Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden z najbardziej znanych przypadków związanych z działaniem poltergeista
Był 31 sierpnia 1977 roku. Na przedmieściach Enfield, w północnym Londynie, rodzina Harperów właśnie jadła kolację w swoim domu, kiedy usłyszeli niepokojące odgłosy stukania w ściany, trzaski, gwizdy i szuranie dobiegające ze wszystkich stron. Po kilku chwilach meble same zaczęły się przesuwać. Przerażona rodzina zerwała się od stołu, nawet nie przypuszczając, że owe zjawiska stanowią jedynie preludium tego, co dopiero miało nadejść…
Z czasem dziwne incydenty zaczęły się nasilać: krzesła nieoczekiwanie się przewracały, stół nagle samoczynnie rozpoczynał wędrówkę po kuchni, by w efekcie znaleźć się pod oknem, z kredensu wypadały naczynia. Przedmioty fruwały w powietrzu, jakby nimi rzucano, ktoś ściągał pościel ze śpiących; rodzinę dręczono na wiele sposobów. Wszystko wskazywało na działalność „hałaśliwego ducha” – poltergeista. Teraz jedynie potrzebny był ktoś, kto to udowodni i pomoże przerażonym Harperom.
Żaden inny przypadek tego rodzaju nie został tak dobrze zbadany i udokumentowany. Historia poltergeista z Enfield jest uznawana za klasykę w annałach badań parapsychologicznych. Na jej podstawie powstało wiele artykułów prasowych, filmów dokumentalnych, a także słynny horror Obecność 2.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Przedmowa Autora
Co byś zrobił, gdyby mebel nagle, na twoich oczach, sam przesunął się po podłodze? Pomyśl przez chwilę i bądź ze sobą szczery. Co dokładnie byś zrobił?
Może po przezwyciężeniu początkowego szoku założyłbyś, że to musiało mieć coś wspólnego z myszami lub trzęsieniem ziemi, wzruszyłbyś ramionami i po prostu miałbyś nadzieję, że to się więcej nie powtórzy.
Ale to się powtarza. I jeszcze raz. I dochodzi też do różnych, jeszcze dziwniejszych rzeczy. W twojej kuchni na podłogę spadają kamienie, jakby przeszły przez sufit. Ktoś – lub coś – zaczyna walić w ścianę. Rzeczy znikają i pojawiają się w innym miejscu. Wkrótce zdajesz sobie sprawę, że nie może to być kwestia trzęsienia ziemi ani myszy, że musi to być coś innego, coś zupełnie niewytłumaczalnego i bardzo przerażającego. Wiesz, że takie rzeczy nie mają prawa się zdarzyć, ale wiesz również, że się zdarzają.
Cokolwiek byś zrobił lub co wydaje ci się, że byś zrobił, mogę ci powiedzieć, jak postępowali ludzie, którzy faktycznie znaleźli się w takiej kłopotliwej sytuacji.
Dość często po prostu wpadali w panikę. W 1978 roku rodzina z Birmingham opuściła dom, który szczęśliwie zamieszkiwała przez jedenaście lat, teraz odmawiając zbliżania się do niego. Pewna para z południowego Londynu uciekła ze swojego nowego mieszkania komunalnego, zostawiając meble i większość swoich rzeczy, i nigdy więcej nie widziano ich w tamtej okolicy.
Inni apelowali o pomoc do sąsiadów, policji, księży, lekarzy i gazet, ale na próżno. Zdarzało się, że takie apele tylko pogarszały sytuację. Gdy wokół rozchodzą się wieści, że w twoim domu dzieje się coś strasznego, nagle zauważasz, że twoi przyjaciele wymownie odwracają wzrok, gdy mijasz ich na ulicy. Gdy robisz zakupy w miejscowych sklepach, ludzie dziwnie na ciebie zerkają. Przechodnie zatrzymują się i gapią na twój dom. Odbierasz złośliwe telefony i listy z pogróżkami. Krótko mówiąc, twoje życie jest zniszczone. Tak właśnie bywa w podobnych przypadkach.
Niektórzy mieli jeszcze większego pecha. Trafili do psychiatrów i do szpitali dla umysłowo chorych, jak w 1977 roku zdarzyło się to mieszkance Londynu. Na domiar złego w telewizji oglądają jakiegoś „eksperta”, zwykle profesora psychologii, wyjaśniającego, że to wszystko z powodu wyobraźni lub dziecięcych psot.
Jednak czasami ludzie mają szczęście. Znajdują kogoś, kto wyjaśnia, że to, co się dzieje w ich domu, jest znane jako działalność poltergeista, i ten ktoś jest chętny do pomocy. Przypadki takiej działalności opisywane są, często bardzo szczegółowo, od co najmniej 1500 lat. Zwykle kończą się tak nagle i tajemniczo, jak się zaczynają, z reguły po kilku dniach lub kilku tygodniach, i rzadko skutkują poważnymi stratami. Oczywiście bywają wyjątki, a o jednym z nich jest ta książka.
„Czy mógłby pan pokrótce wyjaśnić, czym właściwie jest poltergeist?”
Często spotykam się z tym pytaniem i moja odpowiedź jest niezmienna: „Pokrótce nie. Ani ja, ani nikt inny”. Podobnie Bertrand Russel odniósł się do tematu elektryczności, mówiąc, że nie jest to „rzecz”, ale „sposób, w jaki rzeczy się zachowują”.
Mogę przynajmniej wyjaśnić, co oznacza to słowo. Pochodzi od niemieckiego czasownika poltern – „robić wrzawę” i Geist – „zjawa” lub „duch”. Mogę również opisać, jak zachowują się poltergeisty. Wydaje się, że występują w trzech lub czterech odmianach. Mogą być jedynie psotne, mogą sprawiać wrażenie, że wpadły przypadkowo, mogą być nawet życzliwe – w niezwykłym przypadku w południowej Walii, badanym przez mojego zmarłego kolegę Davida Fontanę w 1991 roku, uczynny duch dostarczył sporą sumę pieniędzy w formie monet, a nawet banknotów. Jednak bywają również poltergeisty całkowicie wrogie i destrukcyjne, jak w sprawie, którą pomagałem badać w Brazylii w 1973 roku, kiedy w wyniku powtarzających się pożarów rodzina w mieście Suzano straciła większość swoich mebli, a także kilka okien i dachówek rozbitych przez kamienie rzucane niewidzialnymi rękami.
Na ogół poltergeisty pukają w ściany i podłogi, rzucają przedmiotami, przewracają krzesła i stoły, podpalają, a od czasu do czasu, jak się przekonamy, sprawiają wrażenie, jakby były duchami zmarłych.
Aktywność poltergeista jest w rzeczywistości tym, co lekarze nazywają „syndromem”. Termin ten oznacza grupę objawów wskazujących na pewną chorobę lub nieprawidłowy stan. Jest to nie tylko anormalne, w sensie „nienormalne”, ale także paranormalne. Oznacza to, że nie można tego wyjaśnić w kategoriach uznanej nauki, co z kolei prowadzi do tego, że cenieni naukowcy mają tendencję do całkowitego ignorowania tego tematu i udawania, że nie istnieje (ponieważ nie potrafią tego wyjaśnić), pozostawiając pracę badawczą jednostkom takim jak ja, które są zaintrygowane obszarami ludzkiego doświadczenia na ogół niedostępnego naukowcom.
„Poltergeist z Enfield” trafił na pierwszą stronę ogólnokrajowej gazety w 1977 roku, dziesięć dni po rozpoczęciu swojej aktywności. Był tematem wielu programów radiowych i telewizyjnych oraz jeszcze liczniejszych artykułów w gazetach i magazynach na całym świecie. Stał się również tematem książki – tej właśnie.
Powodem całego tego szumu medialnego było to, że w okresie jakichś piętnastu miesięcy w 1977 i 1978 roku miała miejsce ogromna anormalna aktywność, obejmująca przykłady prawie każdego zarejestrowanego zjawiska „nadprzyrodzonego”. Wiele z nich zostało nagranych na taśmie, a część została sfotografowana przez doświadczonego profesjonalistę. Niektóre zjawiska udało się nawet uchwycić na filmie, a większość była widziana w dobrych warunkach przez co najmniej trzydzieści osób, w tym mnie. Andrew Green, wiodący autorytet w tych sprawach, opisał ów przypadek w „New Psychologist” (styczeń 1979), jako „zapewne najbardziej niezwykły jak dotąd przypadek poltergeista”. Mam nadzieję, że ta książka zdoła w pełni ukazać obiecaną niezwykłość.
Ale zanim przejdę do sprawozdania z całej aktywności i wywołanego nią zamieszania, potrzebne jest słowo przestrogi. Jeśli nie masz dosyć okropności i okultystycznego podniecenia budowanego przez książki lub filmy takie jak Egzorcysta i temu podobne i wciąż mało ci niespotykanych emocji, to ta książka nie jest dla ciebie. Czytelnicy mogą uznać, że miejscami jest ona wręcz nudna, z niezbyt dobrą fabułą i okropnymi dialogami.
Dzieje się tak, ponieważ dom jest nawiedzony, a fabuła, dialogi i wszystko inne jest prawdą. I chociaż prawda bywa dziwniejsza od fikcji, to jest też znacznie gorzej zorganizowana. Może być bardzo powtarzalna, a nawet monotonna. To doprawdy niezwykłe, gdy stół lub sofa wyskakują w powietrze i obracają się do góry nogami, ale kiedy takie incydenty zdarzają się tydzień w tydzień, robi się to wręcz trochę nudne.
Tak więc jeśli jesteś zmęczony wszystkimi przesadnie udramatyzowanymi wersjami czasami nawet prawdziwych wydarzeń i chciałbyś wiedzieć, co naprawdę, od początku do końca, dzieje się w przypadku poltergeista, czytaj dalej, ale pamiętaj o dwóch rzeczach:
Po pierwsze, powtarzalność i ogólne zamieszanie to mocno ugruntowane cechy aktywności poltergeista i czułem się zobowiązany do rejestrowania nie tylko tych ekscytujących wydarzeń, lecz także tych nużących epizodów tego bardzo złożonego przypadku.
Po drugie, bez względu na to, czy to nudne, czy ekscytujące, poltergeist stanowi ogromne wyzwanie. Pokazuje, że naprawdę istnieje bezpośredni związek między umysłem a materią oraz że w naszym świecie istnieją siły i wymiary, o których nasze ugruntowane filozofie nawet nie marzą. Dla mnie perspektywa zbadania tych wymiarów i wykorzystania tych sił, aby działały raczej dla nas niż przeciwko nam, jak to zrobiliśmy z dużym powodzeniem na przykład z elektrycznością i magnetyzmem, jest o wiele bardziej ekscytująca niż sam widok upadającego krzesła. Uważam, że ta perspektywa jest obecnie bardzo realna.
Gdyby to była powieść, w tym miejscu powinienem stwierdzić, że „wszystkie postacie są fikcyjne, a ich podobieństwo do konkretnych osób jest całkowicie przypadkowe”. Jednak nie jest to fikcja i wszystkie postacie są prawdziwe. (W każdym razie wszystkie żyjące. Nie mogę ręczyć za prawdziwą tożsamość tych, którzy twierdzą, że są martwi). Niektóre nazwiska zostały zmienione na prośbę zainteresowanych i przy pierwszej wzmiance są one oznaczone gwiazdką. Wszystkie inne nazwiska są prawdziwe, a wszystkie cytowane dialogi pochodzą albo z nagrań na taśmie czy też podpisanych pisemnych oświadczeń, albo z moich własnych notatek sporządzonych w tamtym czasie. Niektóre dialogi zostały zredagowane tak, aby usunąć powtarzające się lub nieistotne materiały, ale nic nie zostało do nich dodane. Nie muszę tego robić, ponieważ transkrypcje naszych nagrań na taśmie obejmują ponad sześćset stron formatu A4 z pojedynczym odstępem. Mam więc wiele słów do wyboru.
Specjalne podziękowania należą się dwóm osobom, dzięki którym powstała ta książka: mojemu zmarłemu koledze Maurice’owi Grosse’owi (1919–2006) i Peggy Harper, której niestety również nie ma już wśród nas.
Peggy była kobietą o wielkiej odwadze, sile i determinacji, która przeżyła koszmar, jakiemu żadna matka nigdy nie powinna musieć stawiać czoła. Przez cały czas trwania sprawy była cudownie chętna do współpracy i gościnna, i nie poddawała się, choć mniej odporna dusza mogłaby doznać załamania nerwowego.
Maurice był wzorowym badaczem, który poświęcił tej sprawie wiele wolnego czasu, jednocześnie zarządzając swoją firmą. Okazywał wielką troskę o dobro pokrzywdzonej rodziny i duże umiejętności w zachowywaniu porządku w najbardziej burzliwych chwilach. W zasadzie przez ponad rok był wolontariuszem. Praca z nim była zarówno zaszczytem, jak i przyjemnością.
Podziękowania należą się również wszystkim osobom bezpośrednio zaangażowanym w tę sprawę: profesorowi Johnowi Hastedowi, doktorowi Peterowi Fenwickowi, doktorowi Ianowi Fletcherowi, Davidowi Robertsonowi, Hugh Pincottowi, Lawrence’owi Bergerowi, Elsie Dubugras, Luiz Gasparetto, Gerry’emu Sherrickowi, George’owi i Annie Shawom, Peterowi Liefhebberowi, Dono Gmelig-Meylingowi, Richardowi Grosse’owi, George’owi Fallowsowi, Matthew Manningowi, Grahamowi Morrisowi, Ronowi Denneyowi, Hazel Short, posterunkowej Carolyn Heeps, Vicowi i Peggy Nottinghamom oraz Johnowi, Sylvie, Denise i Paulowi Burcombe’om.
Chociaż w ciągu dwóch lat spędzonych na badaniach i pisaniu tej książki nie szukałem ani nie otrzymałem od nikogo żadnej pomocy finansowej, gorąco dziękuję członkom Towarzystwa Badań Parapsychologicznych za pomoc udzieloną w innej formie, zwłaszcza doktorowi Ericowi J. Dingwallowi, Eleanor O’Keeffe, Renée Haynes i członkom zarządu pod przewodnictwem Johna Stilesa, którzy przeprowadzili długie, ponowne dochodzenie w tej sprawie.
Kiedy w 1980 roku ukazywało się pierwsze wydanie tej książki, zgodziłem się nie wymieniać prawdziwych imion członków rodziny Harper, poza Janet, której prawdziwego imienia użyłem z powodów, które staną się jasne, ani ich prawdziwego adresu, czego nie zrobiłem również tutaj.
Poniżej znajduje się oryginalny tekst (z niewielkimi zmianami) oraz nowa przedmowa i Aneks, w których aktualizuję historię.
Och, prawie zapomniałem – dziękuję poltergeistowi, kimkolwiek lub czymkolwiek byłeś.
G.L.P.
Londyn 2011
JEDEN
Blitz
– Coś słyszę! – powiedział Pete Harper.
– Ja też – odparła Janet.
Dzieci siadły na łóżkach i nasłuchiwały. Było to jakby szuranie, które wydawało się dochodzić z podłogi ich sypialni i brzmiało doprawdy bardzo dziwne.
Dziesięcioletni Pete i jego siostra, o rok starsza, spali w jednym z trzech pokojów na piętrze swojego domu na przedmieściach Enfield na północy Londynu. W głównej sypialni z widokiem na ulicę ich matka szykowała do łóżek swoje najstarsze i najmłodsze dzieci: trzynastoletnią Rose i siedmioletniego Jimmy’ego.
Był 31 sierpnia 1977 roku, około 20.30, i nikt z Harperów nie miał pojęcia, że dla ich rodziny była to ostatnia normalna noc na długi czas.
Pani Harper wyszła ze swojej sypialni.
– Co tu się dzieje? – spytała raczej groźnie, bo był to już drugi wieczór z rzędu, kiedy Pete i Janet wygłupiali się przed snem. Poprzedniej nocy próbowali ją przekonać, że ich łóżka się trzęsą.
– Coś dziwnego – oznajmiła Janet.
Zawsze tak było, gdy Pete i Janet byli razem; to oni w tej rodzinie mieli największą energię. Co wymyślili teraz?
– Coś szura – wyjaśniła Janet. – Jakby krzesło.
– No dobrze, to je zabiorę – odparła jej matka.
Kobieta zaniosła krzesło do salonu na dole, a potem wróciła. Janet i Pete nadal paplali przejęci, więc pani Harper zgasiła im światło w nadziei, że to ich uciszy. Ale wtedy sama usłyszała coś dziwnego.
Błyskawicznie znów zapaliła światło, ale wszystko było na swoim miejscu – komoda obok drzwi, drugie krzesło między dwoma łóżkami i kilka książek na gzymsie nad kominkiem. Dzieci leżały otulone kołdrami. Pani Harper ponownie zgasiła światło.
Natychmiast coś zaczęło szurać jak poprzednio. Pomyślała, że to brzmi, jakby ktoś poruszał się po podłodze w kapciach i była pewna, że ktokolwiek lub cokolwiek robi ten hałas, to nie może być żadne z dzieci.
Wtedy rozległo się stukanie.
Wszyscy troje wyraźnie usłyszeli cztery głośne stuknięcia. Wydawało się, że dochodzą ze ściany działowej i chociaż ich sąsiedzi obok, Nottinghamowie, często miewali gości na wieczór, to raczej nie zabawiali się waleniem w ścianę.
Choć nie potrafiła znaleźć normalnego wytłumaczenia dla tego stukania i szurania, pani Harper założyła, że jakieś musi istnieć. Ale w tym, co stało się później, nie było nic normalnego.
Ciężka komoda tuż za drzwiami sypialni zaczęła odsuwać się od ściany i przesuwać po podłodze w kierunku drzwi.
Nie mogło tego zrobić żadne z dzieci.
Pani Harper zamarła. Dzieci zamilkły. Kobieta przysunęła komodę z powrotem na jej zwykłe miejsce, oceniając, że mebel przemieścił się o jakieś osiemnaście cali.
Za chwilę komoda poruszyła się ponownie, jak poprzednio, sama, po prostu wślizgując się w drzwi, jakby próbowała je zablokować, a kiedy pani Harper chciała ją przestawić, tym razem nawet się nie ruszyła. Zupełnie, jakby ktoś pchał ją z drugiej strony.
Jak to się zapewne zdarza wielu osobom, które nagle zdają sobie sprawę, że w ich obecności dzieje się coś bardzo dziwnego, pani Harper zaczęła dosłownie trząść się ze strachu.
– Dobrze – powiedziała po chwili. – Wszyscy na dół.
Janet i Pete zabrali kołdry oraz poduszki i poczłapali na parter, a za nimi ruszyli kompletnie zdezorientowani Rose i Jimmy.
– Co robimy? – spytał Pete.
– Nic – odparła jego matka. Nagle poczuła potrzebę, żeby uciec z domu. – Będziemy musieli iść do Johna i Sylvie – zdecydowała.
John Burcombe, jej brat, mieszkał z żoną i dwójką dzieci zaledwie sześć domów dalej, a od rozwodu Harperów w 1974 roku robił wszystko, co w jego mocy, by pomóc w chwilach, gdy w rodzinie potrzebny był mężczyzna.
– Będą już w łóżkach – zauważyła Janet. Zerknęła w okno sąsiadów. – U sąsiadki Peggy się świeci – dodała.
Peggy Nottingham zawsze była nazywana „sąsiadką Peggy”, żeby uniknąć mylenia jej z panią Harper, na którą również zawsze wołano Peggy.
Nie było lepszych sąsiadów w czasie kryzysu, czy też właściwie kiedykolwiek, niż Nottinghamowie. Vic, twardy i wesoły mężczyzna po czterdziestce, był budowniczym specjalizującym się w sprawach dekarskich. W swojej pracy był przyzwyczajony do niebezpieczeństw i nie było łatwo go przestraszyć. Jego żona wyglądała niezwykle młodo jak na matkę dwudziestoletniego syna Garry’ego i wszyscy Harperowie ją kochali, zwłaszcza Janet, która traktowała ją jak ciotkę.
Pani Harper nie chciała przeszkadzać sąsiadom, ale wiedziała, że jej brat może spać albo być w pracy, ponieważ jako starszy sanitariusz w szpitalu pracował na zmiany. Więc cała rodzina Harperów wyszła z domu w szlafrokach i zapukała do drzwi Nottinghamów.
Vic i Peggy wysłuchali opowieści pani Harper, z początku nie wierząc w ani jedno słowo.
– Vic, mógłbyś tam pójść i się rozejrzeć? – poprosiła pani Harper. – Tam musi się ktoś kręcić.
Vic się zgodził i wraz z synem obszedł cały dom, łącznie z dużym poddaszem, ogrodem i podwórkiem. Nikt się tam nie chował, nie było też żadnych śladów obecności psów, kotów czy myszy.
Wówczas znowu rozległo się stukanie. Nottinghamowie wyraźnie usłyszeli cztery stuknięcia w ścianę. Tym razem słychać je było od strony ściany frontowej.
– Ktoś musi być na zewnątrz – stwierdził Vic. – Zobaczę, czy dzieciaki sąsiadów się nie wygłupiają.
Wybiegł przez frontowe drzwi w alejkę, która oddzielała dom Harperów od kolejnych sąsiadów. Ale panował tam spokój. Światła zgaszone. Nikogo w zasięgu wzroku.
Stukanie trwało. Jakby podążało za Vikiem po domu, a gdy Garry położył dłoń na ścianie, powiedział, że czuje wibracje. Stuknięcia miały osobliwy, głuchy pogłos.
– Jakby ktoś próbował się przebić przez ścianę – zauważyła Peggy.
Co robisz, gdy twój dom zostaje nagle zaatakowany przez niewidzialną siłę? Jeśli, podobnie jak Harperowie, nie masz telefonu, prawdopodobnie wołasz sąsiadów. Ale kiedy ani oni, ani ty nie potraficie wymyślić normalnego wyjaśnienia tego, co właśnie zobaczyliście i usłyszeliście, następnym logicznym krokiem jest wezwanie policji – i tak właśnie zrobiła Peggy Nottingham.
Carolyn Heeps, policjantka, była z kolegą w samochodzie patrolowym, kiedy przez radio nadeszła typowa lakoniczna wiadomość.
– Wood Lane 84*. Zakłócenie porządku.
Udali się tam niezwłocznie, spodziewając się być może bójki przed pubem lub włóczęgi próbującego sforsować tylne okno. Ale w małym pokoju Harperów zastali siedmioro przestraszonych ludzi, przy czym wszyscy wyglądali tak, jakby właśnie zobaczyli ducha.
Nie, nie zobaczyli ducha. To miało dopiero nastąpić, wraz z przykładami praktycznie każdego zjawiska „paranormalnego” czy „nadprzyrodzonego”, plus jeszcze paroma innymi atrakcjami. Jednak w tamtym momencie byli całkowicie pewni, że coś słyszeli.
Pani Harper starała się zachować spokój.
– Wydaje mi się, że ten dom jest nawiedzony – powiedziała. – Dzieją się tu dziwne rzeczy.
Pokazała zdumionym konstablom komodę w tylnej sypialni.
– Przepchnęłam ją z powrotem, a ona znów się przesunęła – wyjaśniła. – Sunęła po podłodze w stronę drzwi. Kompletnie mnie sparaliżowało. Odepchnęłam ją znowu, bo nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
Policjanci słuchali, nie komentując.
– Dobra – powiedział Vic Nottingham, gdy wszyscy wrócili do salonu. – Zgaszę światło i zobaczymy, czy się coś wydarzy.
Tak zrobił i coś się wydarzyło. Jak poprzednio, rozległy się cztery głośne uderzenia w ścianę, a potem, po jakichś dwóch minutach ciszy, cztery kolejne – w inną ścianę. Latarnia uliczna dawała tyle światła, że wszyscy wyraźnie się widzieli.
Po raz drugi tego wieczoru dom został przeszukany od piwnicy po dach. Potem, kiedy posterunkowa Heeps była w salonie, a jej kolega badał instalację wodno-kanalizacyjną w kuchni, Pete nagle wskazał na jedno z krzeseł przy sofie, wyraźnie widoczne w świetle wpadającym teraz przez drzwi kuchenne.
Kołysało się na boki, chociaż nikt go nie dotykał. Następnie, na oczach większości z ośmiu osób znajdujących się w pokoju, krzesło zrobiło dokładnie to samo, co wcześniej komoda na górze. Przesunęło się po podłodze w kierunku kuchni. Posterunkowa Heeps stwierdziła, że poruszyło się o jakieś trzy lub cztery stopy i chociaż natychmiast je obejrzała, nie potrafiła wyjaśnić, w jaki sposób do tego doszło.
Było już dobrze po północy i policjanci stwierdzili, że tak naprawdę nic więcej nie mogą zrobić. Nikt nie popełniał przestępstwa, a jeśli coś niewidzialnego łamało prawa natury, to było to zadanie dla naukowców. Jednak obiecali, że przez kilka następnych dni będą mieli ten dom na oku.
Kiedy policja wyszła, nikt nie chciał wracać na górę, więc w salonie urządzono zaimprowizowaną sypialnię. Było trochę tłoczno i przypominało to pani Harper życie w schronach przeciwlotniczych podczas wojny.
– Ojej – westchnęła, moszcząc się w fotelu. – To jakby znowu był nalot.
W sumie teraz było nawet gorzej, bo wtedy człowiek wiedział, kim był Hitler, i można było zobaczyć bomby i rakiety, podczas gdy teraz wróg był niewidzialny i zupełnie niezrozumiały. To sprawiało, że było to znacznie bardziej przerażające.
Tej nocy nikt się nie wyspał, ale rano wszystko było normalnie, a życie toczyło się jak zwykle. Jednak ledwie Harperom udało się przezwyciężyć szok wywołany wydarzeniami poprzedniej nocy, atak zaczął się ponownie.
– Janet, przestań rzucać.
– Ale to nie ja! Niczego nie rzuciłam!
– Jeśli cię przyłapię, to pożałujesz.
– Mamo, ale to naprawdę nie była ona!
Ktoś lub coś rzucało kulkami i klockami Lego Jimmy’ego, a raczej strzelało nimi jak z katapulty. Po prostu pojawiały się w powietrzu i odbijały od ścian lub spadały na podłogę, jakby przeszły przez sufit.
Pani Harper ponownie zwróciła się o pomoc do sąsiadów, a Vic i Peggy przyszli zobaczyć, co się dzieje. Towarzyszył im ojciec Peggy, pan Richardson. Kiedy stanął w kuchni, dwie kulki przeleciały obok niego z niesamowitą prędkością i uderzyły w drzwi łazienki na końcu korytarza. Podniósł je i stwierdził, że są gorące, aż parzą.
Zgodnie z obietnicą ponownie zajrzała do nich policja, a funkcjonariusz, uprzejmy i ciepły mężczyzna, porozmawiał z dziećmi. Wyjaśnił, że to tylko jakaś sztuczka i nie trzeba się bać.
Jednak Harperowie byli przestraszeni i ponownie spędzili niewygodną noc w swoim salonie. Następnego dnia bombardowanie marmurowymi kulkami i klockami Lego trwało, i kolejnego dnia również. Wieczorem w niedzielę, 4 września 1977 roku, pani Harper była już u kresu wytrzymałości.
– Co mamy robić? – jęknęła, rozmawiając z Vikiem i Peggy.
– Słuchaj – powiedział Vic – zawiozę was na komisariat i zapytamy, czy mogliby was gdzieś umieścić na noc i zająć się tym wszystkim.
– Nie – zaprotestowała Peggy. – Jeszcze się wstrzymaj.
Zadzwonię do „Daily Mirror” i spytam, czy znają kogoś, z kim moglibyśmy się skontaktować. – Tak też zrobiła, bardzo chcąc pomóc sąsiadom. Z policją już próbowali, to co im zostało?
Gdyby Peggy znała niektóre sekrety Fleet Street, to zwróciłaby się do jakiejkolwiek gazety, byle nie do „Mirror”. Istniało tam niepisane prawo, że „historie o duchach” były tematem tabu.
Prawo to obowiązywało od wielu lat, od czasów kontrowersyjnego badacza zjawisk nadprzyrodzonych Harry’ego Price’a. Price, bogaty biznesmen, który większość swojego życia poświęcił polowaniu na duchy i szukaniu rozgłosu, został zatrudniony przez „Daily Mirror” jako etatowy łowca duchów i, zdaniem tych, którzy go dobrze znali, miał tendencję do znajdowania duchów na zamówienie, niezależnie od tego, czy istniały, czy nie.
Ale Peggy miała szczęście. Zastępca redaktora nocnego, który pełnił dyżur weekendowy, był nowy i nie słyszał o tej niepisanej zasadzie. Wyczuwając dobrą historię, wysłał do Enfield reportera Douglasa Bence’a i fotografa Grahama Morrisa.
Po krótkim czasie Bence i Morris stwierdzili, że w tym domu faktycznie dzieje się coś bardzo dziwnego, ale chociaż spędzili z Harperami cały niedzielny wieczór, w ich obecności nic się nie wydarzyło. W nocy 5 września, ok. 1.30, zdecydowali się wracać do siebie.
– Nic więcej nie możemy teraz zrobić – powiedzieli pani Harper – ale wrócimy.
Pożegnali się i wyszli do samochodu.
Gdy tylko opuścili dom, rozpoczął się atak lego. Nottinghamowie wciąż byli u Harperów, a ojciec Peggy wybiegł na ulicę, by zawołać ludzi z „Daily Mirror”.
Morris złapał jednego ze swoich Nikonów i pobiegł z powrotem do domu. Niedawno dokumentował serię brutalnych demonstracji ulicznych i nie robiła na nim wrażenia latająca cegła, duża czy mała. Bence szedł tuż za nim.
Stojąc obok pani Harper w progu kuchni, z palcem na spuście migawki, Morris dostrzegł coś kątem oka. Pani Harper uchyliła drzwi i mikrosekundę później coś uderzyło go mocno tuż nad prawym okiem. (Kiedy tydzień później spotkałem go po raz pierwszy, na czole wciąż miał dużego siniaka). Mało brakowało, zarówno dla jego oka, jak i obiektywu, ponieważ obiekt, który okazał się kawałkiem lego o ostrych rogach, nie pojawił się na negatywie. Kiedy robił zdjęcie, klocek musiał być gdzieś w niewielkim obszarze pokoju, którego nie obejmował szerokokątny obiektyw.
Jednak na tym pierwszym z setek zdjęć, które Morris miał zrobić w Enfield, znalazły się dwie interesujące rzeczy. Pierwszą była mała dziurka w negatywie, jakby zrobiona igłą do zastrzyków. Morris sam wywołał film i nie był w stanie wyjaśnić, skąd się wzięła. Drugą rzeczą, jeszcze bardziej interesującą i dowodową, był fakt, że tym klockiem lego ewidentnie nie rzuciła żadna z osób przebywających w pokoju. Jedynymi ludźmi stojącymi przed aparatem, gdy klocek przelatywał przez pokój, byli Bence z rękami w kieszeniach i Peggy Nottingham, która miała ramiona założone na piersi.
Na Fleet Street starszy reporter George Fallows był pod wrażeniem relacji jego kolegów z wizyty w Enfield. Chociaż bardzo dobrze znał zasadę dotyczącą historii o duchach, uznał, że tę warto zbadać, więc w poniedziałek rano postanowił tam pojechać, aby zobaczyć wszystko na własne oczy, zabierając ze sobą fotografa Davida Thorpe’a.
Fallows jest dokładnym przeciwieństwem stereotypowego wizerunku cynicznego, bezwzględnego reportera z Fleet Street. Jest praktykującym chrześcijaninem, w swoich artykułach jest uprzejmy i rozważny, a mimo to udało mu się zostać czołowym reporterem tej gazety.
Gdy Fallows i Thorpe przyjechali na Wood Lane 84, dom był pusty, a kiedy wyśledzili Harperów u Burcombe’ów, pod numerem 72, zastali tam atmosferę graniczącą z masową histerią. Pani Harper była już zbyt przestraszona, by postawić stopę we własnym domu, nawet w dzień. Ani ona, ani żadne z dzieci, z wyjątkiem Jimmy’ego (który na tak wczesnym etapie był całkowicie niewzruszony wydarzeniami), nie spali jak należy od sześciu dni i napięcie zaczynało zbierać swoje żniwo.
Pani Harper nawet nie usiadła. Opowiedziała Fallowsowi swoją historię jak w sądzie, stojąc przed nim z rękami na biodrach.
Dziennikarz cierpliwie jej wysłuchał.
– Rozumiem, co pani mówi – powiedział, kiedy przedstawiła mu fakty. – Nie jestem ekspertem, ale dużo czytałem na ten temat. Myślę, że to, co macie w swoim domu, to poltergeist.
– Co takiego? – zdziwiła się pani Harper.
– Polski rejs? – spytała Janet z nerwowym chichotem.
– Pol-ter-geist – odparł Fallows. – W sumie to nikt nie wie, co to jest. Wiadomo tylko tyle, że to jakaś siła, która rzuca przedmiotami. To może być irytujące, ale w sumie nie ma się czego bać. W zasadzie te zjawiska są całkiem powszechne i wydają się mieć szczególną skłonność pojawiania się tam, gdzie są dorastające dziewczęta.
Fallows szybko zauważył, że Rose Harper była fizycznie dojrzała jak na swój wiek, a także wydawała się bardziej poruszona sytuacją niż pozostali. Faktycznie, odkąd to się zaczęło, była spięta i zdenerwowana, często wybuchając płaczem.
Pani Harper nie wydawała się rozumieć, więc Fallows wyjaśnił, poza zasięgiem słuchu dzieci, co miał na myśli, mówiąc o dojrzewaniu.
– Och, o to chodzi – powiedziała. – Tak, Rose zaczęła w marcu.
Następnie zadał podchwytliwe pytanie:
– To mieszkanie komunalne, prawda? Chcielibyście się przeprowadzić?
Znał przypadki, gdy lokatorzy komunalni wymyślali sobie duchy, żeby dostać się na listę osób do pilnej zmiany lokalu.
– Nie! – odparła pani Harper bez namysłu i stanowczo. – To jest mój dom. Tu mam rodzinę i przyjaciół. Z całą pewnością nie!
Mieszkała tam od dwunastu lat i był to jedyny dom, jaki znały jej dzieci. Ani myślała się przeprowadzać.
Fallows był teraz prawie pewien, że sprawa jest autentyczna. Jak każdy, kto w nadchodzących miesiącach miał spotkać się z panią Harper, w tym reporterzy i badacze z całego świata, uznał ją za kobietę całkowicie otwartą i uczciwą. Chciał opisać tę historię, ale czuł się też zobowiązany zrobić, co w jego mocy, by ją pocieszyć.
– Rozumiem panią – powtórzył – i chciałbym pomóc. Jednak, jak powiedziałem, nie jestem ekspertem. Proponuję zadzwonić do Towarzystwa Badań Parapsychicznych.
Pani Harper zemdlała.
Rozmawiając z Fallowsem, stała przed nim, a na słowa badania parapsychiczne nagle osunęła się na podłogę. Po prostu straciła przytomność.
Fallows i Peggy Nothingham rzucili się na pomoc. Posadzili ją w fotelu i wkrótce doszła do siebie. Fallows zadał jej kilka delikatnych pytań i był zdumiony powodem, przez który zemdlała.
Źle zrozumiała to, co powiedział. Myślała, że zamierza zadzwonić do psychiatry.
Miała powody, by nie ufać przedstawicielom tego zawodu, ponieważ miejscowy psychiatra zajmujący się opieką nad dziećmi był odpowiedzialny za wysłanie Pete’a Harpera do czegoś, co jego matka zawsze nazywała „szkołą z internatem”, a która w rzeczywistości była szkołą dla dzieci z problemami.
Jednak ani psychiatra, ani nikt inny nigdy nie wyjaśnił pani Harper, na czym polega problem Pete’a. O psychiatrach wiedziała tylko tyle, że jeden z nich zabrał z domu jej najstarszego synka. I tylko to ją interesowało.
– Proszę mnie posłuchać – powiedział Fallows. – Potrzeba pani odpoczynku. Wracajcie do domu i połóżcie się na kilka godzin. Ja też z wami zostanę i nie będzie się pani musiała niczego bać.
Pocieszona wyraźną chęcią Fallowsa do pomocy, pani Harper w końcu się zgodziła i wszyscy wrócili do domu. Dzieci wkrótce zasnęły, ale Peggy Harper była zbyt spięta, by odpocząć. Około pół godziny po powrocie rodziny zaczęło się pukanie. Fallows słyszał je wyraźnie.
– No i proszę! – powiedziała pani Harper. – Zupełnie tak, jak wcześniej.
Janet szybko usnęła, otulona kołdrą po samą szyję. Fallows był pewien, że to nie ona stukała, a nikt inny nie miał jak sięgnąć do ściany.
– Od razu zadzwonię do ekspertów – powiedział. – Pani Harper, niech się pani nie martwi. Będą wiedzieli, co robić.
Poszedł do budki telefonicznej, wybrał numer Towarzystwa Badań Parapsychicznych i porozmawiał z sekretarzynią, Eleanor O’Keeffe, czy mogłaby wysłać kogoś od razu, żeby zbadał poltergeista w Enfield.
Towarzystwo Badań Parapsychicznych, Society for Psychical Research (SPR), sięga swoimi korzeniami 1882 roku, kiedy to grupa przyjaciół z Cambridge i kilku wybitnych spirytystów zebrało się, aby badać „pewne niejasne zjawiska, w tym te powszechnie znane jako psychiczne, mesmeryczne lub spirytualistyczne”, i opublikować wyniki badań. Poltergeisty, te tajemnicze „hałaśliwe duchy”, z pewnością mieściły się w tej kategorii.
SPR było i jest w pełni szanowanym towarzystwem naukowym. Wśród pierwszych członków znaleźli się Fellows of the Royal Society, Justices of the Peace, posłowie do Parlamentu (nawet premier Arthur Balfour) i tak wybitni naukowcy jak Sir William Crookes, Sir Oliver Lodge i laureaci Nagrody Nobla lord Rayleigh, Marie Skłodowska-Curie i Charles Richet.
Do wybitnych późniejszych członków należeli pisarze J. B. Priestley, Arthur Koestler i Colin Wilson, laureat Nagrody Nobla Brian Josephson oraz naukowcy o otwartych umysłach, tacy jak profesorowie J.B. Hasted, Archie Roy i Arthur Ellison.
Pozostali członkowie, około tysiąca, to kobiety i mężczyźni z różnych środowisk i z całego świata.
Jednak SPR, choć istniało prawie sto lat, straciło swój pierwszy zapał krucjaty, a w 1977 roku raczej niewielu działaczy było gotowych rzucić wszystko i z marszu wyruszyć w pogoń za duchami. Ten stan rzeczy zaczął niepokoić niektórych członków, którzy uważali, że SPR przekształca się w akademickie kółko dyskusyjne, a kiedy zadzwonił George Fallows, sekretarzyni Eleanor O’Keeffe dopiero co skończyła sporządzać listę członków chętnych do podjęcia badań.
Aby podać mu kontakt, o który prosił, nie musiała nawet sięgać po akta. Pewien nowy członek od jakiegoś czasu nagabywał ją o skierowanie do jakiejś sprawy w zasięgu jego miejsca zamieszkania, w północnym Londynie. Robił się coraz bardziej natarczywy, jakby miał ważne, osobiste powody, by dostać swoje pierwsze zadanie jako badacz niektórych z tych „niejasnych zjawisk”, które wprawiały w zakłopotanie naukę w 1977 roku.
Rzeczywiście, miał swoje powody.
Ciąg dalszy w wersji pełnej