Polanim. Z Polski do Izraela - Karolina Przewrocka-Aderet - ebook

Polanim. Z Polski do Izraela ebook

Karolina Przewrocka-Aderet

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Izraelu mówią o sobie „Polanim”, Polacy. Choć od lat mieszkają we własnym, żydowskim kraju, podskórnie wciąż są związani z miejscem pochodzenia. Dzieli ich stosunek do Polski, uzależniony od roku i okoliczności wyjazdu, łączy sentyment do kultury i języka. I tęsknota za tym, co najlepiej im znane: zapachami, smakami, pejzażem, sposobem myślenia czy zachowania nieprzystającym do bliskowschodniej rzeczywistości. Na ślady tej tęsknoty, zwożonej do Izraela przez dekady, można trafić na każdym kroku.

Karolina Przewrocka-Aderet wiedziona reporterską intuicją odnajduje niezwykłych „Polanim” i opowiada ich historie. Są tragiczne, sentymentalne, nieraz zabawne: czytamy o grupie Żydów, którzy w 1934 roku wyruszyli z Warszawy do Palestyny na rowerach, o wrocławiance, która wiosną 1948 roku przygotowała ceremonię ogłoszenia niepodległości kraju, o telawiwskim Gomułkowie, zamieszkiwanym przez emigrantów z lat 50., o polskich architektach uczestniczących w budowie Tel Awiwu. O tych, którzy do Polski wrócili, i o tych, którzy stworzyli sobie namiastkę Polski w Izraelu. W kraju tak odległym, a jednak bliskim, bo budowanym od podstaw przez ludzi ukształtowanych przez polską kulturę.

„Karolina Przewrocka-Aderet zamieszkała w Tel Awiwie, przeniosła się tam z Krakowa za mężem. Zabrała się do oswajania miasta i kraju przez znajdywanie znajomych tropów, maleńkich skrawków Polski. Rejestrując pieczołowicie ślady obecności, prowadząc uważne i czułe rozmowy z kolejnymi pokoleniami emigrantów z Polski, przybliża Izrael nie tylko sobie, ale też czytelnikom tej książki.” Anna Bikont

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 286

Oceny
4,5 (90 ocen)
55
30
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy reportaż
00

Popularność



Kolekcje



W serii ukazały się ostatnio:

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)

Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey

Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)

Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)

Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)

Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)

Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)

Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989

Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)

Marta Sapała Na marne

Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)

Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo

Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę

Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii

Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu

Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 2)

Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u (wyd. 2)

Anna Sulińska Olimpijki

Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach

Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)

Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii (wyd. 2)

Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy (wyd. 2)

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej

Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie

W serii ukażą się m.in.:

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)

Ludwika Włodek Gorsze dzieci republiki. O Algierczykach we Francji

Karolina Przewrocka-Aderet

Polanim

Z Polski do Izraela

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Popperfoto / Getty Images

Copyright © by Karolina Przewrocka-Aderet, 2019

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Ewa Charitonow

Konsultacja merytoryczna dr hab. Łukasz Tomasz Sroka

Korekta d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-117-7

Spis treści

Seria

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Zamiast wstępu

Gidi

I droga do Erec

Pośpiech

Tel Awiw

Lodzija

Nielegalni

Miri

Kibucnikim

II Ocaleli

Aliza

Siłacze

Borys

III W młodym Izraelu

Akuszerka

Niechciani

Gomułkowo

Jakub

Żydokomuna

Michał

Palimpsest

Matka Polka

Matka i syn

Razem

IV Powroty

Karol

Zuza

Hagaj

Zakończenie

Podziękowania

Bibliografia

Przypisy

Kolofon

Michałkowi

Zamiast wstępu

Korzenie

Rabbi Jakub powiada: „Świat doczesny to jakby przedsionek świata przyszłego. Przygotuj się w przedsionku, abyś mógł wejść do salonu”.

W izraelskim przedsionku śmierć jest oswajana wcześnie. W żłobkach i przedszkolach, gdy z zejścia do schronu po ataku rakietowym z Gazy opiekunki robią dla niepoznaki zabawę. W szkołach, gdy młodzi Izraelczycy po raz pierwszy słyszą o istocie Zagłady. Gdy na licealnych wycieczkach do miejsc pamięci w Polsce poowijani w biało-niebieskie flagi płaczą pod Arbeit macht frei. W obowiązkowym wojsku, gdy ze śmiercią i bólem stają wreszcie twarzą w twarz. W rodzinach i wspólnotach, gdzie niemal każdy gdzieś kogoś stracił.

Producenci leków przeciwlękowych i antydepresantów znajdują w Izraelu spory rynek zbytu. Trauma ocalałych z Zagłady jest transgeneracyjna. W izraelskim kalendarzu nieproporcjonalnie wiele świąt, nie licząc religijnych, dotyczy ofiar wojen, Szoa czy politycznych mordów. Miasto Ośmiu (Kirjat ­Szmona), Wzgórze Trzech (Giwat ha-Szlosza) czy Ścieżka Dziesięciu (­Netiw ­ha-Asara), choć jako nazwy miasta i kibuców brzmią lekko, upamiętniają liczbę poległych tam żołnierzy. Podobnie jest z miejskimi placami, ogrodami i parkami, jak Plac Dziewięciu w Haderze, Park Pięciu w Aradzie czy Ogród Pamięci Ofiar Terroryzmu i Ogród Pamięci Poległych Żołnierzy pośrodku największego zieleńca Tel Awiwu, parku ha-Jarkon, przy którym mieszkam.

W izraelskich wiadomościach niemal codziennie wspomina się o nowych ofiarach konfliktu. Śmierć z wieczornych serwisów informacyjnych ma krótki termin ważności; jest tak częsta, że po chwili już mało ciekawa. Na wieść o niej Izraelczycy reagują życiem ze zdwojoną siłą: w czerwcu 2016 roku po ataku na czekoladziarnię w telawiwskiej dzielnicy Sarona pojawiają się w lokalu już następnego dnia. Chcą pokazać, że się takiej śmierci nie boją.

Ta regularna konfrontacja sprawia, że śmierć przestaje być gościem, a zaczyna być domownikiem. Należy ją oddramatyzować, pogodzić się z nią, jak z uczuciem topnienia ciała w upalne sierpniowe południa, zgrajami kotów o ludzkich spojrzeniach na dziesiątkach telawiwskich skwerów czy wszędobylską hucpą. A jednak, na przekór temu wszystkiemu, im dłużej w Izraelu mieszkam, tym bardziej dziwię się, jak traktowana jest tutaj śmierć.

Śmiertelnie poważnie.

Właśnie teraz, gdy nad Tel Awiwem zapada zmrok, zaglądam do naszego salonu. Oto mój mąż, dziennikarz czołowej izraelskiej gazety, autor kolumny z nekrologami („Po śmierci”), przygotowuje kolejną publikację. Przegląda notatki przyniesione z archiwum, przesłuchuje materiały z YouTube’a, śledzi gestykulującą na ekranie laptopa postać zmarłej przed tygodniem starszej kobiety.

Nie mogę powstrzymać wyobraźni: kobieta materializuje się przed moimi oczami. Warszawianka z pochodzenia, stoi za plecami męża (nic mu o tym nie mówię). Śledzi wzrokiem kolejne zdania. Jedną rękę wsparła na biodrze, w palcach drugiej trzyma papierosa. Stoi już długo, złości się, mógłby już przecież kończyć, a on dopiero pisze o getcie! Gdy coś mu umyka, czegoś nie zauważa, ona ostrożnie strzepuje popiół z papierosa, który upada na materiały, wycinki z gazet, stare zdjęcia. Mąż nanosi poprawkę, kobieta się uśmiecha. Za chwilę dokończy palenie i ruszy w dalszą drogę. Tuż obok, na naszej czerwonej kanapie, siedzą trzej staruszkowie o młodych twarzach. W ciszy czekają na swoją kolej.

Tak w naszym domu wygląda niemal każdy wieczór. Zmarli są tutaj mile widziani.

Żydowska ciągłość, twierdzą Amos Oz i Fania Oz-Salzberger, zawsze zależała od słów. Może dlatego rubryka mojego męża jest tak popularna. Zwłaszcza wśród tych, którzy swoje już przeżyli i nieświadomie szukają w niej znajomych nazwisk. Mówią, że to dla piszącego micwa, przykazanie, obowiązek. Wierzą, że ludzkie życie raz opisane – choćby tylko i w jednej kolumnie tekstu – nie ulegnie zapomnieniu.

Pamięć w Izraelu, kraju od podstaw zbudowanym na imigracji z różnych kręgów kulturowych, jest szalenie ważna. To w przeszłości szuka się punktów wspólnych, punktów zaczepienia, na których można by zbudować zbiorową tożsamość. Bez przeszłości nie ma przyszłości – Izraelczycy są o tym przekonani.

Są i tacy, którzy po prostu uważają ludzkie życie za ciekawe. W Izraelu mówi się, że niemal każdy Żyd to książka, a mistrzowie filmowych scenariuszy mogą się uczyć z rodzinnych historii i zawiłych ścieżek żydowskich genealogii.

W dziedzinie ich rozplątywania rozwinął się odpowiedni rynek. Izraelskie radio Kan nadaje audycję „Sekcja poszukiwań bliskich”. Izraelski start-up Myheritage.com pomaga w odnajdywaniu ich przez tworzenie rodowodów i przeszukiwanie rodzinnych baz danych online.

Ale nade wszystko – bodaj najbujniej i najciekawiej – rozwinął się izraelski rynek detektywów genealogicznych. Powiększyła się klientela: o dzieci, które na chwilę przed śmiercią rodziców gorączkowo porządkują rodzinne archiwa, pragnąc zachować fakty od zapomnienia. I o te, które po ich śmierci budzą się z wybrakowaną pamięcią. O tych, co przypadkiem dowiedzieli się właśnie, że mają żydowskie korzenie. Coraz rzadziej, siłą rzeczy, zgłaszają się ocaleni z Holokaustu, którzy wciąż wierzą, że po latach jakaś nowa technologiczna siła pozwoli im jednak odkryć, że nie zostali po tamtej wojnie sami. Że zobaczą jeszcze kochane twarze.

Ponad siedemdziesiąt lat po zakończeniu II wojny światowej detektywi genealogiczni poszukują zaginionych członków rodzin, łączą gałęzie rodowych drzew, docierają do dokumentów i świadków, potem zbierają zaproszenia na rodzinne zjazdy. Nie chodzi im o szukanie zmarłych, lecz o odnajdywanie i łączenie żywych. Tak by zdążyli się spotkać przed śmiercią.

W większości przypadków tropy prowadzą na ziemie dawnej Rzeczpospolitej.

Gidi

– Ustalmy na początek kilka szczegółów. W Polsce przed wojną żyły ponad trzy miliony Żydów. Dlatego dla nas, ludzi, którzy tam się urodzili, dla naszych dzieci Polska jest po prostu bardzo ważna. – Detektyw Gideon Poraz ociera pot z czoła i odkłada łopatę.

Ma sześćdziesiąt dziewięć lat, wypielęgnowany ogród w moszawie w centrum Izraela i jak mówi, średnio kilkanaście żyć w miesiącu. Można by mu to odebrać, zarzucić przesadę i to, że zbyt wiele czasu spędza pod palącą lampą południowego słońca, nad oczkiem wodnym, które sam wydrążył. Ale potem, gdy się już podrepcze za nim do narożnego gabinetu i podejrzy, jak włącza komputer i na dwóch ekranach rozkłada przedwojenne dokumenty, gdy z tych ekranów wychodzą powoli Warszawa, Łódź, Kraków, Wilno, Lwów, gdy mnożą się imiona, daty, nazwiska i znaki zapytania – wtedy rozumie się wreszcie, co właściwie Gideon – dla przyjaciół Gidi – ma na myśli.

Na wszystko, o czym zaraz tutaj opowie, ma odpowiednie tabelki. Wynika z nich, że odkąd dziesięć lat temu zrezygnował z branży high-tech, z przywilejów korporacji, z zachwytów izraelskiej Doliny Krzemowej, odnalazł ponad piętnaście tysięcy osób z ponad czterystu rodzin. Kolejna tabela wskazuje, że w ciągu roku Gidi prowadzi średnio osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt spraw. W tej chwili szuka piętnastu osób i żyje ich życiem.

Taktyka. To ona jest najważniejsza. Na początku nowych poszukiwań rozpisuje ją dokładnie, planuje, od kogo zacząć, kogo zapytać, jakie archiwa przeszukać. Przydaje mu się wiedza z poprzedniej pracy, doskonała pamięć i umiejętność błyskawicznego kojarzenia faktów. Korzysta z baz danych, kreatorów drzew genea­logicznych, branżowych wyszukiwarek. Ale największą wartość mają dla niego znajomości w archiwach rozsianych po całym świecie. Przeciętny poszukujący może mieć z tym problemy. To fach z prawdziwego zdarzenia, dlatego Gidi szkoli w Archi­wum Syjonistycznym w Jerozolimie kolejnych adeptów sztuki detektywistycznej w dziedzinie genealogii.

Gidi:

– Istnieje wiele dokumentów o ludziach, którzy wojnę przeżyli, a niewiele o tych, którzy jej nie przeżyli, choć przecież w ewidencjonowaniu śmierci Niemcy byli nieprzeciętnie skrupulatni. Najcenniejszym skarbem jest więc dla mnie moment, gdy odnajduję osobę, o której istnieniu nie wiedziałem. A to zdarza się często.

Podobno trudno mu oddzielić się od emocji. Zgłaszają się do niego dzieci ocalałych, drugie pokolenie, spanikowane, bo nagle dzień po śmierci matki czy ojca okazuje się, że o ich historii nie wiadomo niczego. Jeszcze chwilę temu można było coś z tym zrobić – i się z tej możliwości nie korzystało – a teraz nie ma już kogo zapytać.

Gidi wie, jak to jest. Poznał gorycz tego uczucia.

Nie wiedział – bo skąd niby? – jak nazywali się jego dziadkowie. Wiedział tylko, że pochodzili z Polski. Oraz że dziecko rodziców ocalałych z Holokaustu nie zadaje zbyt wielu zbędnych pytań. Najlepiej niech nie pyta wcale.

Nie pytał. Przywykł do niewiedzy. Nie on jeden – milczenie w drugim pokoleniu po Holokauście, w młodym, silnym Izraelu, który nie chciał pamiętać o strachu, stało się generacyjnym doświadczeniem dzieci polskich Żydów. Śmierć rodziców Gidiego kilkanaście lat temu je przypieczętowała.

Pozornie. Bo nie wszystko da się schować. Nie na zawsze.

Skrywane tajemnice rodziców zaczęły powoli wychodzić z zakurzonych szuflad i pudełek wyjmowanych z szaf przy porządkowaniu rzeczy po zmarłych.

Gidi:

– Zadzwoniła do mnie siostra. W stercie dokumentów mamy znalazła informację, że w Łodzi, przy ulicy Piotrkowskiej, rodzina mamy posiadała kamienicę. Nigdy wcześniej o tym nie słyszeliśmy, mama nie powiedziała ani słowa.

Gdy adwokat poprosił go o listę wszystkich członków rodziny, Gidi zaczął rysować rodowe drzewo. I nagle zorientował się, że o swojej rodzinie nie wie prawie nic. Z zakamarków pamięci wyskrobywał strzępki rozmów, które prowadził z rodzicami między długimi przerwami pełnymi ciszy. Wiedział, że ojciec Szlomo Pozner pochodził z Jaworzna. Matka Janka Bajer z Puław. I że przez większość życia mieszkała w Łodzi. Wiedział, że obydwoje założyli przed wojną rodziny. Że mama straciła na wojnie męża Mordkę Radoszyckiego i dwoje małych dzieci: córkę Henrykę i syna Chaima – Imka. Że do Palestyny przyjechała z córką w 1947 roku i obie zmieniły imiona: na Jehudit i Awiwę.

Że po wybuchu wojny Szlomo uciekł na wschód, został aresztowany przez Sowietów, zesłany na Syberię, a po „amnestii” przez Taszkient – jako opiekun dzieci z Teheranu – w lutym 1943 roku dostał się do Palestyny. Szukał nadaremnie żony i dzieci, dowiedział się, że zginęły. Poznał Jankę-Jehudit, ożenił się ponownie. Miłość? Może w tym i była, ale wtedy każdy chciał po prostu zacząć życie od nowa. Najlepiej jak tylko potrafił.

Gidi miał być symbolem nowego początku, może więc nieprzypadkowo urodził się 14 maja 1948 roku, w dniu ogłoszenia izraelskiej deklaracji niepodległości?

Ktoś z rodziny stanął wówczas przy radiu. Czekano w napięciu. Silny głos Ben Guriona wybrzmiał wreszcie wśród trzasków.

– Ogłasza! Tnijcie!

Zaczęło się obrzezanie.

W dniu, w którym wszyscy wylewali łzy szczęścia, mały Gidi Poraz płakał z bólu.

O pierwszej rodzinie ojca wiedział tylko tyle, że Szlomo założył ją w Krakowie. Z tą informacją Gidi godził się przez lata, nie dopytując o szczegóły, bo i tak wszelkie próby spełzły na niczym. Czasem tylko przystawał zdumiony, słysząc, jak ojciec przywołuje z przedwojnia jedno imię, najwyraźniej mu drogie. „Szpicer to, Szpicer tamto” – mówił, uśmiechając się przy tym radośnie.

Jedyne imię, jakie ojciec przywoływał z przedwojnia, należało do jego psa.

Córki pojawiały się w tych strzępkach niemal przy okazji. Jakby były tematem mniej ważnym, może bardziej zatartym w pamięci. Bohaterkami drugiego planu w historiach o tym, jak Szpicer każdego dnia prowadził je na przystanek i odbierał, gdy wracały ze szkoły.

Lata mijały, a Gidi nie wiedział, że w szufladzie swojego biurka ojciec przechowuje zdjęcia: dziewczynek z białym pieskiem, matki z córką na tle ogródka, portret rodziny, której już nie było.

Gdy je odnalazł, stały się ważniejsze od łódzkiej kamienicy.

Zaczął drążyć. Przekopywał archiwa w Izraelu, w Warszawie, Łodzi, w Waszyngtonie, wymieniał mejle z pracownikami instytucji badawczych, którzy pomagali mu w szukaniu dokumentów. Rodowe drzewo rosło powoli. Dotarł do czterystu imion i nazwisk. Gdy drzewo przemówiło po raz pierwszy, zabolało: w Holonie pod Tel Awiwem mieszkała kuzynka matki. Przed śmiercią Jehudit opowiadała, że zginęła w jednym z obozów.

Matka zmarła, nie spotkały się. Gidi obwinił się o zaniedbanie.

Zadośćuczynienia szukał w sprawie kamienicy. Liczył, że odzyska bodaj jedną rodzinną pamiątkę. Choć włożył w sprawę dużo wysiłku, nie zdobył wystarczających dla sądu informacji.

Sprawa upadła, Gidiemu było przykro.

Wydaje mu się dzisiaj, że z dobrze płatnej posady inżyniera w jednej z najlepszych w Izraelu firm z branży IT zrezygnował w dniu, w którym zadzwoniła tamta staruszka. Prosiła o pomoc w odnalezieniu bliskich. Udało się odnaleźć kilka osób, co sprawiło Gidiemu wiele radości. Postanowił rzucić pracę i zająć się tym na stałe.

Wkrótce zaczęły pojawiać się chwile bolesnej refleksji. Bo wśród setek zidentyfikowanych, ludzi mu obcych, wciąż brakowało imion tamtej kobiety i tamtych dwóch dziewczynek. Współwłaścicielek Szpicera.

W zeszłym roku drzewo drgnęło ponownie. W jednym z najważniejszych niemieckich archiwów, International Tracing Service, Gidi odnalazł kopie dokumentów obozowych. Zapisano w nich dane ojca: Pozner Salomon, Kraków, Koletek 19. Na kolejnej karcie: Pozner Ester, w marcu 1942 roku deportowana z getta krakowskiego, zamordowana. Na jeszcze innej: Sabina z domu Glass.

Gidi rozpoznał w niej pierwszą żonę ojca.

Z zielonego klasera, otwieranego z nabożeństwem i wzruszeniem, wyjmuje jeszcze jedno zdjęcie, zdjęcie-pocztówkę. Patrzy z niego młoda kobieta o żywym spojrzeniu, filmowym uśmiechu i modnie upiętej fryzurze. Na odwrocie napisano po polsku: „Przesyłam Ci zdjęcie pięknej, nieodżałowanej Leny. Umarła 18 kwietnia 1945 roku w Malhof, w Niemczech, dwa tygodnie przed końcem wojny. Była za subtelna, by przeżyć te okropności. Serce nie wytrzymało”.

Podpisu brak. Widnieją tylko miejsce i data: Kraków, 8 września 1947 roku.

Gidi patrzy i nic nie mówi. A jednak trzeba mu zadać to pytanie:

– Łatwiej ci teraz trochę? Z tym, że znasz wreszcie ich imiona?

– Tak, czuję ulgę. Latami miałem do siebie pretensje, że nie zapytałem ojca wcześniej.

– Gdybyś teraz miał możliwość, zapytałbyś go?

– Nie wiem, czy w ogóle potrafiłby odpowiedzieć. Właśnie to zrozumiałem.

Jest ciepłe wiosenne popołudnie. Ogród Gidiego chowa się w cieniu drzewa peltoforum.

Ciszę przerywa telefon. Dzwoni kolejna klientka, znajoma żony. Gidi notuje na kolanie wyimki jej historii, nazwiska poszukiwanych osób. Kobieta, lat sześćdziesiąt dziewięć, korzenie w Warszawie, rozległa przedwojenna rodzina, po wojnie zostali tylko ojciec z bratem. Jest już za późno, ojciec odszedł, nie ma do kogo się zwrócić. Prosi o stworzenie drzewa genealogicznego i odnalezienie. Kogokolwiek, czegokolwiek.

I Droga do Erec

Pośpiech

O wyjeździe do Palestyny mówią: alija, wstępowanie. W żydowskiej wyobraźni Erec Israel, ziemia Abrahama, Izaaka i Jakuba – albo Haarec, Kraj – jest ukoronowaniem marzeń i wypełnieniem micwy. Aby do tej ziemi dotrzeć, z Egiptu czy z Babilonu, należy wznieść się ponad poziom morza, przejść pośród gór, tak dosłownie, kierując się wskazówkami mapy. Nie bez przyczyny zatem napisano w Księdze Jeremiasza: „Na życie Pana, który wyprowadził i przywrócił pokolenie domu Izraela […], tak że będą mogli mieszkać w swej ziemi”, a tam, gdzie mowa o przywróceniu, użyto w oryginale hebrajskiego słowa heela, [Bóg] wzniósł. Życzenie powrotu do Ziemi Obiecanej, wyrażone w krótkim: „W przyszłym roku w Jerozolimie!”, weszło do kanonu żydowskich pozdrowień.

Nawet dziś, wybierając się do któregokolwiek z miast, Izrael­czyk powie „jadę”, lecz o podróży do Jerozolimy – „wznoszę się”. Opuściwszy Izrael, nie użyje słowa „emigracja”, lecz jerida, schodzenie. Język zasugeruje mu, że każde opuszczenie Erec Israel jest zmianą na gorsze.

Ultraortodoksyjni Żydzi wierzą, że do ziemi praojców powrócą z diaspory rozsianej po całej ziemi, gdy przyjdzie Mesjasz.

Ale myśl o powrocie do Erec zakiełkuje w świeckich – przede wszystkim – umysłach. W drugiej połowie XIX wieku uformuje się w ruch polityczny.

„[W] tej mało uwzględnianej okoliczności, że Żydzi w oczach ludu nie uchodzą za samodzielny naród, tkwi poniekąd tajemnica ich wyjątkowego położenia oraz ich bezgranicznej niedoli. […] Świat ujrzał w tym narodzie ponurą postać nieboszczyka błąkającego się wśród żyjących. Ten duch zagrobowy, ten naród-upiór bez jedności, bez organizacji i własnego terytorium, który nie żyje, a pomimo to obraca się wśród żyjących, ta osobliwsza postać, która bodaj czy znajdzie podobną sobie w dziejach, nie mogła nie wywołać w wyobraźni ludów szczególnego, niezwykłego wrażenia” – napisze w 1882 roku urodzony w polskim Tomaszowie Lubelskim, później zamieszkały w Odessie Leon Pinsker. W opublikowanym anonimowo eseju Autoemancypacja! stwierdzi, że brak własnego kraju, który mógłby Żydów przygarnąć i ochronić, stawia naród w nienormalnej sytuacji i przyczynia się do wzrostu antysemityzmu. Zaapeluje, by zebrali siły i zaczęli działać: ich celem ma być utworzenie niepodległego państwa żydowskiego i wyjście z „rozpaczliwej roli Żyda, wiecznego tułacza”. Stwierdzi, że wcale nie musi to być Palestyna, choć jej nie wykluczy. Wśród pomysłów wymieni Stany Zjednoczone.

Na jego apel zareagują Żydzi we wschodniej Europie. Nie bez przyczyny. Będą pamiętać wciąż żywe doświadczenie pogromów przetaczających się przez imperium rosyjskie. W trakcie Wiosny Ludów zarażą się europejskim „romantycznym nacjonalizmem”. Rozsiani po Europie, od Wielkiej Brytanii po Rosję, bardziej niż kiedykolwiek poczują pragnienie własnego państwa i zrozumieją, że tam, gdzie żyją od tysiąca lat, wciąż nie są u siebie.

Pinsker dołączy do istniejącego już ruchu Chowewej Cijon [Miłośnicy Syjonu], stanie na jego czele i tchnie weń nowego ducha. W listopadzie 1884 roku przyjedzie do Katowic na konferencję ludzi, którzy mają dać początek ruchowi syjonistycznemu; to właśnie wtedy delegaci wybiorą go prezesem organizacji. Spotkanie będzie jej symbolicznym początkiem.

Kto by wówczas pomyślał, że syjonizm, ta ideologiczna pramatka Izraela, narodzi się w miejscu, z którego sto trzydzieści lat później kilka razy w tygodniu będą startować do Tel Awiwu samoloty, choć lokalna gmina żydowska będzie liczyć zaledwie dwustu członków? To właśnie tu, w Katowicach pod pruskim zaborem, narodzi się kluczowa dla syjonizmu idea (choć decyzja o jej wcieleniu w życie wykrystalizuje się dopiero w ostatnich latach XIX i pierwszych latach XX wieku), że osadnictwo żydowskie powstanie jednak w Palestynie, a następnie przekształci się w kraj oparty na własnym potencjale obronnym. Już pod koniec XIX wieku do Palestyny wyemigrują pierwsi Żydzi z Polski.

Gdy Pinsker spocznie na łożu śmierci, pałeczkę na drodze do organizacji nowego żydowskiego osadnictwa przejmą Żydzi z zachodniej Europy. Wyrośli w innych realiach polityczno­-społecznych, nie podzielą licznych obaw Żydów polskich. Ci, doświadczywszy z Polakami trudów życia pod zaborami, pozostaną nieufni co do zapewnień Zachodu o pomocy w obliczu zagrożenia ze strony najeźdźcy. Będą wiedzieć, że trzeba polegać na sobie. I to właśnie ich wizja przyszłego państwa żydowskiego, bazująca na pomyśle, że ma się ono obronić samo, stanie się faktem w przyszłości.

Kilka lat po śmierci Pinskera Francję rozpali sprawa Alfreda Dreyfusa, żydowskiego oficera artylerii fałszywie oskarżonego o zdradę tajemnic państwowych. Teodor Herzl, austro-węgierski korespondent wiedeńskiego dziennika „Neue Freie Presse”, przerażony tym, co zobaczy w Paryżu, dojdzie do konkretnego wnios­ku: antysemityzm jest silny, walka z nim nie ma sensu. Jedynym wyjściem z sytuacji, i ocaleniem dla Żydów, może być ich własne państwo zdolne do samoobrony.

„Na próżno stajemy się lojalnymi, czasami nawet do przesady, patriotami, na próżno ponosimy te same ofiary w dobrach i krwi, co nasi współobywatele, na próżno się trudzimy, aby powiększać sławę naszych rodzinnych krajów zarówno w sztuce, jak i nauce, aby poprzez rozwój handlu i stosunków ekonomicznych zwiększać ich bogactwo – napisze w opublikowanym w 1896 roku manifeście Państwo żydowskie. Próba nowoczesnego rozwiązania kwestii żydowskiej. – W krajach, w których żyjemy od wieków, nadal jesteśmy określani jako obcy, często przez tych, których przodków jeszcze nie było w danym kraju, gdy już trudzili się tam nasi ojcowie”. Jedynym rozwiązaniem tego problemu, stwierdzi, jest podjęcie konkretnych starań. „Żydzi, gdy zechcą, będą mieli własne państwo i zasłużą sobie na nie”. I szybko wprowadzi słowa w czyn.

W 1897 roku zwoła I Kongres Syjonistyczny w Bazylei, który przyniesie wzrost zainteresowania Palestyną jako celem ­akcji osiedleńczej. W 1902 roku opublikuje swoją słynną książkę ­Altneuland [Stary-Nowy Kraj], w której wysnuje wizję idealnego żydowskiego państwa. Wizerunek Teodora Herzla, świeckiego Żyda z charakterystyczną bujną, starannie przystrzyżoną brodą, zacznie pojawiać się na plakatach, w broszurach, na znaczkach pocztowych, makatkach, artykułach religijnych i gospodarczych. A nawet na opakowaniach słodyczy, mydła, mleka czy papierosów. Herzl stanie się ikoną syjonizmu. Wielu zobaczy w nim ojca przyszłego Izraela.

Z czasem syjoniści zaczną rezygnować z innych opcji zasied­lenia – Ameryki Południowej, USA, Afryki, Cypru – i jednoznacznie postawią na Palestynę.

Herzl otrzyma poparcie Żydów polskich, początkowo nieliczne, bo w ówczesnej Polsce wciąż pokutuje przekonanie o konieczności pozostania w diasporze. Mimo to drugim wiceprezesem kongresu bazylejskiego zostanie Abraham Salz, lider syjonistów tarnowskich. Podczas XII Kongresu Syjonistycznego w Karls­badzie w 1921 roku przemówienie wygłosi pochodzący spod Płocka Nahum Sokołow, dziennikarz i pisarz, prekursor dziennikarstwa hebrajskojęzycznego w Polsce i na świecie (dziś patron czołowej izraelskiej nagrody dziennikarskiej). Na szczeblu między­narodowym w reprezentowanie głosu polskich Żydów zaangażuje się krakowianin Abraham Ozjasz Thon, rabin, publicysta, poseł na Sejm RP. Z czasem polskich zwolenników Herzla będzie przybywać: w dwudziestoleciu międzywojennym syjoniści staną się najbardziej wpływową siłą polityczną wśród Żydów polskich.

Tymczasem w Palestynie osiedlą się już pionierzy z syjonistycznych alii: pierwszej (1882–1903), drugiej (1904–1914) i trzeciej (1918–1923). Polscy i rosyjscy Żydzi, ci, którzy przyjadą w ramach drugiej, zbudują pierwsze kibuce, walcząc z chorobami i naturą, rozpoczną osuszanie bagien. Wreszcie znajdą się wśród założycieli miasta Tel Awiw.

W Polsce tymczasem dorastają ci, którzy przejmą stery idei państwowości Izraela po Herzlu. Na syjonistycznej mapie szczególne miejsce przypadnie miasteczku Płońsk, gdzie w połowie XVIII wieku narodzi się pierwszy podobno polski syjonista ­Szlomo Płoński, który wyemigruje do Palestyny jako sześćdziesięciosiedmiolatek. W tym samym miasteczku, nieco ponad wiek później, w 1886 roku urodzi się Dawid Grün, przyszły Dawid Ben Gurion. Jako dziecko w płońskiej szkole religijnej usłyszy od starszych, że Mesjasz jest w drodze i że poprowadzi lud Izraela do jego upragnionej ziemi. Będą opowiadać, że przychodzi z Zachodu, że jest pięknym mężczyzną z błyszczącymi oczami, czarną brodą, i że nazywa się Herzl. Ben Gurion zakocha się wówczas w syjonizmie. Podobno nauczy się hebrajskiego od dziadka i z przemówień ojca, jednego z liderów lokalnego Chowewej Cijon.

Szimon Peres w swoich wspomnieniach o Ben Gurionie przytacza anegdotę: ojciec nastoletniego Dawida pisze list do samego Teodora Herzla, z pytaniem, jak wykształcić utalentowanego syna. Odpowiedź nie nadchodzi. Herzl nie przewidział, że młody człowiek, o którego go zapytano, kiedyś własnymi rękami przekuje jego syjonistyczną wizję w czyn.

Na razie, wzorem ojca, syn angażuje się w działalność syjonistów, następnie wyjeżdża na studia do Warszawy. Zostanie tam jednym ze współtwórców partii Poalej Cijon [Robotnicy Syjonu]. W przyszłości doprowadzi do proklamacji niepodległości Państwa Izrael i obejmie jako pierwszy urząd premiera[1].

W Brześciu nad Bugiem dorasta tymczasem urodzony w 1913 roku największy antagonista Ben Guriona, w przyszłości pierwszy prawicowy premier Izraela Menachem Begin. W Polsce: Mieczysław Biegun.

Powoli centrami ruchu syjonistów stają się Warszawa, Lwów, Kraków, Łódź i Wilno. Powstają: Krajowa Organizacja Syjonistyczna, Żydowski Fundusz Narodowy (Keren Kajemet le-Israel), liczne organizacje młodzieżowe. Sposób działania ich struktur będzie mieć wpływ na kształt życia politycznego i społecznego w młodym Izraelu.

W 1917 roku brytyjski minister spraw zagranicznych lord Arthur James Balfour pisze do barona Waltera Rothschilda, przedstawiciela Żydów brytyjskich: „Rząd Jego Królewskiej Mości odnosi się do utworzenia w Palestynie siedziby narodowej dla narodu żydowskiego z życzliwością i poczyni największe wysiłki, by ułatwić osiągnięcie tego celu”. List, zwany później „deklaracją Balfoura”, uchyli Żydom furtkę – będą rozsyłać dokument do rządów wybranych państw, otrzymując ich poparcie. Akceptację otrzymają także z Polski: „Rozumiejąc, że rozwój tych usiłowań, owianych duchem humanitarnym, nie może dotknąć w niczym praw i interesów innych narodowości, zamieszkałych w Palestynie, oraz sytuacji miejsc świętych, tak drogich wszystkim katolikom i narodom chrześcijańskim w ogóle, Rząd Polski będzie w granicach ustaw Związku Narodów i zgodnie z duchem traktatów międzynarodowych udzielać swojego moralnego poparcia tym godnym zaufania staraniom, w których upatruje dążność do postępu na polu cywilizacji i pokoju”[2].

Wzrost popularności ruchu syjonistycznego w Polsce związany jest z coraz trudniejszą sytuacją ekonomiczną klasy średniej. Gdy w 1924 roku z inicjatywy premiera Władysława Grabskiego zostanie uchwalona reforma walutowa – której częścią będzie nadzwyczajny podatek od majątku obciążający tę warstwę społeczną – jej ofiarą padną głównie polscy Żydzi, którzy nie poradzą sobie z nałożoną opłatą. Współcześni historycy oceniają, że autorzy reformy musieli zdawać sobie sprawę, w kogo uderzy ona najmocniej. Że to właśnie Żydzi – kupcy, bankierzy, adwokaci, architekci – stanowią trzon polskiej klasy średniej.

Choć w 1925 roku Ozjasz Thon doprowadzi do zawarcia ugody między głównymi żydowskimi stronnictwami politycznymi a rządem Grabskiego, wielu Żydów podejmie decyzję o wyjeździe z Polski. W latach 1924–1926 do Palestyny wyruszy ich 32 536.

Tę emigrację historycy określą jako „czwartą aliję” albo „aliję Grabskiego”. Znakomita większość emigrantów przyjedzie znad Wisły. Dlatego w Erec Israel nazwie się ją „polską”.

Tel Awiw

Jak to się stało, że Tel Awiw, miasto stworzone niemal wiek temu na wydmach, zatracił granice między dniem i nocą? Między możliwym i niemożliwym, między innością i konserwatywną ortodoksją?

Może to rebranding, skutecznie zaplanowany przez miejskich urzędników, ogłaszający go „miastem non stop”, może miejska mitologia, która nie pozwala na stagnację? Faktem jest, że w ostatnich latach sprosił gości z całego świata, wypełnił ulice gwarem rozlicznych języków, stworzył warunki do rozwoju najbardziej z pozoru niedorzecznych marzeń, przekuł je w start-upy i zyskał na tym ekonomicznie. Latem na głównych arteriach rozwiesza tęczowe flagi i ogłasza, że każdy ma tutaj prawo być tym, kim chce, niezależnie od swojej orientacji, wyznania, narodowości. Jakby na przekór ortodoksyjnej, kipiącej od emocji Jerozolimie, na przekór konserwatywno-religijnemu kierunkowi Izraela – Tel Awiw udziela azylu liberalnej myśli wychodzącej na ulice wokół placu Rabina. Nazywanej przez polityków prawicy myślą „antyizraelską”, „antysemicką”, myślą „samonienawidzących się Żydów”.

Pozostał przy tym wszystkim miastem spokojnym, pełnym luzu, hipsterów w modnych okularach, z zamiłowaniem do stylizacji retro, młodych rodzin z trójką dzieci i psem, kawiarni – wiecznie pełnych, podobnie jak plaże. Z koncertami gwiazd w parku ha-Jarkon, festiwalami filmowymi, literackimi, kulinarnymi, dla dzieci, wegan i psów. Miastem-lustrem, w którym odbija się świat, z białą bogatą północą i uchodźczym zaniedbanym południem. Miastem gwiazd filmowych przesiadujących w kawiarniach przy ulicy Dizengoffa, podwórkowych kotów o ludzkich twarzach, kotów-łobuzów, zamieniających nocą skwery w miejsca walk o wpływy. Powstawał jako miasto zielone, pełne ogrodów i parków nawadnianych sztucznie kilometrami gumowych rurek, w którym aż chce się patrzeć ku górze, na fasady starych kamienic, w korony kwitnących kolorowo drzew i daktylowych palm.

I takim pozostał.

Piętnastego dnia miesiąca szwat, na przełomie stycznia i lutego, gdy w Polsce trwa jeszcze walka z mrozem, żydowskie dzieci obwieszczają zakończenie zimy, biegając z sadzonkami roślin. Zaczyna się święto Tu bi-Szwat, święto drzew, migdałowców nieśmiało otwierających pąki kwiatowe w pierwszych mocniejszych promieniach słońca. I suszonych owoców podawanych na stół: fig, moreli, rodzynek, daktyli, zgodnie z tradycją Żydów europejskich, którym zimą trudno było o świeże. To o owocach mówi Księga Kapłańska: „Gdy przyjdziecie do ziemi [Izraela] i będziecie sadzić wszelkie drzewo [rodzące] jadalny owoc, będzie wam ten owoc wzbroniony. Przez trzy lata będzie wam wzbroniony i jedzony nie będzie. A w czwartym roku wszelki jego owoc będzie święty, na chwałę Boga. A w piątym roku możecie jeść jego owoc”.

Syjonistyczny koncept Żydów w diasporze przejmuje pogląd fizjokracji, zakładający, że zdrowy naród to taki, który żyje na własnej ziemi i poprzez swoją pracę czerpie z jej bogactw. Adap­tuje przy tym biblijne słowa, znajdując w nich nakaz dla siebie. W zwyczaju sadzenia drzew Żydzi widzą metaforę odzyskiwania kontaktu z ukochaną ziemią, ponownego zakorzenienia. Nic więc dziwnego, że gdy do Erec przyjeżdżają pierwsi chalucim, pionierzy, zaczynają od sadzonek. Premiera uroczystej ceremonii w Tu bi-Szwat odnotowana została w 1884 roku, w moszawie ­Jesud ha-Mala, w dolinie Hula. Wieść niesie, że pionierzy śpiewali tradycyjną pieśń na melodię Żydów jemeńskich: „Oto czas sadzenia drzew, czas sadzenia i czas budowy”.

Ale kto sadzi drzewa na wydmach? Ten, kto bezczelnie marzy o pierwszym w historii prawdziwie żydowskim mieście. Przepełniona od dekad Jaffa, pełna Arabów, Turków, Brytyjczyków, pęka w szwach od języków i zwyczajów. Żydzi ostatecznie decydują o jej opuszczeniu, gdy dochodzi do krwawych zamieszek z arabskimi współmieszkańcami. Na piaszczystym wybrzeżu na północ od Jaffy syjoniści wykupują ziemię, tworzą spółdzielnię Ahuzat Bajit, po polsku „dom na włościach”. Na początku planują tu wybudować sześćdziesiąt sześć domów. Podziału parceli dokonują przez losowanie, które nadzoruje przybyły z Grodna Arie Akiwa Weiss. Aby uniknąć nieporozumień, wpada na pomysł „loterii muszlowej”: zbiera sześćdziesiąt sześć białych i tyle samo czarnych muszelek, na jednych wypisuje nazwiska przyszłych właścicieli, na drugich numery działek. Wyciąga z tłumu chłopca i prosi go o pomoc w ciągnieniu losów – po jednej muszelce czarnej i jednej białej.

W losowaniu uczestniczy grupa zainteresowanych, ubranych na europejską modłę mężczyzn, kobiet i dzieci. W cienkich garniturach, sukniach, kapeluszach. Niektórzy siedzą cierpliwie na piasku, większość stoi w zwartej gromadzie. Słuchają i czekają.

Tę właśnie scenę, zatrzymaną na zdjęciu z 11 kwietnia 1909 roku, uznaje się za początek Tel Awiwu. Miasta, które powstało z niczego. Z grupki ludzi pośrodku piaszczystego odludzia i stu trzydziestu dwóch muszelek.

W młodziutkim Tel Awiwie święto Tu bi-Szwat trwa bez przerwy. To pierwsze żydowskie miasto na świecie z żydowską administracją i hebrajskim – dopiero co zresztą unowocześnionym przez Eliezera ben Jehudę – jako językiem urzędowym. Ukoronowanie idei ponownego zakorzenienia, miasto-ogród, żydowskość, która żyje i kwitnie. Założyciele szukają dla niego dobrej nazwy. Inspirują się w końcu tytułem pomnikowego dzieła ruchu syjonistycznego Altneuland autorstwa Herzla. Na hebrajski tłumaczy ją urodzony w Wyszogrodzie Nahum Sokołow, wspomniany już dziennikarz i pisarz. Nadaje jej zupełnie nowy tytuł: Wzgórze wiosny, po hebrajsku tel aviv.

Szimon Peres w swojej Podróży sentymentalnej z Teodorem Herzlem napisze później, że „Tel Awiw jest niewątpliwie jedynym miastem na powierzchni ziemi, którego nazwa pochodzi od tytułu książki napisanej na długo przed jego zaistnieniem”.

Piaszczysty teren, niemal pozbawiony starej zabudowy, jest jak czysta kartka papieru. Staje się idealnym polem dla wyobraźni architektów. Zaprojektowania urbanistycznego miasta podejmuje się, w porozumieniu z młodą radą miejską i burmistrzem Meirem Dizengoffem, Szkot Patrick Geddes. Rysuje niskie kamienice ciągnące się wzdłuż szerokich ulic z zielonymi bulwarami pośrodku. Miasto ma być pełne drzew i ogrodów, każdą z kamienic otaczać ogródek. Spragnieni cienia mieszkańcy namiętnie sadzą drzewa w alejach. Sadzonki przywozi się statkami z Europy. Szerzy się pogłoska, że drzewa w alei Allenby’ego przyjechały z Polski.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Za: M. Bar-Zohar, Ben Gurion, t. 2, Tel Aviv 1987. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy i tłumaczenia cytatów pochodzą od autorki).

[2] Za: Ł. T. Sroka, M. Sroka, Polskie korzenie Izraela. Wprowadzenie do tematu. Wybór źródeł, Kraków–Budapeszt 2015.

Polecamy także:

Shulem Deen

Kto odejdzie, już nie wróci

Jak opuściłem świat chasydów

Przełożyła Barbara Gadomska

Barwny opis świata skwerczyków – jednego z najbardziej ortodoksyjnych odłamów chasydów.

Shulem Deen dorastał w latach osiemdziesiątych w Nowym Jorku, ucząc się praw obowiązujących w starożytnej Jerozolimie. Kiedy miał osiemnaście lat, ożenił się z dziewczyną, z którą przed ślubem rozmawiał zaledwie przez siedem minut. W wieku dwudziestu kilku lat był ojcem pięciorga dzieci. Dni spędzał na studiowaniu Talmudu i modlitwie. Nie oglądał telewizji, nie słuchał radia, nie czytał gazet.

Po latach opuścił społeczność i musiał odnaleźć się w świecie, którego nie rozumiał.

J.S. Margot

Mazel tow

Jak zostałam korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów

Przełożyła Małgorzata Diederen-Woźniak

Co się stanie, kiedy lewicująca, zbuntowana studentka z Antwerpii, mieszkająca ze swoim irańskim chłopakiem, trafi do domu ortodoksyjnej żydowskiej rodziny, żyjącej na obrzeżach belgijskiego społeczeństwa we własnym, zamkniętym świecie? Czy bezpośrednia, trochę zadziorna dziewczyna może się odnaleźć w środowisku pielęgnującym zwyczaje, które od setek lat się nie zmieniły?

Choć pierwsze zetknięcie dwóch skrajnie różnych światów i światopoglądów było gwałtowne, z czasem wśród gaf i pomyłek początkowa nieufność zmieniła się w niezwykłą przyjaźń, która przetrwała lata.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

 Wydawnictwo Czarne

 @wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie II zmienione