Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maria Iwaszkiewicz, córka Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, cieszyła się rzadko spotykaną możliwością poznania wielu wybitnych osób, należących do kręgu przyjaciół i znajomych rodziców. Już jako mała dziewczynka autorka wspomnień miała kontakt z wszystkimi skamandrytami, Karolem Szymanowskim, Witkacym, Czesławem Miłoszem, Jerzym Liebertem – by wymienić tylko niektórych spośród wielu. W późniejszych latach krąg jej przyjaciół poszerzył się nie tylko o ludzi znanych Iwaszkiewiczom, do grona jej bliskich dołączyli ci, których spotkała na własnej drodze życia. Należą do nich zwłaszcza osoby związane z wydawnictwem Czytelnik, gdzie Maria Iwaszkiewicz przez kilkanaście lat była redaktorem. Są to zatem pisarze publikujący w Czytelniku (m.in. Władysław Broniewski, Kazimierz Brandys, Stanisław Dygat, Tadeusz Konwicki, Zofia Nałkowska, Jan Parandowski), luminarze polskiej kultury przesiadujący w legendarnej, założonej przez Marię Iwaszkiewicz kawiarni Czytelnika (w tym Gustaw Holoubek i Andrzej Łapicki), muzycy (Artur Rubinstein, Zygmunt Mycielski, Grzegorz Fitelberg, Witold Lutosławski) oraz zespół pracowników Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik, m.in. grafik Jan Młodożeniec oraz Olimpia Grochowska, sportretowana przez Leopolda Tyrmanda w Złym jako Olimpia Szuwar.
Jest jednak rzeczą oczywistą, że nawet najwybitniejsze postacie, pozostające się w czyjejś pamięci, nie gwarantują dobrych wspomnień - potrzeba do tego specjalnego daru, polegającego na wyłuskaniu z czyjejś biografii takiego zdarzenia, które najpełniej oświetla ludzkie życie. Takim darem dysponowała Maria Iwaszkiewicz, która jak mało kto potrafiła w krótkich słowach opowiedzieć o człowieku w taki sposób, że przed słuchaczem jawił się cały los bohatera opowieści. Ten dar nie tylko jest ściśle związany z talentem narracyjnym, być może odziedziczonym po ojcu, ma on wiele wspólnego z najlepszymi cechami charakteru samej autorki wspomnień, która niemal zawsze mówiła o ludziach z wyrozumiałością dla ich wad, często z czułością, toteż kiedy nawet kreśli jakieś śmieszne historie, to zabarwia je na ogół ciepłym humorem, który nie ośmiesza człowieka, lecz zjednuje mu sympatię czytelnika. Każda z zapisanych opowieści, nazywana przez Marię Iwaszkiewicz portretem, na papierze liczy zwykle półtorej strony. I o dziwo te półtorej strony starcza za kilkadziesiąt, mamy bowiem przed sobą żywego człowieka w sytuacji, która określa go jak żadna inna. Kto przeczyta historię o filozofie Bolesławie Micińskim uciekającym przed żabą na drzewo, ten już inaczej będzie czytał takie jego eseje, jak Portret Kanta czy Podróże do piekieł: za filozoficznym pochylaniem się nad ludzką słabością będzie widział jakże ludzką słabość filozofa, pozwalającą mu spojrzeć na Kanta z nieoczekiwanej perspektywy.
Czytelnik interesujący się polską kulturą i historią XX wieku uzyskuje unikalną możliwość poznania jej wielu najwybitniejszych przedstawicieli z bardzo osobistej, niekoturnowej i nieoficjalnej perspektywy. Zatrzymane w pamięci Marii Iwaszkiewicz osoby i wydarzenia pozwalają na bardziej emocjonalny kontakt z postaciami z podręczników szkolnych, z antologii twórczości poetyckiej i prozatorskiej oraz muzycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawca:Andrzej Chrzanowski
KorektyAndrzej Chrzanowski
Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk
IndeksAgnieszka Papieska
Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneWojciech Stukonis
Zdjęcie na okładceMaria Iwaszkiewicz i Jarosław Iwaszkiewicz, Stawisko, ok. 1941Archiwum Muzeum w Stawisku / Fotonova
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Copyright © by The Estate of Maria Iwaszkiewicz. All rights reserved.Published by arrangement with Beata Stasińska Literary AgencyCopyright © by Agnieszka PapieskaCopyright © for this edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.Warszawa 2020
Wszelkie prawa zastrzeżoneKopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione
ISBN 978-83-7963-096-7ISBN 978-83-7963-097-4 (e-book PDF)ISBN 978-83-7963-113-1 (ePub/mobi)
Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.00-696 Warszawaul. J. Pankiewicza [email protected]
Książkę tę dedykuję moim aniołom stróżomLudwice Włodek i Marii Szkoporaz mojej najlepszej przyjaciółceAgnieszce Papieskiej
Maria Iwaszkiewicz
Słowo o Portretach
Na książkę, którą Czytelnik trzyma w ręku, składa się sto barwnych gawęd Marii Iwaszkiewicz o ludziach, którzy zaznaczyli swoją obecność w życiu Autorki oraz odegrali ważną rolę w historii polskiej kultury.
Tej szczęśliwej koincydencji sprzyjał fakt, iż Maria Iwaszkiewicz, córka Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, cieszyła się rzadko spotykaną możliwością poznania wielu wybitnych osób – przyjaciół i znajomych rodziny. Już jako mała dziewczynka miała kontakt z wszystkimi skamandrytami, a także z Karolem Szymanowskim, Jerzym Liebertem, Ireną Krzywicką, Czesławem Miłoszem – by wymienić tylko niektórych. W późniejszych latach krąg jej przyjaciół poszerzył się nie tylko o postacie znane Iwaszkiewiczom (Artur Rubinstein, Zygmunt Mycielski), ale także o ludzi, których spotkała na własnej drodze życia. Należą do nich zwłaszcza osoby związane z wydawnictwem Czytelnik, w którym Autorka przepracowała trzydzieści trzy lata. Są to zatem pisarze publikujący w imperium wydawniczym Jerzego Borejszy (między innymi Władysław Broniewski, Kazimierz Brandys, Stanisław Dygat, Tadeusz Konwicki, Zofia Nałkowska), luminarze polskiej kultury odwiedzający legendarną już dziś, a założoną przez Marię Iwaszkiewicz kawiarnię Czytelnika (w tym Gustaw Holoubek i Andrzej Łapicki), a także zespół pracowników wydawnictwa, na przykład grafik Jan Młodożeniec czy Olimpia Grochowska, sportretowana przez Leopolda Tyrmanda w Złym jako Olimpia Szuwar.
Jednak nawet najwybitniejsze postacie mieszkające w cudzej pamięci nie gwarantują żywości i plastyczności wspomnień; potrzeba do tego specjalnego daru, polegającego na wyłuskaniu z czyjejś biografii takiego zdarzenia, które najpełniej oświetla ludzkie życie. Takim darem dysponowała Maria Iwaszkiewicz, która potrafiła opowiedzieć o człowieku w taki sposób, że przed słuchaczem jawił się cały los bohatera opowieści. Ten dar jest ściśle związany nie tylko z talentem narracyjnym, być może odziedziczonym po ojcu, ma on wiele wspólnego z najlepszymi cechami charakteru Autorki wspomnień, która niemal zawsze mówiła o ludziach z wyrozumiałością dla ich wad, często z czułością. Nawet gdy kreśli jakieś śmieszne historie, to zabarwia je ciepłym humorem, który nie ośmiesza bohatera, lecz zjednuje mu sympatię czytelników. Taka opowieść – czy też taki portret – liczy zwykle półtorej strony. I o dziwo te półtorej strony wystarcza za kilkaset, przed naszymi oczyma wyłania się bowiem żywy człowiek w sytuacji, która określa go jak żadna inna. Kto przeczyta historię o filozofie Bolesławie Micińskim uciekającym przed żabą na drzewo, ten już inaczej będzie czytał takie jego eseje, jak Portret Kanta czy Podróże do piekieł: za mądrym pochylaniem się nad ludzką słabością będzie widział jakże ludzką słabość samego filozofa, pozwalającą mu spojrzeć na Kanta z nieoczekiwanej perspektywy.
Nie przez przypadek mówię o snuciu przez Marię Iwaszkiewicz opowieści. Późny wiek pani Marii sprawił, że nie była już w stanie zapisywać swoich wspomnień, mogła je tylko opowiadać. Miałam szczęście być słuchaczką tych opowieści – i regularnie spotykać się z panią Marią w jej ursynowskim mieszkaniu, gdzie siedziała najczęściej w głębokim fotelu przy oknie, co jakiś czas otwierając drzwi na balkon, czego domagał się kot, drugi – choć milczący – słuchacz jej barwnych opowieści. Ja nie byłam słuchaczem milczącym: indagowałam, dociekałam, przy kolejnych wizytach wracałam do poruszonych wątków, by dopytać jeszcze o jakiś szczegół, jakiś kontekst, wydobyć z przeszłości czyjeś imię lub nazwisko, doprecyzować chronologię. Pracując jednocześnie nad edycją obszernej korespondencji Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów z Jerzym Lisowskim, miałam do pani Marii wiele pytań – o postaci, które przewijały się przez dom na Stawisku, o okoliczności wspominanych w listach wydarzeń, o źródła rozmaitych powiedzonek Iwaszkiewicza. Na przykład w jednym z listów do Lisowskiego autor Brzeziny pisze: „w takich tarapatach raczej się czuję lepiej, jak ryba w wodzie – nie mam czasu na smętne rozmyślania – a przy tym «ożywiam się» jak Parandowski”. Natknąwszy się na taki passus, żaden edytor nie zazna spokoju, dopóki się nie dowie, dlaczego Parandowski się „ożywia”? I w dodatku w tak spektakularny sposób, że aż wzbogaca to słownik Iwaszkiewicza. Okazuje się, że wiąże się z tym cała – niezwykle malownicza – historia, która pozwala w pełni zrozumieć wypowiedź Iwaszkiewicza – i docenić jego humor. Tę anegdotyczną opowieść Czytelnik znajdzie w niniejszej książce.
Przez niemal sześć lat, począwszy od 2013 roku, nagrywałam wspomnienia pani Marii, której ta forma aktywności sprawiała wielką przyjemność – czasem układała sobie wcześniej w głowie treść gawędy, a kiedy przychodziłam, pytała: „Przyniosłaś maszynkę?”, mając na myśli dyktafon. Inaczej powstała opowieść o Pawle Hertzu, najdłuższy z portretów. Początkowo miał on formę rozmowy, którą prowadziłam z panią Marią przez dwa czy nawet trzy spotkania – pragnąc zebrać wszystkie, nawet najdrobniejsze okruchy jej pamięci o Hertzu – z inspiracji Marka Zagańczyka, opiekuna spuścizny pisarza. Ostatecznie rozmowie nadałam kształt jednolitej opowieści, autoryzowanej przez panią Marię – i wzbogacającej jej galerię portretów. Notabene wszystkie teksty w tym tomie – spisane, zredagowane i niekiedy uzupełnione przeze mnie o nazwiska, daty czy tytuły, których pamięć nie ma potrzeby przechowywać – były przez Marię Iwaszkiewicz autoryzowane. Nie ingerowałam w naturę pamięci, która zachowuje wiedzę o ludziach i zdarzeniach w unikalny, właściwy tylko pamiętającemu, sposób – toteż nie znajdzie tu Czytelnik przypisów, które uzupełniałyby czy komentowały treść wspomnień.
Część zamieszczonych w tej książce tekstów została ogłoszona w „Zeszytach Literackich”, redagowanych przez Barbarę Toruńczyk, która już pierwszą opowieść (o Mieczysławie Grydzewskim i „Wiadomościach Literackich”) przyjęła z życzliwością i otworzyła łamy pisma przed kolejnymi gawędami – zachęcając panią Marię do kontynuowania wspomnień. W ten sposób, począwszy od numeru 122. aż do ostatniego 144. numeru „Zeszytów Literackich”, nieprzerwanie, co kwartał, ukazywały się kolejne fragmenty cyklu „Portrety” – ku radości pani Marii, do której docierały echa tych publikacji – w postaci głosów czytelników – jak choćby po ukazaniu się odcinka Ptaki na Stawisku, najbardziej lubianego przez samą Autorkę.
Maria Iwaszkiewicz bardzo chciała, aby ta książka ujrzała światło dzienne – obmyśliła dla niej dedykację oraz posłowie – szczególnego rodzaju autoportret, w którym zwraca się wprost do Czytelników, kończąc – jak zawsze – mocną pointą. Upływ czasu pokazał, że to był ostatni moment na utrwalenie bezcennych zasobów pamięci. Maria Iwaszkiewicz zmarła 23 marca 2019 roku. W tej samej chwili pointa jej Autoportretu nabrała zupełnie innego znaczenia.
Agnieszka Papieska
Mieczysław GRYDZEWSKI
i „Wiadomości Literackie”
Jestem jedną z nielicznych osób, które pamiętają jeszcze „Wiadomości Literackie”. Pismo przychodziło na Stawisko i czytałam je – w miarę możliwości, bo nie wszystko rodzice pozwalali czytać. Pamiętam też ludzi, choć pamięć bywa kapryśna. Nie utrwalił mi się w niej Lechoń, co jest bardzo dziwne, bo był wielkim oryginałem, ani Franciszek Fiszer, który przyjechał kiedyś na Stawisko. Kiedy go później pytali, jak było u Iwaszkiewiczów, mówił: „Na deser pokazano nam dzieci”. Ale pamiętam doskonale Mieczysława Grydzewskiego, umiem nawet naśladować jego charakterystyczny sposób mówienia: trochę się jąkał, seplenił, a kiedy był czymś zirytowany, na przykład kawałami, jakie mu robili koledzy, to go zupełnie zatykało. Miał dwa psy, duże airedale terriery, nazywały się Voss i Fuga. To rasa psów niezbyt mądrych. Kiedy w Sandomierzu wychodził z nimi na spacer, a obok przejeżdżał powóz doktora Stanisława Krawczyńskiego, Grydz zasłaniał Fudze oczy, bo „Fuga nie wie, co to powóz”. To powiedzonko weszło do naszego domowego słownika.
W 1997 roku wydana została korespondencja Iwaszkiewicza z Grydzewskim, której brakuje mi w książce pani Małgorzaty Szpakowskiej „Wiadomości Literackie” prawie dla wszystkich. Jest wzruszający list ojca do redaktora, gdzie ojciec – w 1958 roku, w dniu czterdziestej rocznicy Pikadora – pisze: „Nieraz kłóciliśmy się z tobą i dawniej, i dziś – ależ ile ja Ci zawdzięczam”. Na łamach „Wiadomości” ojciec ogłosił wiele swoich utworów. Na przykład opowiadanie Zygfryd, które napisał w Sandomierzu i posłał Grydzewskiemu. Któregoś ranka budzi go depesza. Otwiera, a tam jedno słowo: „Przepiękne” i podpis: Grydzewski. Ojciec publikował w „Wiadomościach” także felietony muzyczne. Autorka wspomina artykuły, jakie poświęcił Szymanowskiemu, ale napisał ich znacznie więcej. Był jedynym skamandrytą, który miał muzyczne wykształcenie, i w dużej mierze to on, oprócz Karola Stromengera, zapełniał rubrykę muzyczną pisma.
Skamandryci w latach międzywojennych często bywali u moich rodziców w Podkowie Leśnej, najpierw w wilii Aida, potem w domu na Stawisku. Kiedy czytałam książkę Małgorzaty Szpakowskiej, wszyscy ci ludzie stanęli mi przed oczami. Przypomniała mi się cała atmosfera „Wiadomości Literackich” i moja wizyta w redakcji na ulicy Złotej 8, dokąd ojciec zabrał mnie chyba w 1936 roku. W dużym pokoju, w kącie, siedział Władysław Broniewski, ówczesny sekretarz redakcji, oraz Marian Eile, który wymyślał wszystkie rebusy i zgadywanki. Wiele lat temu spotkałam Eilego w Krakowie: „Marian – powiedziałam – przecież już tylko ty i ja wiemy, jak Grydz mówił”. Teraz już tylko ja.
Antoni BORMAN
W „Wiadomościach Literackich” był bardzo ważną postacią. Dzisiaj się mówi na takich ludzi: menedżer. Prowadził interesy „Wiadomości” znakomicie, a był cichym, skromnym człowiekiem, niesłusznie obgadywanym przez Krzywicką. Niedużego wzrostu, zawsze ubierał się niesłychanie elegancko: wspaniałe jedwabne krawaty, angielskie marynarki. To często spotykana cecha niewysokich ludzi, że chociaż ubierają się efektownie.
W latach trzydziestych w Warszawie panowała moda na kupowanie mieszkań w budynkach wzdłuż mostu Poniatowskiego. W jednym z nich Borman miał mieszkanie, wysoko, z tarasem, i urządzał tam herbatki. Istnieje do dziś zdjęcie, zrobione u Bormana po przyznaniu nagrody literackiej bodajże Światopełkowi Karpińskiemu – widać na nim Karpińskiego, Nałkowską i kilka innych osób. Herbatki u Bormana cieszyły się dużym powodzeniem i opowiadano o nich najrozmaitsze anegdoty, między innymi o Zofii Nałkowskiej, która zawsze – chociażby ze względu na przestrzeń, jaką zajmowała jej obfita postać – przykuwała uwagę. Kiedyś Borman urządził przyjęcie, na którym podawano flaczki. Potem pisał w liście do ojca, jak jeden z gości, nakładając sobie flaczki, wlał niechcący ich część za dekolt Zofii Nałkowskiej, dosyć obszerny. Bohaterem innej anegdoty stał się Franciszek Fiszer: wychodząc z przyjęcia, włożył on flaczki do kieszeni, ale na schodach zaczęły mu wypadać – zobaczył to sąsiad, mecenas Steinberg, i mówi: „O, jak u państwa flaczki, to już nas się nie zaprasza”.
Żoną Bormana była Halina Lenczewska, którą nazywano Hapa. Była niemiła i mało kto ją lubił. Próbowała dziennikarstwa, nawet w okresie międzywojennym wydała książkę ZSRR w oczach kobiety. Ta książka też nie bardzo się podobała. Krzywicka fatalnie pisze o Hapie, a dla mnie i mojej rodziny miała ona jeszcze jedną niemiłą stronę – to była siostra administratora Stawiska, który zdefraudował pieniądze i popełnił samobójstwo. Jest na Stawisku taka fotografia: ulicą Mazowiecką idzie ojciec pod rękę z Hapą, Hapa w kapeluszu i lisie. Panie, gdy wychodziły na ulicę czy szły do kawiarni, zawsze nosiły kapelusze. Kapelusza do godziny szóstej się nie zdejmowało.
Borman bardzo się przyjaźnił z ojcem. Jak tylko dowiadywał się, że ojciec jest gdzieś za granicą, zawsze tam przyjeżdżał. Nawet kiedyś pojechali razem do Włoch. Borman lubił dzieci, a ponieważ nie miał własnych, był bardzo miły dla mnie i dla mojej siostry. Kiedy byłam dwunasto- czy trzynastoletnią panienką, mówił do mnie: „Marysiu, jak dorośniesz, to cię zaproszę na pierwszy bal i zamówię pierwszy walc”. Szalenie mi to imponowało. Zawsze miał jakieś psy. Taka była wtedy moda, Grydzewski przecież miał dwa airedale terriery.
Jego listy do ojca były bardzo zabawne, opisujące historie z życia literatów, ale z upływem czasu robiły się coraz mniej wesołe, bo pojawiały się w nich opisy manifestacji przeciwko „Wiadomościom Literackim”. „Wiadomości” miały swoją witrynę, którą narodowcy regularnie wybijali kamieniami. Im bardziej się zbliżał rok 1939, tym częściej zdarzały się podobne wypadki i to już było znacznie mniej wesołe, choć nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak to się wszystko skończy. Na szczęście Borman zdążył wyjechać w 1939 roku, z całą grupą osób, w której był i Tuwim, i Słonimski. Bormanowie zamieszkali w Londynie, po jakimś czasie Hapa rzuciła Bormana.
Ostatni raz widziałam go w 1956 roku. Jechałam z ojcem do Wenecji, ale wcześniej zatrzymaliśmy się w Paryżu. W oczach mam obraz, jak w kawiarni na bulwarze Saint-Germain siedzimy przy jednym stoliku: ojciec, Borman, Kot Jeleński i ja.
Julian TUWIM
Moje najwcześniejsze wspomnienie związane z Tuwimem sięga lata 1939 roku. Ojciec zabrał mnie i moją siostrę Teresę w podróż po Polsce samochodem. Samochód zostawiliśmy w Krakowie i pojechaliśmy do Zakopanego szybkim pociągiem, który nazywał się Strzała. Wielka to była nowość. W Zakopanem przebywali też Tuwimowie. Ojciec się dowiedział, że mieszkają w hotelu na Kalatówkach, bardzo na owe czasy luksusowym, i pojechaliśmy do nich z wizytą. Tuwim roztoczył przed nami wszystkie swoje wdzięki, urządził – jak to ojciec nazywał –tieatr dla siebia. Byłyśmy zachwycone, ja miałam lat piętnaście, moja siostra jedenaście. Wtedy w Zakopanem spotkałyśmy także Makuszyńskiego, siedział w restauracji i wołał do nas: „Zostańcie ze mną, a stary niech sobie jedzie do domu!”. U nas nigdy tak nie mówiono do dzieci, więc strasznie nam się to podobało. Jest dla mnie niewyjaśnioną tajemnicą, dlaczego ludzie bezdzietni piszą najlepsze książki dla dzieci: Makuszyński, Brzechwa, Tuwim.
Tuwim miał bardzo ładną żonę, Stefanię, ale był to właściwie typ lalki: niebieskie oczy, usta w serduszko. Opowiadano o jej romansie z Wieniawą-Długoszowskim. Grydzewski też się w niej kochał. Nieprawdopodobnie dbała o swoją urodę. Złośliwa Warszawa mówiła, że Tuwimowa sypia z głową w lodówce, żeby nie dostać zmarszczek.
Siostra Tuwima, Irena, była przez krótki czas żoną Marka Eigera. Opowiadał mi Staś Wohl, reżyser, że jak Irenka rozrabiała w szkole, a chodziła do gimnazjum w Łodzi, to nauczycielka ją upominała: „Tuwim! Jeżeli Tuwim nie zaprzestanie swoje głupie hopki, będę zmuszona zameldować takowe pani przełożonej”. Irena Tuwim przełożyła książeczkę o byczku Fernando, który najbardziej lubił wąchać kwiatki, i przede wszystkim Kubusia Puchatka. Moja mama, która sama tłumaczyła, mówiła, że to genialny przekład. Bardzo też lubiła utwory Tuwima – wiersz o telegrafiście Płaksinie właśnie mama mi czytała.
Kiedy wybuchła wojna, Tuwim wyjechał – na szczęście, bo to go ocaliło. Po powrocie do Polski zamieszkał w Warszawie i związał się z teatrem na Puławskiej, gdzie wystawiał zabawne sztuki, takie jak Jadzia wdowa, która jest rozkoszną zupełnie komedią. Pamiętam ostatnie spotkanie z Tuwimem. To był listopad 1953. Poszłam z mężem, Janem Wołosiukiem, do Związku Literatów Polskich na spotkanie poświęcone przekładom Tołstoja. Wynikła dyskusja, czy nazwisko jednego z bohaterów Anny Kareniny powinno brzmieć Lewin czy Ljowin. I Tuwim zabierał głos, i ojciec. Potem ojciec zaprosił Tuwimów i mnie z mężem do Bristolu na kolację. Było wesoło, bo Tuwim – na przekór swojej chorobie i wielkiemu pesymizmowi – potrafił wywołać nastrój zabawy.
Na początku grudnia 1953 zmarł Gałczyński. Literaci trzymali warty przy jego trumnie. Ojciec opowiadał, że Tuwim był nieprawdopodobnie blady i strasznie przejęty, a jak odchodził od trumny, to od jednego z wieńców oderwał listek i zabrał ze sobą. Parę dni później sam umarł.
Tuwim ocalił życie mężowi mojej koleżanki, Kazikowi Wiśniewskiemu, który był żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych. Pięć lat siedział we Wronkach w celi śmierci. Madzia brała z nim ślub per procura, kiedy on czekał na wykonanie wyroku. Ale wyroku nie wykonano. Tuwim wstawił się za nim u Bieruta i uratował tego chłopca. Kazik Wiśniewski był niezwykłym człowiekiem. Po tym wszystkim, co przeszedł, pozostał miły i łagodny. Kiedyś spędziłam wakacje w Kazimierzu Dolnym z Bogdanem Wojdowskim i Wiśniewskimi. Kazik był zawsze uśmiechnięty, nigdy na nic nie narzekał.
Z Tuwimem wiąże się jeszcze jedna historia. Był taki autor, Władysław Zambrzycki, napisał kilka zabawnych książek przygodowych, na przykład Pamiętnik Filipka czy Kwaterę bożych pomyleńców, której akcja dzieje się podczas powstania warszawskiego. Przed wojną wydawał „Merkuriusza Polskiego Ordynaryjnego”, dosyć paskudne pismo, endeckie i antysemickie, a po wojnie żył w kompletnej nędzy. Mieszkał na Saskiej Kępie w jakiejś werandzie przerobionej na pokój. Jego pasją było zbieranie osobliwości, między innymi wycinał z gazet śmieszne ogłoszenia. Nawiązał kontakt z Tuwimem i Tuwim, który lubił takie kurioza, korzystał z jego zbiorów, dając mu w ten sposób zarobić. To piękny rys Tuwima, że wyciągnął rękę do pisarza, mającego w życiorysie antysemicką kartę.
Arnold SZYFMAN
Artur Rubinstein z Jarosławem Iwaszkiewiczem i Marią Iwaszkiewicz (stoi tyłem) podczas przyjęcia w Stawisku, 4 czerwca 1958, w tle Arnold Szyfman
Archiwum Muzeum w Stawisku / Fotonova
Arnold Szyfman należał do najdawniejszych przyjaciół mojego ojca, który już w latach dwudziestych tłumaczył dla niego sztuki Lenormanda, Crommelyncka, Niccodemiego. Tuż przed wojną Szyfman wystawił dwie sztuki ojca: Lato w Nohant i Maskaradę, z tym że Lato w Nohant początkowo w Teatrze Małym, a Maskaradę w Teatrze Polskim. Obie cieszyły się wielkim powodzeniem i przyniosły duży dochód, ku wielkiemu zadowoleniu i Szyfmana, i mojego ojca, którego ten sukces podźwignął z finansowych kłopotów.
Szyfman był związany z aktorką Marią Przybyłko-Potocką i – jak mówiono – dla niej wybudował Teatr Polski. To była wielka miłość, ale nie zostali małżeństwem. Kiedy pani Maria umarła, Szyfman ożenił się – kilka lat po wojnie – z bardzo młodą osobą, Marią Broniewską, i podobno chodzili razem na grób pani Marii Przybyłko-Potockiej na Powązkach. To mi przypomina pewną historię: w gospodarstwie na Stawisku pomagał niejaki Stasio, złota rączka; kiedy jego żona umarła, znalazł sobie jakąś panią, i ta pani skarżyła się mojej siostrze, że Stasio nie ma wobec niej poważnych zamiarów, bo nie zabrał jej na grób swojej żony. Przede mną otworzyły się perspektywy savoir-vivre’u, o których nie miałam dotąd pojęcia – więc trzeba zapisać na plus Szyfmanowi, że trzymał się zasad dobrego wychowania.
Podczas wojny Szyfman jako Żyd musiał się ukrywać. Przez jakiś czas przebywał na Stawisku. Kiedyś ojciec z Szyfmanem poszli na spacer i za płotem zobaczyli mężczyznę, który w okolicy znany był z tego, że donosił do gestapo. On również ich zobaczył i ukłonił się. Wrócili do domu bardzo zaniepokojeni. Wieczorem ten człowiek zadzwonił i poprosił do telefonu Szyfmana. Ojciec mówi: „Nie ma pana Szyfmana, przecież nie mieszka na Stawisku”, ale to już był znak, że Szyfman musi szukać innego miejsca. Zaraz potem wyjechał do Morsztynów, do Pławowic.
Po wojnie zabrał się za odbudowę Teatru Polskiego, a był niezwykle energiczny. Na otwarcie teatru wystawił Lillę Wenedę Słowackiego. W roli tytułowej wystąpiła Elżbieta Barszczewska, która grywała takie prześladowane dziewice. Rozę Wenedę grała Seweryna Broniszówna, siostra Aleksandra Wata, bardzo dobra aktorka, obsadzana w charakterystycznych rolach. Szyfman w doborze sztuk był, nazwijmy to, konserwatywny. Zachował się zeszyt, jaki ojciec prowadził, będąc kierownikiem literackim w Teatrze Polskim, i w tym zeszycie jest strona zatytułowana: „Sztuki, których dyrektor Szyfman nigdy nie wystawi”. Wśród wynotowanych tytułów widnieje Wizyta starszej pani Dürrenmatta. Ojciec błagał Szyfmana, żeby to wystawił, przekonywał go, że to taka dobra sztuka, ze wspaniałymi rolami dla różnych aktorów, a rola tytułowa jest wprost stworzona dla Broniszówny. Nic to nie dało. Szekspira, owszem, mógł wystawić, albo Bałuckiego, ale Dürrenmatt, który wtedy był modny, przekraczał jego możliwości.
W 1950 roku zaproponowano mu zajęcie się odbudową Teatru Wielkiego, co z wrodzoną gorliwością Szyfman przez długie lata wykonywał. Piętnaście lat później odbyło się uroczyste otwarcie teatru, ale wtedy już Szyfman nie był dobrze widziany przez KC. Zabrakło też przy nim jego młodej żony. Pani Szyfmanowa, która znała angielski i nieźle tłumaczyła, pojechała kiedyś do Ameryki na stypendium i po prostu nie wróciła. Szyfman opowiadał ojcu, jakie to było straszne – kiedy czekał na nią w Rzymie i miał nadzieję, że ona przyjedzie. Ale nie przyjechała. Pani Maria w swoich wspomnieniach W labiryncie teatru Arnolda Szyfmana, które wydała już pod nazwiskiem Gordon-Smith, bardzo narzekała, że był nieznośny. Rzeczywiście, stał się małostkowy i, jak to stary człowiek, dosyć uporczywy i wymagający.
Któregoś lata ojciec zaprosił Szyfmana na Stawisko. Było bardzo ładnie, mama wyjechała nad morze, ojciec został sam, jeszcze żyła najstarsza siostra ojca, ciotka Helena, starsza od niego o piętnaście lat, oczytana i muzykalna. Oprócz Szyfmana ojciec zaprosił na lato owdowiałą ciotkę Helenę Męcińską, sympatyczną osobę, która w powstaniu warszawskim straciła córkę. I wymyślał dla tych staruszków różne niespodzianki: a to jakiś wspaniały deser wjeżdżał na stół, a to nie wiedzieć skąd pojawiało się wyszukane wino albo podawano obiad na pięknych granatowych talerzach. Szyfman później wspominał, że czuł się jak w Monte Carlo. To lato ojciec nazwał latem starców.
Ze zdrowiem Szyfmana było coraz gorzej, aż w końcu położono go w lecznicy rządowej na Hożej. Ojciec go tam odwiedzał i potem nam opowiadał, że już się Szyfmanowi pokręciły te jego Marie, pierwsza z następną, mówił od rzeczy i ciągle wracał do tego, że umiera, a właściwie nic w życiu nie zrobił. Ojciec go pocieszał: „Jak to, Arnoldzie! Wybudowałeś Teatr Polski, odbudowałeś Teatr Wielki, dokonałeś wielkich rzeczy”. W 1967 Szyfman umarł. Ojciec to bardzo boleśnie odczuł.
W mojej pamięci utrwalił się obraz Szyfmana przychodzącego do mnie z kwiatami, kiedy w 1938 leżałam w szpitalu. Miałam czternaście lat. I drugi – z przyjęcia na Stawisku, wydanego dla Artura Rubinsteina w 1958 roku. Zachowała się fotografia, na której widać, jak pokazuję ojcu jakąś potrawę, bardzo jesteśmy tym zajęci i bardzo weseli, a w tle stoi Szyfman.
Jan KRECZMAR
Kreczmar był aktorem Arnolda Szyfmana. Przed wojną wystąpił jako car Mikołaj w Maskaradzie mojego ojca, był znakomity w tej roli. Pamiętam też, jak w 1939 roku rodzice zabrali mnie do Teatru Polskiego na Hamleta, którego Szyfman wystawiał w przekładzie ojca. Kreczmar grał Laertesa, a Hamleta – Aleksander Węgierko.
W pierwszym roku wojny los rzucił go do Lwowa, gdzie pozostał do chwili wkroczenia Niemców. Ożenił się z ładną i miłą aktorką, Justyną Karpińską. Przyjaźniliśmy się z Kreczmarem, często bywał na Stawisku. Na przyjęciu wydanym z okazji dwudziestej piątej rocznicy ślubu moich rodziców, to był wrzesień 1947 roku, Kreczmar ze Stasiem Dygatem bardzo się zalecali do mnie i mojej siostry Teresy. Brat Jana Kreczmara, Jerzy, został reżyserem, ale z nim nie utrzymywaliśmy bliższych stosunków. Tak się złożyło, że ich wujkiem był proboszcz z Brwinowa, ksiądz Franciszek Kawiecki, więc jak Kreczmar przyjeżdżał na Stawisko, to później szedł do wujka na plebanię.
Kreczmar miał pewien, wydawałoby się, feler: uciekało mu jedno oko, co zresztą miała też Maria Dąbrowska – nie zeza, tylko takie uciekające oko – ale doskonale umiał ustawiać się do publiczności tym profilem, który był w porządku. Później zapadł na ciężką chorobę, ale widziałam go na scenie jeszcze na początku lat siedemdziesiątych.
Nina ANDRYCZ
Wielka aktorka i piękna kobieta – wysoka, o wspaniałej figurze. Pisma kobiece chętnie zamieszczały jej fotografie.
Całe życie związana była z Teatrem Polskim w Warszawie. Przed wojną grała Solange w Lecie w Nohant, a potem siostrę żony Puszkina w Maskaradzie mojego ojca. Była zachwycona tymi rolami i zaczęła rozpuszczać plotkę, że Iwaszkiewicz pisze te sztuki specjalnie dla niej, bo się w niej kocha… Ja nigdy nie lubiłam jej sposobu gry, ponieważ był niesłychanie afektowany, z przeciąganiem zdań, przesadną wyniosłością. Sama o sobie napisała: „Byłam zawsze królową” – i rzeczywiście dawali jej takie role, bo do nich najlepiej się nadawała. Raz widziałam ją w przedstawieniu Świętej Joanny Shawa, grała tę biedną Joannę d’Arc, przebraną za chłopca, która przecież pasała krowy czy owce, a później żyła pośród żołnierzy. Ta rola zupełnie do niej nie pasowała i Andryczówna nie wypadła dobrze. Ale ludzie chodzili ją oglądać.
Pamiętam jej wizytę na Stawisku niedługo po wojnie, jeszcze zanim została żoną Cyrankiewicza. To było latem, chyba w dzień imienin mojej mamy. Jadąc do Podkowy, zabrała ze sobą Ewę Szyfman, siostrę Arnolda Szyfmana, która zajmowała się sprawami biurowymi w Teatrze Polskim i była zwyczajną paniusią, skromna, cicha i miła osoba. I cóż my widzimy? W stronę domu kroczy Nina Andrycz, a za nią idzie Ewa Szyfman i niesie jej torebkę. Zupełnie jak w sztuce teatralnej, gdzie za królową chodzą zawsze jakieś postacie, które jej usługują. Spędziła parę chwil na Stawisku, rozmawiała z rodzicami.
Najlepsza historia wydarzyła się kiedyś u państwa Parandowskich na imieninach pana Jana. Wśród zaproszonych była Nina Andrycz, bo Parandowski utrzymywał z teatrem ścisłe związki. W obsługiwaniu gości, a zebrało się tam dużo wiekowych dam, pomagał zięć gospodarzy Andrzej Szczepkowski, który był szalenie miłym i dowcipnym człowiekiem. Podczas całego przyjęcia nosił paniom ciasto, nalewał kawę, bawił je rozmową, aż wreszcie zmęczyła go ta dobroć dla starszych pań. W pewnej chwili Nina Andrycz swoim dramatycznym głosem zwraca się do Andrzeja: „Panie Andrzeju, pan ma takie piękne włosy. Czy pan myje włosy jajami?”. A Szczepkowski bez namysłu: „Nie, proszę pani, rękami, bo to łatwiej”. Anegdotka obiegła natychmiast całą Warszawę.
Nina Andrycz grała księżnę Bilińską w serialu zrealizowanym przez Kazimierza Kutza na podstawie Sławy i chwały. Cenię Kutza, ale tego filmu nie uważam za udany. Niemniej po premierze odbyła się uroczysta kolacja, bardzo przyjemna. Kiedy szykowałam się do wyjścia, powiedziałam, że muszę się jeszcze pożegnać z moim wielbicielem – a był taki pomocnik Kutza, który spędzał ze mną dużo czasu, żaden wielbiciel, to był oczywiście żart. Nie zapomnę ciekawości Niny Andrycz: „Niech pani powie który, niech pani pokaże, który to jest pani wielbiciel”.
Ukrywała swój wiek. Kiedy umarła, wyszło na jaw, że miała sto dwa lata, ale wcale na tyle nie wyglądała. Młoda czy stara – zawsze była ładna.
Bolesław MICIŃSKI
Bolesław Miciński i jego żona Halina stanowili zjawiskową parę. On był przystojny, dziwną urodą, a ona była śliczna, chociaż zezowata – jednak przy jej wdzięku nie widziało się tej wady. Kiedy w latach trzydziestych przyjeżdżali na Stawisko, wszyscy się cieszyli, bo tacy młodzi, inteligentni. Ojciec bardzo ich cenił.
Miciński był wybitnym filozofem, ale tego nie może ocenić umysł czternastoletniego dziecka, jakim wówczas byłam. Pamiętam za to, że śmiertelnie bał się żab. Kiedyś poszliśmy w kierunku stawu aleją lipową, nie istniała jeszcze szosa, która tamtędy dziś biegnie, wychodziło się na groblę. Po prawej stronie alei rozciągała się łąka i tam oczywiście były żaby. Na ich widok Miciński ze strachu wlazł na drzewo – co jest zupełnie bez sensu, bo żaba też włazi na drzewo.
Już wtedy chorował na gruźlicę. W 1939 roku wraz z żoną dostał się do Francji, gdzie znaleźli się w bardzo ciężkich warunkach. Tam urodziła się ich córka Dunka. W 1943 Miciński zmarł. Halina po wojnie wróciła z Dunką do Polski i wyszła za mąż za rzeźbiarza Antoniego Kenara, z którym miała jeszcze jedną córkę, Urszulę. Dunka Micińska i Urszula Kenar wydały w latach siedemdziesiątych album z utworami poetyckimi i rysunkami Witkacego. Ojciec nawet recenzował tę książkę w „Życiu Warszawy”, pisząc zabawnie o dwóch uczonych siostrach. Ale listy Dunki do ojca nie były zbyt mądre.
Helena CASELLA
Moi rodzice poznali ją chyba przez Karola Szymanowskiego. Hélène Kahn-Casella była rozwiedzioną żoną włoskiego dyrygenta i kompozytora, Alfreda Caselli. Jako akompaniatorka śpiewaków dysponowała skromnymi środkami finansowymi, ale znała cały muzyczny świat Paryża. W jednym z listów napisała do moich rodziców: „Wczoraj nie było u mnie nikogo, tylko Karol, Strawiński i Ravel”. Znała też panią McCormick, czyli Gannę Walską, śpiewaczkę pochodzenia polskiego, niebywałej urody, opisaną przez ojca w Sławie i chwale, która miała kilku mężów i była szalenie bogata.
Casella kochała się śmiertelnie w Karolu Szymanowskim. Kiedyś odwiedziła go w Zakopanem, a przy całej swojej inteligencji była trochę nudna, bo była gadułą. Szymanowski akurat miał do zrobienia bardzo trudną instrumentację Harnasiów, więc ubłagał Rytardów, żeby zabierali ją na długie spacery. Miecio i Ela wzięli Caselcię na spacer, a z pierwszej zagrody, którą mijali, wyskoczył pies i ją ugryzł. Wróciła z płaczem: „Karolu, pies mnie pogryzł!”. I już mowy nie było o pracy. Ale Szymanowski był do niej bardzo przywiązany, o czym świadczą jego listy, wydane przez Teresę Chylińską.
Z miłości do Szymanowskiego pomagała, jak mogła, Polakom, którzy przyjeżdżali do Paryża. Kiedy ojciec znalazł się w Paryżu w 1925 roku, dawała mu bilety na wszystkie koncerty. Wydaje mi się, że odwiedziła też rodziców w willi Aida w Podkowie Leśnej – jeszcze zanim stanął dom na Stawisku – bo istnieje rodzinna legenda, że pojono ją kwaśnym mlekiem, co jest dla Francuza czymś ohydnym.
Ile Caselcia miała lat – nie wiem. Należała do osób, które zawsze były stare. Nie pamiętam jej rysów, ale zapamiętałam, że mama po urodzeniu mojej siostry, w 1928 roku, pojechała ze mną nad morze do Francji, do Arcachon, i tam odwiedziła ją Caselcia. Z tego czasu pozostała fotografia, na której widać mamę z Caselcią, obie w kostiumach i kapeluszach, a obok stoję ja, czteroletnia.
Dobroci była niesłychanej. O nikim źle nie mówiła, starała się, żeby wszystkim było miło, a jak już nie wiedziała, co chwalić, to wykrzykiwała z egzaltacją: „Quelle lumière!” – „Co za światło!”. Później przy zachodach słońca mówiło się u nas w rodzinie: „Już taka lumiera się zrobiła”.
Była zaangażowana w całe nasze życie. Najlepszym dowodem jest to, że w najtrudniejszym okresie choroby psychicznej mamy, w latach trzydziestych, była jedyną chyba osobą, do której ojciec pisał bardzo szczere listy, z relacjami o rozwoju choroby. W jednym z nich prosił nawet, żeby spróbowała do mamy napisać, jakoś ją podtrzymać. To już oczywiście nie pomogło, ale świadczy o bliskości stosunków z Caselcią.
Miała dwie siostry, które bogato wyszły za mąż. Jedna nawet miała kolekcję starej porcelany chińskiej, co nie było takie zwyczajne – prześliczna była ta porcelana, rodzice mi opowiadali. Dzięki tym siostrom listy moich rodziców do Caselli znalazły się na Stawisku, bo siostry były tak miłe, że po jej śmierci całą korespondencję odesłały.
Rodzina SPIESSÓW
Przed wojną istniało wiele firm, powstałych jeszcze w XIX wieku, których właściciele byli pochodzenia niemieckiego – wystarczy wymienić znane browary Haberbusch i Schiele, garbarnię Pfeifferów czy cukiernię Bliklego. Jedną z takich firm były zakłady farmaceutyczne należące do rodziny Spiessów. Oprócz lekarstw produkowali oni także kosmetyki: kremy, wody kolońskie itd. Ich fabryka mieściła się na Tarchominie, dzięki czemu zanotowałam w pamięci nazwę Tarchomin, która zawsze wydawała mi się dziwna.
Jadwiga Spiessowa w okresie międzywojennym była już wiekową osobą, umarła przed końcem wojny, mając przeszło dziewięćdziesiąt lat. Była córką malarza Józefa Simmlera, od którego mój pradziadek Stanisław Lilpop kupił obraz Śmierć Barbary Radziwiłłówny, wiszący do dziś na Stawisku. Podobno był u nas jeszcze jeden obraz Simmlera, ale babcia Aniela Pilawitzowa sprzedała go, żeby kupić wyprawę ślubną dla mojej mamy, bo dziadek Lilpop miał wtedy dół finansowy.
Z rodziny Spiessów wywodziła się Irena Malinowska, później Łempicka, przyjaciółka mojej matki. Irena, zwana przez mamę Iruśką, była trochę od niej starsza, ale zawsze sobie urywała dwa albo trzy lata. Mówiła: „Ach, odnalazłam swoje papiery i okazuje się, że jestem o dwa lata młodsza” – jakby to rzeczywiście robiło jakąś różnicę. Razem chodziły na lekcje tańca – przecież panny wychowywano również za pomocą lekcji tańca. Odbywały się one w domu Ignacego Balińskiego, ojca Stanisława Balińskiego, poety. Dom ten, dziś zaniedbany, stoi naprzeciw Czytelnika. Ilekroć matka tamtędy przechodziła, przypominała sobie, że tu właśnie pobierała lekcje tańca.
Pani Irena była wysoką, tęgą blondynką, obwieszoną biżuterią – mnie, która mam oko na błyskotki, wydawała się bardzo ciekawą osobą. Był czas, kiedy pani Malinowska przyjeżdżała na Stawisko, później na skutek jej rozwodu i różnych zawirowań miłosnych stosunki trochę się rozluźniły, ale zawsze istniały. Pani Malinowska miała z pierwszego małżeństwa córkę Leonię, zwało się ją Lulu. Też była wysoka i tęga, ale bardzo ładna, jasna, włosy miała prawie zupełnie białe. Była ode mnie dwa, trzy lata starsza; nie udało się nam jednak „utkać” żadnej przyjaźni.
Na początku lat trzydziestych pani Malinowska rozwiodła się z mężem i wyszła za mecenasa Łempickiego. Tadeusz Łempicki, wcześniej mąż słynnej malarki Tamary Łempickiej, był niezwykle przystojnym człowiekiem: ciemny brunet o mocno zarysowanych czarnych brwiach, mówiono, że ma wygląd Mefistofelesa. Warszawska plotka niosła, że gdy pani Malinowska go zobaczyła, zakrzyknęła: „Ach, pan musi być moim mężem!”. I rzeczywiście, pobrali się. Ale nie znałam małżeństwa, w którym mąż byłby trzymany silniejszą ręką niż pan Łempicki przez swoją żonę. Pani Malinowska zrobiła go radcą prawnym w zakładach farmaceutycznych swojego ojca, Ludwika Spiessa, a ponieważ dokładnie wiedziała, o której powinien wrócić na obiad, skrupulatnie wyliczała mu czas. On, trzeba przyznać, ściśle trzymał się rozkładu. Byli bardzo zamożni i mieli piękne mieszkanie, zdaje się, że w Alei Róż.
Wybuchła wojna. Skończyły się wakacje na Riwierze i państwo Łempiccy przyjeżdżali na lato do Podkowy. Zawsze zajmowali pokój nad gankiem. A był zwyczaj, że wieczorami zbierali się na ganku ludzie, którzy akurat mieszkali na Stawisku, między innymi Roman Jasiński, pani Zofia Żochowska z domu Wedel z dziećmi. Na ganku odbywały się najistotniejsze rozmowy, wspomagane winkiem, które rozwoził – z tego żył – znakomity teatrolog pan Mieczysław Rulikowski. Gdzie te wina znajdował, to była wielka tajemnica, ale czasem przywoził nadzwyczaj dobre gatunki.
Państwo Łempiccy należeli do ludzi, którzy – jak mama mówiła – nie tknęli podczas wojny żadnej gazetki konspiracyjnej, chociaż tych gazetek było mnóstwo. Na Stawisku wiedli żywot oddzielny, nie wtrącając się do osób, które się tam pojawiały, a były to najrozmaitsze osoby. Mama prowadziła pensjonat, założony po to, by liczba ludzi przewijających się przez dom nie zwracała uwagi. Mówiło się, że to mieszkańcy pensjonatu, i sprawa była załatwiona.
Łempiccy kładli się wcześnie spać. Z ich pokoju było słychać wszystkie rozmowy, jakie toczyły się na ganku. Moi przyjaciele i towarzysze wspólnych zabaw i gry w siatkówkę też tam siadywali, a ojciec czasem dawał wykłady dla młodzieży. Jeden z moich kolegów, mieszkający w Brwinowie, zawsze robił taki dowcip: kiedy już szedł do domu, dochodził do połowy alei lipowej, odwracał się i krzyczał: „Marysiu! Marysiu! A te granaty, co są w kanapie, to przełóż do szafy w stołowym!”. Było go słychać pewnie w całej Podkowie. Pani Łempicka pędem biegła do mamy: „Czy ty słyszałaś, co oni mówią?”. Mama ją uspokajała, a nazajutrz dowcip się powtarzał, tyle że zamiast granatów występował karabin czy rewolwer.
Przed powstaniem – bo wszyscy wiedzieli, że wybuchnie powstanie, nawet Łempiccy – były wielkie dyskusje w całej Podkowie: czy jechać do Warszawy, czy zostać w Podkowie. Jedni uważali, że jak przyjdą Rosjanie, to lepiej być na wsi, a drudzy, że jak Niemcy będą wychodzić, to lepiej w mieście. Kiedyś widziałam na stacji Podkowa Leśna Główna dwie mijające się kolejki, tak samo napełnione: klatki z kanarkami, fikusy w donicach, ludzie z tobołami, pościelą – jedna kolejka jechała z Warszawy w kierunku Grodziska, druga – z Grodziska w stronę Warszawy. W Podkowie Głównej chwilę postały obok siebie i pojechały każda w swoją stronę.
Państwo Łempiccy postanowili jechać do Warszawy. Przeżyli tam trudne chwile. Któregoś razu jakiś żołnierz wyrwał pani Łempickiej torebkę, w której nosiła swoją piękną biżuterię, a ona natychmiast wyrwała mu ją z powrotem. Tak zdębiał, że nic jej nie zrobił. Łempiccy przyjechali potem na Stawisko, ale tu było już tyle ludzi, że wyjechali do znajomych, zdaje się, pod Krakowem.
Po wojnie pani Łempicka, która umiała się zakręcić koło swoich spraw, zakręciła się do tego stopnia, że jej mąż został konsulem polskim w Marsylii. Pojechali tam razem. On wkrótce umarł na raka, a ona została w Paryżu z córką, która doszlusowała z Warszawy. Widziałam ją raz w Paryżu. Nie rozumiałam tej przyjaźni mojej matki. Łempicką uważałam za antypatyczną, Łempicki – owszem – był inteligentny i miły, ale tak trzymany pod pantoflem, że zgroza była patrzeć.
Bardzo ciekawym człowiekiem był wuj pani Łempickiej, Stefan Spiess, wielki meloman i mecenas sztuki – mojemu ojcu pomógł w wydaniu pierwszego tomu wierszy, czyliOktostychów, wspierał także Karola Szymanowskiego: podróż do Włoch, której efektem był Król Roger, zafundowali Szymanowskiemu Spiessowie. W listach kompozytora wydanych przez panią Teresę Chylińską jest fotografia zrobiona na jakiejś stacji kolejowej, widnieją na niej: Jadwiga Spiessowa, Karol Szymanowski na krzesełku, bo miał jedną nogę kulawą i długie stanie sprawiało mu trudność, oraz Stefan Spiess.
Stefan Spiess żył jeszcze długo po wojnie. Przychodził na wszystkie koncerty i pomagał biednym muzykom. Napisał książkę Ze wspomnień melomana. Przyjaźnił się bardzo z moim wujem Augustem Iwańskim. Kiedy mieli przyjechać na Stawisko na obiad, zawsze mówiło się: „chłopcy przyjadą”, a to byli panowie koło osiemdziesiątki. Umarł w później starości, mile wspominany przez wszystkich znajomych.
Roman TOTENBERG
Trzeba zacząć od wspomnienia ojca o tym, jak Roman Totenberg pojawił się w naszym domu. Otóż babcia Aniela Pilawitzowa w połowie lat dwudziestych dawała niezamożnej młodzieży lekcje francuskiego. Przychodziła do niej na te lekcje, na ulicę Górnośląską w Warszawie, panna Janina Totenberg i zobaczywszy, że rodzice są tacy muzykalni – przecież grali na dwa fortepiany, rozmawiali o muzyce, a ojciec zawsze miał wyznaczone godziny grania na fortepianie – zapytała nieśmiało, czy może przyprowadzić swojego młodszego brata, który studiuje muzykę i szykuje się do kariery skrzypka.
I przyszedł chłopiec, jak pisze ojciec w Podróżach do Włoch, w wieku dwunastu lat, o błękitnych oczach, bardzo poważny. Ojciec miał mu akompaniować. Pyta go: „Co, Romku, będziesz grał?”. Myślał, że skończy się najwyżej na Paderewskim, a chłopiec mówi: „Bacha”. Ojciec był zaskoczony i trochę przerażony, czy jemu samemu to wyjdzie. Jakoś sobie poradził, a chłopiec objawił niezwykłe zdolności. Później studiował w Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, którą skończył z doskonałym wynikiem. Jako mała dziewczynka lubiłam go, rodzice mówili nawet, że się w nim kocham, bo dzieci niekiedy objawiają takie uczucia zupełnie jak zakochani.
W latach trzydziestych rodzice wyjechali do Kopenhagi. Ściągnęli tam Totenberga i pokryli wszystkie koszty jego koncertu. Bardzo się w Danii spodobał. Przed wybuchem wojny zdążył – na szczęście, bo pochodził z – wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Tam zrobił dużą karierę, dawał koncerty, uczył muzyki. Po latach jeden ze skrzypków z kwartetu Prima Vista, występującego czasem na Stawisku, powiedział mi, że Totenberg często przyjeżdżał do Warszawy i prowadził krótkie kursy dla skrzypków. Powiedział mi jeszcze coś, co mnie wzruszyło: że za każdym razem, kiedy był w Warszawie, jeździł do Brwinowa na grób mojego ojca.
Nieszczęśliwie ułożyły się losy jego siostry Janiny. Była bardzo ładna, miała męża i córeczkę. W czasie wojny dostali się do getta. Jej mąż tam zginął. Ona wyszła, gdzieś się ukrywała i podczas powstania pojawiła się u nas w Stawisku. Opowiadała nam poruszającą historię o swoim wyjściu z getta – wacha była opłacona, ona przechodziła przez bramę, a za nią szła jej pięcioletnia córeczka – i tak jak Orfeuszowi, kiedy wyprowadzał Eurydykę z Hadesu, nie wolno jej było obejrzeć się za siebie, więc tylko słuchała w strasznej trwodze, czy słyszy te drobne kroczki za sobą. Ale wydostały się i ocalały. Później wyszła drugi raz za mąż.
A Roman ożenił się z Amerykanką, miał trzy córki. Żył bardzo długo i umarł, przekroczywszy sto lat, ale ja już nie miałam z nim kontaktu.
Jedną z jego wizyt w Polsce zapamiętałam bardzo dobrze. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych przyjechał z koncertami do Warszawy i był u nas na Szucha. Odegrał nawet jakiś utwór na skrzypcach. Nie rozstawał się ze swoimi skrzypcami, bo to był prawdziwy stradivarius. Wykonał chyba Źródło Aretuzy Szymanowskiego, którego poznał przez moich rodziców i z którym bardzo przypadli sobie do gustu. Występ Totenberga smutno się dla mnie skończył, bo mój przepiękny rudy kot Bazyli tak się przestraszył dźwięku skrzypiec, że wyskoczył z piątego piętra – gdzie mieszkaliśmy – i nigdyśmy go później nie widzieli. To znaczy widzieliśmy, jak plątał się z innymi kotami koło śmietnika, ale do domu już nie wrócił.
Stanisław BALIŃSKI
Anna Iwaszkiewicz i Stanisław Baliński w Podkowie Leśnej, willa Aida, lato 1925
Archiwum Muzeum w Stawisku / Fotonova
Pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy przyjeżdżał do Aidy, czyli z drugiej połowy lat dwudziestych. Rodzina Lilpopów była zaprzyjaźniona z rodziną Balińskich. Staś Baliński znał mamę jeszcze przed jej małżeństwem z ojcem. W liście babki Pilawitzowej do mamy znalazłam kiedyś takie zdanie: „Mówiłam Stasiowi – czyli mojemu dziadkowi Lilpopowi – że jak wyjdziesz za Iwaszkiewicza, to będziesz mogła przebywać w środowisku, które ci całkowicie odpowiada. Balińscy za to świadczyli”. Bo dziadek zasięgał opinii Balińskich na temat nieznanego jeszcze poety Jarosława Iwaszkiewicza.
Dom Balińskich stoi do dziś na ulicy Wiejskiej naprzeciwko Czytelnika. Ojciec Balińskiego, Ignacy, był pierwszym prezydentem Warszawy. Stanisław miał rodzeństwo. Jego brat zginął w wypadku samochodowym, co wtedy było rzeczą niezwykłą, bo mało kto miał samochód. Stanisław był poetą. Nie należał do skamandrytów, ale spędzał z nimi dużo czasu, a ponieważ był człowiekiem nieśmiałym i zdaje się, pozbawionym poczucia humoru, robili mu jakieś dowcipy, układali o nim wierszyki itd. Znosił to spokojnie. Kiedyś spotkał ojca i powiedział mu, że miał bardzo przykry sen: śniło mu się, że zebrali się wszyscy razem, mają rozmawiać o literaturze i nagle wchodzi Lechoń, wyjmuje z kieszeni rewolwer i zamierza strzelić sobie w głowę. „Tylko, Jarosławie, nikomu nie mów” – zaklinał ojca. Oczywiście Jarosław natychmiast poleciał do „Wiadomości Literackich” i całą historię opowiedział. Następnego dnia zainscenizowali Stasiowi tę scenę i Staś mało nie zemdlał. Potem przez jakiś czas był obrażony na ojca i na pozostałych skamandrytów.
Istnieje bardzo ładne zdjęcie mojej mamy i Stasia Balińskiego, zrobione w Aidzie: Staś trzyma się obiema rękami za serce, udając, że oświadcza się mojej mamie, a mama udaje rozmarzoną i wpatrzoną w niego. Mniej więcej w tym czasie Staś jako urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych wyjechał do Teheranu. Przywiózł stamtąd sporo ładnych i cenionych wierszy, znalazły się w tomie Wieczór na Wschodzie. Potem, kiedy przenieśliśmy się na Stawisko, Staś wyjechał jako wicekonsul do Mandżurii, w następnych latach dużo podróżował.
Wydawał się zawsze jakiś smutny, cichutki – w przeciwieństwie do skamandrytów, którzy byli roześmiani i dosyć hałaśliwi. Kiedy w 1935 roku ojciec przestał być sekretarzem poselstwa w Kopenhadze, to po nim objął tę funkcję Baliński. Zachowała się fotografia ojca i Balińskiego z Kopenhagi: stoją obaj na ulicy przed gmachem, w którym mieściło się poselstwo polskie.
Po wojnie Baliński mieszkał w Londynie. Zawsze wiedział, kiedy ojciec przyjeżdża, i albo się z nim spotykał, albo pisał listy. Umarł w Londynie, mając grubo ponad osiemdziesiąt lat. Ale ja pamiętam go zawsze na tle Podkowy, jak przyjeżdżał do rodziców i przywoził torcik wedlowski. Nawet jest o tym w wierszu Słonimskiego Popiół i wiatr:
Właśnie wszedł Staś Baliński. Torcik pralinowy
Zostawił w przedpokoju, bo jutro niedziela
I z Antonim na obiad jedzie do Podkowy.
Antoni SOBAŃSKI
Znałam go z widzenia, ponieważ często odwiedzał moich rodziców, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Tonio Sobański był bardzo inteligentny i przenikliwy, jego książka Cywil w Berlinie, zbiór reportaży publikowanych najpierw w „Wiadomościach Literackich” i wydanych w 1934 roku, dowodzi, jak bezbłędne miał przeczucie tego, co nadciąga ze strony Niemiec.
Przychodził zawsze oryginalnie ubrany, na przykład zakładał koszulę w drobne zielone kwiatki – to było coś rewelacyjnego, a jednocześnie zupełnie burzącego porządek, przecież panowie nosili białe koszule, najwyżej z jakimś dyskretnym paseczkiem. Na dodatek miał na nogach sandały z Ameryki Południowej. Ojciec uważał go za przyjaciela i zawsze pamiętał list, jaki Tonio napisał do niego w czasie choroby mojej matki – podtrzymujący na duchu, z chęcią niesienia pomocy. Mama go nie bardzo lubiła. Niestety, mama miała jedną straszną wadę: była wyjątkowo wrażliwa na urodę, szczególnie męską. Jak widziała brzydkiego mężczyznę o ziemistej cerze, to mówiła: „ale on taki nieładny”. My, córki, tłumaczyłyśmy jej, że tak nie można, że to wszystko jedno, ładny czy nieładny, ale mama trzymała się swoich zasad.
Istnieje piękne wspomnienie ojca z ostatnich dni przed wojną: w ostatnią niedzielę sierpnia przyjechał Tonio na obiad, był też Stanisław Baliński, Miłosz, była Wanda Telakowska. Po obiedzie Staś Baliński zasiadł do fortepianu w salonie i zaczął grać wszystkie szlagiery okresu dwudziestolecia, a Sobański, który był bardzo wysoki, poprosił do tańca wysoką Telakowską i pokazywali, jak Redo i Messalka tańczyli tango. Kiedy się skończyły tańce, pod ganek zajechał wolant, żeby odwieźć Tonia na stację kolejową do Brwinowa. Ojciec stanął na tylnej osi bryczki i tak razem podjechali do bramy Stawiska. Później ojciec napisał w Alei Przyjaciół, że miał poczucie, że jakaś epoka się kończy, że już tak nigdy nie będzie. To był rzeczywiście ostatni raz, kiedy się widzieli.
Po wybuchu wojny Sobański dostał się do Londynu i tam wkrótce umarł. Antoni Słonimski mówił: „Tonio był tak dobrze wychowany, że nawet nie zawiadomił nikogo o swojej śmierci”.
Profesor Tomasz Szarota po latach odgrzebał książkę Cywil w Berlinie i w 2006 roku spowodował jej wydanie. Na promocję przyszło sporo czytelników, w tym rodzina Sobańskiego, spokrewniona z Krasickimi, posiadająca przed wojną wspaniały majątek Guzów niedaleko Żyrardowa. Hrabiowie i hrabiny, którzy przybyli na spotkanie, pytali mnie, czy pamiętam Tonia Sobańskiego. A ja opowiedziałam im anegdotę. Otóż moi rodzice, w czasie gdy ojciec był sekretarzem poselstwa Rzeczpospolitej w Kopenhadze, wysłali do Sobańskiego zaproszenie, w którym było napisane po francusku: „Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie proszą hrabiego Sobańskiego o łaskawe przybycie na spotkanie…” i tak dalej. Po czym przyszła odpowiedź: „Hrabia Sobański dziękuje za zaproszenie, ale nie może przybyć, ponieważ jego wizytowa koszula jest w praniu” – co wygłosiłam czystą francuszczyzną ku uciesze wszystkich hrabiów.
Irena KRZYWICKA
Irena Krzywicka była wielokrotnie opisywana jako egeria, feministka, pisarka, autorka słynnych reportaży, przyjaciółka Boya itd. Ale ja ją pamiętam – ponieważ mieszkała w Podkowie Leśnej – zupełnie inną. Chodziłam do niej z ojcem, chociaż to było daleko, bo ona mieszkała w Podkowie Wschodniej, a my w Zachodniej, więc na dwóch przeciwległych krańcach.
Gdy przychodziliśmy, często zastawaliśmy Krzywicką w fartuchu albo w szlafroku, albo pracującą w ogródku. Bardzo dbała o ten ogródek, kiedyś nawet zapędziła Boya do roboty – jest fotografia Boya z grabkami w ręku. I miała w sobie coś takiego, co mieli też domownicy Stawiska, że przyplątywały się do niej różne psy, koty. Wielką sławą cieszyła się jej biała kotka Wobica, bo Krzywicka pisała o niej w „Wiadomościach Literackich”. Myśmy mieli w tym czasie pięknego kota perskiego, Mika, więc ona zeswatała te koty, co skończyło się pojawieniem na świecie, mniej więcej w drugim roku wojny, ślicznych kociąt. Wśród nich był kocur, który dla swojej wspaniałej urody został nazwany Szachunio, czyli szach.
Nie tylko zwierzęta ciągnęły do Krzywickiej, ale także ludzie potrzebujący opieki. Wychowywała się u niej dziewczynka, której Krzywicka załatwiła później posadę ekspedientki u Wedla – a Wedel dobrze płacił.
Przed wojną Krzywicka przeżywała swoje najlepsze czasy: dziennikarska kariera, sława. Jej mąż był wziętym adwokatem, więc byli zamożni, ich dom w Podkowie zaprojektował dobry architekt, Maksymilian Goldberg. Pełnia życia. Do tego romans z Boyem – zdaje się, że to była wielka miłość obopólna, choć Krzywicka nie zdecydowała się na rozwód. Bywała na wszystkich premierach, wszędzie ją zapraszali, wszędzie drukowali. Ja uważam jej książki za niedobre, natomiast reportaże, na przykład z procesu Gorgonowej, pisała znakomite.
Była ładna i bardzo dobrze się ubierała. Mam w pamięci ostatnie urodziny ojca przed wojną, 20 lutego. Ojciec wydał przyjęcie w warszawskim mieszkaniu na Kredytowej, przyszła też Krzywicka. Dokładnie pamiętam jej suknię: z czarnego jedwabiu, marszczona w drobne pliski – zgodnie z ówczesną modą – i przewiązana pasem skręconym z dwóch kawałków materiału, żółtego i niebieskiego. Ojciec na jej widok zapytał: „Dlaczego ty masz flagę ukraińską na sobie?”.
Miała słaby wzrok, ale w tamtych czasach nieelegancko było nosić okulary. Krzywicka trzymała okulary w torebce i kiedy chciała coś zobaczyć, wyjmowała je i bez rozkładania przystawiała na chwilę do oczu, niby że wcale nie ma tych okularów.
Kiedy przyszła wojna, Krzywicka straciła męża. Wiedziała, że zginął, ale chyba do końca nie zdawała sobie sprawy, że został zamordowany w Katyniu. Jej samej początkowo nikt w Podkowie nie ruszał. Niedaleko mieszkał bardzo zamożny człowiek, nazywał się Samowicz. Pod koniec wojny mówił do ojca, że tak zbiedniał, że zostało mu tylko „parę kilo złotych zegarków”. To był Rosjanin pochodzenia polskiego, który przyjechał do Polski po rewolucji październikowej i już tu został. Wielu takich było, na przykład pułkownik Bokszczanin. Chowali się głównie w wojsku i śmiertelnie bali się przyjścia Rosjan. Oni już wiedzieli, co nas czeka. Samowicz opiekował się Krzywicką, i to do tego stopnia, że pewnego razu – widocznie groziło jej niebezpieczeństwo – pojechał do Grodziska, do urzędu niemieckiego, i złożył przysięgę, że Krzywicka nie jest Żydówką. Ale i tak musiała ukrywać się przed Niemcami, wtedy już w Warszawie istniało getto, i któregoś dnia Krzywicka nagle wyjechała z Podkowy. Zmieniła nazwisko i zamieszkała w domku na Mokotowie, w miejscu, które wtedy było prawie wsią, u stóp Królikarni. W tej okolicy mieszkała również ciotka Jadwiga, która przeżyła tam całe powstanie.
Kiedy Krzywicka, z dwoma synami i matką, przenosiła się do Warszawy, zabrała ze sobą swoją gosposię, która była niemal członkiem rodziny i wszędzie z Krzywicką jeździła. W Wyznaniach gorszycielki Krzywicka pisze, że którejś nocy przez dłuższy czas słyszała kroki na tarasie. Opowiedziała to gosposi, a ona na to: „Proszę pani, to pewnie pan Boy”. Później Krzywicka się dowiedziała, że właśnie tego dnia rozstrzelali Boya.
Przed powstaniem wydarzyła się tragiczna historia: zachorował i umarł starszy syn Krzywickiej, Piotruś. To był dla niej straszny cios. Ojciec pojechał wtedy do niej i całą noc trzymał ją za rękę, bo przyjaciele Krzywickiej bali się, że może popełnić samobójstwo. Uwielbiała tego syna, bardziej go kochała od drugiego, Andrzeja, który miał wtedy pięć lat. Andrzej któregoś dnia napisał do niej na kartce dziecinnym pismem: „Chciałbym, żebyś mnie kochała tak samo jak Piotrusia”, i wsunął jej w drzwi.
Po wojnie wróciła do swojej podkowiańskiej willi. Mam wrażenie, że po tych wszystkich nieszczęściach – mąż zabity w Katyniu, Boy rozstrzelany we Lwowie, umarł Piotruś – wszystkie jej fumy zniknęły. Nawet moja mama, która miała do Krzywickiej nieco chłodny stosunek z powodu jej poglądów na aborcję, uważaną przez moją mamę za niedopuszczalną – mówiła, że wyszła z niej dobra, zwyczajna kobieta. Wkrótce wyjechała do Paryża jako pracownik ambasady polskiej, a w latach pięćdziesiątych podobną posadę dostała w Szwajcarii. Potem wróciła do Warszawy i mieszkała chyba na Mokotowie, ale ja już jej wtedy nie widywałam.
Jej młodszy syn, Andrzej, był genialnym fizykiem. W młodości walczył z chorobą Heine-Medina. Krzywicka go pielęgnowała, mieszkała wręcz w szpitalu, bo wymagał ciągłych zabiegów. Później wykładał na uniwersytecie we Francji. Kiedy byłam w Paryżu w późnych latach sześćdziesiątych, zadzwoniłam do Krzywickiej, która mieszkała z synem pod Paryżem, w miejscowości, gdzie ulokowany był instytut fizyki, w którym pracował Andrzej. Zajmowali ładną willę z ogródkiem, koty oczywiście były. Powiedziałam Krzywickiej przez telefon, że chciałabym się z nią zobaczyć, a jej pierwsze zdanie brzmiało: „Marysiu, skoro jesteśmy obie takie stare, to mów mi po imieniu”. A była dokładnie dwadzieścia pięć lat ode mnie starsza.
Okropne historie spotkały ją na stare lata: utraciła wzrok, a do tego jej syn po śmierci żony poślubił dosyć podejrzaną osobę. Opowiadali mi Brandysowie, którzy tam jeździli, że ta synowa oddzieliła murem pokój Krzywickiej, tak że nie mogła wchodzić do głównej części domu. Małżeństwo Andrzeja z tą panią wkrótce się zresztą rozsypało.
Krzywicka umarła, mając około dziewięćdziesięciu lat, byłam na jej pogrzebie. Pochowana została w grobie Ludwika Krzywickiego, ojca jej męża, na cmentarzu ewangelickim w Warszawie. Andrzej Krzywicki przyjeżdżał parokrotnie do Warszawy i odwiedzał dom w Podkowie. Dom jest w dobrych rękach, bo zamieszkali w nim ludzie, którzy wiedzą, do kogo wcześniej należał.
Z Krzywicką wiąże się pewna anegdota. W 1955 roku, kiedy w Warszawie odbywał się zjazd młodzieży, Zygmunt Kałużyński zakochał się w urodziwej cudzoziemce. Dziewczyna wkrótce rzuciła go dla Aleksandra Forda, reżysera. Krzywicka coś o tej historii słyszała i na przyjęciu u niej, na którym był też Kałużyński, zagaduje do niego: „Słyszałam, że pan dostał Forda”, a to była amerykańska fundacja przyznająca stypendia. Kałużyński robi się blady. Widząc, co się dzieje, Barbara Jonscher, malarka, zaczyna udawać, że wyskakuje przez okno, żeby tylko odwrócić uwagę Krzywickiej… Kałużyński mówi: „Nie, proszę pani”. A ona: „Ale jak to? Ja dowiedziałam się, że pan dostał Forda”. Wreszcie ją odciągnęli. Przypomina mi się historia, którą opowiadała mi Zula Balińska, koleżanka z Czytelnika. Otóż wracała samolotem z Rumunii i leciał razem z nią dziennikarz, bardzo grzeczny, który nie miał jednej ręki. Toczy się ogólna rozmowa, padają stwierdzenia, że u nas takie złodziejstwo, i nagle Zula się orientuje, że mówi do tego pana: „Bo wie pan, w Szwecji za to rękę obcinali!”. Jak się opamiętała, myślała tylko: wysiąść, wysiąść. Gafy mają to do siebie, że człowiek czuje, że coś nie tak, ale w to brnie. Krzywicka przy tym Fordzie strasznie się upierała.
Cecylia NALEPIŃSKA
Była znajomą moich ciotek jeszcze z Kijowa, wdową po pisarzu Tadeuszu Nalepińskim. Wspomina ją Hania Kirchner w przypisach do dzienników Nałkowskiej, ponieważ pani Nalepińska przyjaźniła się z Michałem Choromańskim. Nałkowska pisze o tym z przekąsem, ale bardzo boleśnie.
Pani Cela Nalepińska była dowodem na to, że przez Stawisko podczas okupacji przechodziły najróżniejsze osoby. Pojawiła się chyba w 1940 roku, nie miała co jeść, nie miała gdzie spać. Była z zawodu kostiumologiem, miała za sobą praktykę w Paryżu, skończone kursy w Londynie, doskonale szyła. Hania Kirchner twierdzi, że prowadziła przed wojną salon literacki. Wyobrażam sobie, że do salonu literackiego pani Nalepińskiej przychodzili panowie podobni do tych, których opisał Uniłowski we Wspólnym pokoju. Długo mieszkała na Stawisku, i to nie jeden raz, wyjeżdżała, wracała. Nigdy na nic nie narzekała, była bardzo uczynna, sprzątała, pomagała w gotowaniu. Miała niestety czerwony lakier na paznokciach, a te paznokcie były na wpół złamane i lakier z nich odpadał. Zapamiętałam to, ponieważ pani Nalepińska grała też w brydża. Nie bardzo ludzie chcieli z nią grać, bo wychodziło jej to nie najlepiej, ale moje ciotki, Helena i Jadwiga, grywały z nią, czasem i mnie brały do gry.
Pani Nalepińska odegrała ogromną rolę podczas powstania. Dom był pełen ludzi, którzy często nie mieli żadnych ubrań. Któregoś dnia dostaliśmy belę sztucznego jedwabiu od właściciela fabryki jedwabiu w Milanówku, pana Henryka Witaczka, i z tego materiału pani Nalepińska poszyła ubrania – każdy mężczyzna dostawał dwie pary kalesonów i koszulę. Po całej Podkowie chodzili potem panowie w takich samych koszulach, z żółtego jedwabiu, z maleńkim niebieskim paseczkiem. Mnie też uszyła jakiś komplet bieliźniany.
Opiekowała się chorymi. Po upadku powstania ciężko zachorowała Irena Krzywoszewska, miała straszną grypę, jakieś sny, zwidy, zrywała się w nocy i krzyczała – pani Cela czuwała wtedy przy niej i pielęgnowała ją.
Po wojnie ojciec zaczął pracować jako kierownik literacki w Teatrze Polskim i ściągnął panią Nalepińską jako garderobianą. To jest bardzo ważne zajęcie – pilnowanie, żeby aktor nie wyszedł na scenę w podartym kostiumie albo z dziurą w ubraniu. Kiedy umarła – nie pamiętam. Została w mojej pamięci pomiędzy innymi ludźmi, którzy się pojawiali na Stawisku.
Państwo KRAMSZTYKOWIE
Państwo Andrzej i Irena Kramsztykowie byli bliskimi krewnymi malarza Romana Kramsztyka, który namalował portret mojej mamy, wiszący do dziś na Stawisku. Rodzice znali ich już przed wojną. Luźna znajomość przerodziła się podczas okupacji w przyjaźń trwającą do końca życia.
Chyba latem 1943 roku przyszła raptem na Stawisko zupełnie nieznana dziewczyna i wręczyła kartkę od państwa Kramsztyków. Kartka była rozpaczliwa; pisali, że są szantażowani, nie mają mieszkania, że ziemia im się spod nóg usunęła i nie wiedzą, co robić. Przebywali, zdaje się, gdzieś po drugiej stronie Wisły. W domu zapadła decyzja, że trzeba ich sprowadzić na Stawisko. Ale jak? Ojciec nie mógł pojechać – nie brał udziału w takich akcjach, bo był zbyt widoczny – wysoki, o bardzo wyrazistej twarzy – za to mama była nieduża, drobna, wystarczyło, że zawiązała chustkę na głowie, jak noszą chłopki, założyła byle co na siebie, i chodziła niezauważona, mogła więc na taką wyprawę wyruszyć.