponieważ mogłem przy tej pracy odpoczywać od czasu do czasu, gdy oczy strażnika były zwrócone w innym kierunku.

W pierwszym dniu po przyjściu do tego obozu naczelnik oznajmił nam, że została zawarta umowa między Sowietami a rządem polskim w Londynie i że my Polacy zostaniemy wkrótce zwolnieni z obozów. Wieści o tym dochodziły do nas jeszcze w Magadanie, ale żadnej oficjalnej wiadomości nie mieliśmy do tej chwili. Nazajutrz większość z nas przydzielono do wyrębu lasu, co uważano za lekką pracę. Był to jakby dowód łaski naczelnika dla nowych sojuszników.

Praca w lesie była istotnie lżejsza, a co najważniejsze, nie byliśmy kontrolowani stale przez bojców. Norma to około 15 metrów kubicznych drzewa na zwieno, tzn. trzy osoby. W swoim zwienie (ponieważ ja byłem zwienowyw) było nas trzech Polaków, z których ja byłem najmłodszy wiekiem. Normy niestety nie byliśmy w stanie osiągnąć, ale robiliśmy więcej niż inni, co od razu wyrobiło nam markę u brygadiera Suworowa. W następnych dniach robiliśmy mniej, ale do zrobionych kubików tego dnia dodawaliśmy część z dnia poprzedniego, o ile sągi nie były jeszcze znaczone. Potem przez kilka dni ścinaliśmy drzewo na budulec i na deski, które następnie nosiliśmy do kopalni lub baraku strażników. Potem znowu wyrąb lasu.

W tym czasie wkręciłem się do kuchni i zdobyłem względy kucharza. Był to starszy człowiek, Ukrainiec, nazywany w łagrze Iwan. Pewnego wieczoru, po powrocie z pracy potrzeba mu było kogoś do narąbania drzewa. Namówiłem Kubasa i potem dostaliśmy po misie zupy z owsa, różniącą się jednak gęstością od normalnej. Powtórzyło się to samo następnego dnia. Trzeciego dnia kucharz zapytał mnie, czy nie mógłbym umyć misek. Oczywiście zgodziłem się na to i odtąd stałem się stałym pracownikiem w kuchni, ale w godzinach wolnych od zajęć. Ostatecznie zmywanie misek nie było ciężką pracą, a dawało mi taką korzyść, że mogłem najeść się zupą do syta, a poza tym ściągnąć codziennie po kilka śledzi. Korzystali z tego również dwaj inni Polacy, bo często przynosiłem im w kociołku trochę zupy lub śledzie, które piekliśmy w ogniu. Iwan mnie z czasem polubił i często wdawał się ze mną w rozmowy o życiu w Polsce i innych krajach. Oczywiście rozmawialiśmy tylko wtedy, gdy nikogo nie było w kuchni. Pewnego razu ktoś doniósł starszemu kucharzowi, że wynoszę śledzie z kuchni. Kucharz chciał mnie wygonić z kuchni, ale Iwan stanął w mojej obronie i pozostawiano mnie na miejscu. Na uboczu powiedział mi tylko, abym był ostrożny, wyciągając śledzie z beczki. Urządzałem się więc w ten sposób, że po opłukaniu śledzi w wodzie kilka lub kilkanaście pozostawiałem w misie i dawałem jednemu z kolegów, by tę wodę wylał. Byliśmy umówieni, że on tę rybkę wyciągał i chował do woreczka. Jeśli było ciemno, to sam wynosiłem naczynie z wodą, a śledzie chowałem w rogu baraku, a wychodząc z kuchni, zabierałem je ze sobą.

W połowie sierpnia zaczęła się pora deszczowa. Deszcz padał, a raczej mżył przez osiem dni. Dla mnie był to najgorszy czas w okresie całego pobytu w „Pionierze”. W pierwszych dniach mieszkaliśmy nadal w baraku bez dachu. Pierwszej nocy zrobiłem sobie dach z kory drzewnej i umocowałem go w ścianie. Niestety to nie ochroniło mnie przed przemoknięciem. Siedziałem przez całą noc pod tą korą i pragnąłem, by jak najszybciej zaczął się dzień i bym mógł wysuszyć swoje rzeczy przy ognisku. Rano przemoknięty wyszedłem do pracy. Rozniecono ogień pod jakimś rozłożystym drzewem, obok którego ja natychmiast przysiadłem, susząc raz przód, raz tył swego ubrania. Buty włożyłem niemal w ogień. Wypaliłem dziury w butach i buszłaku, więc to suszenie wypadło ze szkodą dla mnie.

Następne dwa dni i dwie noce były podobne do pierwszych. Dopiero w trzecim dniu pozwolono nam przejść do spania do dwóch innych baraków i zająć miejsca tych, którzy pracują na nocnej zmianie. Wprawdzie tam też nie było nadzwyczajnie, ale przynajmniej część deszczu spływała po korze i gałęziach, poza tym były tam prycze i sienniki, a niektórzy mieli nawet koce. Usadowiłem się koło Kubasa i jakoś przetrwaliśmy okres deszczowy.

Po tych deszczach dowództwo zdecydowało się pokryć baraki dachami z desek. Przybyła nam jedna robota więcej. Musieliśmy nosić drzewo na piłę poruszaną wodą, a następnie deski do obozu. Zaczęto od pokrywania baraków starych, ale nie robiło to nam różnicy, ponieważ nadal mieszkaliśmy w tych samych. Zaczęto już palić w piecyku, bo zaczęły się mrozy. Po kilku dniach mrozów mogliśmy przechodzić przez rzeczkę do lasu po lodzie. Dni jednak były ładne, ale chłodne. Jedyną największą korzyścią z tych mrozów było to, że nie dokuczały nam już muchy i komary. Były to bardzo małe muszki, których roje unosiły się w powietrzu i czekały na przechodzących ludzi. Pchały się wszędzie, a zwłaszcza do oczu. W pierwszych dniach pobytu w tym obozie wielu z nas miało oczy zapuchnięte do tego stopnia, że nic nie wiedzieli. Wydano nam wtedy maski, a raczej siatki, do ochrony przed muszkami. Ponieważ wielu starych więźniów pogubiło lub porwało swoje siatki, więc te, które myśmy otrzymali, stały się przedmiotem kradzieży lub handlu. Po tych mrozach można było pracować nawet bez siatki.

Zwierzyny było tam niewiele. Najpospolitszym zwierzakiem był burunduk, czyli ciemnobrunatna wiewiórka. W porze zimowej zdarzało się upolować niedźwiedzia. Czasami słyszało się opowiadania o wilkach i o białych królikach. Trudno mi powiedzieć, czy istotnie te dwa zwierzęta tam żyły. Ptaków nie było żadnych. Ryby spotykało się jedynie w większych rzekach. Opowiadano, że łapano je za pomocą zaostrzanych prętów żelaznych. Siadało się na kładce i czekało, kiedy ryba pod nią przepłynie, następnie wbijało się pręt w jej grzbiet i wyciągało ją z wody. Jeśli chodzi o roślinność, to poza drzewami szpilkowymi i trawą rosły jedynie jagody wielkości borówek, ale bardzo kwaśne. Poza tym z szyszek kosodrzewiny wyciągano orzeszki, które były bardzo przyjemne w smaku.

3 września przyszedł ktoś do nas i powiedział, że część Polaków zostaje zwolniona z łagrów i że prawdopodobnie moje nazwisko jest na tej liście. Istotnie po koalicji naczelnik łagru wyczytał nazwiska pięciu Polaków, m.in. moje, i kazał nam przygotować się do wyjazdu na następny dzień. Odwieziono nas wozem ciężarowym do dowództwa okręgu. Nie szliśmy już na piechotę jak poprzednio, ponieważ zbudowano już most na rzece i zrobiono jako taką drogę. Przed wyjazdem Iwan wydobył skądś trochę makaronu, ugotował go i dał mi do zjedzenia z olejem roślinnym. Oczywiście zjadłem to z apetytem, ale odchorowałem później, bo dostałem krwawej biegunki. W dowództwie okręgu okazało się, że zdarzyła się pomyłka, ponieważ moje imię i wiek nie zgadzały się z imieniem i wiekiem na karcie. Wezwano mnie do naczelnika i tam musiałem składać zeznania, robić odbitkę palców itd. Na podstawie tych zeznań zdecydowano się odwieźć mnie do Magadanu. Przypomniałem sobie wtedy, że jakiś Kowalski wyjechał z Tadzikiem Warszylewiczem. Musiał więc on wyjechać na moje, a ja na jego miejsce. Podróż powrotna do Magadanu była nie mniej uciążliwa niż poprzednia na PRYSK. W czasie drogi spadł śnieg, co jeszcze bardziej utrudniało podróż. 5 września byłem już w Magadanie i rozczarowałem się tym, co mi opowiadano. Transporty odchodziły rzadko, raz na kilka tygodni, a liczba wyjeżdżających nie przekraczała setki każdorazowo. Umieszczono nas znowu w obozie tranzytowym i trzymano tam przez dwa tygodnie, nie każąc nic robić. Po dwóch tygodniach zaproponowano nam pracę. Część zgodziła się, więc utworzono brygady i kazano pracować w porcie lub magazynach. Codziennie przynosili trochę żywności, którą rożnymi sposobami zdobywali. Po kilku dniach ja również poszedłem do pracy. Była zupełnie znośna. Nie kazano nam wyrabiać norm, strażnik stał raczej dla pozoru i patrzył przez palce, jeśli ktoś oddalał się od miejsca pracy lub brał coś do zjedzenia z magazynu. Pogoda w Magadanie była jeszcze znośna. Były już wprawdzie mrozy, ale śnieg jeszcze nie spadł. Pewnego dnia naczelnik potrzebował kilkudziesięciu ludzi do zbierania jagód i szyszek. Ja zgłosiłem się również, choćby dlatego, aby najeść się jagód i orzeszków z szyszek. Poszliśmy na piechotę do obozu odległego 6 km od Magadanu i tam zbieraliśmy jagody i szyszki przez dwa tygodnie. Zgłosiłem się do jagód, ponieważ łatwiej było nosić wiaderko niż worek – normą było wiaderko jagód lub worek szyszek. Całymi dniami wałęsaliśmy się po wzgórzach z bojcem. Szyszki zbierało się łatwo, trudniej jednak było z jagodami. Miałem jednak dużo szczęścia, bo zawsze udawało mi się nazbierać pełne wiaderko.

[…]

Mrozy zaczęły się tu później niż w głębi kraju ze względu na bliskość morza. Z końcem sierpnia zbieranie jagód i szyszek nie było już możliwe, bo mroź zamroził wszystko. Powróciliśmy więc do Magadanu. Zastaliśmy wszystko po staremu, nikt nie wyjechał i nie zanosiło się na żaden transport. Widać było, że władze sowieckie niechętnie zwalniają Polaków.

Tuż po powrocie do Magadanu naczelnik tego obozu zwrócił się do nas z apelem, abyśmy zgodzili się na pracę i w ten sposób pomagali Sowietom w prowadzeniu wojny. Większość wypowiedziała się stanowczo przeciw temu. Na burzliwym zebraniu odpowiedziano naczelnikowi, że pracować nie będziemy, żądamy natomiast, aby wysłano nas do Wojska Polskiego, które, jak nam wiadomo, jest organizowane w Rosji. Zapewnił nas, że wszyscy zostaniemy zwolnieni, ale pracować musimy. Następnego dnia tylko kilku wyszło do pracy dobrowolnie, innych dopiero wyciągnęli bojcy. Nazajutrz nie kazano nam wychodzić do pracy. Sądziliśmy, że przyszło jakieś zarządzenie w naszej sprawie i że prawdopodobnie będą nas zwalniać. Przypuszczenie okazało się mylne. Po południu kazano nam wyjść z łagru, ustawić się w kolumnę, otoczono bajcami i psami i zaprowadzono nas do innego obozu zwanego 10. OŁP, położonego o kilka kilometrów od miasta. Wydano nam cieplejsze ubrania zwane kufajką, sienniki i koce. Baraki były znośnie urządzone, w każdym był piec, umywalka i prycze, na dwóch jedna. Mimo to był to dla nas obóz karny. Początkowo kazano nam praco wać wewnątrz obozu, nosić drzewo na opał itp. Przy jednej z takich prac spotkałem Pawełka Januszewskiego. Później spisano specjalności i podzielono według zawodów na brygady. Ja zgłosiłem się do brygady stolarzy. Pracowaliśmy przy budowie domów, ale nasza praca nie była wydajna. Zamiast podłóg, drzwi i okien robiliśmy rzecz zupełnie inną. Cięliśmy deski na krótkie kawałki i sprzedawaliśmy cywilom jako opał za chleb i inne produkty żywnościowe. Do pomocy wziąłem sobie jakiegoś Żyda, bo żaden z Polaków nie chciał ryzykować, i uprawialiśmy handel z wszystkimi mieszkającymi obok Rosjankami. Byłem codziennie syty, a poza tym przynosiłem trochę chleba do obozu. Wieczorami dawałem trochę chleba Pawełkowi, a on dzielił się ze mną kaszą lub mąką kradzionymi z magazynów, obok których pracował. W mieście miałem swoich stałych klientów. Jednym z nich była staruszka pamiętająca czasy carskie, która oprócz chleba dawała mi często ciepłą strawę. Bywałem tam niemal codziennie. Po pewnym czasie przeniesiono nas do innej pracy, skąd nie można było urwać się do miasta, ponieważ miejsce pracy było otoczone parkanem. Złożyło się jednak tak, że przywieziono do tego budynku kartofle, aby je zmagazynować w podziemiach na zimę. Początkowo kradłem po kilka kartofli i gotowałem je w kotłowni, ale takie noszenie po kilka nie było zbyt wygodne. Umówiłem się z Żydem i skradliśmy kilka pak, które zakopaliśmy w piasku. Wystarczyło to nam na dłuższy czas. Gdy przeniesiono nas do innej pracy, zostawiliśmy jeszcze dużą część zapasu. W tym czasie zmniejszono rację żywności. Prawie wszyscy przeszliśmy na kocioł trzeci. Dostawaliśmy więc 350 g chleba i dwa razy dziennie zupę z kapusty morskiej. Gdybyśmy pozostali w dawnej pracy, to od biedy można by było wytrzymać.

W początkach października spadł pierwszy śnieg, a następnie zaczęły się z każdym dniem ostrzejsze mrozy. Przydzielono naszą brygadę do odśnieżania ulic. Dało mi to możność uciekania z pracy do domów prywatnych. Zgłaszałem się do rąbania drzewa i za to otrzymywałem żywność. Raz uciekłem z pracy do swojej staruszki i przesiedziałem tam pół dnia. W międzyczasie jej córka wróciła z pracy i dała mi jeszcze trochę od siebie. Wróciłem do pracy niezauważony przez bojca i kolegów. Byłem akurat na czas, bo brygada ukończyła pracę i zmieniała miejsce. Włócząc się z łopatą po ulicach, można było jeszcze wytrzymać. Gorzej było, gdy kazano nam pracować w tartaku przy układaniu drzewa. Praca była bardzo ciężka, a zimno dawało się nam solidnie we znaki. Po kilku dniach wypatrzyłem dziurę w płocie i przez nią uciekłem do miasta. Najczęściej odbywało się to w porze, gdy część bojców udawała się na obiad. Znalazłem znowu jakąś staruszkę, która pomagała mi, jak tylko mogła. Jej córka pracowała w restauracji i przynosiła z niej kawałki chleba do domu. Staruszka suszyła je i dawała mi je, gdy do niej przychodziłem.

„Sprawka” łagiernika.

Ponieważ część ludzi zmarła, a część zachorowała, zlikwidowano kilka brygad, m.in. naszą. Zgłosiłem się do jednej z tych, które pracowały przy kopaniu rowów obok magazynów żywnościowych. Brygadierem był jakiś skomunizowany Polak. Ziemia była tak zamarznięta, że nie można jej było rozbić kilofem, dlatego nie robiliśmy wiele. Natomiast korzystaliśmy z każdej okazji, aby coś skraść z magazynu. Pierwszy mój wypad był po wytłoki soi. Poszedłem wzdłuż rowu do innej brygady. Wyszedłem z rowu i stanąłem w drzwiach magazynu, udając, że chcę się trochę zagrzać. Gdy bojec odwrócił się w inną stronę, wskoczyłem do środka. Przeszedłem po workach w drugi kąt magazynu i nabrałem soi do kieszeni, woreczka i nasypałem trochę do nogawek spodni. Tą samą drogą wróciłem z powrotem. Soję w spodniach przeniosłem do obozu mimo rewizji robionych przy wyjściu z pracy i wejściu do obozu. Soję jadło się, a raczej gryzło, na surowo lub moczyło w ciepłej wodzie i robiło się papkę. Innym razem zdecydowałem się na zbadanie magazynu, który mieścił się obok naszego miejsca pracy. Był to skład różnych rodzajów mąki i kasz. Ktoś widocznie został nakryty przez jakiegoś bojca, bo znalazłem woreczek soi porzucony na ziemi, podniosłem go i przyniosłem do zwiena. Soja ta mogła wystarczyć nam na kilka dni, ale trzeba było się postarać o coś, co mogło wystarczyć na dłużej. Umówiłem się z jakimś młodym Ukraińcem i wybraliśmy się po worek mąki. Udało się nam wyciągnąć pokaźny worek i wrzucić do rowu. Korzystała z tego cała brygada przez kilka dni, aż ktoś nieostrożnie rozniecił ognisko, co zwróciło uwagę bojca. Ten przyszedł do nas, zrobił rewizję, nie znalazł jednak niczego. Dopiero wychodząc z rowu, stanął na worek, który był zagrzebany w śniegu. Pytał każdego po kolei, kto przyniósł tę mąkę do rowu, ale nikt się nie przyznawał. Ja stałem najbliżej tego worka. Bojec kazał wziąć worek napełniony do jednej trzeciej mąką i zanieść na wachtę. Po drodze nazwałem go Tatarem, bo kazał mi biec z mąką, za co uderzył mnie kilkakrotnie kolbą. Na wartowni zrobił mi rewizję i groził, że będę bity gałką uwiązaną na drucie, jeśli nie powiem mu, kto ukradł mąkę. Dał mi czas do namysłu i wyszedł. Wkrótce wprowadzono jakiegoś Słowaka, u którego znaleziono woreczek soi. Pozostawiono nas razem. Słowak, bardzo młody chłopak, płakał w obawie, że zostanie ukarany za kradzież soi. Woreczek z soją leżał na stoliku. Podszedłem do stolika i zacząłem jeść. Słowak wziął ze mnie przykład i zanim bojec wrócił, kończyliśmy jeść soję. Bojec zauważył, że woreczek jest prawie pusty, a nasze gęby pełne soi. Zaklął i kazał nam iść. Prowadził nas daleko za obręb magazynów, po jakichś krętych ścieżkach. Przyszła mi myśl, że bojec ma zamiar nas zastrzelić, bo podobna rzecz przydarzyła się Żydkowi, który swego czasu był moim wspólnikiem. Zastrzelono go za ucieczkę z pracy. Nie zastrzelił nas, lecz zaprowadził do baraku, gdzie mieszkali bojcy, i kazał nam narąbać drzewa. Zaopiekował się nami jakiś inny bojec, wskazał kilka pni, które należało rozpiłować. Widząc, że nasza praca idzie opornie, przyniósł nam trochę chleba. Nie zrobiliśmy wiele, bo było już późno. Nasz bojec przyszedł po nas i zaprowadził z powrotem do pracy. Następnego dnia był głód w naszej brygadzie. Bojcy tak pilnowali, że nie było mowy o dostaniu się do magazynu. Postanowiłem wspólnie z Ukraińcem ściągnąć worek mąki, gdy wszyscy zejdą z miejsca pracy. Gdy bojec zwołał wszystkich do bramy, my dwaj pozostaliśmy w rowie, weszliśmy wtedy do magazynu, wziąłem worek z mąką na plecy, ale nie mogłem go dźwignąć. Chwyciliśmy więc za rogi i gdy byliśmy w połowie drogi do rowu, jakiś inny bojec wyszedł zza rogu innego magazynu. Kazał nam wnieść worek z powrotem i iść za nim do naczelnika. Po drodze Ukrainiec, płacząc, prosił bojca, aby mu to darować, i przyrzekał, że nigdy już niczego podobnego nie zrobi. Bojec widocznie zlitował się nad nim i pozwolił mu odejść. Zaprowadził mnie do bramy i oddał innemu bojcowi, który był zresztą zajęty rewizją więźniów. Skorzystałem z tego i wskoczyłem między innych, przeszedłem rewizję i znalazłem się za bramą. Słyszałem, jak rewidujący bojec pytał, gdzie podział się ten, który stał obok niego, ale nikt nie mógł mu odpowiedzieć, bo nikt nie obserwował mnie, gdy odskoczyłem na bok. Brygadier był szczerze zdziwiony, widząc mnie z powrotem w brygadzie. Podobny wypadek zdarzył mi się kilka dni wcześniej. Starałem się przemycić trochę mąki do obozu. Napchałem nią nogawki spodni i rękawy, jednak tak niezdarnie, że bojec wyczuł to przy rewizji. Zaprowadził mnie na wartownię, która była o kilka kroków od bramy. Stanąłem w siunkach i czekałem, aż skończą rewizję innych złapanych. W międzyczasie wprowadzono kilku innych. Przez odemknięte lekko drzwi zauważyłem, że obok wartowni przechodzi jakaś brygada. Skorzystałem z tego i wmieszałem się między jej członków. Za chwilę znalazłem się w swojej brygadzie. Całą zawartość spodni i trzech rękawów zdołałem przemycić.

Chorzy i personel przed łagrowym ambulatorium.

Strony z obozowej kroniki ukazujące idylliczną historię łagru.Obozowa orkiestra, kino, chór i biblioteka dla osadzonych.

Karty do gry rysowane na skrawkach gazet.

Łagiernicy przy budowie domów.

Z końcem października wyjechał jeden transport Polaków złożony z 60 osób, między nimi Pawełek. Byłem teraz sam z Buczacza i i było mi dość przykro przez kilka dni. Po tym jednak walka o chleb i myśl o sposobach jego dostania wyeliminowała wszystkie inne myśli. Czasami byłem tak przygnębiony, że nie miałem żadnej nadziei na wydostanie się z tego obozu. Liczyłem się z tym, że już nigdy nie zobaczę rodziców, braci i moich stron rodzinnych. Rodzice i bracia śnili mi się często, ale mało myślałem o nich w dzień. Umysł mój, jak już wspomniałem, uparcie pracował nad sposobami zdobycia żywności.

Opuszczona „Wyszka” (wieża strażnicza).

W listopadzie zaczęły się burze śnieżne zwane purgami. Wiatr dął z taką siłą, że człowiek po prostu był zmiatany z drogi. Pewnego dnia, gdy szliśmy do pracy, cała brygada znalazła się w rowie. Burze te trwały przez klika dni, a po nich zaczęły się mrozy. Temperatura spadała do -40 stopni Celsjusza. Po tych burzach wróciliśmy z powrotem na ulice, aby je odśnieżać. Tym razem wysłano naszą brygadę na tor łyżwiarski, który mieścił się w parku. Było straszliwie zimno. Ja siadłem sobie z łopatą w ręku i nic nie robiłem, myślałem jedynie o tym, jak wyrwać się z pracy, ogrzać trochę i zdobyć jakieś jedzenie. Prosiłem bojca, aby pozwolił mi pójść na stronę. Ustęp mieścił się za torem, ale był pod obserwacją bojca. Posiedziałem tam chwilę i gdy bojec odwrócił się w inną stronę, pobiegłem rowem wykopanym w śniegu w kierunku płotu. Doszedłem do pierwszych domów i wyszedłem za róg jednego z nich, aby się dostać do znajomej staruszki. Miałem pecha, bo tuż za rogiem siedział jakiś milicjant, którego zadaniem było zbieranie uciekinierów z pracy. Schowałem się do jednego z domów, ale nie mogłem tam długo pozostać. Kilkakrotnie wychylałem głowę na zewnątrz, ale ten stał wciąż na tym samym miejscu, czekając, aż się pokażę. W końcu widocznie miał już dość tego, bo poszedł za dom. Wyszedłem z domu i gdy wchodziłem w uliczkę, natknąłem się wprost na niego. Odprowadził mnie do pracy i oddał mnie w ręce moich bojców. Zamknęli się ze mną w jakiejś budzie i solidnie okładali mnie kolbami, nie bacząc, gdzie biją. Poszedłem z powrotem do pracy, ale nie darowałem porażki. Postanowiłem za wszelką cenę uciec i przynajmniej się gdzieś ogrzać. Po południu poszedłem tą samą trasą. Byłem już na parkanie, gdy usłyszałem głos bojca: „Stój, kuda idziesz”. Zatrzymałem się i wróciłem z powrotem. Zamknęli się ze mną znowu w kajutce i sprawili mi takie lanie kolbami, że nie mogłem wstać o własnych siłach. Dwóch młodszych chłopaków wzięło mnie pod ręce i zaprowadziło do obozu. Chodziłem do lekarza, ale niczego nie wskórałem, następnego dnia musiałem iść do pracy. Tego dnia pracowaliśmy przy układaniu beczek z benzyną. Ja nic nie robiłem. Leżałem w jakiejś budce i marzłem na śmierć. Było mi obojętne, czy będę żył, czy zginę.

Co 10 dni robiono nam kąpiel w łaźni odległej o  4 km od obozu. Kąpiel robiono zawsze w nocy. Kazano wstawać o północy czy rano. Prowadzono do kąpieli, która trwała trzy–cztery godziny. Następnie wracaliśmy do obozu na śniadanie i szliśmy od razu do pracy. Kąpiel była połączona z odwszeniem. Wpierw oddawało się rzeczy do odwszawienia, następnie przechodziło się postrzyżyny wszelkich owłosionych części ciała. Potem wpuszczano do łaźni. Przy każdym prysznicu ustawiało się po kilku ludzi. Często brak było wody i wtedy namydleni musieliśmy czekać, aż woda pojawi się w kranie. Po kąpieli należało czekać nago na ubrania. Często niektóre części ubrania, a zwłaszcza te lepsze, ginęły i w ich miejsce wydawano jakieś podarte łachy. Inną niezbyt przyjemną rzeczą były rewizje, które odbywały się raz lub dwa razy w tygodniu. Wpadało na barak kilku bojców i przetrząsali wszystkie sienniki i rzeczy. Należało dobrze obserwować, aby nie stracić czegoś ze swego ubrania. Z tego najbardziej korzystali ci, którzy mieli podarte łachy i wymieniali je sobie. Niebezpieczną rzeczą było kłaść burki (buty szmaciane) pod łóżko lub obok pieca, bo rano można było ich nie znaleźć. Program dnia w obozie wyglądał następująco: pobudkę robiono o godzinie 5 rano, wydawano kartki na śniadanie i kolację (obiadów nie był w ogóle) i chleb. Należało jak najszybciej ustawić się w ogonku do kuchni, by zdążyć zjeść śniadanie przed wyjściem do pracy.

O 6.30 stało się przed bramą i czekało na jej otworzenie i wyjście do pracy. Praca trwała 12 godzin. Około 8 wieczorem wracaliśmy do obozu i szliśmy prosto na kolację (zupa z kapusty morskiej i czwarta część śledzia). Nie wolno było kłaść się na prycze przed apelem. Apel robiono o 23.30, a kończył się o 24. Pozostałe pięć godzin przeznaczone były na odpoczynek, jeśli nie było jakiejś rewizji lub łaźni. Raz w miesiącu mieliśmy wolny dzień, tzn. nie szliśmy do pracy, ale musieliśmy przynosić z lasu drewno na opał, brnąc po pas w śniegu i wygrzebując gałęzie spod grubej warstwy. Ja osobiście wolałem iść do pracy, niż mieć wolny dzień. Od czasu do czasu mogliśmy kupić w sklepiku kilka śledzi i kilka cukierków, ale aby się dostać do okienka, trzeba było mieć siłę konia, by wytrzymać ścisk.

7 grudnia jedynie kilka brygad wyznaczono do pracy, a reszta miała zostać, by przynieść drewno z lasu. Ja przyłączyłem się do jakiejś brygady, sądząc, że łatwiej mi będzie wykombinować coś na zewnątrz niż wewnątrz obozu. Wyprowadzono nas w miasto do odśnieżania toru kolejki wąskotorowej. Było straszliwie zimno. Nie pracowałem wiele, myślałem jedynie o tym, jakby uciec. Bojec zmarzł i poszedł do budki odległej o kilkaset metrów, aby się ogrzać. Skorzystałem z jego nieobecności i obchodząc z daleka tę budkę, dostałem się do miasta. Przed miastem spotkałem jeszcze jednego z tej brygady, który również uciekł z pracy. Gdy doszliśmy do pierwszych domków, zauważyliśmy kilku bojców wracających z nocnej zmiany. Schowaliśmy się za dom, a gdy oni przeszli, udaliśmy się kilkaset metrów dalej i kolejni bojcy ukazali się na drodze. Znowu schowaliśmy się za dom. Wtem z tyłu nad głowami usłyszeliśmy jakiś krzyk: Pastoj. Staliśmy akurat pod jakąś wieżą strażnika. Nie mogliśmy już uciekać. Za chwilę przyszedł jakiś inny bojec i zaprowadził nas do naczelnika łagru, a następnie do jakiejś wyższej figury w mieście. Ta osobistość przemawiała do nas przez kilkanaście minut na temat wojny i stosunków polsko-sowieckich. W końcu pokazał nam gazetę, w której był artykuł o wizycie gen. Sikorskiego w Moskwie. Kazał nas odprowadzić do pracy i zameldować w łagrze, że złapano dwóch uciekinierów.

Bojec pilnujący naszej brygady zauważył widocznie brak dwóch ludzi, bo czekał na nas z kolbą przygotowaną do bicia. Ja szedłem pierwszy, a za mną nieszczęśliwy współtowarzysz nieudanej wyprawy. Gdy byliśmy na wysokości bojca, dostałem kolbą po plecach i skoczyłem w śnieg.

Mój kolega stał w miejscu i znosił cierpliwie uderzenia, jakie wymierzał mu bojec. Wróciłem do pracy i wziąłem łopatę. Bojec podszedł do mnie i zamachnął się kolbą, ale mnie nie dosięgnął, bo znowu skoczyłem w śnieg. Stał kilka minut, groził i krzyczał, widząc jednak, że nie mam zamiaru wyjść ze śniegu, poszedł ogrzać się do ogniska. Po powrocie z pracy przekazał nas naczelnikowi obozu, by nas ukarał. Po kilkuminutowej rozmowie z naczelnikiem dostaliśmy po pięć dni karceru.