Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwe dialogi, nietuzinkowi bohaterowie i zwodnicze tropy – Poświąteczne
morderstwo to wyjątkowy bożonarodzeniowy kryminał
Stary dobry wujek Willie, nienasycony łakomczuch i epickie utrapienie w jednym, przybywa na
wieś, aby spędzić z krewnymi święta. Traf chce, że w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia zostaje
znaleziony martwy w śniegu w stroju Świętego Mikołaja. Wygląda na to, że ktoś mógł zatruć jego
czekoladkę... A może chodziło o babeczkę?
Policja zaczyna krążyć po domu, a potomkowie Williego, dawni przyjaciele i dalecy krewni zostają
wciągnięci w zagmatwane śledztwo. Kto mógł zyskać na jego śmierci? Nadinspektor Culley,
próbując dociec, co się dokładnie wydarzyło, napotyka przeróżne komplikacje…
Poświąteczne morderstwo, po raz pierwszy opublikowane w 1944 roku, zręcznie wykorzystuje
schematy kryminałów Złotej Ery. Napisane jest z ogromną swadą i ze wspaniałym poczuciem
humoru.
„Poświąteczne morderstwo, pełne ekscentrycznych krewnych, dziwacznych wydarzeń i
zabawnych dialogów, gwarantuje znakomitą rozrywkę”.
Tom Nolan, „Wall Street Journal”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
— Wujek Willie? — powtórzył nieco zaskoczony Frank Redpath, przesuwając zmarznięte dłonie nad stojącym na kredensie elektrycznym grzejnikiem. — Co z nim?
Rhoda odłożyła dopiero co przeczytany list, by usiąść na palcach i je rozgrzać. Kiedy przestała już szczękać zębami i gotowa była odpowiedzieć mężowi, ten dodał:
— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nareszcie umarł?
— Nie, ani słowem nie wspomina o tym, żeby umarł. — Mechanicznie przebiegła wzrokiem list od ojczyma, aby się upewnić.
Frank z nieobecną miną kiwał głową na znak aprobaty dla działań żony.
— Mówi, że zarekwirowali mu hotel — kontynuowała Rhoda. — Wszyscy muszą się wynieść przed świętami.
Cmoknęła współczująco, Frank również.
Z kolei ciocia Paulina, oderwana od lektury „Daily Telegraph”, najwyraźniej uznała, że przekazana przez Rhodę wiadomość wymaga serdeczniejszej i bardziej wylewnej reakcji.
— Och, biedny sir Willoughby! — zawołała. — W jego wieku! W taką pogodę! Gdzie on się podzieje?
— Cóż, o tej porze roku zawsze jeździ do Włoch — mruknął Frank, nakładając sobie jedzenie na talerz, a po chwili się zreflektował: — O rany.
Rhoda przypomniała rzecz najzupełniej oczywistą: wojnę wypowiedziano po to, aby jak najbardziej utrudnić biednemu wujkowi Williemu przeprawę przez kanał La Manche, a także że Mussolini w końcu postanowił stanąć po jednej ze stron w obecnych europejskich nieprzyjemnościach, aby ostatecznie uniemożliwić sir Willoughby’emu Keene-Cottonowi pobyt w jego willi w San Remo.
— Jasne, jasne! — przytaknął skwapliwie Frank, sprawiając jej ulgę. — Ciągle zapominam o tej paskudnej wojnie. Przedtem była, zdaje się, jakaś rewolucja, która miała na celu wysadzenie w powietrze jego zamku w Hiszpanii, dobrze mówię? A teraz rząd brytyjski się dowiedział, że wujek Willie wciąż żyje, i wypędził go na śnieg. Popatrz, popatrz! — Usiadł i nalał sobie kawy. — Długo już nie pożyje — pocieszał się — a potem może będziemy mieli trochę spokoju.
Ciocia Paulina była należycie zbulwersowana, ale oddała Frankowi — aczkolwiek niechętnie — „Daily Telegraph”, po czym dokończyła swoje jak zawsze skromne śniadanie, otworzyła przeszklone drzwi na taras i wypłynęła na wzburzone fale rozpoczynającej się śnieżycy.
Małżonkowie patrzyli na nią z szacunkiem przez mleczne szyby.
— Starzy ludzie chyba nigdy nie marzną — skomentował Frank.
— Noszą dużo pod spodem — wyjaśniła Rhoda.
— Oblekają zupełną zbroję Bożą?2 — zasugerował Frank.
— Możliwe — odparła Rhoda.
Paulina Redpath stała na tarasie we władczej pozie i obserwowała ptactwo pospiesznie zjadające przysmaki, które dla niego wyłożyła. Uśmiechnęła się do ptasiego towarzystwa z aprobatą, zbyła ruchem ręki jego świergoczącą wdzięczność i zniknęła z pola widzenia.
— Jak na ewakuowaną3 krewną całkiem nam się udała — przyznał Frank.
— Wiedziałam, że nam się uda — powiedziała Rhoda, ale bez złośliwej satysfakcji.
— Miałem swoje obawy — przyznał Frank.
— Tak? Dlaczego?
— Nie wiem. Zawsze podejrzewałem, że ma jakąś ukrytą słabość i jeśli zamieszka u nas na stałe, to prędzej czy później z pewnością ją odkryjemy.
— Nie — podsumowała jego dywagacje Rhoda. — Nic się jej nie ima. Przecież widzisz, jak nad wszystkim przechodzi do porządku dziennego: wojna, pogoda, nawet Wortleyowie. Nic jej nie szokuje, nic nie drażni i nic nie jest dla niej zbyt uciążliwe. — Mówiąc to, Rhoda miała taką minę, jakby bardzo ją to martwiło.
— Niedługo coś znajdziemy — pocieszał ją Frank.
Niespiesznie wziął do ręki list od wujka Williego.
— Biedny stary zgred — powiedział — będzie musiał zamieszkać u swojej żony na Chester Square! Pech, zgadzam się; ale jaki jest pożytek z żony, jeśli się z nią nie mieszka? I jaki jest sens utrzymywać ogromny dom w Londynie i zamykać go na cztery spusty na jedenaście miesięcy w roku?
— Człowiek w wieku wujka Williego nie powinien przebywać teraz w Londynie, nie uważasz? — rzuciła ostrożnie Rhoda.
— W rodowej siedzibie w Highlands byłoby może bezpieczniej. Też nadałaby się na schronienie, a przynajmniej jest dużo dalej…
— Nie ma benzyny — wtrąciła Rhoda.
— Jak to nie ma benzyny?
— Przeczytaj list. Poza tym jego szofera powołali do wojska, a ten, którego wzięli na zastępstwo, ma prawie tyle samo lat co wujek Willie i dostał urlop na święta…
W tym momencie Frank, który właśnie zaczął przymierzać się do lektury, upuścił list i spojrzał na żonę ze zgrozą.
Rhoda pospiesznie oblekła pełną zbroję Bożą, ale Frank zdołał już powściągnąć gniew.
— Najdroższa — powiedział łagodnym tonem. — Nie możemy przyjąć wujka Williego. To absolutnie wykluczone.
— Przecież mówiłeś, żebym go zaprosiła — zwróciła mu uwagę Rhoda.
— Uznałem, że nie zaszkodzi wykonać taki świąteczny gest dobrej woli, bo nic złego z tego nie wyniknie. Szansa, że wujek Willie przyjmie zaproszenie, wynosiła jeden na milion.
— W każdym razie przyjął. Tak jak się spodziewałam. Mój drogi, nie bardzo widzę, jak mielibyśmy się teraz z tego wycofać…
— Chcesz powiedzieć, że będzie u nas mieszkał do końca wojny?
— Może tylko do końca życia, kochanie.
— Wojny prędzej czy później się kończą, ale wujek Willie najwyraźniej jest nieśmiertelny — narzekał Frank.
— Ale on ma teraz dobrze ponad osiemdziesiąt lat.
— Nawet bliżej dziewięćdziesięciu. Jedna z jego ciotek żyła dwa lata powyżej setki — zdajesz sobie z tego sprawę? Ale można na to spojrzeć od bardziej optymistycznej strony: przypuszczalnie umrze tutaj, co będzie bardzo miłe.
— W takim razie zaprosimy go tylko na Boże Narodzenie, dobrze? — powiedziała spokojnie Rhoda. — W końcu święta spędza się z rodziną i nie zapominaj, że on traktuje nas bardzo życzliwie.
Frank nie omieszkał oczywiście napomknąć, że do kategorii „rodzina” na ogół zalicza się tylko tych osobników, w których żyłach płynie ta sama krew, co wykluczałoby ojczyma, po czym dodał:
— Tego, że nie zwędził wszystkich pieniędzy, które twoja matka przez pomyłkę mu zostawiła, nie uważam za przejaw życzliwości, a ty?
Rhoda jak najbardziej uważała to za przejaw życzliwości.
— Spokojnie mógł zachować całą sumę dla siebie — powiedziała. — Jest bardzo hojny.
— Nie miał innego wyboru — zripostował ponuro Frank. — Samoobrona. Pewnie ktoś mu powiedział, że od lat planujemy go zamordować. Teraz nie mamy już motywu, więc pozbawił nas nawet tej odrobiny dreszczyku na osłodę wieku średniego. — Wziął do ręki tost i się poskarżył: — Lektura porannej gazety sprawia mi teraz mniejszą przyjemność niż dawniej, ponieważ perspektywa, że znajdę w niej nekrolog wujka Williego, nie budzi już we mnie takiego podniecenia. Nie miałoby znaczenia, gdyby umarł, przynajmniej dla nas.
— Teraz możesz sobie poczytać o wojnie.
— Wojny są takie prymitywne i prostackie.
— Morderstwa pewnie też, w każdym razie w prawdziwym życiu.
Frank westchnął nostalgicznie.
— Wujka Williego można by zamordować całkiem finezyjnie — perorował. — Artystycznie i z nutą poezji. — Prychnął posępnie. — Prawda? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
— Tak, kochanie. — Rhoda przestała trząść się z zimna, żeby móc coś powiedzieć. — Ale mordowanie wujka Williego już mnie trochę umęczyło.
— A mnie nie. I teraz tylko dlatego, że dał ci twoje własne pieniądze, i ty, i Paulina uważacie za swoją powinność nurzać się w świątecznej obłudzie, musimy zgodzić się na to, żeby nam chrapał po całym domu i traktował nas jak dzieci. Czemu jego żona nie może się nim zaopiekować, co? Wyszła za niego tylko po to, żeby zostać lady Keene-Cotton i odziedziczyć jego nieuczciwie zdobyty majątek. Mogłaby przynajmniej zapracować na swoje utrzymanie.
Rhoda przypomniała mu, że obecna lady Keene-Cotton jest osobą wątłego zdrowia i na ogół woli spędzać Boże Narodzenie u kogoś z własnej rodziny, najczęściej w maleńkim probostwie w Borrowfield, gdzie podczas świąt nawet bez wujka Williego musi nocować niemal ramię w ramię sześć osób. Na koniec dodała jeszcze:
— Sam wujek Willie za żadne skarby świata nie chciałby tam pojechać, przecież wiesz, kochanie.
Frank mógł już tylko powtórzyć zrzędliwie:
— Jaki jest pożytek z żony, jeśli się jej nie widuje?
— Wujek Willie tak woli — padła szybka odpowiedź Rhody — zwłaszcza że już przed ślubem oboje mieli swoje rodziny. I teraz, kiedy wujek Willie ma już na wszystko pieniądze, może do nich pisać i dyrygować nimi, nie musząc ich kochać, a większości z nich nawet poznawać osobiście. Jestem pewna, że u nas czułby się dużo szczęśliwszy — powróciła do swojej starej śpiewki.
— W to nie wątpię! — prychnął Frank. — I bezpieczniejszy — dodał, wcale nie mając na myśli nalotów bombowych. Po chwilowym namyśle musiał jednak niechętnie przyznać: — Nie żeby którykolwiek z tych Horshamów miał dostatecznie dużo wyobraźni i odwagi, żeby go zamordować. Ze świecą szukać nudniejszej zgrai. Bynajmniej nie winię ich matki za to, że złapała bogatego męża, mając pod swoją opieką tę bezradną gromadkę, ale w ten sposób tylko pogłębiła tę ich bezradność. Z nich wszystkich szanuję tylko Angelinę. Starczyło jej przyzwoitości, aby nie trzymać się matczynej spódnicy, tylko właściwie ulokować swoje uczucia, póki jeszcze była niezła koniunktura. Przy okazji, kim jest jej najnowszy amant?
— Chyba wyszła za mąż, ale nie wiem za kogo. Wujek Willie chyba też nie wie. Angelina od iluś lat mieszka za granicą i chyba ani razu się z nią nie widział.
— To pewnie zapisze jej wszystkie swoje pieniądze — powiedział Frank.
— Nie, sporządził testament, w którym zostawia wszystko żonie. Wiem, bo sam mi to powiedział. Miała ciężkie życie z mnóstwem obowiązków, ale ponieważ ma głowę do interesów, uznał, że dobrze wykorzysta te pieniądze.
— A mianowicie rozda je swojemu porozrzucanemu po całym świecie potomstwu! Nie widzę powodu, aby oni mieli większe prawo do tych pieniędzy niż my. — Rhoda nie zareagowała. — A co ty o tym sądzisz? — naciskał Frank.
Wywołana do odpowiedzi Rhoda powiedziała łagodnie:
— Nie, oczywiście, że nie mają. Między innymi dlatego pomyślałam, że miło byłoby zaprosić wujka Williego do nas. To mogą być jego ostatnie święta i jeśli spędzi je u nas w radosnej atmosferze, jeśli będzie miał poczucie, że wszyscy mocno go kochamy, chociaż po prawdzie nie bardzo mamy po temu powód…
Frank przerwał jej rozpromieniony:
— A, rozumiem! „Rzucaj chleb twój na wody ciekące”! — zachichotał. — To byłby świetny żart, gdyby niesiony atmosferą radosnych świąt unieważnił testament i wszystko zostawił nam!
— Tak, to rzeczywiście byłoby zabawne — zgodziła się z nim Rhoda.
— Prztyczek w nos wielebnego Cyrila Horshama i spółki, co? — Zmarznięty Frank objął się ramionami. — Wyobraź sobie ich zdumienie i furię!
Rhoda posłusznie to sobie wyobraziła.
— Ale oczywiście nie pozwolilibyśmy mu zostawić nam wszystkiego — powiedziała gwoli otrzeźwienia. — Myślałam tylko o kodycylu4, żebyśmy mogli dawać Johnowi większe kieszonkowe, a potem mógłby się ożenić z tą całą Margery. To zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych kandydatek i odetchnęłabym z ulgą, gdybyśmy mieli tę sprawę z głowy.
— Pewnie oboje przyjeżdżają na święta? — zapytał Frank, który rzeczywiście trochę otrzeźwiał.
— Obiecałam Johnowi, że wyślę pani Dore oficjalne zaproszenie, bo jak przypuszczam, należy do matek, które tego oczekują.
— Dobrze. Lubię Margery. Jest taka autentyczna. Zabawne, że chce być aktorką.
— W dzisiejszych czasach aktorki nie mają w sobie ani odrobiny frywolności czy sztuczności. Taka Gwendoline Lucas na przykład, która w zeszłym roku grała w teatrze Old Vic Rozalindę, to zabawna, drobna, niemłoda już istota dość pospolitej urody, i w dodatku nosi binokle.
— Skąd wiesz?
— Zatrzymała się u państwa Crosbie.
— O! Bardzo chciałbym ją poznać. Nie moglibyśmy jej zaprosić na ubieranie choinki?
— Nie miałabym śmiałości.
— Nieważne. — Frank ukrył rozczarowanie. — Kto jeszcze przyjeżdża do nas na święta?
— Nie będzie miejsca dla nikogo innego.
— Bogu niech będą dzięki.
— To znaczy nie będzie miejsca, jeśli wujek Willie dostanie apartament małżeński.
— Chcesz powiedzieć, że musimy się wyprowadzić?
— Wujek Willie będzie potrzebował pokoju, w którym można usiąść, pisać dużo listów i spać. Przypuszczalnie chrapie, kochanie. Korona nam z głowy nie spadnie, jeśli przez święta pomieszkamy w dwóch pozostałych pokojach gościnnych. A jeśli wujek Willie zechce zostać dłużej…
— Co?
— No cóż, skoro mamy Coultardów nad garażem, nie przypuszczam, by kwatermistrz nas już więcej nękał. Nie z wujkiem Williem i Pauliną na pokładzie.
Frankowi zaczęło się robić całkiem ciepło. Spojrzał z podziwem na żonę.
— Najwyraźniej o wszystkim pomyślałaś.
— Wszystko się dobrze składa — zapewniła go Rhoda.
— Musi w tym tkwić jakiś haczyk — uznał po chwili Frank. — Paulina i wujek Willie — dywagował. — Wujek Willie nie jest przypadkiem wegetarianinem?
— O nie! Nie ma żadnych kaprysów. Je absolutnie wszystko.
— Szkoda.
— Dlaczego?
— Bardzo mi smakuje bekon cioci Pauliny.
Rhoda spochmurniała.
— Wujek Willie zawsze się szczycił, że jest bon vivantem, ale oczywiście lat mu nie ubywa.
— Nie ma przypadkiem cukrzycy albo marskości wątroby?
— Nie, cieszy się doskonałym zdrowiem. — Po chwili nieco niezręcznej ciszy Rhoda coś sobie przypomniała: — Jego żona ma chyba jakieś szczególne zapatrywania na kwestię przygotowywania potraw. Wszystko musi być gotowane. Może pośle mu trochę swojego masła i parę funtów cukru, więc nasze kartkowe zapasy za bardzo nie ucierpią. Poza tym, jak znam wujka Williego, to załatwi nam na święta jakieś czarnorynkowe jedzenie. W tych swoich domach chomikuje chyba zapasy herbaty i marmolady. Każemy mu po nie posłać. I po cebulę…
Rhoda coraz bardziej dawała się ponieść kulinarnym fantazjom. Frank tymczasem wydawał się zadowolony z obecnej sytuacji.
— Wujek Willie to całkiem poczciwy staruszek — orzekł i z radosnym westchnieniem na powrót wziął do ręki gazetę. — Jak piękny antyk. Oto, czego potrzeba w domu na święta. Ogniwa łączącego nas z przeszłością. Cholera jasna. — Odłożył gazetę i zmarszczył brwi. — Paulina i wujek Willie. Wiedziałem, że coś może być nie tak. Dopasują się do siebie?
— Dlaczego mieliby się nie dopasować? Dlatego, że była moją guwernantką? Czy bycie twoją ciocią tego nie niweluje?
— Nie, chodziło mi o to, że wujek Willie jest ogniwem łączącym nas z przeszłością. A ona nosi w sobie tę ukrytą słabość. Czy nie było jakichś nieprzyjemności zaraz po tym, jak się ożenił z twoją matką, i czy Paulina nie miała z tym czegoś wspólnego?
— Paulina nigdy by się nie mieszała do szemranych…
— Ale uwiła sobie tutaj przytulne gniazdko. A co, jeśli wujek Willie znajdzie na nią jakiś kij i zacznie nim wymachiwać?
— Jestem pewna, że wujek Willie już zapomniał o perypetiach Pauliny z czasów wczesnego panieństwa. Pewnie jej nawet nie rozpozna. Poza tym święta to czas wybaczania dawnych uczynków i zakopywania toporów, czyż nie?
— A po świętach?
— Teraz to już szukasz dziury w całym — powiedziała Rhoda.
Kilka minut później Rhoda Redpath siedziała przy swoim dosyć zabałaganionym sekretarzyku w salonie. Kiedy zobaczyła w lusterku swoją twarz, zaczęła pocierać policzki, aż dopasowały się kolorystycznie do nosa. Zadowolona z rezultatów tej czynności przebiegła palcami po krótkich siwych włosach, skutkiem czego sterczały jeszcze bardziej niż zwykle. Przed sobą położyła kartkę bladoszarej papeterii z prostym i gustownym nagłówkiem: Four Corners, St. Aubyn, Mewdley. Nie chcąc, by ulotnił się epistolarny nastrój, czym prędzej przystąpiła do pisania listu do swojego ojczyma, sir Willoughby’ego Keene-Cottona, o którym dopiero co tak żywo dyskutowała.
„…Mój mąż i ja jesteśmy zachwyceni wiadomością, że będziesz u nas na święta” — napisała szybko, póki to jeszcze była prawda, a potem, z uśmiechem dobrej woli i życzliwości na twarzy, pokryła drobnym pismem prawie pięć stron, bez żadnych przerw na zastanowienie…
Zresztą nie było się nad czym zastanawiać. Ludzie, którzy się zastanawiają, robią tyle samo błędów. Gdyby Rhoda się zastanowiła w 1914 roku, być może w ogóle nie wyszłaby za Franka Redpatha. Wujek Willie był temu przeciwny, z kolei Paulina bardzo się ucieszyła, ponieważ Frank był właściwie jej jedynym krewnym, a Rhodę traktowała prawie jak córkę; małżeństwo z pewnością było udane, po poprzedniej wojnie Frank znalazł pracę, a tuż przed wybuchem kolejnej w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat przeszedł na emeryturę.
Wujek Willie uznał za konieczne zaprotestować przeciwko małżeństwu Franka ze swoją pasierbicą przede wszystkim ze względu na pochodzenie społeczne kandydata. Brat Pauliny (ojciec Franka) był handlarzem antykami z Liverpoolu, ale wujek Willie uparcie nazywał go właścicielem lombardu, a fakt, że Gregory Redpath i jego żona w 1912 roku umarli prawie jednocześnie i na tę samą chorobę, pozostawiając Frankowi niezłe dochody, pozwalające na całkiem dostatnie życie, tylko pogorszył sprawę. Frank był najgorszego pokroju próżniakiem, utracjuszem i ignorantem. Ponieważ nie musiał zarabiać na utrzymanie i nie miał nikogo, kto poskromiłby jego ambicje, zapisał się do Akademii Sztuki Dramatycznej, ale szybko się zorientował, że sprawność w rozwiązywaniu łamigłówek i jednorazowy wyczyn w postaci wejścia do więzienia Holloway w przebraniu sufrażystki to nie to samo, co talent aktorski. Rok później trafił do szkoły artystycznej i zaprojektował scenografię do baletu, która nie spotkała się z szerszym uznaniem, ale krótko potem skomponował powszechnie wychwalaną muzykę do przedstawienia Romeo i Julia w wykonaniu Towarzystwa Dramatycznego, poszedł więc do Royal College of Music, gdzie napisał powieść, która była na tyle obiecująca, by pewien szanowany wydawca przyjął ją do druku. Co oczywiście skłoniło Franka do podjęcia decyzji, że do końca życia będzie powieściopisarzem. Ale potem wybuchła wojna i stwierdził, że czynny sprzeciw wobec służby wojskowej za bardzo go pochłania, aby miał czas na pisanie mało ważnych historyjek. Poza tym rzeczywiście ciężko pracował w szpitalu Czerwonego Krzyża, w którym jego ciocia Paulina była kwatermistrzynią (w budzącym trwogę mundurze), i tam poznał Rhodę Hepworth, młodą i obficie wydzielającą pot pielęgniarkę ochotniczkę. A ponieważ wyraźny sprzeciw wobec jego matrymonialnej kandydatury zgłosił nie byle kto, bo sam sir Willoughby Keene-Cotton, jego postać natychmiast obrosła nader romantycznymi domysłami.
W chwili zakończenia wojny był człowiekiem żonatym, miał czteroletniego syna Johna, pewną i solidną posadę oraz niezawodną i godną zaufania żonę. Jego dochody zapewniały teraz tak wygodne życie, że kiedy w 1933 roku zmarła matka Rhody, a wujek Willie na skutek niefortunnej pomyłki zagarnął cały majątek Hepworthów (dosyć pokaźny), nie wydawało się, aby miało to większe znaczenie. Dopiero kiedy John zaczął studiować w Cambridge i stał się dość kosztowny w utrzymaniu, jego udręczeni rodzice poczuli niepokój i zaczęli snuć fantazje o skróceniu żywota wujka Williego, ponieważ wraz z jego śmiercią fortuna Hepworthów automatycznie wróciłaby do Rhody.
Morderstwo okazało się jednak niekonieczne. Pod łagodzącym wpływem Rhody wujek Willie stał się ich dobrym duchem, zaakceptował Franka i żywo zainteresował się Johnem. W końcu przekazał im wszystkie pieniądze Hepworthów, słusznie oceniając, że nawet bez nich jest dostatecznie bogaty, bo podczas swojego długiego życia zdołał zagarnąć wiele innych majątków. Bycie czyimś dobrym duchem tak bardzo mu się spodobało, że zapragnął ponownie wcielić się w tę rolę, a w każdym razie Rhoda nie znajdowała innego wytłumaczenia dla faktu, że w 1933 roku poślubił panią Sinclairową Horsham, kobietę z całą gromadką krewnych na utrzymaniu. Hipoteza, że uznał tę damę za zabawną i sympatyczną towarzyszkę życia, nie wytrzymywała krytyki. Pani Horsham nie dbała o Riwierę, nie chciała mieszkać w Londynie i nienawidziła Szkocji, skutkiem czego, odkąd stanęli razem na ślubnym kobiercu, nikt ich nie widział razem, aczkolwiek wujek Willie dużo z nią korespondował, a na koronacji króla Jerzego VI ktoś mu ją przedstawił.
Mimo to Rhoda nadal go kochała, utrzymywała z nim kontakt i pamiętała o jego urodzinach, nawet gdy nie był już ich dobrym duchem, bo życzliwość zawsze się opłaca, nawet jeśli nie bardzo wiadomo, jakim sposobem (może za pomocą bekonu cioci Pauliny?), a utrzymywanie dobrych stosunków z ludźmi nigdy nie jest stratą czasu. Choćby nic innego nie miało z tego wyniknąć, to człowiek ćwiczy tę umiejętność. Wieloletnie doświadczenie utrzymywania dobrych stosunków z wujkiem Williem (który bywał człowiekiem niezwykle trudnym) wyrobiło w Rhodzie nawyk życzliwego traktowania nawet dość odstręczających ludzi. W końcu dlaczego nie miałaby traktować ich życzliwie? Łatwiej jest być życzliwym niż nieżyczliwym, codzienne życie staje się dzięki temu szczęśliwsze, a na dłuższą metę zawsze się to opłaca — choć Frank sugerował czasem przekornie, że wszystko to przemawia za tym, aby nie być życzliwym. Czy nie byłoby na przykład bardziej moralnie traktować Howarda Wortleya i jego żonę nieżyczliwie, ciągle im uchybiać i unikać ich z tego prostego powodu, że jako ludzie bardzo bogaci i raczej snobistyczni kreowali się na godnych miłości filantropów oraz że Howard był właścicielem wielu ważnych gazet i pociągał za wiele sznurków, a Ross & Weekes, firma, w której pracował John, mogła zostać w każdej chwili zamknięta i chociaż jakiś czas temu Johna uznano za niezdolnego do służby wojskowej z przyczyn zdrowotnych, w każdym momencie mógł zostać znowu powołany i miło byłoby znaleźć dla niego jakieś chronione Stanowisko Wagi Państwowej (ponieważ Frank nie chciał, aby jego syn gonił po świecie i mordował ludzi); Rhoda uznała, że gdyby człowiek zawsze się musiał zastanawiać nad takimi problematycznymi ukrytymi pobudkami, to nigdy nie byłby wobec nikogo życzliwy.
Na przykład z pewnością nie zapraszałby wujka Williego, nie siedział i nie pisał do niego tak długiego i interesującego listu, zwłaszcza gdyby miał świadomość, iż rzeczony wujek nie pofatyguje się go przeczytać.
— Ale „rzucaj chleb twój na wody ciekące”, bo nigdy nic nie wiadomo — mruknęła do siebie Rhoda, przebiegając wzrokiem napisany przez siebie list.
„…że będziesz z nami na święta — przeczytała. — I oboje mamy nadzieję, że później zostaniesz z nami, póki będziesz mógł, jeśli za bardzo się nie znudzisz. Na święta przyjedzie oczywiście John i Margery Dore, której chyba jeszcze nie poznałeś. Jej ojciec był posłem z Middleswick, zmarł kilka lat temu. Pani Dore od początku wojny zarządza stołówkami, a Margery, która w chwili wybuchu wojny zaczynała karierę aktorską, nader szlachetnie jej pomaga. Od jakiegoś czasu mieszka u nas Paulina. Nareszcie zdołaliśmy ją przekonać, by opuściła to swoje małe mieszkanie w Londynie, i radzi sobie naprawdę wyśmienicie, jeśli zważyć, że podobnie jak Ty większość roku spędzała kiedyś za granicą. Bardzo się z tego cieszymy, ponieważ dawniej rzadko się z nią widywaliśmy. Paulina wciąż maluje i odkryła w miasteczku kółko artystyczne. Nie wiedzieliśmy o jego istnieniu — jestem pewna, że go nie było, dopóki nie przyjechała! Dwa razy w tygodniu jedzie do punktu opatrunkowego lady Bayham i szyje bandaże — nic nie jest w stanie jej odstraszyć! Howard Wortley i jego żona wciąż mieszkają obok — nie pamiętam, czy byli w domu, kiedy tutaj poprzednio przyjechałeś. Dosyć nieznośni, ale bardzo życzliwi. Rzadko ich widujemy, odkąd państwo Crosbie sprowadzili się do domu na wzgórzu — High Winds, tak się chyba nazywa. Crosbie to Amerykanin, ale jego żona nazywała się z domu Gibberd. Początkowo wynajęli dom na weekendowe przyjęcia, ale od wybuchu wojny mieszkają tutaj na stałe. Odwiedziliśmy ich, rzecz jasna, ale urządzają duże przyjęcie świąteczne i na razie nie mieli czasu na rewizytę. Bayhamowie również mają huczne ubieranie choinki dla wszystkich swoich ewakuowanych. Dyrektor szkoły i jego żona, pan i pani Coultard, którzy mieszkają nad naszym garażem, przyjdą z dziećmi. To nasi jedyni ewakuowani, oczywiście nie licząc Pauliny. My jak zwykle urządzamy ubieranie choinki w drugi dzień świąt. W zeszłym roku przyszło całkiem sporo ludzi, ale tym razem jest tak wiele konkurencyjnych atrakcji, że pewnie będziemy musieli sami wokół niej tańczyć.
Chyba nie mam żadnych innych wiadomości. Poza tym, że nie poznasz swojego starego przyjaciela, majora Smythe’a. Jest teraz nadkomisarzem hrabstwa! Wielki zaszczyt, chociaż oboje uważamy, że znacznie lepiej by się sprawdził w roli sekretarza klubu golfowego. Pewnie jednak ma poczucie, że w obecnej sytuacji musi się jak najbardziej zaangażować — to wspaniale z jego strony, w jego wieku, a policja z pewnością ma w czasie wojny jeszcze więcej roboty i jeszcze większe braki kadrowe. Wcześniej policjantów się nie zauważało, a teraz mkną po okolicy radiowozami z megafonami i chyba nie uderzyło im to do głowy. Tylko niektórzy funkcyjni cierpią na manię wielkości i mają się za jakichś gestapowców — ale może to panika, biedactwa!
A skoro już mowa o policji: teraz żałujemy, że nie wysłaliśmy Johna do szkoły policyjnej. Wprawdzie mogliby go odrzucić z powodu wady wzroku, ale on naprawdę ma zadatki na świetnego detektywa. Otóż w jego biurze (nadal Ross & Weekes) był przypadek kradzieży i John rozwiązał zagadkę bez niczyjej pomocy. To była robota któregoś z pracowników! Można powiedzieć, że niepotrzebnie namieszał, bo gdyby pozwolił sprawom biec ich własnym torem, prawdopodobnie nikt by się nie domyślił, że doszło do jakiegoś występku. Ale John jest bardzo spostrzegawczą osobą i zawsze chce dotrzeć do sedna sprawy, a kiedy już zacznie, nie sposób go powstrzymać — zupełnie jak Frank! Ostatecznie jednak sprawę zatuszowano, więc nikomu nie stała się krzywda.
Mam nadzieję, że pogoda nie opóźni Twojego przyjazdu. Ostatnio jest dosyć ponuro, a Ty musisz zacząć dbać o siebie, drogi wujku Willie, bo przecież skończyłeś już osiemdziesiąt lat, o czym wszyscy ciągle zapominamy, bo aż trudno w to uwierzyć.
Dziś rano zaczął padać śnieg, dzięki czemu okolica wygląda radośniej i może tak jak w zeszłym roku będziemy mieli święta jak w opowieściach Dickensa. Szkoda, że Cię z nami nie było. Frank kazał mi zjechać z nim na sankach drogą do miasteczka, co w naszym wieku wydaje się trochę niepoważne, ale tak naprawdę był to jedyny sposób dotarcia do miasteczka, który nie odzierał nas z godności. Za nic w świecie nie potrafię sobie przypomnieć, jak wróciliśmy!
Proszę, przyjedź jak najszybciej na wypadek, gdyby znowu nas zasypało, bo wtedy w ogóle nie dotrzesz.
Serdeczności, Rhoda”
„Myślę, że jest całkiem dobry — uznała Rhoda, zaklejając kopertę. — Przedstawiłam kuszącą perspektywę i zawarłam mnóstwo informacji dla czytelnika. Jeśli jakiś się znajdzie”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Koh 11:1; wyrażenie używane w znaczeniu: czyń dobrze nawet bez gwarancji nagrody. Ten i pozostałe cytaty biblijne z Biblii Jakuba Wujka (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).
2 Nawiązanie do słów: „Obleczcie się w zupełną zbroję Bożą, abyście mogli stać przeciwko zasadzkom diabelskim” (Ef 6:11).
3 Na początku II wojny światowej w Wielkiej Brytanii w związku z zagrożeniem bombardowaniami została przeprowadzona ewakuacja ludności cywilnej miast na obszary wiejskie uważane za bezpieczniejsze (przesiedlono ok. 3,75 mln osób).
4 Kodycyl — rozporządzenie majątkiem na wypadek śmierci bez ustanowienia spadkobiercy.