Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to się stało, że Pedro Alonso López mógł w latach 70. w Ekwadorze, Kolumbii i Peru niemal niezauważony zgwałcić i zamordować nawet 300 dziewczynek? Czy jego zbrodnie można wytłumaczyć tym, w jakim środowisku się wychowywał, czy są po prostu wytworem czystego zła?
W swojej książce Potwór z Andów Leone Milton maluje obraz prawdopodobnie najgroźniejszego seryjnego mordercy na świecie. Biografia powstała między innymi na bazie artykułów dziennikarza Rona Laytnera, które napisał po spotkaniu z Pedrem w ekwadorskim więzieniu w 1980 roku.
Kim był człowiek, który dopuścił się tak okrutnych czynów? Czemu je popełnił? Czy poniósł za nie odpowiednią karę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 154
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 58 min
Tytuł oryginału: Monstret från Anderna
Przekład z języka szwedzkiego: Witold Biliński
Copyright © Leone Milton, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Maria Borgelöv
Redakcja: Katarzyna Grabowska
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8034-989-5
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Ta książka opisuje życie najstraszliwszego seryjnego mordercy na świecie, Pedro Alonso Lópeza. Uważa się, że w ciągu zaledwie trzech lat mógł zamordować nawet trzysta dziewczynek. Zabójstwa te popełnił w Ekwadorze, Kolumbii i Peru pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
W trakcie pisania książki opierałem się między innymi na artykułach, które dziennikarz Ron Laytner napisał po spotkaniu z Pedrem w ekwadorskim więzieniu w Ambato w 1980 roku. Potem pozwoliłem własnej fantazji wypełnić luki. Dlatego niektóre miejsca, zdarzenia i osoby są fikcyjne, włączone tu dla dramatycznego efektu.
Leone Milton, 2018
„Chodzę po rynkach i szukam dziewczynek o konkretnym wyglądzie. Muszą wyglądać niewinnie i pięknie. Młodo.
Kiedy już znajdę odpowiednią, śledzę ją. W jarmarcznym tłumie łatwo stać się niewidzialnym. Nigdy nie jestem dalej niż o kilka metrów. Nocą siedzę przed jej domem. Obserwuję ją z dala przez szybę. Czekam cierpliwie – czasami kilka dni – zanim uderzę. Nigdzie mi się nie spieszy. Przeciwnie: czekanie na idealną okazję do ataku mnie kręci”.
Pedro Alonso López
CZĘŚĆ PIERWSZA
JAK TO BYŁO
ROZDZIAŁ 1HOTEL
Wszystko, czego potrzebowałem, miałem w aktówce. Cztery jasnoniebieskie długopisy marki BIC, dwa nowe notatniki (plastikowe okładki mnie denerwowały, więc je odciąłem), paszport, pieniądze, aparat Canon i – co najważniejsze – papierosy. Cały wagon Marlboro. Fajki nie były jednak dla mnie. Na szczęście tego nałogu udało mi się uniknąć.
Prawie zapomniałem zabrać prowiant, ale gdy siedziałem w jadalni, panna Sanchez, nieśmiała córka Roberta, właściciela hotelu, delikatnie stuknęła mnie w nadgarstek, wyciągając do mnie rękę z tym, co poprzedniego wieczoru obiecała przygotować. W brązowej papierowej torbie znalazłem kilka owiniętych w folię kanapek, dwa małe, cętkowane banany i dwa kartoniki soku.
– Mam nadzieję, że wystarczy to dla pana i… – Panna Sanchez zatrzymała się w pół zdania.
Nie odważyła się wypowiedzieć jego nazwiska i sama wydawała się zaskoczona, że uwięzło jej w gardle.
– No, tak, tak… życzę panu powodzenia, panie Dexter – wyjąkała, wpatrując się w podłogę, zbyt nieśmiała, by odważyć się spojrzeć mi w oczy.
W następnej sekundzie śmignęła z powrotem do kuchni. Wahadłowe drzwi zamknęły się za nią, bujając się kilka razy na zawiasach. Chciałem podziękować, ale nie zdążyłem.
Stałem na drżących nogach na rozgrzanym chodniku i czekałem. Kurczowo ściskałem rudobrązową aktówkę. Była zrobiona z prawdziwej włoskiej skóry. Rolls-Royce wśród aktówek. Powiedział mi to z dumą mój przybrany ojciec, gdy dawał mi ją w prezencie w dniu mojego egzaminu.
– Właśnie zostałeś dziennikarzem, ale to chyba nie oznacza, że musisz ubierać się tak jak oni? – powiedział bez ogródek swojemu dwudziestodwuletniemu przybranemu synowi, otoczony innymi dumnymi rodzicami na trawniku przed głównym budynkiem Uniwersytetu Stanforda.
Ojciec był prawdziwym twardzielem. Stał się taki podczas wojny w Wietnamie. Kiedy z niej wrócił w 1969 roku, zaczął szukać Boga – i go znalazł. Właśnie w taki sposób na siebie trafiliśmy. Miałem czternaście lat, a moje życie było tak beznadziejne, że nie mogłem sobie nawet wyobrazić, by pojawiło się w nim cokolwiek boskiego. Kiedy jednak Mich i Barbara wzięli mnie pod swoje skrzydła, uznałem to za prawdziwy cud. Kiedy miałem szesnaście lat, przenieśliśmy się do parterowej willi w Spring Valley w Las Vegas. Ojciec otworzył własną kapliczkę. Chciał wieść ascetyczne życie blisko Boga, co zresztą mu się udawało. Przez kilka lat. Do chwili kiedy skusiła go szybka kasa, którą można było zyskać dzięki co najmniej równie szybkim małżeństwom. Ostatnie piętnaście lat ojcowego życia zawodowego doskonale opisuje piosenka Ican't help falling in love.
Krótko po ukończeniu studiów przeniosłem się do San Francisco. Dostałem robotę jako reporter w „San Francisco Chronicle”. Właśnie tam poznałem swoją przyszłą żonę Stephanie, która pracowała jako korektorka i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zakochała się we mnie – śniadym, niewysokim i już wtedy pulchnym facecie. Szybko zostaliśmy parą i wprowadziłem się do jej apartamentu w Sausalito. Pół roku później, ku wielkiemu rozczarowaniu mojego przybranego ojca, wzięliśmy ślub w katolickim kościele Świętego Patryka. Pojawiła się dwójka dzieci – córka Sam i syn James. Rodziców, pardon, przybranych rodziców, spotykałem coraz rzadziej. Wciąż mieszkali w Las Vegas, aż wreszcie odeszli. Mich umarł latem 1998 roku w wyniku komplikacji związanych z cukrzycą. Barbara zmarła dwa miesiące później z tęsknoty za nim.
Ja sam wciąż mieszkam w San Francisco. A ściśle mówiąc, trochę poza miastem, w Greenbrae. To willowa dzielnica dla zamożnych. Mogę za to podziękować pieniądzom z Vegas odziedziczonym po ojcu.
Historia, którą opowiem, a którą już częściowo zacząłem, rozegrała się trzydzieści osiem lat temu. Nie jest to jedynie opowieść o kolumbijskim seryjnym mordercy Pedro Alonso Lópezie. To historia również o mnie – czuję, że czas się nią podzielić. Jestem na emeryturze, mam siedemdziesiąt jeden lat, a moja żona właśnie zmarła na raka piersi. Mam nadzieję, że ta opowieść sprawi, iż moje dzieci zrozumieją moje życie i to, co się wydarzyło. Dzieciom, które tak bardzo kocham, chcę powiedzieć: wybaczcie.
Wracam do roku 1980 i chodnika… W końcu nadjechała taksówka, wskoczyłem do niej i włączyliśmy się w przedpołudniowy ruch w Ambato, kiedy korki nie były jeszcze tak dokuczliwe jak dziś – przynajmniej tak mówią. Nie wiem tego jednak na pewno, nigdy do tego miasta nie wróciłem i nie zamierzam tego robić. Kierowca pewnie prowadził samochód w kierunku więzienia Garcia Moreno.
ROZDZIAŁ 2PIERWSZE SPOTKANIE
Dotarcie do celi, w której siedział Pedro Alonso López, nie tylko zajęło wyjątkowo dużo czasu, było również wyczerpujące fizycznie. Pedro siedział samotnie w zapuszczonym budynku, który kiedyś służył jako więzienie dla kobiet. Gmach znajdował się na krańcu wielkiego obszaru więzienia w Ambato, a eskortowało mnie tam czterech umundurowanych strażników. Przeprowadzili mnie przez budynek główny na podwórze poprzez wyschnięty i zaniedbany trawnik i kolejny więzienny budynek na następne podwórze, tym razem wysypane żwirem, wreszcie do sześciopiętrowego gmachu z czerwonej cegły. Szybko oceniłem powierzchnię każdej kondygnacji, która wynosiła mniej więcej sto metrów kwadratowych. Przekroczyliśmy zardzewiałą ciężką bramę i rozpoczęliśmy wspinanie się po schodach.
– Pedro siedzi na samej górze. Reszta pięter nie jest używana – powiedział jeden ze strażników, odwracając się w moją stronę.
Schody były wąskie i nierówne. Już po pokonaniu półtorej kondygnacji zaczęły mnie piec mięśnie ud. Nie mogłem też złapać oddechu. Aktywność fizyczna nigdy nie była moim hobby, co ciało sygnalizowało mi teraz wyraźnie.
– Panie Dexter, czy mogę pomóc nieść pana rzeczy? – Strażnik zauważył, że moja biała koszula powoli zmienia kolor na ciemnoszary.
– Bardzo dziękuję. – Z wdzięcznością podałem aktówkę razem z brązową torebką panny Sanchez z wałówką i natychmiast poczułem, jak ciało mi dziękuje.
– Umieściliśmy tu Pedra dla jego własnego dobra – powiedział strażnik, który przejął moje graty.
Młody, zdecydowanie nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Wysoki i niezwykle umięśniony. Fryzura na zapałkę. Na pewno żołnierz. To była prawdopodobnie jego dodatkowa fucha. Opowiedział mi, że za głowę Pedra wyznaczono nagrodę, którą zebrały rodziny zamordowanych przez niego dziewczynek. Klawisz albo współwięzień, który go wykończy, miał dostać trzydzieści tysięcy amerykańskich dolarów. Dla większości mieszkańców Ekwadoru była to kwota niemal niewyobrażalna. Chodziły słuchy, że ludzie popełniali drobne przestępstwa tylko po to, by dostać się do tego samego więzienia co Pedro, bo to dawało szansę na pozbawienie go życia.
– To właśnie dlatego musieliśmy pana zrewidować i tak dokładnie przeszukać pańskie rzeczy. I to dlatego jest tu z panem czterech strażników – powiedział ten o wojskowym wyglądzie.
Dyrektor więzienia Victor Lascano wydał wcześniej polecenie, bym został przed wpuszczeniem na teren zakładu gruntownie przeszukany przez trzy różne osoby z jego osobistej ochrony. Teraz zrozumiałem dlaczego.
Strażnik odwrócił się do mnie.
– Mówi pan, że chce pan z nim przeprowadzić wywiad, ale skąd mamy wiedzieć, że to prawda? Mógłby pan być oszustem, wynajętym mordercą. Może wcale nie jest pan dziennikarzem, tylko chce wyrwać trochę pieniędzy – powiedział i wzruszył ramionami.
Po czasie, który zdawał się wiecznością, dotarliśmy wreszcie na szóste, ostatnie piętro budynku. Lampy na suficie się świeciły, a gość, który niósł moje rzeczy, oddał mi je i wskazał głową drzwi.
– To tam. Tam siedzi.
Inny strażnik zaczął przetrząsać swój pęk kluczy przymocowany do szerokiego skórzanego pasa, który otaczał jego biodra. Podszedł do drzwi i otworzył je.
I tutaj mam lukę w pamięci.
Teraz, trzydzieści osiem lat później, mogę tę lukę wytłumaczyć, ale zrozumienie, skąd się wzięła, zajęło mi mnóstwo czasu. Nie byłem przecież pijany ani nic takiego. Po rozmowie z psychologiem zrozumiałem, że dziura w pamięci powstała, bo mój mózg chciał chronić mnie przed czymś, co jego zdaniem było traumatycznym przeżyciem. Uznał, że powinienem coś ukryć – albo z powodu poczucia zawodu, albo upokorzenia. A może jednego i drugiego. Dlatego wykasował z mojej pamięci co najmniej dziesięć minut. Trzeba wziąć pod uwagę, że zanim ten dzień nadszedł, od wielu lat nosiłem się z zamiarem ewentualnego spotkania z Pedrem. Kiedy więc doszło ono wreszcie do skutku, mój zapobiegliwy mózg zrobił zwarcie. Można to nazwać najbardziej agresywną formą samoobrony. Tak przynajmniej wyraził się mój psycholog.
A jednak, dzięki pomocy psychologa, udało mi się przywrócić ułamek wspomnień z tego pierwszego spotkania w więzieniu.
Pamiętam, że otworzyłem drzwi, w których strażnik przed momentem przekręcił klucz w zamku. Były pomalowane na zielono, ale na tyle przerdzewiałe i wyblakłe, że dominowały żółte, wypalone plamy. Były ciężkie i aby je ruszyć, musiałem użyć obu rąk.
Moje następne wspomnienie to jego ręce. Wielkie jak patelnie, obejmował nimi pręty kraty.
Potem już tylko mrok.
Para oczu. Orzechowych. Przekrwionych.
Mrok.
Słyszę krzyk, ale nie wiem, czy pochodzi ode mnie, czy od niego.
Mrok.
I znów ręce.
Mrok.
Włosy. Zmierzwione. Tłuste. Jak dredy. Tylko że krótkie.
Mrok.
Znowu oczy. Patrzą na mnie z odległości zaledwie kilku decymetrów. Wydaje się to o wiele za blisko. Cofam się. Oczy idą jednak za mną. Cofam się jeszcze trochę. Oczy znikają.
Mrok.
ROZDZIAŁ 3VICTOR
Kiedy wróciłem do hotelu Habitel, poszedłem od razu do baru. Nie mogłem nie poczuć, jak spojrzenie panny Sanchez wypala mi dziury w karku. Kilka razy obróciłem się na barowym stołku i popatrzyłem na nią. Spuszczała wtedy wzrok na papiery leżące przed nią na stole. Udawała, że zapisuje coś na kartce, ale widziałem, że długopis porusza się w powietrzu. Panna Sanchez prawdopodobnie po prostu martwiła się o mnie. I słusznie. Nie było wątpliwości co do tego, że mój żałosny wygląd spowodowany był przez wywiad, który całkowicie sknociłem. Miałem silne poczucie, że całe życie mi się zawaliło.
Moja mizeria stała w niemal zabawnym kontraście do otoczenia. Znajdowałem się w najbardziej ekskluzywnym hotelu w mieście, w barze zbudowanym ze szkła i mahoniu. W ręce trzymałem idealnie przygotowany dżin z tonikiem. Szczupły, dobrze ubrany barman z dumą poinformował mnie, że dżin to Tangueray No. Ten. Tonik był równie wysokiej klasy: East Imperial. Drink zaserwowano w pękatej szklance, w której starannie umieszczono mierzący pięć na pięć centymetrów blok przezroczystego lodu, a także gruby plasterek cytryny. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu z powodu kontrastu, jaki przyniosło mi życie, i pochłonąłem całą zawartość jednym haustem.
Tego wieczoru chciałem całkowicie zapomnieć o samym sobie.
Następnego dnia leżałem w hotelowym łóżku, cierpiąc tak, jak na to zasłużyłem. Zamówiłem do pokoju jajka na bekonie, jogurt i sałatkę owocową. Kilka godzin później zwróciłem wszystko, co zjadłem. Planowałem wracać do Stanów i zapomnieć, że kiedykolwiek w ogóle wybrałem się do Ekwadoru. Cieszyłem się na wznoszenie się w przestworza i patrzenie przez okno, jak Ambato staje się coraz mniejsze i mniejsze, aż wreszcie ginie we mgle. Jednak wieczorem równowaga chemiczna w moim ciele wróciła niemal do normy i zrobiło mi się lżej na duszy. Postanowiłem wyjść na spacer i okazało się, że pół godziny w ogrodzie botanicznym bardzo mi pomogło. Powróciła motywacja, która mnie tutaj doprowadziła. Drzemiący we mnie reporter znów zbudził się do życia. Chciałem jeszcze raz spotkać się z Pedrem.
Po powrocie do hotelu poszedłem do lobby i poprosiłem recepcjonistę, by zadzwonił do dyrektora więzienia, Victora Lascano.
– Chciałbym jeszcze raz spróbować przeprowadzić wywiad z Pedrem. Myśli pan, że się zgodzi?
– Wiem, że się zgodzi – odpowiedział pan Lascano spokojnie. – Kilka razy o pana pytał. Musiał pan na nim zrobić spore wrażenie. Wie pan, że jest pierwszą osobą, z jaką chciał rozmawiać? Nigdy nie przyjmował odwiedzin i całkowicie odrzucał możliwość kontaktu z dziennikarzami.
– Nie wiem, czy powinienem czuć się zaszczycony – odpowiedziałem, a Victor zachichotał.
– Ja też nie! Niech pan jednak wpadnie tu jutro o dziesiątej, a ja zorganizuję dwie godziny na wywiad. Tym razem porozmawiacie w mojej sali spotkań. W obecności mojej i kilku strażników. Będzie pan całkowicie bezpieczny, nie ma się czego obawiać.
Panna Sanchez znów przygotowała dla mnie worek z przekąskami. Tym razem jednak to jej ojciec podał mi go, kiedy przechodziłem obok niego w holu.
– Proszę bardzo. Powodzenia, panie Dexter.
Korpulentny i łysy dyrektor hotelu zatrzymał mnie na chwilę, by powiedzieć, jak jest dumny, że jego gościem jest dziennikarz, który jako pierwszy na świecie przeprowadzi wywiad z „potworem z Andów”.
– Wie pan, że wszyscy w mieście o panu mówią? A może i w całym kraju. Widziałem artykuły o panu w kilku gazetach. Piszą jednak, że nie dał pan rady przeprowadzić tego wywiadu. Mogę zapytać dlaczego?
– Nie lubię być w centrum uwagi. Jestem dziennikarzem. To ja zadaję pytania. Ja stoję za kamerą. Tam najlepiej się czuję – odpowiedziałem krótko.
Dyrektor ze zrozumieniem skinął głową. Ruszyłem znów ku szklanym drzwiom hotelu, żeby wskoczyć do taksówki, która czekała na mnie na ulicy.
Było dwadzieścia jeden stopni. Często się to zdarza w Ekwadorze. Kraj znany jest z najprzyjemniejszej pogody na świecie – dwadzieścia jeden stopni przez okrągły rok. Ludzie bardzo za to Ekwador cenili, ja wolę jednak San Francisco. Lubię zimne dni. Kiedy mgła nadciąga nad zatokę, czuję się najlepiej na świecie. Mark Twain powiedział kiedyś: „Najchłodniejszą zimą, jaką kiedykolwiek przeżyłem, było lato w San Francisco”. Kiedy dotarłem do więzienia, przy bramie czekał na mnie dyrektor Victor Lascano. Trzymał ręce za wyprostowanymi plecami, ale kiedy wysiadłem z taksówki, wyciągnął prawą na przywitanie.
– Witam, panie Dexter! To zaszczyt, że pan znów tu jest. Pan López właśnie jest wyprowadzany ze swojej celi.
Poczułem lekki wstyd, kiedy pomyślałem, że dyrektor z pewnością przeczytał list, który wysłałem kiedyś do Pedra. Opisywałem tam dokładnie swoją służbę korespondenta wojennego na Bliskim Wschodzie. Zastanawiałem się, jakie to myśli przelatywały Victorowi Lascano przez głowę, kiedy strażnicy opowiedzieli mu o moim pierwszym, chaotycznym spotkaniu z przestępcą. Na pewno powątpiewał w to, czy naprawdę byłem w stanie pracować w strefie wojny. Jeśli tak, to miał rację, bo prawda jest taka, że nigdy w życiu nie postawiłem stopy na innym kontynencie niż obie Ameryki.
Mała sala widzeń była niechlujnie pomalowana na różowo. Chwilę zajęło, zanim moje oczy przyzwyczaiły się do intensywnego koloru, zwłaszcza że promienie słońca wpadające przez zakratowane okno tworzyły na ścianach jaskrawą grę świateł. Pośrodku pomieszczenia, które nie było większe od mojej kuchni w San Francisco, stał kwadratowy stół wykonany z matowej stali, a także cztery podobne krzesła. Victor Lascano wyciągnął jedno z nich i usiadł przy stole, po czym delikatnie położył dłoń na sąsiednim krześle.
– Proszę usiąść tutaj.
Spojrzałem na Victora i pomyślałem, że musi mieć jakieś pięćdziesiąt lat. Do tego wniosku doprowadził mnie procent siwych włosów na jego głowie, liczba zmarszczek i ich położenie. W wieku pięćdziesięciu lat był w połowie posiwiały, a skóra pomarszczyła mu się przede wszystkim na czole i wokół oczu, podczas gdy reszta twarzy wciąż była w miarę gładka. Zauważyłem też, że zaczęły mu opadać powieki.
Do pokoju weszło dwóch uzbrojonych strażników o kamiennych twarzach i skupionym spojrzeniu. Ustawili się w dwóch kątach pomieszczenia. Kilka sekund później pojawił się Pedro Alonso López. Niewysoki, szczupły, ale z lekkim brzuszkiem, twarz cała w zmarszczkach. Kręcone brązowe włosy zaczesał na bok. Szeroki nos, złamany, więc krzywy. Oczy nieco zbyt szeroko rozstawione. Ręce przed sobą, w kajdankach. Za nim szło dwóch bardzo czujnych strażników. Doprowadzili więźnia do krzesła, które stało naprzeciw mnie.
– Cześć. Ty to Ronaldo? – powiedział Pedro i popatrzył na mnie w skupieniu.
– Tak, Ronaldo Dexter. Możesz mówić do mnie Ron.
Pedro się zaśmiał. Nie byłem w stanie ocenić, czy za tym śmiechem ukrywała się złość. Usiadł blisko naprzeciw mnie.
Poczułem, jak moje dłonie robią się mokre od potu, włożyłem je więc pod stół i dyskretnie wycierałem o spodnie. Kiedy uznałem, że znów do czegoś się nadają, wyciągnąłem przed siebie prawą rękę. Do Pedra. Popatrzył na zawieszoną między nami rękę, jakby to był obcy przedmiot z kosmosu. Przez kilka sekund pozwolił jej tak sterczeć, po czym podniósł ramiona, wciąż skute, i wziął moją prawą dłoń w swoją. A dłonie miał olbrzymie. Pedro ścisnął. Konkretnie. Poczułem, jak moje kości się poddają. Pedro z pewnością też to poczuł i ścisnął jeszcze troszkę mocniej. Widziałem, że opuszki moich palców robią się czerwone od gromadzącej się w nich krwi. Dyskretnie spojrzałem na dyrektora więzienia. Dlaczego nie reaguje? Kiedy ból był już nie do zniesienia i chciałem o tym powiedzieć, Pedro puścił. Tak jakby dokładnie wiedział, gdzie leży moja granica bólu.
– Nie wolno podawać ręki więźniom – pouczył mnie Victor.
Bierność dyrektora była więc jego sposobem na danie mi nauczki. Policzki mi płonęły. Jak głupim trzeba być, żeby wyciągnąć rękę do najbardziej niebezpiecznego seryjnego mordercy na świecie? Który w dodatku używał własnych rąk jako narzędzia zbrodni. Siedzący naprzeciw mnie mężczyzna prawdopodobnie wycisnął życie z ponad trzystu dziewczynek. Czasami tak brutalnie, że oczy wychodziły im z oczodołów.
Pochyliłem się do aktówki i wyjąłem z niej długopis i notatnik. Oddychaj. Skup się. Jesteś dziennikarzem i masz tu do wykonania robotę. Powtarzałem to zdanie w głowie jak mantrę. Wreszcie poczułem, że puls trochę zwolnił.
– Podobasz mi się… i ten list. Piszesz tam o ciekawych rzeczach, tak jakbyśmy już się znali. Wygląda na to, że mnie rozumiesz. Zainteresowałem się. Jesteś jedynym człowiekiem, z którym postanowiłem porozmawiać. Gratuluję. Dzięki mnie będziesz bogaty i sławny – powiedział Pedro.
– Dziękuję – odrzekłem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Starannie ważyłem każde słowo, co sprawiało, że przez moje gardło przechodziły tylko krótkie wyrazy i zdania. Uznałem, że tak będzie najlepiej: mówić jak najmniej. Obserwować. Pozwolić, by Pedro prowadził rozmowę.
– Masz papierosy?
– Jasne – odpowiedziałem, otwierając znów aktówkę, i dałem mu osiem pudełek marlboro.
– Dzięki. – Pedro zerwał folię z jednej paczki i sprawnie wyciągnął papierosa. Jeden ze strażników wyciągnął rękę z zapalniczką i skrzesał ogieniek przed twarzą Pedra.
– Ron, zanim rozpoczniemy ten wywiad, mam jeszcze jedno życzenie – powiedział Pedro, po czym zaciągnął się głęboko, by dym dotarł do najdalszych zakamarków płuc.
– Tak? – spojrzałem na jego pobrużdżoną twarz. Popatrzył na mnie, ale później odwrócił się w stronę dyrektora więzienia.
– Chcę dotknąć przegubów pana pięknej córki – powiedział i wskazał żarzącym się papierosem na Victora.
Victor aż się poruszył, zaskoczony i zniesmaczony. Takiego otwarcia się nie spodziewał.
– Nie ma jej tutaj – odpowiedział szybko.
– A jest – poprawił go z przekonaniem Pedro. – Siedzi w pańskim biurze. Widziałem ją, idąc tutaj. Pozwólcie mi jej dotknąć, bo inaczej nic nie będzie z wywiadu z tym reporterem – oznajmił i wskazał papierosem tym razem na mnie.
ROZDZIAŁ 4 LAURA
Laura Lascano. Kiedy weszła do pokoju, jej wygląd powalił mnie na kolana. Jej skóra wyglądała, jakby była zrobiona z porcelany. Tak jakby nigdy nie wychodziła z domu. Niemożliwe, żeby kiedykolwiek silny jesienny wiatr omiatał jej twarz, nie mogła czuć, jak słoneczne promienie ogrzewają jej policzki, nie doznała spływania kropel deszczu po czubku nosa. Cera Laury wyglądała jak u siedmiolatki, ciało było jednak krągłe jak u dorosłej kobiety. Ile mogła mieć lat? Może między dwadzieścia pięć a dwadzieścia dziewięć. Nie mogłem zrozumieć, jak Victor mógł pozwolić, by tak bajecznie piękna istota mogła przebywać w więzieniu wypełnionym po brzegi mężczyznami, którzy nigdy w życiu nie posiadali moralnego kompasu. Jak ona mogła w takim miejscu chociaż przez chwilę wysiedzieć w spokoju? Być może Victor trzymał ją w bezpiecznym biurze. Prawdopodobnie.
Spokój Victora Lascano zniknął bez śladu. W każdej nanosekundzie śledził przebieg wydarzeń wytrzeszczonymi jak u maniaka oczami. Nie chciał się zgodzić na żądanie Pedra, ale Laura, która zapewne podsłuchała rozmowę ze swojego biura, przystała na to.
– Pedro, możesz mnie dotknąć.
Siedzącym w pokoju mężczyznom szczęki opadły jeszcze niżej. Byłem chyba jedynym, którego nie zdziwiło zachowanie Laury. Może dlatego, że mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, gdzie kobiety mają zupełnie inny status. Pomyślałem, że ona po prostu miała ochotę na przygodę. Krótko trzymana przez ojca, wykorzystała teraz szansę na zastrzyk adrenaliny. Nie można inaczej wyjaśnić tego, że chciała, by tak odrażający typ jak Pedro ją dotykał. Zrobiła kilka kroków od drzwi, żeby znaleźć się naprzeciw niego. On wciąż siedział na krześle, ale okręcił się o ćwierć obrotu, a jego klatka piersiowa znalazła się na poziomie jej talii.
– Jeżeli ruszysz się na centymetr od tego krzesła, zastrzelę cię na miejscu – powiedział Victor, pokazując w niebudzący wątpliwości sposób, że pod prawą pachą nosi schowany w kaburze pistolet.
Powolutku, jakby dbając, by wspomnienie tego zdarzenia dobrze zapisało się w pamięci, Pedro zbliżył swoje ręce do jednej z rąk Laury. Delikatnie głaskał palcami niemal przezroczystą skórę wewnętrznej strony jej nadgarstka. Tak przezroczystą, że wyraźnie widać było niebieskie żyły. Przeciągał palcami wzdłuż nich. Głaskał żyły, raz w jedną stronę, raz w drugą. Pomalutku. Potem chwycił jej dłonie, splótł swoje palce z jej palcami. Był całkowicie skupiony i obecny. W tej chwili poza Laurą nic innego dla niego nie istniało. Odwrócił jej ręce i przyglądał się wiśniowemu lakierowi na paznokciach. Na wskazującym palcu prawej ręki Laury odprysnął kawałek i Pedro pogłaskał środkowym palcem ten fragmencik paznokcia, który nie był pomalowany.
– Dosyć już tego! – krzyknął Victor.
Strażnik szybko stanął między Pedrem a Laurą. Córka dyrektora wyszła z pokoju, nie mówiąc nawet słowa.
– To cudownie piękna kobieta – powiedział Pedro. – Dla mnie jednak za stara. Nie pociąga mnie.
– Masz dzieci, Ron? – spytał później Pedro, przeciągając dłonią po swoich poskręcanych, pokrytych kurzem włosach. Dym z papierosa snuł się między jego zmarszczkami.
– Tak, dwójkę. Córkę Sam i syna Jamesa. – Wyciągnąłem portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjąłem fotografię dzieci. Zrobiłem ją na Fisherman’s Wharf. Przy molo. Dzieci stały na drewnianym pomoście, a w tle widać było grubego, sytego lwa morskiego, który zażywał słonecznej kąpieli.
– Słodkie. Szczęśliwy z ciebie facet. Praca, rodzina, masz chyba wszystko. Farciarz.
– Dziękuję – powiedziałem i wsadziłem zdjęcie na miejsce.
– Ja nie miałem w życiu tyle szczęścia. Same porażki. Czasami zastanawiałem się, czy warto dalej żyć. Było jednak sporo jaśniejszych chwil. Fantastycznych. Teraz jest ciężko, pewnie rozumiesz. Siedzieć w więzieniu to jakby śnić niekończący się koszmar. Ale za piętnaście lat wyjdę i znowu będę mógł żyć. Myślę, że moja przyszłość jest świetlana.
– O czym marzysz, kiedy już wyjdziesz? – zapytałem po hiszpańsku, stwierdzając, że pamiętam ten język znacznie słabiej, niż mi się wydawało. Nie używałem go już od niemal dwudziestu lat i angielski stał się w sumie moim językiem ojczystym.
– Dalej będę mordował. Jeszcze nie skończyłem.
Pedro spojrzał na moją aktówkę, opartą o stołową nogę.
– Masz więcej fajek? Jak skończymy, chciałbym zabrać parę paczek do celi.
– Jasna sprawa – powiedziałem przesadnie pewnym siebie tonem, żeby ukryć to, jak wstrząsnęły mną słowa Pedra, również przed dyrektorem więzienia.
Będzie dalej mordował. To chyba wypuszczenie go tak po prostu jest nie do pomyślenia? Spojrzałem jednak na Victora, który wydawał się zupełnie nieporuszony. Być może Pedro już wcześniej wyjawił mu swoje plany, a może Victor był świetnym aktorem. Podałem Pedrowi trzy paczki.
– Masz też ze sobą jedzenie, nie?
– Tak – potwierdziłem i podniosłem z podłogi brązową papierową torbę. Wyciągnąłem kanapki, do których, jak się okazało, powkładano różne fantastyczne rzeczy, od ananasa po rybę.
– Dzięki. Magiczne – powiedział Pedro, przyjmując z wdzięcznością kanapkę, delikatnie odpakował ją z folii i podsunął sobie pod nos, z rozkoszą napełniając płuca zapachem świeżutkiego chleba.
– Musisz wiedzieć, że ten wspaniały aromat świeżo upieczonego chleba przypomina mi Florencię. Wiesz, o kim mówię. Florencia?
– Tak.
– Florencia. Śliczna Florencia. Nazywałem ją Flori. Tak jak jej tata.
– Zanim o niej opowiesz, chciałbym, żebyś opisał mi swoje dzieciństwo.
– Znaczy to, jak to wszystko się zaczęło? Moje dorastanie? Oczywiście. Urodziłem się w 1948 roku, ale o tym już wiesz, w małym miasteczku Santa Isabel.
ROZDZIAŁ 5BENILDA
Mama Pedra, Benilda López de Castaneda, urodziła się wiosną 1931 roku w nadmorskim Tumaco w południowo-zachodniej części Kolumbii. Pierwsze lata jej życia były prawdziwą idyllą. Mieszkała w bogatej dzielnicy, a rodzinę było stać na posłanie jej do szkoły. Chociaż była dziewczynką, jej ojciec Manuel planował, że zostanie inżynierem, dokładnie tak jak on sam. Jednak pewnego dnia, gdy Benilda miała trzynaście lat, jej tata został porwany. Pracował przy wydobyciu ropy dla amerykańskiej spółki. Wczesnym wieczorem, gdy wracał z pracy do domu, z krzaków wyskoczyło czterech zamaskowanych mężczyzn, powaliło go na ziemię, związało ręce i nogi, podniosło jak cielaka i zabrało ze sobą. Wrzucili Manuela do piwnicy. Było tam tak ciemno, że ledwo widział kontury wielkiego faceta, który wyciągał w jego kierunku jakiś przedmiot. Kiedy poczuł zimny metal na policzku, zrozumiał, że był to pistolet.
– Masz przestać kraść naszą ropę! – krzyknął ten człowiek i mocno wcisnął lufę w policzek Manuela.
– Tak, tak, obiecuję! – usłyszał Manuel swoje własne słowa. Rozległ się strzał. Kula uderzyła w sufit.
Po tym traumatycznym zdarzeniu i groźbie śmierci, która zawisła nad rodziną, musieli opuścić dom i przenieść się do Villa Caroline, najuboższej dzielnicy Tumaco. Tu ludzie pili wodę z kubłów, w których wykluwały się kijanki. Benilda chorowała od tej wody. Często miała rozwolnienie. Czasami miała wrażenie, że płoną jej całe jelita. Nie było już pieniędzy na posyłanie do szkoły ani jej, ani rodzeństwa. Benilda pomagała budować dom, w którym mieszkali. Pomagała też z wieloma innym rzeczami, bo przecież mogła już się uczyć. Codziennie zamiatała i szorowała podłogę w ich małym domku, który składał się z dwóch pokojów, wspólnych dla rodziców i jej czwórki rodzeństwa. Manuel już nigdy potem nie pracował jako inżynier. Zamiast tego został rybakiem, a specjalizował się w małżach.
W wieku piętnastu lat Benilda zaszła w ciążę. Ojciec dziecka nazywał się Midardo Reyes. Był chłopakiem z sąsiedztwa. Benilda nie mogła już mieszkać w rodzinnym domu, wraz z Midardem postanowili więc zacząć nowe życie gdzie indziej, jak najdalej od Tumaco. Wsiedli do autobusu i ruszyli przez Kolumbię, by zapuścić korzenie tam, gdzie skończy się jego trasa. Zatrzymał się w Santa Isabel.
ROZDZIAŁ 6SANTA ISABEL
– Dzidziuś? – synek Benildy stał obok niej na schodach z rączką na jej wciąż rosnącym brzuchu.
– Niedługo, kochanie. Dzidziuś przyjdzie niedługo. Musisz być cierpliwy.
Był rok 1948. Benilda i Midardo mieszkali w prostym domku, zbudowanym jednak z miłości. Byli razem szczęśliwi i z niecierpliwością czekali na przywitanie drugiego dziecka swojej małej rodziny. Tak naprawdę nie stać ich było na kolejnego potomka, ale przecież wiedzieli, że jakoś to będzie. Benilda głęboko w to wierzyła. Pokładała nadzieję w Jezusie i Maryi. Podobnie jak wiele innych kolumbijskich kobiet z klasy niższej Benilda nie miała stałej pracy. Czasami prała ludziom ubrania, czasami pracowała w piekarni, czasami pilnowała komuś dzieci, a kiedy z jedzeniem i pieniędzmi robiło się naprawdę krucho, sprzedawała swoje ciało. Midardo walczył w wojnie domowej. Nie był w domu od wielu miesięcy, a Benilda nieustannie się za niego modliła.
Podciągnęła bluzkę i poczuła, jak poranne promienie słońca padają na ośmiomiesięczny brzuch. Przyjemnie przypiekały skórę. Delikatnie głaskała się kolistymi ruchami. Zanuciła dziecięcą piosenkę. Dzieci były w jej życiu ogromną radością. Czuła się niezmiernie wdzięczna, że już w wieku siedemnastu lat została pobłogosławiona dwiema ciążami. Spojrzała na ten niewielki fragment Santa Isabel, jaki widziała ze swojego domu. Zakurzona ulica na obrzeżach miasta stała się jej częścią świata. Skromną, ale własną. Tu miała dożyć końca swoich dni. Razem z Midardem mieli podziwiać, jak ich dzieci dorastają, już teraz radowali się postępami syna. Miał dwa i pół roku, ale jego krótkie, pulchne nóżki nosiły go już na dłuższe spacery. W chwili, gdy Benilda miała się podnieść, by wejść do domu i podgrzać posiłek dla siebie i syna, zobaczyła, że w ich kierunku zbliża się jakiś mężczyzna. Nigdy go wcześniej nie widziała. Zatrzymał się przed nią i wytarł krople potu z czoła rękawem białej koszuli. Potem zdjął słomkowy kapelusz i zabawnie się ukłonił.
– Benilda?
– Tak.