Portret szpiega - Henryk Piecuch - ebook

Portret szpiega ebook

Piecuch Henryk

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Oto wywiad-rzeka z Polakiem, agentem amerykańskiego wywiadu, sporządzona na zapotrzebowanie propagandy połowy lat 80. Autor dociera do osadzonego na Rakowieckiej szpiega o zastępczym nazwisku Zbigniew Walczak po zwierzenia z wrogiej działalności. Zaczyna od posępnego opisu kary – „przycisk, klamka, drzwi, przycisk, krata, klamka, drzwi…”: tak się wchodzi do celi, która stała się ostatnią przystanią szpiega. Jeszcze regulamin więziennego dnia, żeby nie było wątpliwości, że kto szpieguje kraj ojczysty, kończy na nużącej wegetacji.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Henryk Piecuch

portretszpiega

 

Okładkę, kartę tytułowa i przedtytułową projektował

KONSTANTY M. SOPOĆKO

Redaktor

ELŻBIETA SKRZYŃSKA

Redaktor techniczny

JADWIGA JEGOROW

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1984

ISBN 83-11-07007-5

wśród murów i krat

Jego czystość była nieskalana, a jednak wszystkie psy w mieście na niego szczekały. Psy bowiem szczekają na to, co im się dziwnym zdaje.

Wang Czung

Na co pan liczył?

Ulica Rakowiecka w Warszawie nie jest długa. Są na niej zaledwie trzy przystanki autobusowe. Ale ludzie mówią, że niektórzy, aby ją przejść, potrzebują lat całych. Mieści się tam cały okazały z zewnątrz budynek. W północno -zachodniej części pokrywają go żółte płyty z piaskowca; dalej kamień przechodzi w otynkowany, szary mur, w którym jedyną ozdobą są wpuszczane na kilkanaście centymetrów ocynkowane rynny; co parę kroków — wielkie, stalowe bramy i, znacznie rzadziej, drzwi.

Drzwi wyglądają całkiem zwyczajnie. Obite jasnym, sosnowym drewnem, zachęcają do wejścia. Można by pomyśleć, że prowadzą do prominenckiej daczy lub rezydencji badylarza.

Nic bardziej złudnego. Zaraz za drzwiami jest krata. Ta pierwsza — niezbyt gruba, gustownie wykonana, o prętach jak wskazujący palec mistrza świata wagi ciężkiej w zapasach; Potem są schody — ładne z szarego granitu, a na ich końcu druga krata. Nie jest ona co prawda dziełem kowalstwa artystycznego, ale nie o artyzm tu chodzi, lecz o bezpieczeństwo i wrażenie.

I jedno, i drugie potęguje, dopiero tu widoczny, funkcjonariusz Służby Więziennej. Jest miły, sympatyczny, w nienagannie skrojonym i odprasowanym mundurze. Ale swoje robi.

Funkcjonariusz pilnuje wejścia przez następne kraty i okienka, za którym urzęduje funkcjonariuszka z tego samego resortu. Sprawdza dokumenty, wypisuje przepustki, wydzwania do ludzi, którzy decydują, kogo wpuścić, a kto odejdzie z kwitkiem. Funkcjonariuszka pracuje szybko, sprawnie, uprzejmie. W ogóle rzucającą się w oczy cechą charakterystyczną tej instytucji jest szybkość i precyzja w obsłudze petentów. Służą temu rozmaite urządzenia. Wszystkie drzwi i kraty otwierane są automatycznie, za naciśnięciem niewidzialnego dla niepowołanych oczu guzika.

No, może nie jest to zbyt precyzyjne twierdzenie, bo są jeszcze metalowe antaby i tę można zamykać tylko z jednej strony, co je odróżnia od normalnych zasuw instalowanych przez nowobogackich w ich domowych warowniach. Poza tym tutejsze zasuwy są może ciut, ciut masywniejsze, a pomieszczenia zamykane za ich pomocą o wiele mniejsze niż najskromniejszy nawet pokój.

W pewnym momencie straciłem rachubę, ile jest wejść, krat, drzwi. Ale wyglądało to mniej więcej w ten sposób: przycisk, krata, klamka, drzwi, przycisk, krata, klamka, drzwi...

I jeszcze schody. Już znacznie gorsze, wykonane z tandetniejszego materiału, wykończone lastrykiem. Tylko krawędzie wzmocnione stalowymi kątownikami, aby beton nie kruszył się za szybko, bo ludzi przewija się tu moc.

— Salka numer pięć — oznajmia jeden z towarzyszących mi funkcjonariuszy.

Wchodzę. Tu będziemy rozmawiać, w takich pomieszczeniach adwokaci przyjmują swoich klientów doprowadzanych z celi lub, jak kto woli, klienci „goszczą” swoich adwokatów.

Rozglądam się. Wymiary około 2,5 na 2,5 metra. Pojedyncze okno. Żeby nie wiało — oklejone gazetami; poznaję stare numery „Trybuny Ludu” i „Życia Warszawy”. Za szybą — kraty. Grube i solidne, jak wszystko w tym budynku. Pod oknem kaloryfer z sześcioma dość małymi żeberkami; hydraulicy pewnie mają na takiego szczeniaka wśród kaloryferów jakąś specjalną nazwę. Ale to najmniej ważna rzecz w tym pokoju. Tu liczy się przede wszystkim stół. Ma jesionowy blat o powierzchni 60 na 60 centymetrów. To przy nim odbywają się rozmowy. Gdyby umiał mówić, można by odtworzyć wiele pasjonujących opowieści. Spełnia funkcję podobną do kraty w konfesjonale — spowiadają się bowiem przy nim przestępcy różnej miary, a adwokaci łamią sobie głowy nad przyjęciem najlepszej linii obrony.

Są jeszcze dwa kancelaryjne, twarde, wykonane z jasnego drzewa, krzesła i też drewniany, ale zabejcowany na ciemno sufit. Metalowy wieszak i blaszano-druciana popielnica uzupełniają wyposażenie lokalu. Na podłodze brązowo-żółty gumolit. Drzwi się zamykają; zamek jest zwykły, a klamka aluminiowa.

Rozmyślania przerywa wejście mężczyzny. Znam go. Widziałem go na ławie oskarżonych, a jeszcze przedtem kilka razy na ekranie telewizora. Obracał się wówczas w znacznie lepszym towarzystwie, w którym nierzadko nie brakowało i koronowanych głów.

— Pan chciał ze mną mówić? — pyta od progu.

— Tak, o ile pan zechce.

— To zależy.

Milczę.

— Dobrze. Możemy rozmawiać. Zaczniemy od następnego spotkania — mówi.

(W dwa tygodnie później...) Przycisk, krata; klamka, drzwi, przycisk... Tym razem uprzejmi gospodarze udostępniają nam pokój jednego z funkcjonariuszy. Większy, widniejszy, wygodniejszy do pracy. Czysto, schludnie. Gdyby takie porządki panowały w niektórych szpitalach...

Staje w drzwiach. Wita się znacznie śmielej niż poprzednio, z pomiętej paczki wyjmuje kawałek papierosa, wkłada w szklaną cygarniczkę i pali, zaciągając się chciwie. Zauważam, że pali do końca, aż sam popiół zostanie w szkle. Obserwuje mnie uważnie.

— Na co pan liczy? Na co pan liczy, panie Zbigniewie Walczak 1?

Był chyba przygotowany na takie pytanie. Odpowiada bez chwili zastanowienia:

— Na odmianę lub na śmierć.

Śmierć jest sprawą jasną, załatwiającą wszystko. Zmiany mogą być różne i różnie rozumiane. Proszę, aby wyjaśnił, co przez to rozumie.

W odpowiedzi wyciąga kartkę formatu A-4.

— Niech pan to przeczyta — proponuje.

Czytam: „Perspektywa — droga do grobu” To tytuł. Dalej idzie szereg liczb i jakieś znaki.

Objaśnia:

— „Osiemnasty marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego” i „start”. To data mojego aresztowania i trafienia do tego lokalu. W tym też roku, tyle że w czerwcu, ukończyłem czterdzieści osiem lat.

Potem następują daty; zapisane są tylko lata. Bez żadnych dodatkowych ozdobników.

Każdy maleńki zapis to dla niego 365 dni po 24 godziny każdy; każda godzina to 60 minut i po 60 sekund każda z minut. No, a każda sekunda to ulatujące życie. Życie spędzone za kratami i murami. Życie bez oglądania nieba i gwiazd, księżyca i słońca, bez odczuwania smaku deszczu i śniegu, których kiedyś tak nie lubił, a do których teraz tak mocno tęskni.

Dopiero przy roku 1984 jest uwaga: „40 lat PRL”. Ale Walczak od razu się zastrzega, że ta uwaga została zapisana raczej na wyrost, bo w jego wypadku nic się zmienić nie może. Nawet jakby była amnestia, nawet gdyby wypuszczano i darowano kary wielkim przestępcom, jego nie wypuszczą. Wie to na pewno i nie ma złudzeń.

Przy roku 1986 są dwa znaczki. Pierwszy sygnalizujący, iż minęło pięć lat kary, a drugi, że ukończy 53 lata życia.

Bardziej optymistycznie autor tego opracowania potraktował rok 1988, w którym przypadłaby połowa z piętnastu lat. Bo łudzi się myślą, chwyta się jej jak tonący brzytwy, że te ćwierć wieku, które mu wyznaczono do odsiadki, w drodze łaski może kiedyś zostać zamienione na 15 lat. Jeżeli ktoś kiedyś tęsknił za wyrokiem piętnastoletnim, to robił to właśnie Walczak. Wtedy miałby za sobą 55 lat życia.

Kolejny zapis związany jest z alternatywą zmniejszenia kary o 10 lub o 5 lat. W roku 1991 przypada więc kilka mini-rocznic i jedna duża. Ta duża jest zaznaczona jako pierwsza: „200 lat Konstytucji 3 Maja”. A małe to 10 lat spędzonych za kratkami, 58 urodziny i jedna druga z 20 lub dwie trzecie z 15 lat wyroku.

Rok 1994 skwitowany jest mniej optymistycznie: „Połowa z 25 lat”. Podobnie jak 1996, w którym przypada 15 lat odsiadki i trzy czwarte kary z 20 lat.

W roku 1998 wypada dwie trzecie z 25 lat i 65-lecie urodzin. „Osiągnięcie wieku emerytalnego” — doda na marginesie.

Rok 2000 nie został niczym zaznaczony, natomiast następny opatrzył liczbą ,,20”. Jest tojego prywatny jubileusz więziennej egzystencji. 25 lat, czyli cały wyrok, mija w roku 2006.

— Miałbym wtedy siedemdziesiąt trzy lata — mówi Walczak, zamyślając się, i prosi, abym zwrócił uwagę na margines. Widnieją tam słowa: „Kara śmierci” — i duży dopisek, największy, na jaki można sobie było pozwolić na tym karteluszku: „Nie!”. Wzięty w kółko i pogrubiony. I dalej jest napisane: „Wyjścia. Tylko kiedy?: a) jeżeli kiedykolwiek uzyskasz ułaskawienie, darowanie części kary, b) zwolnienie warunkowe (?!), c) amnestia mnie nie obejmuje”.

Milczymy dłuższą chwilę.

— Wiem, że więźniowie robią coś w rodzaju gigantycznego krawieckiego centymetra — mówię — tyle że z papieru, na przykład z marginesów odciętych od gazet, sklejając je razem. Znaczą tam liczbę dni, od jednego do...

Przerywa mi, mówiąc:

— Pan sobie wyobraża to u mnie? Przecież to byłaby olbrzymia rola papieru, musiałoby być na niej ponad dziewięć tysięcy liczb. Nie. Ja dni nie odcinam. Odcinam lata. W moim wypadku jest to i tak optymistyczny wariant.

— Chcę być z panem szczery — informuję. — Zdaje pan sobie chyba sprawę, że nasze rozmowy nie będą miały żadnego wpływu na liczbę, spędzonych przez pana w celi dni. Nawet gdybym taki wpływ, załóżmy teoretycznie, miał, to nie jestem pewien, czy skróciłbym ten okres choć o godzinę.

— Wiem o tym.

— Czy w takim razie chce pan ze mną rozmawiać dalej?

— Podtrzymuję moją odpowiedź pod warunkiem, że pan nie poruszy pewnych tematów, o których powiem.

— Zgoda. Niech tak będzie.

— Od czego zaczynamy?

— Niech pan opisze swoje życie w tym lokalu, jak pan go określa.

— Można to zrobić w trzech zdaniach. Pobudka o szóstej, capstrzyk o dwudziestej pierwszej. W tym czasie toaleta, sprzątanie sali, posiłki, czytanie „Trybuny Ludu” oraz czterech książek, dostarczanych na dwa tygodnie z więziennej biblioteki. Kilkanaście minut dziennie spaceru w towarzystwie współwięźniów z celi. Mamy w niej cztery łóżka, cztery taborety i stół. Mamy wikt i opierunek oraz raz na tydzień łaźnię i dwa razy na tydzień golenie. Dlatego przepraszam, że nie jestem ogolony. Jutro będę się znacznie lepiej prezentował.

— W jakim towarzystwie pan przebywa?

— Tu się nie dobiera towarzystwa.

— Przyzwyczaił się pan...

—Osiemnastego marca minęły dwa lata. To wystarczająco długo, aby zrozumieć, że tak musi być.

— Miał pan czas, aby to przemyśleć.

O tak. Wystarczająco dużo czasu. Tysiące godzin, setki tysięcy minut, miliony sekund. A w każdej sekundzie można przegrać życie. Teraz już jestem spokojniejszy, ale był taki czas, przed zakończeniem procesu, że mogło się ono zakończyć właśnie w sekundzie. Liczyłem się z tym. To było najgorsze.

— Odetchnął pan z ulgą, że dano jeszcze panu szansę pożyć...

— Odczytałem to jako szansę. Jako szansę dla mnie.

— Chciałby pan ją wykorzystać?

— Oczywiście, to jedyna moja nadzieja, bo przecież na nic innego nie mogę liczyć. Na razie mam jeszcze znajomych. Odwiedzają mnie czasem, ale, to przecież logiczne, będą zapominać. Zapominać coraz bardziej, zajęci swoimi sprawami.

— Będzie pan miał chyba do nich żal. Przynajmniej tak to wynika z pana słów.

— Byłoby to nierozsądne. Na razie cieszę się, że jeszcze pamiętają.

— Jest jeszcze jedna możliwość.

— Wiem i o niej. Biorę ją pod uwagę, jest bardzo prawdopodobna. Śmierć.

— Nie chciałbym o tym mówić.

— Nic nie szkodzi. Nie można takiej ewentualności nie brać pod uwagę. A jednak strasznie umierać w więzieniu, w celi, za kratami.

— Nie mówmy więc o tym. Pomówmy raczej o życiu.

Wstaje, robi krok w przód, krok do tyłu, bo na tyle pozwala pomieszczenie. Patrzy przez okno na więzienne podwórze. Nie widać stąd wiele — 10, może 15 metrów przestrzeni i dalej mury. A wyżej — dachy warszawskich domów. Dwa kikuty bezlistnych drzew na dole i to wszystko. Bierze znowu kawałek papierosa, zapala, kilka razy zaciąga się głęboko. Uspokojony, bardziej do siebie niż do mnie mówi:

— Że zmarnowałem swoje życie, nie trzeba mi tłumaczyć. Zmarnowałem je sam, choć byli tacy, co mi w tym wydatnie pomogli. Ja przez cały czas eksperymentowałem na sobie. Sprawdzałem się. Szukałem motywacji psychologicznej dla tego, co robiłem, i nie znalazłem. Szukałem uzasadnienia logicznego; również nie znalazłem. Nieustannie żyłem pod zajęczym strachem. Przez długie, bardzo długie lata. To mnie spalało, zżerało od środka jak rak. A jednocześnie wiedziałem, że to nie może być dostrzegalne na zewnątrz, że nikt nie może poznać, zauważyć, że coś jest nie tak jak trzeba. Gdyby tak bacznie przejrzeć moje życie, można by wyodrębnić kilku Walczaków. Walczak — aktywista młodzieżowy i partyjny, wzorowy uczeń, student i pracownik. Walczak — kompan do towarzystwa, nie stroniący od spraw męsko-damskich, a jednocześnie sentymentalny, podświadomie tęskniący do wielkiego uczucia, miłości, domowego spokoju. I Walczak — cyniczny agent obcego wywiadu. Ale w tym ostatnim wypadku to tylko tak na pierwszy rzut oka wygląda, gdyby brać pod uwagę tylko działalność. Bo gdyby tak zajrzeć głęboko do środka, to nietrudno zauważyć, że kryły się tam mocno ludzkie uczucia, że to, co robiłem dla obcego wywiadu, robiłem niejako wbrew sobie, w pełni świadom, że jest to ohyda i najgorsza z wszystkich złych rzeczy, jakie możną robić. A jednak coś mnie ciągnęło, szarpało, pchało...

— Nie wiem, czy to będzie dobrym porównaniem — przerywam, gdyż zaczynało brakować mu słów — ale zapewne podobnego uczucia musi doznawać dziewczyna z dobrego domu, która nagle ni z tego, ni z owego, bez wyraźnej potrzeby, zostaje dziwką.

Zmieszał się. Zamrugał powiekami, widziałem to wyraźnie, siedzieliśmy blisko siebie, a jego okulary leżały na stole. W sferach, w których się obracał, takimi pojęciami się przecież nie operowało. Jeżeli już ktoś musiał określić taką panią, to mówił „dziewczyna lekkich obyczajów”. O czym myśli? Może wrócił wspomnieniami do momentu aresztowania...

Siedział u siebie w MSZ w Warszawie, w naczelnikowskim fotelu, gdy zadzwonił telefon. Portier mówił z hallu, aby zszedł na dół, bo przyszli jacyś goście. Zostawił wszystko rozpaprane na biurku — pisma, szpargały, dokumenty. Przekręcił tylko klucz w drzwiach i licząc, że zaraz wróci, zszedł na dół. Powiedziano mu, że interesanci czekają przed budynkiem.

Wyszedł. Tamci rzeczywiście czekali. Podeszli do niego.

— Czy pan Zbigniew Walczak? — spytał jeden, raczej dla formalności niż z potrzeby. Dobrze bowiem wiedział, że to Walczak; był z firmy, której pracownicy odznaczają się konsekwencją i zamiłowaniem do dobrej roboty. Praca wykonana połowicznie była — według nich — pracą nieudaną i nieporządną.

— Tak, to ja.

— Może przejedziemy się kawałeczek? — zaproponowali.

I wtedy jeden z nieznajomych powiedział:

— Jesteśmy oficerami Służby Bezpieczeństwa. Oto nasze legitymacje. Jest pan aresztowany pod zarzutem szpiegostwa. Proszę wsiąść do naszego samochodu i jechać spokojnie z nami.

Jeszcze nie wierzył własnym uszom. Uśmiechał się. Dopiero kiedy jeden z oficerów ujął go pod ramię, powiedział nagle głośno i dobitnie:

— Co pan pieprzy?!

Te właśnie słowa padły z jego ust, ust dygnitarza, w tej przełomowej dla niego chwili.

Już nie ma wyboru. Wsiada. Na rękach zatrzaskują się kajdanki. Dzieli nas stół o wymiarach 60 na 60 centymetrów. Za chwilę rozstaniemy się — ja powrócę za drugą stronę murów i krat, on — do swojej celi. Ma w niej, oprócz miski i kubka, trochę notatek, robionych już w więzieniu. A w domu? W domu ma puste ściany i gołe regały. Wie, że wszystkie jego materiały, a miał ich sporo, wszystkie notatki, szpargały, pamiątki poszły na przemiał, na makulaturę, Kto wie, czy „Trybuna Ludu”, którą czytał dziś rano i na którą zawsze rzuca się łapczywie, pożerając od deski do deski, bo jest jedynym jego łącznikiem ze światem, nie była zrobiona z telegramu przechowywanego w jego mieszkaniu, telegramu, w którym żona donosiła mu o urodzeniu córki, lub może ze świadectwa ukończenia przez Krysię czwartej klasy, jedynego świadectwa, które mu zostało po rozpadzie jego małżeństwa i rozdziale od stołu i łoża?

Z wszystkiego, co zostało zniszczone, najbardziej szkoda mu tych dwóch papierków. Jest zmartwiony, ale już pogodzony z losem. Nawet gdyby tak było, gdyby gazeta rzeczywiście została zrobiona z jego pamiątek, on nie miałby żalu do nikogo. Podobnie jak nie ma żalu ani do prokuratora, choć ten chciał jego głowy, ani do sędziego, który wlepił mu 25 lat, ani do tych, co prowadzili przesłuchania, ani też do tych, którzy przyszli go aresztować, a przedtem dyskretnie śledzili jego działalność.

Wykonywali swoje obowiązki. Rutynowo robili, co do nich należało. Potrafi to zrozumieć. Doda je, że postępowano z nim grzecznie, kulturalnie i taktownie. Aż był zdziwiony ich nienagannymi manierami. Nie spodziewał się tego w takiej chwili.

Widząc, iż czas rozmowy dobiega końca, stara się mnie przekonać, że aresztowanie przyjął z wielką wewnętrzną ulgą. Mówił to również przed sądem. Wydaje się jednak, że bardziej niż innych o takiej właśnie, a nie innej interpretacji tego wydarzenia chce przekonać przede wszystkim samego siebie. Bardzo chce w to uwierzyć. A może już uwierzył i teraz pragnie, aby uwierzyli również inni...

Jest to swoista filozofia, stworzona już po zatrzymaniu, potrzebna, aby zachować twarz. Przed samym sobą przede wszystkim. Bo przed innymi — po co. Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Ta wiara potrzebna mu jest chociażby po to, aby mógł bez wstrętu, dwa razy w tygodniu, w dozwolone dni spojrzeć przy goleniu w lustro. Bo człowiekowi potrzebne jest zwierciadło. Może go nie lubić, nie kochać, ale zerkać w nie musi. Jemu wolno to robić tylko w wyznaczone dni. I chce znajdować w tym przyjemność, mimo że za każdym razem musi obserwować, ile przybyło mu nowych zmarszczek, ile ubyło włosów, jak wyciągają się sino-fioletowe worki pod oczyma i więdnie skóra na policzkach w suchym, więziennym powietrzu.

Zdaje sobie oczywiście z tego sprawę. Robi wszystko, aby opóźnić nieuchronne procesy przyśpieszane więziennymi warunkami. Stara się rozpaczliwie zachować życie, ratować jego pozory, rozniecić ledwie tlący się płomyk. Zrobił bilans dokonań. Nie da się ukryć — zmarnował życie i widzi to wyraźnie. Tylko że ta wiedza przyszła o wiele za późno, aby cokolwiek odmienić. Więc pozostaje czekanie. Powolne czekanie w cieniu murów i krat. Jest zdecydowany czekać. To był chyba najłatwiejszy z życiowych wyborów. Bo tak na dobrą sprawę nie on wybierał, a Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego, który w dniu 13 lutego 1982 r. ogłosił wyrok: 25 lat pozbawienia wolności i utratę praw publicznych na okres 10 lat, przepadek mienia w całości i grzywnę w wysokości 10 tys. złotych.

Rzecznik oskarżenia i obrońca zrezygnowali z wniesienia rewizji. Obie strony uznały, że kara jest do przyjęcia.

Walczak zapyta mnie przed pożegnaniem:

— Zna pan sentencję Artura Schopenhauera: „Los tasuje karty, a my nimi gramy”? Ja zagrałem bardzo złą kartą.

W pogoni za karierą

Dolary, dolary i jeszcze raz dolary! Spojrzał na taras i dalej na ogród z fontanną i starymi klonami. Wodotrysk odświeżał powietrze, sprawiał, że nie czuło się upału, a klony, szumiące dyskretnie, potęgowały nastrój wódeczności, seksu i życia. Zgrabne dziewczęta opalone na kolor czekolady i podtatusiali amanci, którzy wrócili „stamtąd”, plotkowali przy pstrągach, łososiach, kawiorach, popijając soki z egzotycznymi nalepkami oraz mieszając wyborową z whisky i koniakami. Najelegantszy rejon lokalu. Siedział z kolegą.

— Pamiętasz, kiedy wypiłeś pierwszy kieliszek? — zapytał niespodziewanie jego towarzysz.

— O tak! — odpowiedział zdecydowanie i uśmiechnął się do swoich wspomnień. Było wtedy w jego domu wielkie święto. A może nie w domu, tylko u znajomych. Rodzice wyszli razem. Był sam, przyszedł jego przyjaciel, przyniósł ćwiartkę z czerwoną kartką i czekoladę. Opowiedział teraz o tym.

— Mieszać wódkę z czekoladą? — zdziwił się kolega. — Zwariowaliście?!

— Wypiliśmy wódkę pod czekoladę.

— I co dalej?

— Nabrałem wstrętu.

— Niemożliwe. Do wódki?

— Do czekolady.

Zamilkli. Rozmowa się nie kleiła. Wolno sączyli pięciogwiazdkowy koniak. Tu kryzys jeszcze nie docierał. Ajent miał swoje sposoby.

Obserwował. W drugim rzędzie siedzieli długo włosi chłopcy, brodaci i niechlujni, jakby nie domyci. Przy tym sprośni, ale młodzi. Było to ich największym atutem. On młodość miał już za sobą. Inną, gorszą, musiał walczyć, aby zostać tym, kim jest. Zazdrościł tym, co siedzieli przy znacznie skromniejszych zastawach, przy cienkim piwku i mielonym. Łypali oczkami na elitę i zagranicznych korespondentów. Na dyplomatów i tych, którym się poszczęściło i których tu wpuszczano, mimo że nie byli z tego klanu. Mieli za to pieniądze.

Młodzi zerkali pożądliwie na ich dziewczyny i wyszukane alkohole, zazdrościli wszystkiego tym, do których los się uśmiechnął.

Znowu przed oczami staje mu pewne duże miasto o dwie godziny jazdy pociągiem z Warszawy i dziewczyna. Byli młodzi. Znacznie młodsi niż ci, którzy tu teraz siedzą.

— Zbyszek, zielone — mówiła ze śmiechem.

Wyciągał jakiś listek i pokazywał. A czasami — nawet jak miał zielone przy sobie — nie wyciągał nic. Udawał, że szuka w kieszeni, wyjmował zamkniętą dłoń, potem nagle otwierał i pokazywał, że jest pusta, udawał zatroskanego. Potrafił wtedy zrobić wiele dla innych. Dla niej był gotów zrobić wszystko. Nawet przegrać, bo jeszcze wtedy, potrafił przegrywać. Chciał się z nią droczyć, czatował na chwilę, kiedy ją przyłapie bez zielonego. Gdy się to udawało, brał tylko jedno — buziaka. Nie był to nawet prawdziwy pocałunek. Tak na dobrą sprawę to nawet nie wiedział jeszcze, jak to się robi. Muśnięcie jej warg sprawiało mu więcej przyjemności niż tuzin dziewczyn później gotowych z nim na wszystko.

Źle się wówczas skończyło. Anka była w tym fatalnym wieku, w którym dziewczyny, jeszcze do niedawna nienawidzące mężczyzn, później szybko zmieniają zdanie.

Jego trudno było brać pod uwagę. Nie był jeszcze mężczyzną. Nie miał czym jej zaimponować. Trafił się jakiś aktor. Poszła z nim.

— Co cię trapi? — zaniepokoił się kolega. — Wypijmy.

— Tak sobie rozmyślam o dawnych czasach.

— Opowiedz. Nic przecież o tobie nie wiem. Nawet tego, skąd pochodzisz. Znamy się tyle lat.

— Z Radomia — rzucił krótko.

Tamtemu odeszła ochota do pytań. Wypili. Nadal nie był w nastroju do zwierzeń. To, o czym myślał, było jego prywatną sprawą. Nigdy, nikomu — postanowił już dawno. Ani o jednym, ani o drugim. Aby jednak nie okazać się niegrzecznym, powiedział:

— Dolary...

— Co, masz do sprzedania? — nie dał mu dokończyć przyjaciel, który często od niego kupował, zarabiając na tym nieźle. Dziś chciał pożyczyć.

— Chciałem powiedzieć, że za dolary można mieć wszystko.

— Dziwi cię to? Nie powinno. Znasz świat.

— Znam świat — zgodził się — i wierz mi, że nigdzie za te kilka zielonych nie można mieć takich dziewczyn. O, takich jak ta spod fontanny.

Spojrzeli. Była czarna, zgrabna, wysoka. Wesoło szczebiotała do siedzącego z nią grubawego tatuśka, którego ford-taunus, mimo że stary, robił wrażenie, i stał teraz obok, za płotem.

— Możesz ją mieć — powiedział kolega. — Chcesz?

Nie chciał. Przynajmniej nie w tej chwili. W ogóle opinia, jaką się cieszył w warszawskim światku, w którym głośno było o znanym „klubie byków”, była przesadzona. Jeżeli o niego chodzi, nawet bardzo mocno. Ale o tym wiedział tylko on i czasami któraś z jego partnerek, gdy nie był w formie. Wobec kobiet przez całe życie odczuwał nieśmiałość i trzeba sobie otwarcie powiedzieć, nigdy nie układało mu się z nimi dobrze.

— Dziwny jesteś — kolega był wyjątkowo uprzejmy i za wszelką cenę chciał mu zrobić przyjemność. — To może wolisz tego tam? — wskazał oczami na róg ogrodu.

Odwrócił się.

Pod rozłożystym klonem, przy białym, plastikowym stoliku, siedział młody, może dwudziestoletni, elegancki blondyn. Biała marynarka i koszula z żabotem mówiły wiele.

— Możesz go mieć. Nie jest drogi.

— Czyś ty zwariował! Nie jestem pedałem! — oburzył się.

— Wiem, ale wyglądasz, jakby znudziły cię dziewczyny.

Chwycił za kieliszek. Wypili. Nie odpowiedział. Wrócił do wspomnień.

Zielone. Duży plik zielonych. Ci, którzy je mieli, byli bogami warszawskiego półświatka. Chyba więc warto je mieć. Ale czy za wszelką cenę? Czy cena, którą on za to płaci, nie jest za wysoka? Miał zielone. Na dobrą sprawę od wielu lat nigdy mu ich nie brakowało. Nie afiszował się z tym, nie wolno mu było tego robić. To należało do podstawowych reguł gry. A szło w niej o najwyższą stawkę. Lecz szanse nie były równe. Z jednej strony tamci kładli na szalę papierki, z drugiej on — głowę.

Posiadanie mamony dawało dobre samopoczucie. A gdy mu jej zabraknie? Wystarczy naświetlić kilka filmów, sfotografować parę dokumentów lub zdobyć ciekawe informacje. Wystarczy zrobić wypad do Wiednia czy choćby tylko na jakąś z góry wytypowaną i wcześniej uzgodnioną ulicę. Pójść i położyć, potem poczekać i z innego miejsca podnieść niby-gałąź bądź niby-cegłę lub też coś innego.

I te dziewczyny... Te czekoladowe ślicznotki; najpiękniejsze z nich jeszcze dziś wieczór może mieć na swoim tapczanie. Przyjemnie było pomyśleć, że może, ale nie zrobi tego. Takie manifestacje mogłyby zwrócić czyjąś uwagę. Nigdy nie precyzował czyją, to było jasne i zrozumiałe samo przez się. Zresztą ostatnio coraz gorzej się działo. „Klub byków” był w rozpadzie. Jeden z głównych figlarzy już siedział. Oczywiście nie za figle z dziewczynami, a za różne machlojki. Grube, milionowe. Bo członkowie klubu innych nie robili.

Drugi z filarów czekał na rozprawę. Ten zresztą nie był najważniejszy, choć wyorderowany mocno. Nędzny piesek, kundel naganiający dziewczynki. Mówił im:

— Chcesz być podniebną gwiazdą, przyjdź na ulicę, wejdź na piętro..., zadzwoń dwa krótkie i jeden długi. Zobaczymy, obejrzymy, może coś się da zrobić.

Oglądali, próbowali. On też. Ale jego koledzy więcej. Byli tam tacy, co tylko w tym widzieli sens życia. A naganiacz? Brał swoją dolę. Nie tylko za to. Bo gdy trzeba było bez kłopotów wyjechać za granicę, też się przydawał. A któż chciał mieć kłopoty...

No i była wpadka. Na razie niegroźna dla niego. Znacznie groźniej wyglądały inne aresztowania. Jaworski, Kwapisz, Gałęziak. To było niebezpieczne. Sygnał. Ostrzeżenie. Trzeba uważać. Życie pędzone ostatnio odpowiadało mu, za nic by go nie zmienił, choć zdawał sobie sprawę, że gdyby wtedy, daleko od kraju, nie podjął fatalnej decyzji, mogłoby upływać bez ryzyka. Potem nie było jak się wygrzebać, pozbyć balastu, który z każdym rokiem stajał się cięższy. W miarę stopniowego wkraczania na wyższe szczeble kariery zawodowej coraz trudniej było zrezygnować, wycofać się z tamtego zobowiązania, zrezygnować z gry i poczuć się bezpiecznym. Czy było to możliwe? — pytał sam siebie i zaraz odpowiadał: — Bez strat na pewno nie. A nie chciał stracić nic z tego, co zyskał. Trwał więc i grał dalej, licząc na szczęście, na swoją dobrą gwiazdę, duże umiejętności i wrodzoną inteligencję, które, jak dotąd, wystarczały.

— Kelner! Płacimy — powiedział kolega.

— Posiedźmy jeszcze trochę — poprosił.

Pili i obserwowali. Było to dobre zajęcie dla takich jak oni. Robili to często. Potem brało się upatrzoną dziewczynę i zmieniało lokal. Kolega, jak widać, był już gotów do tego, ale on znowu powrócił myślami w odległe czasy, do rodzinnego Radomia, do lat, kiedy był małym chłopcem i godzinami potrafił sterczeć przed wystawami upstrzonymi egzotycznymi obrazkami. Tęsknym wzrokiem patrzył na kolorowy, daleki świat. Jakże daleki od szarej codzienności, znaczonej pijaństwami w domu, szarpaniną steranej życiem matki, aby związać koniec z końcem po to, by Zbysio miał co zjeść i nie musiał chodzić w dziurawych tenisówkach. Zwykła, monotonna mordęga dnia codziennego. Już wtedy postanowił zrobić wszystko, aby w przyszłości wyrwać się z tego ciasnego, zamkniętego światka, uwolnić od cienkiej herbatki, postnych, zastępujących suty obiad, ziemniaków okraszonych tylko śledziem wyciągniętym prosto z beczki, ciemnego chleba z jeszcze ciemniejszą wodnistą marmoladą i kolegów, takich samych jak on biedaków. Wiedział, jak ciężkie czeka go zadanie, być może nawet ponad siły. Zdecydował się jednak rzucić na szalę wszystko, nawet zdrowie, a jak trzeba będzie zaryzykować więcej, to życie.

Zrobił to. Teraz może tylko zastanawiać się, czy nie nazbyt lekkomyślnie, czy cena, którą zapłacił za wyrwanie się z radomskiego świata, za możność bywania w takim lokalu jak ten, nie jest wygórowana. Czy nie można było taniej. Teraz już wie, że można było. I bez „tamtych” doszedłby do obecnego stanowiska i zaszczytów. Może tylko trochę wolniej. Ale na pewno zdobyłby fotel i pieniądze. Był przecież uparty i potrafił iść bez oglądania się na boki, bez uwzględniania kosztów.

A więc praca i nauka, nauka i praca. Temu zawdzięcza najwięcej. ZMP i organizację partyjną postawić by należało na drugim miejscu, pomogły dużo. A potem wywiad.

Gdyby go o to zapytać wprost, na pewno zaprzeczyłby gwałtownie. Nie, nic podobnego, nigdy nie myślał o tym, by w ten sposób robić karierę.

Fakty mówią jednak co innego. W jego charakterze dominowały dwie cechy — całkowity brak skrupułów i odwaga, której nigdy mu nie brakowało. A jest to niezbędny warunek do zrobienia kariery, zaś w tym specjalnym środowisku, w jakim przyszło mu się obracać, warunek jedyny. Chodzi przy tym o szczególny rodzaj odwagi, nie taki, jakiego potrzeba na przykład żołnierzowi, by rzucić się na lufę nieprzyjacielskiego karabinu maszynowego. W jego środowisku potrzeba było odwagi umożliwiającej wyzbycie się panicznego lęku przed śmiesznością, zrezygnowanie w pewnych okolicznościach z kunktatorstwa, polubienie upokorzeń, odcięcie się od wszystkich zabezpieczeń, gwarantujących dożycie późnej starości.

Taką odwagę miał, każdy musi to przyznać, nawet ludzie mu niechętni, czyhający na okazję, by w sposób najbardziej bezpieczny podłożyć mu świnię. Tych się nie bał. Ci nie mogli mu nic zrobić. Mieli za krótkie łapki i nigdy w świecie go nie dostaną, bo nie dowiedzą się, w jaki sposób można było go załatwić jednym jedynym telefonem. Znacznie bardziej obawiał się przyjaciół. Miał ku temu powody.

By przerwać milczenie, niespodziewanie powiedział do kolegi:

— Wiesz, Schopenhauer ma rację mówiąc, iż kiedy człowiek ma na celu karierę w służbie państwowej, kiedy musi sobie zdobyć łaskę, przyjaciół, koneksje, dzięki którym wznosi się na coraz wyższe stopnie, może nawet do najwyższych godności, wówczas lepiej w zasadzie przyjść na świat bez majątków, tytułów, obciążeń.

— Zdobyć wszystko samemu... — podjął dyskusję kolega. — Tak, to ma swój smak. Być przekonanym, że się wszystko zawdzięcza tylko sobie. Ale, chłopie, ile to potrwa, i to bez żadnej gwarancji.

— Tylko sobie, własnym rękom i głowie — powtórzył Walczak.

— No i układom. Sam wiesz, Zbyszku, że bez układów nic nie zrobisz. Ale nie musimy się martwić. Mamy je przecież, masz przyjaciół, na mnie zawsze możesz liczyć.

Wiedział, do czego tamten zmierza, przyszli tu w pewnej określonej sprawie, ale nie chciał o tym mówić, owszem, pożyczy mu te 500 dolarów, o które prosił, ale nie był na razie nastawiony handlowo. Po alkoholu wpadł w filozoficzną zadumę, splunął do fontanny i myśląc „panta rei” powiedział:

— Wracając do Schopenhauera, to znalazłem w jego „Aforyzmach o mądrości życia” śliczne zdanie. Nie wiem, czy je dobrze pamiętam, ale sens na pewno.

Kolega nie był zachwycony wysłuchiwaniem filozoficznych sentencji, ale chcąc załatwić pieniądze udał zainteresowanie.

— Czego bowiem każdy najbardziej pragnie i co mu sprawia największą przyjemność, nie tylko w zwykłej rozmowie, lecz tym bardziej w czasie pełnienia obowiązków, to cudza niższość — przytaczał Walczak słowa myśliciela. — Tak, ludzka niższość. Przecież tylko biedak przeświadczony jest o swej całkowitej, głębokiej, niewątpliwej i wszechstronnej niższości, o tym, że nic nie znaczy i nic nie jest wart, tylko jego przepaja to poczucie w takim stopniu, jakiego się wymaga. A więc też tylko on kłania się dostatecznie często i głęboko, do ziemi, tylko on znosi wszystko z uśmiechem na twarzy, tylko on godzi się na zupełne niedocenianie zasług, tylko on publicznie pełnym głosem i tłustym drukiem wychwala jako arcydzieła literackie ramoty swych przełożonych albo innych wpływowych ludzi. I tylko on potrafi żebrać, a zatem tylko on dostąpi zawczasu, to jest w młodości, wtajemniczenia w tajną prawdę, którą Goethe objawił nam słowami...

— Zbyszek, zmiłuj się, dostaję drgawek, gdy słyszę wiersze. Nie znoszę poezji — prosił kolega.

— Słuchaj. To pouczające. Tylko jedna zwrotka.

— Wypijmy przedtem. Inaczej nie potrafię wysłuchać.

Wypili jednym haustem. — Po takim alkoholu strawię nawet Goethego. Wal, Zbysiu! Nie dał się dwa razy prosić: — Na statek podłości w świecie

Niechaj się nikt nie użala,

Bo wszechpotęga jej gniecie

Każdego z bliska i z dala.

— Zbysiu, jak Boga kocham — zaczął kolega po opróżnieniu kolejnego „łyskacza” — to takie piękne. Takie uspokajające. Kocham świat. Kocham ciebie, Zbysiu, i pokocham poezję. Tylko pożycz te pięć stów, bo zaraz muszę iść.

Widział, że kolega ma dość. Jemu też mocno szumiało w głowie. Skinął na kelnera, zapytał:

— Czy ta pani, jest wolna?

— Która?

Pokazał na czarną, siedzącą przy grubasku.

— Wie pan... — kelner wiercił się niezdecydowanie.

Pięciodolarowy papierek szybko zmienił właściciela.

— Zobaczę, co się da zrobić. Dla pana wszystko — usłyszał od zginającego się wpół sługusa.

Podeszła, uśmiechając się czarująco. Stojąc wyglądała jeszcze lepiej, miała fantastycznie zgrabny chód. Zrobiła na nim wrażenie. Był zdecydowany. Chciał ją. Grubas protestował, gdy wychodzili.

Zignorował go, nie zaszczycając nawet słowem. Był przecież znacznie lepszy od niego. We wszystkim.

Weszli do sali. Usiedli przy barku, zamówił dwie setki „Napoleona”. Nie zamierzał już pić, ale chciał ogłuszyć dziewczynę.

Wypiła, nie dając się prosić. Był zadowolony i w kieliszku umoczył zaledwie usta. W planie miał obiad i tapczan w swoim mieszkaniu. Dał barmanowi dwie stówy napiwku i polecenie przygotowania stolika.

Ledwie usiedli, w drzwiach pojawił się Kazio Swojak. Łudził się jeszcze nadzieją, że tamten nie zauważy...

Na próżno. Zauważył od progu. Podszedł od razu, przywitał się szarmancko, jak na dyplomatę przystało.

Wyczuł, a nawet miał pewność, że stracił dziewczynę i kilka tysięcy. Za obiad, wystawny jak zawsze, zapłacił jak zwykle sam. Swojak nie miał zwyczaju partycypować w rozmowach z kelnerami. Walczak posmutniał i zaczął żałować pomysłu z salą.

Mogłem to lepiej rozegrać — rozważał, wracając samotnie do domu. Mógł wprawdzie wybrać inną, uszczęśliwić przez jeden wieczór, każda byłaby w siódmym niebie. Ale stracił ochotę. Nie był takim kogutem, jak myślano o nim.

Położył się na tapczanie, zdejmując tylko marynarkę i buty. Patrzył na kartkę przytwierdzoną pinezką do regału: „Przemawiaj ostro, wrogów wiń, pamiętaj zawsze być na linii”. Odpisał już dawno tę sentencję z jakiegoś czasopisma, nie pamięta nawet, kto był jej autorem. Jest głęboko mądra, ileż w niej treści — pomyślał zasypiając.

Obudził się w nocy, dziwiąc się, że nie jest rozebrany. Wypił kilka łyków kwaśnego mleka i połknął polopirynę S. Rano był w formie, gotów do pracy, do przemawiania, i bycia na linii. Wieczorem miał inne sprawy na głowie, powinien złożyć szpiegowski meldunek. Za zielone, rzecz jasna.

Pierwszy szczebel kariery

Powiedział mi w czasie jednej z pierwszych rozmów:

— Obraz nie będzie pełny, a na pewno nie będzie prawdziwy, jeżeli przedstawiając relację z mojego życia ograniczy się ją tylko do sytuacji: Walczak — szpieg. Moja działalność jako agenta wywiadu Stanów Zjednoczonych powinna być ukazana na znacznie szerszym tle.

Zgodziłem się z nim. Nietrudno bowiem zauważyć, iż w jego życiu wszystko się liczy, wszystkie etapy są ważne i związane z jednym celem. Ale najważniejszym etapem, determinującym całe jego życie, jest współpraca z wywiadem. Tego ostatniego nie chce przyznać. Broni się przed tym, rozciągając inne wątki, starając się skierować uwagę na błahe sprawy, wybielić się, gdzie tylko można.

Jest to zrozumiała postawa. Ma do niej prawo. Ale i te epizody, pozawywiadowcze działania, rzucają charakterystyczny rys na jego charakter, na urodzonego w 1933 roku w Rozwadowie byłego długoletniego agenta wywiadu Stanów Zjednoczonych.

Okupację spędził w Radomiu razem z rodzicami. W szkole podstawowej niczym specjalnym się nie wyróżniał. Dopiero w średniej rozwinął w sobie te cechy charakteru, które będą jego motorem napędowym w dalszej karierze. Zawsze uczył się dobrze, jest bowiem zdolny i inteligentny. Ale sama nauka kariery nie gwarantowała, szczególnie w tamtym okresie. Aby znaczyć coś w życiu, musiał wypłynąć na szersze wody. Sposoby były mu obojętne. Liczył się cel. Uznał, że jedną z metod mogących dać błyskawiczne efekty, może być przynależność do organizacji młodzieżowej. Kto zresztą wie, może naprawdę chciał dorównać w społecznym działaniu innym, których były tysiące? Tysiące uczciwych, młodych ludzi, autentycznie zaangażowanych, wykonujących ze społecznikowską pasją robotę, których żadne życiowe zawieruchy nie mogły zwieść z raz obranej drogi, a którzy działają do dzisiaj.

W 1948 roku wstępuje do Związku Młodzieży Polskiej, staje się jego aktywistą. I od początku krzyczy głośniej od innych, że buduje socjalizm, że na nim, jak na innych młodych, można polegać, że on ojczyźnie wszystko odda...

On sam głęboko wierzy, że brał tanią ideologię za dobrą monetę, był święcie przekonany, że tak trzeba. W hufcach Służby Polsce machał łopatą gorliwiej od innych, a na zebraniach łajał na prawo i lewo koleżanki i kolegów, że są za mało zaangażowani.

Ci z góry dostrzegają go szybko. Jest dla nich zdolnym i ambitnym młodzieńcem z biednej rodziny, a przed takimi wszystko stało otworem. Wiedzą, że dobrze pokierowany może zrobić wiele. Dzięki nim jedzie na zlot młodzieży do Warszawy, potem przejmuje funkcję przewodniczącego zarządu szkolnego, a nawet referenta do spraw młodzieży szkolnej w Zarządzie Dzielnicowym ZMP w Radomiu.

Ktoś z boku, znając jego niespożytą aktywność, mógłby to uznać za usprawiedliwiony awans, ale on po swojemu pojmował te zmiany, patrząc znacznie dalej. Chwytał więc wiatr w żagle już ze świadomością, że tym kursem dopłynie do wymarzonej przystani. Zdobędzie sławę i pieniądze. Trzeba więc trzymać mocno ster, bo tłok jest duży.

Jest czujny. Potrafi się rozpychać i utrącać partnerów, którzy stają na jego drodze. Szczęście mu sprzyja. Dostaje się na kurs przygotowawczy dla kandydatów do Moskiewskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych. Ma zresztą „prawo” do tego. Moralnie bez zarzutu, pochodzi z robotniczych dołów, uczy się dobrze, dużo pracuje nad angielskim. Formalnie jest bez jakichkolwiek zastrzeżeń, jego drugiej twarzy nikt jeszcze nie zna.

Instytut w Moskwie powitał grupę słuchaczy z Polski gościnnością i obszernym programem nauczania. Nie przejmuje się tym, zna już nieźle język rosyjski i po pierwszych zajęciach zwraca na siebie uwagę. Dobił do ścisłej czołówki. Bacznie obserwuje, co się wokół niego dzieje, i ogarnia go pewne rozczarowanie. Pojmuje, że jego krzykliwie demonstrowany entuzjazm „rewolucyjny”, potoki słów „na cześć” i „za” przy byle jakiej okazji są przyjmowane powściągliwie przez radzieckich studentów. Spodziewał się oklasków, spotkał go zawód. Dopiero po kilku miesiącach zrozumiał, że oni są już na innym, znacznie wyższym etapie rozwoju. Okres burzliwych przemian, które wtedy szły szeroką falą poprzez Polskę, mieli już dawno za sobą i taki podskakujący kogut z transparentem w dziobie mógł ich nawet śmieszyć. Inaczej spoglądali na życie, na swoje miejsce we własnej ojczyźnie.

Pierwsze dwa lata mijają mu na nauce. Na nic innego nie ma czasu. Wykłady, seminaria, czytelnie, biblioteki, działalność młodzieżowa, a potem partyjna pochłaniają go całkowicie. Zbliżał się jednak okres wstrząsów i rozliczeń, który nie ominął też Polski. Początkowo nie zwracał uwagi na te wieści, wkrótce po tym, jak stały się głośne, zaczął tracić orientację i niedawny tupet. Parokrotnie przyłapał się na tym, że powiedział bezwiednie coś, co mogło być poczytane za niewiarę w ideały, które sam tak hałaśliwie głosił. Zreflektował się w porę i zmienił ton, dostosowując się do nowej sytuacji i szybko biegnących przemian. Chciał być dalej „na linii”, przodować jak dotąd, wzbudzać zazdrość kolegów, że każdą przeszkodę bierze z marszu.

Po dwóch latach solidnej nauki zaczął rozglądać się za jakimś towarzystwem; już na luzie, a nie na baczność. Każdy z jego kolegów tkwił od dawna w paczce przyjaciół, on dotąd odmawiał sobie tej przyjemności. Wśród młodych to jednak nic trudnego, toteż szybko odnalazł drogę w pozauczelniany świat. Dobrali się w małej grupie. Oni rodem z Moskwy, on z Radomia, razem kilku studentów i piękniejsza połowa w takim samym komplecie. Wszyscy w równym prawie wieku, dziewczyny też z indeksami. Spotykali się, gwarzyli, tańczyli przy adapterze i stało się coś nieprzewidzianego. Po prostu zakochał się w sympatycznej Tani. Zawsze chciał uchodzić za twardego, o mocnych zasadach, zawsze mówił, że taka miłość to jeszcze nie dla niego. Bo skądże znowu — on i coś takiego, po prostu żegnaj rozum, a jednak stało się inaczej.

Nic wyjątkowego pod słońcem, przydarzyło się niejednemu. Nie zamierzam w tym punkcie słuchać jego zwierzeń, przekonany, że są bez znaczenia dla biegu późniejszych wydarzeń. On jednak powraca do tego wątku, wykłada dalsze karty na stół. Ta „miłość od pierwszego wejrzenia” skłoniła go do ślubu z Tanią. Zaskoczył wszystkich kolegów tym swoim pośpiechem, którego teraz nie jest w stanie wytłumaczyć.

Mnie nie zaskoczył. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to był na zimno wkalkulowany krok w jego karierze. Taki małżeński układ w jego przekonaniu mógł być korzystną przepustką w przyszłość. Dziewczyna z Moskwy i on, małżeńska para, to już mówiło wiele.

Pytam, czy nie te przesłanki przyspieszyły decyzję ślubu.

Zaprzecza gwałtownie, ale to już nie ma znaczenia. Próbuje mnie przekonać, że od tego czasu miał więcej obowiązków i niemało kłopotów. Obiecywał Tani przyjazd na stałe do Polski dopiero po urządzeniu się, a z tym łączyły się duże wydatki. Młode małżeństwa w kraju startowały zwykle od „zera”, on sam praktycznie nie dysponował niczym. Liczył na dobre stanowisko po ukończeniu studiów. Dyplom uczelni stwarzał taką szansę, tym bardziej że należał do lepszych słuchaczy.

Ciągle to podkreśla, ciągle akcentuje swą gorliwość w nauce i nurtujące go wówczas nadzieje na ułożenie sobie życia po powrocie do Polski.

Los sprawił mu jednak niespodziankę..

po ostrogi szpiegowskie

Szaleńcy rozpędzają się tam, gdzie aniołowie stąpają ostrożnie.

Przysłowie angielskie

Przygoda w Wietnamie

Burzliwe wydarzenia października minęły, młody żonkoś jest w dalszym ciągu na fali, zabiera się z nią umiejętnie również w czasie praktyki przypadającej pod koniec 1957 roku. Odbywa ją w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w kraju. Ale już w kwietniu następnego roku otrzymuje propozycję przyjęcia funkcji tłumacza języka angielskiego przy Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie. Pakuje walizki, przechodzi konieczne badania, obowiązkowe szczepienia i ląduje na azjatyckiej ziemi. Pracy mu nie brakuje, grup kontrolnych jest czternaście, rozmieszczonych po całym Wietnamie Południowym i Północnym. Trzeba jeździć od miasteczka do, miasteczka, a to przy wietnamskich bezdrożach, trudnościach komunikacyjnych, podzwrotnikowym wyczerpującym klimacie nie jest łatwe. Podróżuje i tłumaczy, a w wolnym czasie poznaje ludzi i zwyczaje.

Powodzi mu się dobrze, znacznie lepiej niż innym z polskich grup. Jest towarzyski, obyty w świecie, szybko znajduje wspólny język z pozostałymi tłumaczami, a przez nich — z całym międzynarodowym towarzystwem, jakie się wówczas na Półwyspie Indochińskim znalazło. Najbardziej przypadli mu do gustu Hindusi i Kanadyjczycy, a wśród tych ostatnich pewien pułkownik nazwiskiem Satie.

Poznali się gdzieś w wietnamskiej dżungli w czasie działań jednej z grup. Dokładnie już nawet nie pamięta, kiedy i gdzie to było. Bo w ogóle pracę w Wietnamie można podzielić na ciężką harówkę w terenie i relaksowo-zabawowe wykonywanie obowiązków w Sajgonie.

Właśnie Sajgon, a szczególnie jego podzielcie erotyczne przypadły Walczakowi do gustu. Warto bowiem wspomnieć, iż były to czasy, kiedy Francuzi, a później Amerykanie, z uczciwych, ślicznych Wietnamek zrobili zwyczajne dziwki. Tragiczne żniwo epoki kolonialnej pomnożyli „amerykańscy chłopcy”. Pieniądz demoralizuje, to wiadomo od dawna. Dolar demoralizuje podwójnie. Nic więc dziwnego, że nie oparły mu się i miejscowe piękności. Amerykanie mieli pieniędzy dużo, niektórzy z nich nawet bardzo dużo. Ci z misji, z innych państw, pieniędzy mieli znacznie mniej, ale i to wystarczało.

Walczak opisując wietnamski okres mówi z ożywieniem, jakby nie dzieliło go ćwierć wieku od tamtych lat, jakby to było wczoraj.

Do Sajgonu przyjeżdżał trzykrotnie. Dwie pierwsze wizyty były krótkie, jednotygodniowe zaledwie, ale wystarczyły, by zasmakował w tamtym życiu. Pod koniec. 1959 roku przyjechał na całe trzy miesiące. Od razu się zorientował, że jego koledzy z Zachodu, bo przeważnie takich wybierał, są już wygodnie urządzeni. Mają co jeść, gdzie i z kim spać. Żyją na stałe, albo na półstałe, z Wietnamkami. Było to znacznie tańsze i wygodniejsze od częstych zmian partnerki, a przede wszystkim bezpieczniejsze i zdrowsze. Pewne choroby w tropiku robią znacznie większe spustoszenie w organizmie niż w rodzinnych krajach.

Rzuca się w wir życia. Z wrodzonym wdziękiem i energią odrabia zaległości. Jego łupem staje się młoda wietnamska dziewczyna, koledzy mu jej bardzo zazdroszczą. Famą niesie, iż jest drugą pięknością Sajgonu. Pierwsza była zarezerwowana dla najgrubszej amerykańskiej ryby. Hula ostro. Najczęściej można go spotkać w ekskluzywnym lokalu Tu Do. Kocha i bawi się. Pieniędzy ma sporo, poza tym jest tu bajecznie tanio. Ma karty żywnościowe. Trudno wszystko przejeść, zaś Wietnamczycy są praktyczni. Wystarczy dać taki papierek kierownikowi sali w jakiejś restauracji i już żywa gotówka, piastry południowowietnamskie, wędrują do kieszeni. A w lokalu czekają taxi-girls, które za sto piastrów tańczą godzinę. Potem można wybrać jedną na noc i pójść do niej do domu.

Jego działalność nie mogła się podobać przełożonym. Zwracają mu wielokrotnie uwagę, podobnie jak i pozostali Polacy, pędzący przykładne życie, w którym najwięcej miejsca poświęcali pracy, myśleniu o domu i losie wietnamskiego narodu. Nie zwraca na to uwagi. Lekceważy rodaków, przykłada się jednak bardzo solidnie do pracy.

O żonie zapomina. Raz napisał list, potem wysłał kilka widokówek ze zdawkowymi pozdrowieniami i na tym się skończyło. Wie, że jest i czeka, mało — na pewno tęskni. To mu wystarczyło.

Pewnego dnia wezwał go szef komisji.

— Nie spodziewałem się tego po was — powiedział, gdy zameldował się w jego gabinecie. — Brzydka sprawa i nowy kłopot...

Przeraził się, ale odpowiedział pytaniem:

— Jaki kłopot? Przecież w terenie, w grupach, ciągle mnie chwalą. — Tak istotnie było, nie wymyślił tego na własną obronę.

— Co tam grupy. Nie w tej sprawie was wezwałem. Wiecie, co się w kraju stało?

Nie wiedział. Zastanawiał się. W kraju przecież nic. nie nabroił, prędzej tu coś by się znalazło, ale tam? Wykluczone. Na pewno jakieś nieporozumienie. Uspokoił się i poprosił o wyjaśnienie.

— Wasza żona napisała list.

— A do kogo? Ona?

— Do naszych władz w Warszawie. I co wy na to?

Na moment osłupiał. Szef wytłumaczył mu, że to nie jest wydumana skarga, a po prostu poważny zarzut rozsądnie myślącej dziewczyny, która poczuła się autentycznie zawiedziona. Bo jaki pożytek z takiego małżeństwa? Ona w Moskwie, on w Wietnamie, jakby z łaski dający ślad życia. Nie tak wyobrażała sobie wspólną drogę, nie to jej obiecywał.

Wysłuchał szefa nieco zażenowany, ale po wyjściu z gabinetu machnął ręką. Czort z tym, prędzej czy później małżeństwo i tak pęknie. Jeszcze tego dnia wylądował w barze Tu Do i mocno zalał robaka. Stawiał on, stawiali przyjaciele, a na koniec znowu przygarnął swoją małą Wietnamkę i świat od razu nabrał innych barw. Wietnamka w sferze działalności Erosa w niczym nie ustępowała Tani, a w pewnych subtelnościach nawet ją przewyższała. Poza tym była wierna i będzie wierna, przynajmniej do czasu, póki nie skończą mu się pieniądze, a taka przykra ewentualność mu nie groziła. Umiał się urządzić, wiedział, że mu wystarczy aż do wyjazdu, który zbliżał się szybkimi krokami. Przy dziewczynie zapisze w swoim notesie „wiemy pies mej duszy”. Niestety, zapomniał zanotować jej imienia, a przydałoby się teraz do wspomnień.

Rzuciwszy się w wir życia, odrabiał zaległości z młodości. Odbijał sobie zmarnowany czas. Brał odwet za dziewczyny, które mu się wymknęły z rąk, gdy nie miał możliwości, aby się nimi bliżej zająć. Najfajniej było w chińskiej dzielnicy Sajgonu. To tu były najlepsze lokale, najlepsze potrawy, najlepsze napoje i dziewczyny, jednym słowem — szalone zabawy. Sajgon to był Sajgon, nie to co miasta na północy, w których — dla takich jak on i jemu podobnych — tylko nuda i czarna rozpacz, w których ani barów, ani alkoholów, a i dziewczyny nie takie jak w Paryżu Wschodu. To znaczy były, ale nie dla takich jak on. Pracowały, miały swoje sprawy na głowie, a przede wszystkim godność. Najczęściej można je było spotkać w pralniach, szwalniach, na ryżowiskach. Tam jednak Walczak nie bywał. W tym używaniu życia coraz częściej pomagał mu pułkownik Satie. Doszło do tego, że prawie zawsze można ich było spotkać razem na wieczornych eskapadach. Odwiedzali bary i wróżbitów. Jeden z takich starych wietnamskich kabalarzy wziął kiedyś jego rękę, długo jej się przyglądał, a potem powiedział:

— Widzę na twojej dłoni, panie, dużo pieniędzy. Bardzo dużo pieniędzy. Ale radość z nich nie będzie długa. Pieniądze przeciekną ci, panie, przez palce, jak woda w strumieniu przecieka między kamieniami.

- Mów dalej! Cóż dalej mnie czeka? No, mów, stary! — niecierpliwił się widząc, że wróżbita dziwnie się ociąga. Myślał, że chce kilka piastrów więcej. Ale nie. Tamten nie przyjął bakszyszu.

— Już zapłacone, panie.

— To mów dalej.

— Zakończenie twego życia będzie smutne, panie. Czeka cię tragiczna śmierć.

W więzieniu Walczak tak to skomentuje:

— Miał rację wietnamski wróżbita, wyczytał z mojej ręki, a może z twarzy, coś niedobrego. Przez moją kieszeń, a raczej ręce, przewinęło się dużo pieniędzy. I stało się jak we wróżbie: wszystkie przeciekły przez palce. Dziś nic nie ma. Aby. opłacić adwokata, musiałem poprosić o sprzedanie moich ubrań. A co do tragicznej śmierci, to stary wietnamski łajdak pomylił się, choć niewiele. Cudem przecież wywinąłem się od stryczka. Jak będzie dalej...

Te refleksje przyszły znacznie później. W Wietnamie Satie powiedział mu kiedyś:

— Słuchaj, Bob — bo tak go wtedy nazywał — kończy się nasza działalność. Jakim samolotem chcesz wracać, na Wschód, czy na Zachód?

Udał, że nie rozumie.

— No, nie wygłupiaj się, Bob — perswadował tamten — znam cię przecież i dobrze wiem, o co ci chodzi. Mam tu sporo amerykańskich przyjaciół. Mogę ci pomóc w dalszym urządzaniu życia. Twojego życia. Powiedz, chcesz?

Zechciał.

Doszło do pierwszego spotkania z Martinem, kadrowym pracownikiem Centralnej Agencji Wywiadowczej. W naszych rozmowach Walczak będzie często wracał do tamtych chwil, a po procesie na pytanie: „Do kogo ma pan największe pretensje — do siebie, do tych, którzy pana aresztowali, czy też do tych, którzy pana skazali?”, odpowiedział: „Na pewno nie do tych, którzy mnie tu przyprowadzili, bo mimo strasznych dla mnie konsekwencji, jakie ten moment mi przyniósł, przyjąłem to nawet z pewną ulgą, że już się skończyło, że nigdy nie wrócę do tego, co było. Ten, kto przyczynił się do tego, iż to wszystko się zaczęło, że znalazłem się bagnie, to był zły duch mojego życia, to kanadyjski pułkownik Satie. On wciągnął mnie w tę całą matnię. To jemu zawdzięczam przegrane życie”.

I kolejne pytanie: „Czy chciałby go pan jeszcze spotkać?”

I odpowiedź: „Nie. Nigdy. Za nic w świecie. Nie chciałbym go więcej widzieć. To on jest winien mojego nieszczęścia”.

Dziwne, ale słowa te pasują jak ulał do tego człowieka. Winien kolega, winien ten drugi. Nie on. A przecież wtedy, w Wietnamie, Satie nie ciągnął go na spotkanie z Martinem. Poszedł dobrowolnie, w dodatku od razu wyraził zgodę. Amerykanin znał już mentalność Walczaka i bez zbędnych ceregieli złożył mu konkretną propozycję.

Została ona przyjęta z zadowoleniem.

Tak rozpoczął się nowy etap w życiu człowieka, który zdradził po raz pierwszy. I odtąd będzie to czynił systematycznie, z całą premedytacją, do czasu aż zostanie osadzony na Rakowieckiej.

Po wyrażeniu zgody były dwa—trzy spotkania w różnych lokalach, kolacyjki zakrapiane alkoholem i jak zwykle dziewczynki. Potem „przyjacielskie” rozmowy, w których Amerykanin chciał się dowiedzieć wszystkiego o swoim nowym nabytku. Potem Walczak dokładnie zrelacjonował wszystko, co wiedział o swoich kolegach w Wietnamie i o pracy, którą tam wykonywał.

Te rozmowy, jak i następne, tyczące spraw kraju ojczystego i tego, w którym studiował, odbywały się już w miejscu bardziej dyskretnym. Amerykanin dysponował willą na obrzeżach Sajgonu. Umawiał się z nim w mieście, wybierając zazwyczaj jakiś bardzo ruchliwy punkt, podjeżdżał samochodem, zabierał Walczaka i wiózł do swojej rezydencji przeznaczonej, jak widać, tylko do tych celów, bo swoje mieszkanie miał zupełnie gdzie indziej. Owa willa sprawiała wrażenie nie zamieszkanej na stałe, choć urządzona była niezgorzej.

Na drugim czy trzecim spotkaniu Martin oświadczył:

— Słuchaj, Bob. Mamy tu taką maszynę. Dobrą, amerykańską. Ona mówi prawdę. Całą prawdę o każdym człowieku. Nic się przed nią nie ukryje. Chcemy wiedzieć o tobie wszystko. Zgodzisz się spróbować?

Dziś nie pamięta, o czym wówczas myślał. Być może przypomniał sobie, że kiedyś w czytelni instytutu czy gdzie indziej, przeglądając amerykańskie gazety, natknął się i przeczytał wywiad Allana Dullesa udzielony w 1954 roku pismu „US News and World Report”. Wspomniano tam i o owym instrumencie, za pomocą którego miano sprawdzić jego prawdomówność. Na pytanie dotyczące używania przez służbę bezpieczeństwa CIA poligrafu Dulles odpowiedział: „Aparat do wykrywania kłamstw jest używany od kilku lat i przekonałem się, że jest wielką pomocą. Nie zmuszamy ludzi, aby poddali się próbie, ale prawie wszyscy tego żądają. Przez używanie takich aparatów zaoszczędziliśmy sobie wiele kłopotów, przy czym często pomaga to nam w ustaleniu niewinności ludzi fałszywie oskarżonych”.

Nie miał nic do ukrycia. Zgodził się. Ale po dziś dzień nie wie, jaki był wynik tego pierwszego testu przeprowadzonego przy użyciu wariografu, zwanego przez specjalistów poligrafem lub maszynką do wykrywania kłamstw, i prawdę powiedziawszy niewiele z tego badania pamięta.

Po seansie z wariografem nagrano jego głos na taśmę magnetofonową i wykonano mu kilka zdjęć fotograficznych. Ale i na tym się nie skończyło. Wypili po łyku alkoholu. Martin podsunął mu kartkę białego papieru formatu A-4 i zażądał, aby napisał zobowiązanie o podjęciu dobrowolnej współpracy z wywiadem Stanów Zjednoczonych.

— W jakim języku mam to napisać? — zapytał.

— Po polsku — brzmiała odpowiedź.

Popatrzył chwilę na nowego przyjaciela i jeszcze na drugiego osobnika, który obsługiwał poligraf, a którego Amerykanin tytułował „doktorem” bez dodawania imienia czy nazwiska, potem spojrzał na leżącą przed nim kartkę, wyjął z kieszeni długopis i napisał: „Zobowiązuję się do współpracy z wywiadem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Fakt współpracy zobowiązuję się zachować w tajemnicy. Zbigniew Walczak”.

Schował długopis i podał dokument Martinowi. Ten poprosił, aby przetłumaczył ten tekst na język angielski i podpisał jeszcze raz.

Uczynił to.

Przed sądem będzie to tak tłumaczył:

Sędzia: „Jak to? Ni stąd, ni zowąd spotykacie się z Martinem, rozmawiacie wyłącznie na tematy waszej osoby i waszych bliskich, po czym poddajecie się testowi na prawdomówność i podpisujecie zobowiązanie o współpracy...”

Walczak: „Zdawałem sobie sprawę, że jestem kontraktowany przez pracownika wywiadu, że jego pytania mają charakter konkretny i prowadzą do zamierzonego celu...”

Sędzia: „I co na to aktywista młodzieżowy i partyjny?”

Walczak: „Zdawałem sobie sprawę, że dzieje się coś złego, a jednocześnie nie oparłem się temu... Jak wyszedłem ze spotkania, to zrozumiałem, że stało się coś strasznego...”