Poza wiarą. Jak wychować etyczne, wrażliwe dzieci w świeckiej rodzinie -  - ebook

Poza wiarą. Jak wychować etyczne, wrażliwe dzieci w świeckiej rodzinie ebook

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego tu jestem? Co stanie się z nami po śmierci?

To jedne z najtrudniejszych pytań, jakie może usłyszeć rodzic. Wyjaśnienie dziecku sensu życia jest wystarczająco skomplikowane nawet wówczas, gdy macie wsparcie wspólnoty religijnej, do której przynależycie. Jeśli jednak postanowiliście wychować swoje dzieci bez religii, może wam się wydawać, że to zadanie jest ponad wasze siły.

Poza wiarą to poradnik oferujący wsparcie w wychowaniu niezależnie myślących, wrażliwych i otwartych dzieci. Eseje wybitnych świeckich specjalistów pokażą wam, jak obchodzić święta w humanistycznej rodzinie, nauczyć dziecko pokory, empatii, moralności, pomóc mu w poszukiwaniu sensu życia czy w żałobie po stracie bliskiej osoby. To pierwsza tak pouczająca książka skierowana do rodziców, nauczycieli i wychowawców.

Dale McGowan – wielokrotnie nagradzany doktor sztuk muzycznych, nauczyciel, pisarz, redaktor i mówca. Autor ośmiu książek i trzech podcastów z dziedziny ateizmu, wychowania dzieci w rodzinie wolnej od religii, w tym wydanej w 2012 roku nakładem Wydawnictwa Czarna Owca książki pod tytułem Jak wychować wolnomyśliciela. Praktyczny poradnik wychowania poza wiarą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przed­mowa

Licen­cja na świec­kie wycho­wa­nie

W filmie Rona Howarda z 1989 roku „Spo­koj­nie, tatuśku” (Paren­thood) boha­ter, Tod Hig­gins − grany przez Keanu Reevesa młody czło­wiek o spoj­rze­niu sza­leńca, wycho­wany przez samotną matkę i pró­bu­jący odna­leźć w życiu wła­sną drogę − skarży się przy­szłej teścio­wej, że choć trzeba mieć prawo jazdy, zgodę na posia­da­nie nie­bez­piecz­nego psa, a nawet kartę węd­kar­ską, to żeby zostać ojcem, nie potrzeba żad­nego zezwo­le­nia.

Rząd, wty­ka­jący nos nie­mal we wszyst­kie pry­watne sprawy oby­wa­teli, nie inge­ruje, dzięki Bogu, w kwe­stię wycho­wa­nia dzieci. Mimo to uwaga Hig­ginsa wydaje się uza­sad­niona. Od kan­dy­da­tów na rodzi­ców nie wymaga się bowiem ukoń­cze­nia żad­nego kursu na temat wycho­wa­nia. Zosta­łem ojcem tak jak wszy­scy − bez wcze­śniej­szego planu. Dopóki nie mia­łem dzieci, nie przy­wią­zy­wa­łem więk­szej wagi do spraw wycho­wa­nia. A kiedy moje dzieci przy­szły na świat, nauczy­łem się roli rodzica podob­nie jak inni − peł­niąc ją w cza­sie rze­czy­wi­stym. Od tej pory minęło pięt­na­ście lat, a ja na­dal się uczę.

Żałuję, że nie mia­łem pod ręką Poza wiarą, kiedy roz­po­czy­na­łem tę nie­koń­czącą się (i nie­skoń­cze­nie wypeł­nia­jącą) podróż. Książka ta jest pełna rad i wska­zó­wek, suge­stii i zale­ceń, aneg­dot i poru­sza­ją­cych (a czę­sto także zabaw­nych) opo­wie­ści będą­cych dzie­łem zróż­ni­co­wa­nego kręgu auto­rów. Spra­wiają one, że czy­tel­nik jed­no­cze­śnie śmieje się i pła­cze. Jest też jedyną znaną mi książką na temat wycho­wa­nia dzieci bez reli­gii. W naszej kul­tu­rze uznaje się nie­mal za pew­nik, że dzieci należy wycho­wy­wać w jakiejś reli­gii, w prze­ciw­nym razie wyro­sną na prze­stęp­ców. To nie­prawda. Przy­pusz­cze­nie owo jest tak bigo­te­ryjne i zuchwałe, że nie zasłu­guje na poważną kry­tykę. Mimo to nie­wie­rzący auto­rzy tej książki poświę­cili mu uwagę. Wyka­zali, że wycho­wa­nie dzieci bez reli­gii nie tylko jest etycz­nym i peł­nym wraż­li­wo­ści spo­so­bem podej­ścia do roli rodzica, lecz także zasłu­guje na pochwałę i sza­cu­nek.

Wspól­nie z żoną wycho­wuję naszą córkę, Devon, w śro­do­wi­sku wol­nym od reli­gii. To nie świa­doma decy­zja czy wcze­śniej obmy­ślony plan. Nie wie­rzymy w ist­nie­nie Boga, więc temat ten zwy­czaj­nie nie poja­wił się w naszych roz­mo­wach. Ponie­waż jestem socjo­lo­giem, zdaję sobie sprawę z potęż­nego wpływu, który rodzice wywie­rają na religijne, poli­tyczne i spo­łeczne postawy dzieci. Gdy­bym więc pod­jął w tej kwe­stii jakieś kroki, sta­rał­bym się nie zachę­cać zbyt sil­nie mojej córki do pój­ścia w jakim­kol­wiek kie­runku. Oto frag­ment listu, który do niej napi­sa­łem, gdy szła do liceum:

Nasze poglądy na temat ludzi, spo­łe­czeń­stwa, poli­tyki, gospo­darki, reli­gii i wszyst­kich innych rze­czy są kształ­to­wane przez rodzi­ców i rodzinę, przy­ja­ciół i rówie­śni­ków, nauczy­cieli i opie­ku­nów, książki i gazety, tele­wi­zję i inter­net, czyli kul­turę jako taką. Nie mamy poglą­dów, które nie pozo­sta­wa­łyby pod sil­nym wpły­wem wszyst­kich wymie­nio­nych źró­deł. Do tej pory − czyli do wcze­snego okresu doj­rze­wa­nia − twoje poglądy były kształ­to­wane przede wszyst­kim przeze mnie i przez mamę. Ponie­waż zaj­muję się pro­wa­dze­niem badań, pisa­niem o róż­nych poglą­dach oraz publicz­nym wyra­ża­niem wła­snych poglą­dów, lękam się, by moje silne prze­ko­na­nia nie wywarły na cie­bie nad­mier­nego wpływu. Mam nadzieję, że nie­za­leż­nie od tego, w co zde­cy­du­jesz się wie­rzyć, dokład­nie to prze­my­ślisz i upew­nisz się, że są to twoje wła­sne prze­ko­na­nia, a nie prze­ko­na­nia two­ich rodzi­ców. Twoje poglądy w jakiejś kon­kret­nej spra­wie są dla mnie mniej ważne niż to, czy sta­ran­nie je prze­my­śla­łaś, bada­jąc argu­menty i dowody oraz doko­nu­jąc głę­bo­kiej refleksji.

Wszy­scy sta­ramy się być dobrymi rodzi­cami. Te sta­ra­nia to główny temat wspo­mnia­nego przeze mnie filmu. Pamię­tam scenę, w któ­rej Gil Buck­man (grany przez Steve’a Mar­tina) ma nocny kosz­mar, że jego syn wyrósł na osobę nie­przy­sto­so­waną i jest prze­trzy­my­wany na dzwon­nicy col­lege’u, ponie­waż ojciec pomie­szał mu w gło­wie, każąc grać na dru­giej bazie. Żało­sne uspra­wie­dli­wie­nia Gila − że sta­rał się robić, co mógł − można przy­pi­sać każ­demu rodzi­cowi. Przy­po­mi­nam sobie także riff Robina Wil­liamsa na temat rodzi­ciel­stwa. Opi­suje on w nim dwa sny. W pierw­szym jego syn oznaj­mia: „Chciał­bym podzię­ko­wać człon­kom Komi­tetu Noblow­skiego za to wyso­kie wyróż­nie­nie”, w dru­gim pyta: „Chcesz do tego frytki?”.

Nagroda Nobla lub powięk­szone frytki! Nie­za­leż­nie od tego, jak poto­czą się losy mojej córki, zawsze będę ją kochał i będę pró­bo­wał jej wpoić fun­da­men­talne zasady moralne. Zasady te zacho­wują waż­ność nie­za­leż­nie od tego, czy Bóg ist­nieje, lecz nabie­rają szcze­gól­nego zna­cze­nia wów­czas, gdy Boga nie ma. Jeśli Bóg nie ist­nieje i jeśli nikt nie pro­wa­dzi rachun­ków, zada­nie rodzi­ców ura­sta do rangi trans­cen­dent­nego wyzwa­nia.

Michael Sher­mer

Michael Sher­mer jest wydawcą maga­zynu „Skep­tic” (www.skep­tic.com), publi­cy­stą pisu­ją­cym na łamach mie­sięcz­nika „Scientific Ame­ri­can” oraz auto­rem ksią­żek Why People Believe Weird Things (Czemu ludzie dają wiarę dzi­wac­twom), How We Believe (Jak wie­rzymy), The Science of Good and Evil (Nauka o dobru i złu) oraz Why Dar­win Mat­ters (Czemu Dar­win się liczy).

Wstęp

Dobre życie to życie natchnione miło­ścią i kie­ro­wane przez wie­dzę.

Ber­trand Rus­sell

Dosko­nale pamię­tam pierw­szą osobę nie­je­dzącą mięsa, którą pozna­łem − moją przy­ja­ciółkę z col­lege’u imie­niem Kari. Kari wyrze­kła się tego, co uwa­ża­łem za jedną z naj­więk­szych roz­ko­szy życia. Do końca życia miała nie skosz­to­wać obsma­ża­nej kaczki z poma­rań­czami, filet mignon w sosie musz­tar­dowo-kapa­ro­wym ani kur­czaka pie­czo­nego na spo­sób połu­dniowy. Nie potrafiłem tego pojąć. W końcu te potrawy są naprawdę prze­pyszne. Tłu­ma­czy­łem sobie, że może Kari ni­gdy nie miała oka­zji zjeść dobrego steku. Cóż, mogło być i tak.

Pew­nego dnia prze­rwa­łem Kari chru­pa­nie lun­chu zło­żo­nego z mar­chewki i spy­ta­łem, dla­czego jest wege­ta­rianką.

Przy­znała, że miała nie­jedną oka­zję, żeby spró­bo­wać dobrego steku. Od dzie­ciń­stwa prze­pa­dała za kotle­tem scha­bo­wym z kością. Cho­ciaż uwiel­biała smak mięsa, gdy zasta­no­wiła się − znacz­nie poważ­niej niż ja − nad kwe­stiami zwią­za­nymi z jego spo­ży­ciem, zde­cy­do­wała, że nega­tywne skutki prze­wa­żają nad pozy­tyw­nymi. „Jedze­nie mięsa jest bar­dzo nie­zdrowe − oznaj­miła − na doda­tek łączy się z zada­wa­niem nie­wy­po­wie­dzia­nych cier­pień innym stwo­rze­niom”.

Kiedy ukoń­czy­li­śmy col­lege, nasz kon­takt się urwał, lecz idę o zakład, że jeśli Kari ma dzieci, wycho­wuje je w opar­ciu o te same war­to­ści, bo pra­gnie dla nich tego, co naj­lep­sze. Ponie­waż ją znam, wiem rów­nież, że będzie chciała, aby dzieci samo­dziel­nie prze­my­ślały sprawę i doko­nały wyboru, aby nikt ich do tego nie zmu­szał. Jej dzieci wie­dzia­łyby, że mama ma zde­cy­do­wane prze­ko­na­nia, i znały uza­sad­nie­nie tych prze­ko­nań. Ale zde­cy­do­wa­łyby same, czy zga­dzają się z mamą, kiedy byłyby wystar­cza­jąco doj­rzałe.

Bar­dzo cenię ten spo­sób wycho­wa­nia.

Tak się składa, że wycho­wuję wła­sne dzieci, pró­bu­jąc prze­ka­zać im swoje naj­lep­sze doświad­cze­nia i swoje war­to­ści. Nie jestem wege­ta­ria­ni­nem, cho­ciaż od czasu pozna­nia Kari uwa­żam to za wadę. Ist­nieje jed­nak inna dzie­dzina, w któ­rej mam zde­cy­do­wane prze­ko­na­nia − to dzie­dzina wiary i prak­tyk religijnych.

Kari zja­dła wiele pysz­nych ste­ków. Ja mia­łem mnó­stwo pozy­tyw­nych doświad­czeń z ludźmi religijnymi oraz insty­tu­cjami kościel­nymi. Pozna­łem wiele wspa­nia­łych osób wie­rzą­cych, mia­łem oka­zję zetknąć się z fascy­nu­ją­cymi i nio­są­cymi pocie­sze­nie ele­men­tami naucza­nia religijnego.

Zain­te­re­so­wa­łem się „wiel­kimi pyta­niami życia” w wieku trzy­na­stu lat, gdy zmarł mój ojciec. Smu­tek i ból łago­dziła ogromna cie­ka­wość śmierci, która stała się źró­dłem tysięcy wąt­pli­wo­ści. Zaczą­łem poważ­nie roz­my­ślać nad zagad­nie­niami z dzie­dziny reli­gii, cho­dzić do kościo­łów dzie­wię­ciu wyznań, czy­tać pisma święte reli­gii, w któ­rej wyro­słem, zada­wać pyta­nia duchow­nym i kapła­nom, teo­lo­gom i ludziom świec­kim oraz uważ­nie ana­li­zo­wać argu­menty prze­ma­wia­jące za wiarą i prze­ciw niej. W końcu dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że reli­gia jest ludz­kim wymy­słem.

Moi religijni przy­ja­ciele są zdu­mieni. Powia­dają, że reli­gia jest „pyszna”. Nagroda po śmierci, bez­wa­run­kowa miłość, osta­teczny sens życia… Zgoda, same pysz­no­ści. Dosze­dłem jed­nak do prze­ko­na­nia, że wiara reli­gijna, choć dostar­cza pocie­chy i daje wiele innych korzy­ści, wyrzą­dza rów­nież ogromną szkodę jed­no­stce i zbio­ro­wo­ści. Uzna­łem, że wady reli­gii znacz­nie prze­wyż­szają jej zalety, dla­tego odsu­ną­łem ją na bok.

Nie jestem obo­jętny na kwe­stie teo­lo­giczne, podob­nie jak wege­ta­rianka Kari nie jest obo­jętna na sprawy zwią­zane z dietą i spo­so­bem trak­to­wa­nia zwie­rząt. Pyta­nia doty­czące reli­gii nie prze­stają mnie fascy­no­wać, mam do nich bar­dzo poważny sto­su­nek. Postawa Kari wyro­sła z jej głę­bo­kiego zain­te­re­so­wa­nia pew­nym zagad­nie­niem. Dziew­czyna doszła do prze­ko­na­nia, że wege­ta­ria­nizm sta­nowi słuszny wybór, uwa­żała nawet, że i ja mogę przejść na tę dietę, cho­ciaż nie zamie­rzała zmu­szać do tego ani mnie, ani nikogo innego. Wła­śnie dla­tego jestem prze­ko­nany, że jej dzieci samo­dziel­nie doko­nają wyboru.

To samo można powie­dzieć o moim poglą­dzie na temat wycho­wa­nia religijnego. Jestem prze­ko­nany, że doko­na­łem naj­lep­szego moral­nego i inte­lek­tu­al­nego wyboru, odsu­wa­jąc na bok reli­gię. Uwa­żam, że nega­tywne skutki wiary reli­gij­nej znacz­nie prze­wa­żają nad skut­kami pozy­tyw­nymi, nie chcę jed­nak zmu­szać nikogo do tego, by myślał tak samo. Doty­czy to rów­nież moich dzieci. One zasłu­gują na to, aby samo­dziel­nie roz­strzy­gnąć tę kwe­stię. Liczy się pro­ces, a nie osta­teczny rezul­tat, do któ­rego ten pro­ces pro­wa­dzi.

W ten spo­sób prze­cho­dzimy do ostat­niej sprawy.

Poza wiarą to książka dla kocha­ją­cych i tro­skli­wych rodzi­ców, któ­rzy pra­gną wycho­wać swoje dzieci bez reli­gii. Nie uwa­żam, że jest to jedyna dobra metoda wycho­wa­nia. Był­bym głup­cem, gdy­bym twier­dził, że nie można wycho­wać inte­li­gent­nych, moral­nych i kocha­ją­cych dzieci w religijnym domu. Ist­nieje jed­nak wiele chrześcijańskich ksią­żek poświę­co­nych tema­tyce wycho­wa­nia. Ludzie nie­wie­rzący nie mają żad­nej.

Reli­gia ma wiele do zaofe­ro­wa­nia rodzi­com: sta­bilną wspól­notę, wyraź­nie okre­ślony sys­tem war­to­ści, ter­mi­no­lo­gię i sym­bole, obrzędy przej­ścia i środki pozwa­la­jące wzbu­dzić zadzi­wie­nie, pocie­sza­jące odpo­wie­dzi na wiel­kie pyta­nia życia i otu­chę poma­ga­jącą znieść prze­ciw­no­ści losu oraz bole­sne straty. Ludzie nie­wie­rzący zwy­kle uwa­żają, że korzy­ści te wyma­gają zapła­ce­nia zbyt wyso­kiej ceny. Wielu z nich ma poczu­cie, że musia­łoby pójść na kom­pro­mis w dzie­dzi­nie inte­lek­tu­al­nej uczci­wo­ści, a poję­cie „war­to­ści” staje się narzę­dziem walki „my kon­tra oni”. Cho­ciaż religijne odpo­wie­dzi są czę­sto uzna­wane za nie­prze­ko­nu­jące, przed­sta­wia się je jako bez­dy­sku­syjne. Szu­ka­jąc tego, co naj­lep­sze dla naszych dzieci, sta­ramy się wyty­czyć ścieżkę omi­ja­jącą Kościół i czę­sto oka­zuje się, że czy­nimy to bez żad­nego kom­pasu.

Książka Poza wiarą poka­zuje, że czę­sto można się cie­szyć nie­za­prze­czal­nymi korzy­ściami wyni­ka­ją­cymi z reli­gii, a pomi­nąć jej strony ujemne. Wege­ta­ria­nin musi zna­leźć źró­dła wita­min, mine­ra­łów i białka pocho­dze­nia roślin­nego. Nie­wie­rzący rodzice muszą poszu­kać innych niż religijne spo­so­bów definiowania war­to­ści, obrzę­dów przej­ścia, znaj­do­wa­nia pocie­sze­nia w obli­czu śmierci i nada­wa­nia życiu sensu. Na szczę­ście wege­ta­ria­nie mają fasolę, wzbo­ga­coną mąkę, mleko sojowe. A nie­wie­rzący rodzice − Poza wiarą.

Oto książka o wycho­wa­niu dzieci dla teo­lo­gicz­nych wege­ta­rian.

Spo­sób podej­ścia i akcenty

Nie jest to wyczer­pu­jący, kom­pletny pod­ręcz­nik wycho­wa­nia dzieci. Nie zaj­mu­jemy się nie­mow­lęcą wysypką, agre­syw­nym zacho­wa­niem ani skar­że­niem na kole­gów. Książka ta ma peł­nić funk­cję źró­dła róż­no­rod­nych opi­nii, prze­my­śleń i doświad­czeń zwią­za­nych z jed­nym zagad­nie­niem − wycho­wa­niem dzieci w śro­do­wi­sku wol­nym od reli­gii − oraz innymi spra­wami, które są z nim bez­po­śred­nio zwią­zane.

Wyraźny jest tu brak narzu­co­nych z góry roz­wią­zań. Cho­ciaż auto­rami ese­jów zawar­tych w tym tomie są leka­rze medy­cyny, dok­to­rzy, a nawet dwóch dok­to­rów teo­lo­gii, naszym zamia­rem nie było wska­zy­wa­nie auto­ry­ta­tyw­nych odpo­wie­dzi. Auto­rzy suge­rują, infor­mują, rzu­cają wyzwa­nie i zachę­cają, ale nie twier­dzą, że pre­zen­tują jedyne słuszne roz­wią­za­nia. (Porad­niki, które stoją przede mną na półce, mają ambitne tytuły w rodzaju Kom­pletny, pełny i mia­ro­dajny pod­ręcz­nik. Święty Boże!) Dodam, że ludzie nie­wie­rzący są zwy­kle wol­no­my­śli­cie­lami. Cha­rak­te­ry­zuje ich silne pra­gnie­nie samo­dziel­nego roz­wa­że­nia wszyst­kich aspek­tów danej sprawy i pod­ję­cia nie­za­leż­nej decy­zji.

Nie jest to książka poświę­cona argu­men­tom oba­la­ją­cym wiarę religijną, nie podej­mu­jemy też próby prze­ko­na­nia czy­tel­nika, aby laicko wycho­wy­wał dzieci. Książka ta ma na celu wspie­ra­nie i zachę­ca­nie tych, któ­rzy już posta­no­wili, że będą wycho­wy­wali swoje dzieci bez reli­gii, i szu­kają zachęty oraz wspar­cia.

Ist­nieje wiele zna­ko­mi­tych ksią­żek dla doro­słych, któ­rzy chcą roz­wa­żyć argu­menty za wiarą i prze­ciw wie­rze. Jest to bar­dzo ważne zada­nie: miarą inte­lek­tu­al­nej i etycz­nej doj­rza­ło­ści jest goto­wość do cią­głej refleksji nad tym, co uwa­żamy za dobre i praw­dziwe. Rodzice powinni umieć w każ­dej chwili wyja­śnić dzie­ciom pod­stawy swo­ich war­to­ści i prze­ko­nań. Pozba­wione uza­sad­nie­nia, nie­pod­dane bada­niu prze­ko­na­nia reli­gijne lub świec­kie są naj­bar­dziej sztywne, naj­mniej podatne na ponowne roz­pa­trze­nie i rewi­zję. Aby wycho­wać dzieci opie­ra­jące wła­sne prze­ko­na­nia na oso­bi­stej refleksji i otwarte na zmiany, trzeba dawać im przy­kład takiej postawy.

Być może znaj­dziesz w tej książce nowe słowa, mię­dzy innymi okre­śle­nia róż­nych rodza­jów nie­wiary oraz kon­cep­cji zaczerp­nię­tych z filozofii. Każdy z tych ter­mi­nów został zdefiniowany w słow­niku ter­mi­nów umiesz­czo­nym na końcu.

* * *

Wycho­wa­nie dzieci to jedno z naj­trud­niej­szych wyzwań, przed któ­rymi sta­jemy. Pro­wa­dze­nie świec­kiego stylu życia w religijnym świe­cie należy do naj­trud­niej­szych spo­łecz­nych wybo­rów. Kiedy wyzwa­nia te połą­czą się z innymi i rodzice zapra­gną wycho­wać dziecko w śro­do­wi­sku wol­nym od reli­gii, trud­no­ści jesz­cze się pogłę­bią. Mimo to rośnie liczba rodzi­ców podej­mu­ją­cych się tego zada­nia. W 1990 roku osiem pro­cent uczest­ni­ków bada­nia prze­pro­wa­dzo­nego przez „USA Today” okre­śliło się mia­nem ludzi areligijnych. W 2001 roku liczba ta wzro­sła do 14,1 pro­cent1. Spis powszechny prze­pro­wa­dzony w 2000 roku wyka­zał, że w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest 37,3 miliona rodzin z dziećmi w wieku szkol­nym. Zesta­wie­nie tych liczb pozwala na ostrożny sza­cu­nek, że w dzi­siej­szej Ame­ryce żyje sie­dem milio­nów nie­wie­rzą­cych rodzi­ców. Jed­nym z celów tej książki jest wyraźne pod­kre­śle­nie tego pro­stego faktu. Łatwo przy­jąć, że każdy rodzic w oko­licy, kibi­cu­jący swoim pocie­chom pod­czas meczu piłki noż­nej lub wędru­jący mię­dzy rega­łami w super­mar­ke­cie, jest czło­wie­kiem religijnym, regu­lar­nie uczęsz­cza­ją­cym do kościoła. W naszej kul­tu­rze uważa się to za pew­nik. Nie jest to jed­nak prawdą. Warto to sobie uświa­do­mić. A zatem nie jesteś sam.

Dobrym przy­kła­dem zja­wi­ska skry­wa­nej nie­wiary są spo­tka­nia orga­ni­zo­wane w dys­ku­syj­nym klu­bie książki, w któ­rych uczest­ni­czę po uka­za­niu się moich nowych powie­ści. Ich główny boha­ter jest nie­wie­rzą­cym huma­ni­stą, a intryga łączy się z zagad­nie­niem wiary i nie­wiary, zatem dys­ku­sja zawsze obraca się wokół prze­ko­nań człon­ków klubu. W pew­nej chwili ktoś wstaje i mówi: „Wie pan co? Ni­gdy wcze­śniej nie przy­szło mi do głowy odpo­wied­nie słowo, lecz wydaje mi się, że ja rów­nież jestem nie­wie­rzą­cym huma­ni­stą”. Pozo­stali nie kryją zasko­cze­nia: nie potę­piają ani nie osą­dzają, lecz wyra­żają szczere zdu­mie­nie z powodu tego, jak czę­sto przyj­mu­jemy błędne zało­że­nia na temat ludzi, któ­rzy wydają się nam dobrze znani. „Ja rów­nież nim jestem” − zgła­sza się druga osoba, a po niej trze­cia i czwarta. Zwy­kle oka­zuje się, że trzy­dzie­ści, a nawet pięć­dzie­siąt pro­cent obec­nych to ludzie nie­wie­rzący, choć wszy­scy uwa­żali się za osa­mot­nio­nych w swo­ich poglą­dach. Oba­le­nie fał­szy­wych sądów i ujaw­nie­nie róż­no­rod­no­ści prze­ko­nań dostar­cza praw­dzi­wej pocie­chy, a towa­rzy­szy temu wzbo­ga­ce­nie związ­ków mię­dzy­ludz­kich.

Podob­nie się dzieje z nie­wie­rzą­cymi rodzi­cami. Jeste­śmy obecni, lecz rzadko komu­ni­ku­jemy swoje poglądy. Mno­że­nie się forów dys­ku­syj­nych dla nie­wie­rzą­cych rodzi­ców i orga­ni­za­cji zrze­sza­ją­cych wol­no­my­śli­ciel­skie rodziny potwier­dza rosnące zain­te­re­so­wa­nie tym tema­tem. Potrzebna jest książka, która poru­sza­łaby zagad­nie­nia leżące na sercu świec­kim rodzi­com. Książka taka może rów­nież pomóc w inny spo­sób: poka­zu­jąc, że wokół nas ludzie wycho­wują zdrowe, szczę­śliwe, etyczne dzieci w śro­do­wi­sku wol­nym od ide­olo­gii religijnej.

Kiedy pra­co­wa­łem jako redak­tor kolumny „Family Issues” (Sprawy rodzinne) na stro­nie inter­ne­to­wej Athe­ist Alliance (Towa­rzy­stwa Ate­istycz­nego), uświa­do­mi­łem sobie, jak mało mate­ria­łów pomoc­ni­czych mają nie­wie­rzący rodzice. Przez krótki czas myśla­łem o samo­dziel­nym napi­sa­niu tej książki, lecz na szczę­ście porzu­ci­łem ten pomysł i tak naro­dził się jej obecny kształt − zbiór ese­jów roz­ma­itych ludzi o róż­no­rod­nych poglą­dach i doświad­cze­niach. Prze­czy­tasz tu esej dok­tor Jean Mer­cer o roz­woju moral­nym dziecka, esej aktorki kome­dio­wej, Julii Swe­eney, opo­wia­da­ją­cej o swo­ich wąt­pli­wo­ściach i czę­sto komicz­nych zma­ga­niach z wpły­wem reli­gii na życie jej adop­to­wa­nej córki, otwarty list Richarda Daw­kinsa do jego córki, esej ilu­zjo­ni­sty i saty­ryka, Penna Jil­lette’a, o tym, jak został nie­wie­rzącym ojcem, esej dok­tora Gare­tha Mat­thewsa o spo­so­bie roz­ma­wia­nia z dziećmi o złu, esej Donalda B. Ardel­lego o świec­kim celu i sen­sie ist­nie­nia, esej słyn­nego muzyka blu­egras­so­wego, Pete’a Wer­nicka, o „związ­kach mie­sza­nych”, esej Toma Flynna i mój o pyta­niach zwią­za­nych z posta­cią Świę­tego Miko­łaja, frag­menty ksią­żek Marka Twa­ina, Ber­tranda Rus­sella i Mar­ga­ret Kni­ght oraz eseje ponad dwu­dzie­stu leka­rzy, peda­go­gów, pisa­rzy, psy­cho­lo­gów i zwy­czaj­nych nie­wie­rzących rodzi­ców. Znaj­dziesz także infor­ma­cje o źró­dłach pomoc­nych w dal­szym bada­niu tego roz­le­głego tematu.

Przez całą książkę przewija się jeden wątek: oto powin­ni­śmy zachę­cać dziecko do racjo­nal­nego myśle­nia, a następ­nie zaufać, że to uczyni. Usu­nię­cie reli­gii nie gwa­ran­tuje, że dziecko zacznie samo­dziel­nie i popraw­nie myśleć. Dzieci dora­sta­jące w świec­kim domu są nara­żone na takie samo ryzyko podej­mo­wa­nia nie­roz­waż­nych decy­zji jak dzieci z rodzin głę­boko reli­gij­nych. Aby mogły for­mu­ło­wać samo­dzielne wnio­ski, muszą się dowie­dzieć jak naj­wię­cej o reli­gii jako kul­tu­ro­wym wytwo­rze czło­wieka, a jed­no­cze­śnie nie popaść w chore prze­ko­na­nie, że otrzy­mają nagrodę w nie­bie (lub zostaną uka­rane w pie­kle) z powodu doko­na­nego wyboru − ni­gdy nie powin­ni­śmy sto­so­wać tego rodzaju inte­lek­tu­al­nego ter­roru wobec dzieci i samych sie­bie. Dzieci muszą się rów­nież dowie­dzieć o zarzu­tach pod adre­sem reli­gii. A jeśli moje dzieci, nauczone racjo­nal­nego i samo­dzielnego myśle­nia, dojdą do innych wnio­sków niż ja? Cóż, będę musiał dopu­ścić moż­li­wość, że byłem w błę­dzie. Tak czy owak, aby zachę­cić dzieci do for­mu­ło­wa­nia i pod­trzy­my­wa­nia samo­dziel­nych wnio­sków, trzeba im pozwo­lić dojść do nich w spo­sób nie­za­leżny. Cudowne, a jed­no­cze­śnie skom­pli­ko­wane zada­nie rodzica polega mię­dzy innymi na uła­twie­niu tego pro­cesu, bez wywie­ra­nia pre­sji.

Jako redak­tor zachę­ca­łem wyjąt­ko­wych auto­rów tej książki do zacho­wa­nia indy­wi­du­al­nego stylu i spo­sobu podej­ścia do tematu, a nawet wyra­ża­nia odmien­nych opi­nii w róż­nych spra­wach. Jestem bowiem pewny, że nie­wie­rzący rodzice zdo­łają sobie pora­dzić z tą róż­no­rod­no­ścią i nie będą pra­gnęli niczego innego. Na tym wła­śnie polega rola „wiel­kiego namiotu świec­kiej myśli”, który gro­ma­dzi pod kopułą róż­no­rodne, czę­sto sprzeczne wizje życia bez reli­gii. Czy w innej książce zna­la­złyby się eseje autor­stwa dwóch duchow­nych i Penna Jil­lette’a? Jedni auto­rzy przyj­mują podej­ście aka­de­mic­kie, dru­dzy spon­ta­niczne i zapra­wione komi­zmem, jesz­cze inni inspi­ru­jące, odkryw­cze, zuchwałe, pełne gniewu i rado­ści, pew­no­ści sie­bie i zagu­bie­nia. Ist­nieje nie­skoń­cze­nie wiele spo­so­bów bycia czło­wie­kiem niereligijnym, nie ma więc potrzeby narzu­ca­nia wszyst­kim jed­nego sche­matu.

Chciał­bym rów­nież zwró­cić uwagę na fakt, że cały mate­riał redak­cyjny − wpro­wa­dze­nie do każ­dego z roz­dzia­łów, stresz­cze­nie książki, wstęp i moje eseje − wyraża jedy­nie mój wła­sny punkt widze­nia na poru­szane kwe­stie. Nie ukry­wam, że jest to naj­bar­dziej bły­sko­tliwy i inte­re­su­jący punkt widze­nia, lecz sta­nowi zale­d­wie jeden z wielu i nie należy zakła­dać, że inni auto­rzy cał­ko­wi­cie się z nim zga­dzają.

Mam nadzieję, że uzna­cie tę książkę za war­to­ściową, podej­mu­jąc się cudow­nego, a jed­no­cze­śnie uczą­cego pokory zada­nia wycho­wa­nia kolej­nego poko­le­nia, natchnieni miło­ścią i kie­ro­wani wie­dzą.

dr Dale McGo­wan

Moim rodzyn­kom − Becce, Eri­nowi, Dela­ney i Con­no­rowi

Podzię­ko­wa­nia

Wielu ludzi poświę­ciło swój cenny czas, swój talent i swoją mądrość, aby ta książka mogła trafić w Wasze ręce.

Przy­stą­pi­łem do pracy, szu­ka­jąc wska­zó­wek u tak wiel­kich wol­no­my­śli­cieli jak Jan Loeb Eisler, Dan Bar­ker, Annie Lau­rie Gay­lor, Bob­bie Kir­khart i Mar­ga­ret Downey. Jestem im wdzięczny za rady i zachętę, a także pomoc w skom­ple­to­wa­niu impo­nu­ją­cej listy współ­au­to­rów.

Nie­mal każdy autor, któ­rego popro­si­łem o napi­sa­nie eseju, zgo­dził się na to, zwy­kle z ogrom­nym entu­zja­zmem, a następ­nie oka­zy­wał nie­zwy­kłą cier­pli­wość pod­czas dłu­giego pro­cesu redak­cyj­nego. Nie wyobra­żam sobie bar­dziej inte­li­gent­nej i przy­chyl­nie nasta­wio­nej grupy do wyko­na­nia tak zło­żo­nego zada­nia.

Skła­dam gorące podzię­ko­wa­nia naj­więk­szemu agen­towi lite­rac­kiemu w branży, dok­to­rowi Uwe Sten­de­rowi z Triada US Lite­rary Agency, za spo­kojne i fachowe prze­ka­za­nie książki do wydawcy.

Wyrazy wdzięcz­no­ści kie­ruję do Chri­stiny Parisi z Ama­com Books za to, że dostrze­gła war­tość tej książki i wzięła ją pod swoją opiekę przed wyda­niem, nie szczę­dząc trudu, by zro­zu­mieć sens rodzi­ciel­stwa i wyda­jąc na świat wła­sne dziecko.

Jestem zobo­wią­zany Pauli Wagner Lutz, Joh­nowi Pel­le­gri­niemu i Becce McGo­wan za opi­nie i rady, dzięki któ­rym książka zyskała na war­to­ści.

Naj­głęb­sze wyrazy wdzięcz­no­ści kie­ruję do czte­rech osób, bez któ­rych powsta­nie tej książki nie byłoby moż­liwe, to one bowiem spra­wiły, że jestem ojcem. Dzię­kuję Becce, mojej naj­uko­chań­szej żonie i naj­bliż­szemu przy­ja­cie­lowi, oraz Eri­nowi, Dela­ney i Con­no­rowi − trójce naszych wspa­nia­łych, fan­ta­stycz­nych dzieci.

Roz­dział 1

Refleksje oso­bi­ste

Wpro­wa­dze­nie

Pierw­szym i naj­waż­niej­szym celem, który sta­wia sobie książka Poza wiarą, jest zako­mu­ni­ko­wa­nie nie­wie­rzą­cym rodzi­com, że nie są osa­mot­nieni, że miliony rodzin stają wobec podob­nych wyzwań i zadają sobie podobne pyta­nia. W roz­dziale tym zawarte są oso­bi­ste prze­my­śle­nia nie­za­leż­nie myślą­cych rodzi­ców i dzieci oraz doro­słych, wspo­mi­na­ją­cych czasy swo­jego dzie­ciń­stwa. Wszy­scy oni szu­kają odpo­wie­dzi na podobne pyta­nia. Z tru­dem je zna­leźli i teraz dzielą się doświad­cze­niem z rodzi­cami, któ­rzy wycho­wują swoje potom­stwo w świecki spo­sób.

Dru­gie zada­nie, o któ­rym wspo­mnia­łem już we wstę­pie, polega na roz­sta­wie­niu wiel­kiego namiotu nie­wiary. Nie ma jed­nego „wła­ści­wego” spo­sobu wycho­wy­wa­nia dzieci, nie ist­nieje także jeden rodzaj braku wiary. Ramy tego roz­działu two­rzą dwa świetne przy­kłady ilu­stru­jące zróż­ni­co­wane podej­ście do świec­kiego wycho­wa­nia. Penna Jil­lette’a można porów­nać do sło­nia w skła­dzie por­ce­lany. Za to Julia Swe­eney krąży wokół, sprząta tale­rze i powta­rza „Jezu”. Spo­sób podej­ścia obojga auto­rów jest odmienny, lecz głę­bia mądro­ści i zro­zu­mie­nia zawarta w ich ese­jach mogłaby oświe­tlić główną ulicę Las Vegas. Norm Allen opo­wiada, jak dora­stał w domu wie­rzą­cych bap­ty­stów, wspo­mi­na­jąc matkę, która nie­ustan­nie zachę­cała dzieci do nie­za­leż­nego, samo­dziel­nego spo­sobu myśle­nia, a nawet kwe­stio­no­wa­nia ist­nie­nia Boga.

Bio­log z Oks­fordu, Richard Daw­kins, dzieli się wzru­sza­ją­cym listem adre­so­wa­nym do dzie­się­cio­let­niej córki, Juliet, w któ­rym opi­suje swoje war­to­ści inte­lek­tu­alne. Jed­nych czy­tel­ni­ków mogą dener­wo­wać czę­ste wzmianki o duchow­nych, inni mogą uznać podej­ście Daw­kinsa za pozba­wione sza­cunku dla wiary religijnej. Ale Daw­kins ma uza­sad­nie­nie: nie sza­nuje prze­ko­nań religijnych. Wcale a wcale.

Rodzi się wobec tego ważne pyta­nie, nada­jące się świet­nie na temat roz­mowy przy stole: czy można nie oka­zy­wać sza­cunku wie­rze­niom innych ludzi? Pro­szę zwró­cić uwagę na fakt, że cho­dzi tu o wie­rze­nia, a nie o wie­rzą­cych. Wszy­scy się chyba zgo­dzą, że ludzie jako tacy zasłu­gują na sza­cu­nek. Czy można sobie jed­nak pozwo­lić na brak posza­no­wa­nia dla cudzych opi­nii? Pod­kre­ślam: nie na nie­zga­dza­nie się z cudzymi opi­niami, ale wła­śnie na brak posza­no­wa­nia dla nich?

Jeśli słowo „sza­cu­nek” ma zacho­wać jaki­kol­wiek sens, nie można obda­rzać nim auto­ma­tycz­nie wszyst­kich opi­nii. Mogę nie zga­dzać się z jakimś poglą­dem, a mimo to go sza­no­wać, uzna­jąc, że jest uza­sad­niony. Mam kilku przy­ja­ciół, zwo­len­ni­ków liber­ta­li­zmu, któ­rzy uwa­żają, że wszyst­kie podatki mają cha­rak­ter repre­syjny i powinny zostać znie­sione. Ja z kolei uwa­żam, że roz­sądne podatki są dosko­na­łym spo­so­bem reali­zo­wa­nia waż­nych celów spo­łecz­nych. Cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie nie zga­dzam się z moimi przy­ja­ciółmi, sza­nuję ich zda­nie, ponie­waż jest poparte roz­sąd­nymi argu­men­tami.

Inni moi przy­ja­ciele sądzą, że ich życiem rzą­dzą gwiazdy. Kiedy pytam o powody takiego prze­ko­na­nia, przy­ta­czają różne aneg­doty, wybiór­cze przy­pad­kowe obser­wa­cje i argu­menty emo­cjo­nalne. Kocham ich i sza­nuję, lecz byłoby głu­pie powie­dze­nie, że sza­nuję także ich wiarę w astro­lo­gię, nie akcep­tuję bowiem spo­sobu myśle­nia, który się za tym kryje. Zwy­kle nie napa­dam na nich z tego powodu, bo ich poglądy wywie­rają nie­wielki wpływ na świat, choć odma­wiam sza­cunku ich poglą­dom.

Ponie­waż Robert Daw­kins uważa, że reli­gia wywiera silny nega­tywny wpływ na świat, brak sza­cunku dla świa­to­po­glądu reli­gij­nego skła­nia go do gwał­tow­nego i ostrego sprze­ciwu wobec tego, co uważa za realne, stale obecne zagro­że­nie. Po ata­kach ter­ro­ry­stycz­nych z 11 wrze­śnia napi­sał: „Resztki mojego sza­cunku dla reli­gii roz­wiały się wśród dymu i duszą­cego pyłu 11 wrze­śnia 2001 roku, po któ­rym nastą­pił »Naro­dowy dzień modli­twy«”2. Cho­ciaż czy­tel­nicy mają pełne prawo nie zga­dzać się z tą opi­nią lub ze spo­so­bem, w jaki ją wyra­żono, chłodny i dobrze poin­for­mo­wany głos Daw­kinsa nie powi­nien być wyklu­czony z roz­mowy w naszym wiel­kim namio­cie, podob­nie jak głos zatro­ska­nych ate­istów.

Emily Rosa jest dobrą przed­sta­wi­cielką nie­wie­rzą­cych dzieci, opi­su­jącą, jak wycho­wy­wano ją w duchu poszu­ki­wa­nia prawdy. Eks­pe­ry­ment, który prze­pro­wa­dziła na lek­cji przy­rody w czwar­tej kla­sie, na krótko skie­ro­wał na nią wszyst­kie reflek­tory. Rosa dostar­cza trzeź­wych rad nie­wie­rzą­cym rodzi­com, zachę­ca­jąc ich do tego, żeby wylu­zo­wali się, bawili, śmiali i zacho­wy­wali pogodę ducha − po to, by nie wycho­wać ponu­rego poko­le­nia obse­syj­nych kon­te­sta­to­rów.

Anne Nicol Gay­lor, podob­nie jak Emily Rosa, wycho­wała się w świec­kiej rodzi­nie. Opi­suje kon­takty swo­jej rodziny z reli­gij­nymi sąsia­dami w kate­go­riach postawy „wolę poba­wić się na dwo­rze”. Poznamy rów­nież śro­do­wi­sko, w któ­rym dora­stał dwu­dzie­sto­wieczny filozof i orę­dow­nik pokoju Ber­trand Rus­sell, mimo wyraź­nej woli zmar­łego ojca oddany pod opiekę ludzi wie­rzą­cych. Próba zako­rze­nie­nia w chłopcu reli­gii zawio­dła, przy­czy­nia­jąc się do naro­dzin jed­nego z naj­bar­dziej wymow­nych i prze­ko­nu­ją­cych rzecz­ni­ków współ­cze­snego agno­sty­cy­zmu. Roz­dział koń­czy pre­zen­ta­cja fascy­nu­ją­cej duali­stycz­nej postawy Dana Bar­kera. Jako ewan­ge­liczny duchowny Dan stwo­rzył czwórce swo­ich dzieci chrześcijański dom, a póź­niej stra­cił wiarę, roz­wiódł się i ponow­nie oże­nił, by wycho­wy­wać córkę w domu pozba­wio­nym war­to­ści religijnych.

Czy­tel­nicy mogą się zasta­na­wiać, dla­czego eseje zebrane w tej książce − a przy­naj­mniej więk­szość z nich − mówiąc o „reli­gii”, odwo­łują się nie­mal wyłącz­nie do chrześcijaństwa. Fakt ten sta­nowi odzwier­cie­dle­nie kul­tu­ro­wego kon­tek­stu życia auto­rów książki i jej odbior­ców. Ponie­waż więk­szość czy­tel­ni­ków wycho­wała się w kul­tu­rze pozo­sta­ją­cej pod wpły­wem reli­gii chrze­ści­jań­skiej, jest rze­czą natu­ralną, że dys­ku­sja o reli­gii nawią­zuje do lokal­nego prze­jawu wiary reli­gij­nej. Auto­rzy czę­ściej odno­szą się też do reli­gii kato­lic­kiej niż do poglą­dów innych wyznań. Wynika to z dwóch fak­tów. Po pierw­sze, kato­li­cyzm to naj­star­sze i naj­bar­dziej dogma­tyczne wyzna­nie chrześcijańskie. Po dru­gie, więk­szość nie­wie­rzą­cych była kie­dyś kato­li­kami. I tym razem kon­tekst życia autora w natu­ralny spo­sób prze­są­dza o tre­ści jego pracy.

Cho­ciaż każda z opo­wie­ści zawar­tych w tym roz­dziale jest wyjąt­kowa, łączą je odwaga, uczci­wość i pogoda ducha. Ist­nieje wiele dobrych metod wycho­wa­nia dzieci z ele­men­tami reli­gii i bez nich. Przy­kłady, które poda­jemy, nie są wzo­rem do naśla­do­wa­nia, lecz zapro­sze­niem do poszu­ki­wa­nia wła­snej drogi i zapew­nie­niem, że ją odnaj­dzie­cie.

Lawi­ro­wa­nie wokół stołu

Julia Swe­eney

ZWY­KLE BYŁAM SZCZĘ­ŚLIWA, ŻE JESTEM KATO­LICZKĄ. Z jed­nej strony nie lubi­łam, gdy ludzie nie odpo­wia­dali na moje pyta­nia lub lek­ce­wa­żąco trak­to­wali natu­ralne prze­jawy mojego scep­ty­cy­zmu. Z dru­giej strony czu­łam się szczę­ściarą. Uwa­ża­łam, że bycie kato­liczką jest spoko. Było mi żal ludzi, któ­rzy nie nale­żeli do Kościoła. Nawia­sem mówiąc, zna­łam takich nie­wielu. Wszy­scy moi przy­ja­ciele byli kato­li­kami. Nale­żeli − podob­nie jak ja. Nie tylko do kato­lic­kich parafii i szkół, lecz rów­nież do wiel­kiego kato­lic­kiego klubu. Wszy­scy uczest­ni­czy­li­śmy w tych samych obrzę­dach i nosi­li­śmy te same stroje: szkolne mun­durki. Wszy­scy księża nosili czarne ubra­nia, chyba że odpra­wiali mszę i wkła­dali ornat! Bar­dzo mi się to podo­bało. Na doda­tek wiele w tym było ele­men­tów śre­dnio­wiecz­nych. Klę­ka­łam, wyra­ża­jąc w ten spo­sób posłu­szeń­stwo i pod­da­nie, lecz nie było w tym dla mnie niczego upo­ka­rza­ją­cego. Czu­łam się tak, jak­bym żyła na zamku! Cza­sami w kościele palono kadzi­dło, lecz i to wyda­wało mi się oso­bli­wie mistyczne, nie­ziem­skie. Prócz tego wszy­scy od dawna dobrze się znali, cho­dzili do tych samych szkół, do któ­rych cho­dzili ich rodzice… Stwa­rzało to atmos­ferę bli­skiej zaży­ło­ści i bez­pie­czeń­stwa.

Kiedy doro­słam, przej­rza­łam na oczy i zda­łam sobie sprawę z tego, że nie wie­rzę w nad­przy­ro­dzone powody robie­nia tego wszyst­kiego. Doszłam do wnio­sku, że nie ist­nieją prze­ko­nu­jące dowody na ist­nie­nie Boga, a już z pew­no­ścią na to, że trosz­czy się on o swój Kościół i opie­kuje nim. Prze­nio­słam się ze Spo­kane do Los Ange­les, mia­sta, w któ­rym Kościół kato­licki nie ukształ­to­wał spo­łecz­no­ści lokal­nej w spo­sób, który był mi znany. Gdy cho­dzi­łam do kościoła w Los Ange­les, mój umysł nabrał nie­zno­śnego nawyku auten­tycz­nego słu­cha­nia słów wypo­wia­da­nych pod­czas mszy. Jako antro­po­log zwy­kle wycho­dzi­łam z kościoła roz­gnie­wana, spe­szona i z poczu­ciem obco­ści, a już z pew­no­ścią pozba­wiona poczu­cia więzi. W końcu zaprze­sta­łam cho­dze­nia na nabo­żeń­stwa i zaczę­łam się okre­ślać mia­nem ate­istki. Póź­niej sta­łam się dumna z tego powodu. W tym okre­sie adop­to­wa­łam dziew­czynkę pocho­dzącą z Chin.

Począt­kowo nie zda­wa­łam sobie sprawy z tego, że nie wycho­wuję jej w duchu jakiejś reli­gii. „Reli­gia” to były obrzędy, w któ­rych uczest­ni­czy­łam, odwie­dza­jąc rodzinne mia­steczko. Nabo­żeń­stwa na­dal tro­chę mnie bawiły − tata i brat trzy­mali moją córeczkę, która wier­ciła się jak inne dwu- i trzy­latki. Póź­niej wyda­rzyło się kilka rze­czy, które wszystko zmie­niły.

Pierw­szym wyda­rze­niem była śmierć ojca.

Dopiero wów­czas stwier­dzi­łam, jak bar­dzo się zmie­ni­łam. Nie powie­dzia­łam córce, że mój ojciec „odszedł”. Wie­dzia­łam, że to nie­prawda. On zwy­czaj­nie umarł. Córka miała wów­czas cztery i pół roku, czuła się bar­dzo bli­sko zwią­zana z moim tatą. Wysy­łała do niego kartki z życze­niami na Dzień Ojca i lubiła, gdy ją przy­tu­lał. Tata czę­sto drze­mał obok niej. Zapa­mię­ta­łam taki nie­zwy­kle cie­pły, uro­czy i kojący obra­zek: on z apa­ra­tem tle­no­wym i ona zwi­nięta tuż obok niego. Jego śmierć była dla niej wiel­kim cio­sem. Oczy­wi­ście nie obyło się bez pytań.

Kiedy córka spy­tała: „Co się dzieje po śmierci?”, odrze­kłam: „Mówiąc szcze­rze, kocha­nie, roz­kła­damy się”. Koniecz­nie chciała się dowie­dzieć, co to zna­czy. Kiedy w naszym ogro­dzie zdechł pta­szek, obser­wo­wa­ły­śmy, jak znika po tro­chu każ­dego dnia. Gdy opo­wia­da­łam ludziom tę histo­rię, spo­glą­dali na mnie z prze­ra­że­niem, jak­bym wmu­szała okropną prawdę dziecku, które jest zbyt małe, by ją pojąć. Myślę, że córka zro­zu­miała, o co cho­dzi, ponie­waż nie ogra­ni­czy­łam się do tego. Powie­dzia­łam jej także inne rze­czy: „Kiedy umie­ramy, nasze ciało ulega roz­kła­dowi. Roz­pada się na maleń­kie czą­steczki, takie jak pył czy powie­trze, któ­rych nie można dostrzec. Póź­niej te cząstki stają się czymś innym”. Moja córeczka spy­tała: „Czym?”. Odpo­wie­dzia­łam: „Kwia­tem, powie­trzem, trawą, pyłem, a nawet inną osobą”. Rezo­lut­nie stwier­dziła: „Chcę się zamie­nić w inną osobę!”. „Rozu­miem, jed­nak nawet jeśli nie­które z two­ich czą­stek staną się czę­ścią innej osoby, to nie będziesz ty. Jesteś sobą, a gdy umrzesz, nie będzie takiej dru­giej osoby na świe­cie. Jesteś tak wyjąt­kowa i szcze­gólna, że nie może być takich osób wię­cej. Wraz z tobą bez­pow­rot­nie znik­nie twoja postać! Jesteś jedyna. Tutaj i teraz”.

Odnio­słam wra­że­nie, że zro­zu­miała, o co mi cho­dzi. Poczuła się kimś szcze­gól­nym.

Póź­niej powie­dzia­łam jesz­cze, że jej dzia­dek żyje po śmierci w pamięci ludzi, któ­rzy go wspo­mi­nają. Żyje dzięki wpły­wowi, który na nich wywarł, nawet jeśli aku­rat o nim nie myślą. Na przy­kład dzia­dek uwiel­biał sor­bet poma­rań­czowy, dla­tego wspo­mi­namy go zawsze, gdy jemy ten deser. Cza­sami wspo­mi­namy go nie­świa­do­mie, na przy­kład oglą­da­jąc w tele­wi­zji mecz base­bal­lowy. Dzia­dek uwiel­biał trans­mi­sje meczów base­bal­lowych. Jeste­śmy inni z jego powodu. Przy­pusz­czal­nie na tysiące, a nawet miliony spo­so­bów. Ta inność powo­duje, że dzia­dek żyje w nas po śmierci.

Zro­zu­miała.

Poja­wił się jed­nak pewien pro­blem: kole­dzy ze szkoły pytali ją, czy dzia­dek jest w nie­bie. Córka czuła się wewnętrz­nie roz­darta, ponie­waż zaprze­cze­nie wypa­dłoby źle, a przy­tak­nię­cie nie byłoby zgodne z tym, co jej powie­dzia­łam. Pew­nego dnia wra­ca­ły­śmy z parku do domu w towa­rzy­stwie jed­nej z jej przy­ja­ció­łek. „Czy widzia­łaś, jak po śmierci duch two­jego dziadka uniósł się do nieba?” − spy­tała kole­żanka. Córka popa­trzyła na mnie i odpo­wie­działa: „Czy tak było?”. „Nie, nie wie­rzymy w takie rze­czy” − odpowie­dzia­łam. Córka spoj­rzała na mnie i powtó­rzyła jak papuga: „Tak, nie wie­rzymy w takie rze­czy”. Przez chwilę wyda­wała się pewna sie­bie, lecz po chwili wykrzy­wiła się, spoj­rzała gniew­nie i odwró­ciła głowę.

Nagle zro­biło mi się żal mojej małej dziew­czynki. Jak pora­dzi sobie w świe­cie, w któ­rym będzie się czuła inna? Ja nie musia­łam dźwi­gać takiego cię­żaru. Mówiono mi to samo co pozo­sta­łym dzie­ciom. Dziad­ko­wie umie­rają i idą do nieba. Spo­tkamy się z nimi, gdy umrzemy. Było mi łatwiej niż jej.

Kiedy nad tym roz­my­śla­łam, córka i jej przy­ja­ciółka zaczęły pro­wa­dzić bez­tro­ską roz­mowę o lal­kach. Nic wiel­kiego. Po chwili przy­szło mi do głowy, że wła­śnie w tym okre­sie roz­po­czy­nają się wszyst­kie roz­mowy o „wie­rze”. Poczu­łam się nie­swojo. Córka czę­sto zaczy­nała zda­nia sło­wami: „My wie­rzymy… ”. Szcze­rze mówiąc, znie­na­wi­dzi­łam te słowa. Znie­na­wi­dzi­łam rów­nież to, że córka uważa moje wypo­wie­dzi za prawdę abso­lutną, w moim ide­al­nym świe­cie nie było bowiem miej­sca na jaką­kol­wiek indok­try­na­cję. Powinna przy­cho­dzić do mnie z wła­snymi odpo­wie­dziami, zamiast powta­rzać „my wie­rzymy” lub „my nie wie­rzymy”. Póź­niej sta­łam się bar­dziej doj­rzałą matką. Zro­zu­mia­łam, że nasze zada­nie polega na utrzy­my­wa­niu sta­łego kon­taktu z dziec­kiem, a ono rozwija się i poszu­kuje u nas odpo­wie­dzi. Nie­udzie­la­nie ich jest błę­dem.

Zro­biło mi się żal mojej małej dziew­czynki. Jak pora­dzi sobie w świe­cie, w któ­rym będzie się czuła inna?

Z więk­szym prze­ko­na­niem zaczę­łam mówić o tym, w co „wie­rzymy”. Na przy­kład wie­rzymy, że wyno­sze­nie śmieci na śmiet­nik jest wła­ściwe. Szcze­rze mówiąc, gdy piszę te słowa, wydają mi się głu­pie, jed­nak wła­śnie w ten spo­sób nabra­łam więk­szego prze­ko­na­nia do uży­wa­nia tego słowa. Wie­rzymy, że ludzi należy trak­to­wać uprzej­mie. Wie­rzymy, że nie wolno ich okła­my­wać. Wie­rzymy, że trzeba odra­biać pracę domową. W takie rze­czy wie­rzymy.

Na koniec poczu­łam się tak swo­bod­nie, że mogłam powie­dzieć: „Bar­dzo wielu ludzi wie­rzy, że ci, któ­rzy umarli, na­dal żyją. Myślą tak, bo to łago­dzi smu­tek po śmierci uko­cha­nej osoby. Uwa­żam, że ludzie, któ­rzy umarli, prze­stali żyć. Powin­ni­śmy odczu­wać praw­dziwy żal, a jed­no­cze­śnie być wdzięczni, że piękny kwiat, do któ­rego byli podobni, zakwitł”. Cho­ciaż wielu moich przy­ja­ciół uważa, że to zbyt trudne do poję­cia dla cztero- czy pię­cio­let­niej dziew­czynki, myślę, że po kilka razy powtó­rzo­nym wyja­śnie­niu moja córka zro­zu­miała.

Nie ozna­cza to, że inni ludzie, na przy­kład moja matka, nie opo­wia­dali jej o tym, w co sami wie­rzą. Kiedy odwie­dzam mamę, robi cia­steczka razem z moją córką. Sły­szę, jak opo­wiada jej, że dzia­dek jest w nie­bie i że zoba­czymy go ponow­nie. Że jest teraz z Mikiem, moim bra­tem, który też odszedł. Kiedy córka spy­tała mnie póź­niej o te roz­bież­no­ści, odpo­wie­dzia­łam zwy­czaj­nie: „Bab­cia i ja wie­rzymy ina­czej”. O dziwo, Mulan przy­jęła tę odpo­wiedź, cho­ciaż mnie ona roz­draż­niła. Która odpo­wiedź wyda się jej lep­sza? Ta, że po śmierci czło­wiek ulega roz­kła­dowi, czy ta, że wraz z innymi, któ­rzy ode­szli, zasiada przy wiel­kim stole zasta­wio­nym w nie­bie? Obraz roz­kładu nie ma szans w porów­na­niu z obra­zem uczto­wa­nia przy zasta­wio­nym stole. Na szczę­ście oka­zało się, że dla mnie i dla Mulan roz­bież­no­ści te oka­zały się mniej bole­sne, niż się spo­dzie­wa­łam.

Kilka mie­sięcy póź­niej Mulan zaczęła cho­dzić do przed­szkola przy szkole publicz­nej. Pod­czas zajęć musiała wyre­cy­to­wać „Przy­sięgę wier­no­ści”. Z dumą powtó­rzyła mi przy­sięgę, a ja wzdry­gnę­łam się na słowa „pod­dany woli Boga”. Kiedy spy­ta­łam: „Czy wiesz, że nie musisz powta­rzać »pod­dany woli Boga«?”, wyba­łu­szyła oczy. „O co ci cho­dzi?” − zapy­tała. „Możesz zamknąć usta i nic nie mówić − powie­dzia­łam. − Ja nie wie­rzę w Boga. Rząd wsta­wił tam te słowa znacz­nie póź­niej. Na twoim miej­scu bym ich nie powta­rzała”.

Kiedy któ­re­goś dnia Mulan wró­ciła do domu, stwier­dziła: „Muszę je powta­rzać. Chcę być uprzejma. Jeśli chcesz być uprzejma, musisz to powie­dzieć”. Nie sądzi­łam, że kie­dy­kol­wiek usły­szę bar­dziej bole­sne słowa z ust wła­snego dziecka. Jestem na to bar­dzo uczu­lona z wielu innych powo­dów, nie tylko religijnych. Od lat sta­ram się zaprze­stać robie­nia pew­nych rze­czy tylko dla­tego, że uważa się je za „uprzejme”, przy­tło­czona milio­nem gestów, które wyko­nu­jemy z czy­stej „uprzej­mo­ści”. Z dru­giej strony dziecko powinno umieć się dosto­so­wać. Takie postę­po­wa­nie ma głę­boki sens − sprzyja budo­wa­niu wspól­noty.

Na szczę­ście przy­ja­ciółka pod­su­nęła mi roz­wią­za­nie. „Powiedz jej, aby powta­rzała »pod­dany prawu« zamiast »pod­dany woli Boga«”. Wspa­niały pomysł! Natych­miast wspo­mnia­łam o tym córce. Spoj­rzała na mnie tak, jak­bym przy­le­ciała z Marsa. Po raz pierw­szy dostrze­głam w jej oczach myśl: „Moja matka osza­lała”. Teraz jed­nak, gdy wraca ze szkoły, mówi mi prawdę. „Dzi­siaj powie­dzia­łam »pod­dany woli Boga«, wczo­raj »pod­dany prawu«”. Myślę, że kie­dyś odnaj­dzie wła­sny rytm.

Ostat­nio poje­cha­łam z Mulan do Spo­kane na Memo­rial Day, dzień pamięci pole­głych na polu chwały. Całą rodziną wybra­li­śmy się na cmen­tarz Holy Cross, tam pocho­wano wielu naszych bli­skich. Uwiel­biam ten cmen­tarz, cho­ciaż jest kato­licki, a na traw­ni­kach widać mnó­stwo świę­tych sym­boli. Chcę być tam pocho­wana razem z moją rodziną. Dodaje mi to otu­chy. Cza­sami wybie­ram się tam na pik­nik, gdy nie ma święta. Wszy­scy w mojej rodzi­nie to robią. Pew­nego dnia każdy z nas tam się znaj­dzie.

Tego dnia moja córka była w mrocz­nym, kłó­tli­wym nastroju. Nie chciała z nami jechać. Mama, która pro­wa­dziła samo­chód, nie­opatrz­nie powie­działa: „Bóg chce, aby­śmy tam poje­chali”. Chciała ją roz­we­se­lić, lecz córka krzyk­nęła: „Nie wie­rzę w Boga! Wie­rzę tylko w to, czego można dowieść, a nie można dowieść ist­nie­nia Boga!”. Zro­biła to w spo­sób nadą­sany i bez­czelny. Byłam na nią wście­kła. Dotarło do mnie jed­nak, cho­ciaż musia­łam ją zga­nić za ton i bun­tow­ni­czą postawę, że powie­działa prawdę. Miała dość odwagi i przy­tom­no­ści umy­słu, aby ośmie­lić się powie­dzieć coś nie­po­pu­lar­nego (przy­naj­mniej w tam­tej chwili). Była to naj­lep­sza rzecz, jakiej ją mogłam nauczyć − oprócz nie­wiary w Boga.

Jak dzięki samo­dziel­nemu myśle­niu sta­łem się doro­słym czło­wie­kiem

Norm R. Allen Jr.

DZIECI SĄ CIE­KAWE WSZYST­KIEGO, co ma zwią­zek z reli­gią. Nie byłem pod tym wzglę­dem wyjąt­kiem. Moi rodzice byli prak­ty­ku­ją­cymi bap­ty­stami wtedy, gdy teizm był powszech­nie obo­wią­zu­jącą normą. Ludzie uczęsz­cza­jący do kościoła cie­szyli się wiel­kim sza­cun­kiem w lokal­nej spo­łecz­no­ści, a na tych, któ­rzy tego nie robili, patrzono podejrz­li­wie. Podobna sytu­acja panuje na­dal w wielu czę­ściach świata.

Mia­łem pewną prze­wagę nad innymi dziećmi reli­gij­nych rodzi­ców: w naszym domu nie było tema­tów tabu. Zachę­cano nas, aby­śmy zada­wali pyta­nia i doma­gali się sen­sow­nych odpo­wie­dzi. Jeśli odpo­wie­dzi wyda­wały się nam nie­lo­giczne, rodzice suge­ro­wali, aby­śmy pod­cho­dzili do nich scep­tycz­nie.

Sprawy reli­gii trak­to­wano tak samo jak wszyst­kie inne. Pozwa­lano nam na kwe­stio­no­wa­nie ist­nie­nia Boga, a nawet zachę­cano nas do tego.

Pew­nego dnia zapy­ta­łem mamę, skąd mogę być pewny, czy odda­jemy cześć jedy­nemu praw­dzi­wemu Bogu. Odparła, że ni­gdy nie będziemy tego pewni i że możemy jedy­nie zada­wać pyta­nia, sta­ra­jąc się wzra­stać w wie­dzy i mądro­ści. Póź­niej spy­ta­łem ją, co by się stało, gdy­bym pew­nego dnia posta­no­wił zmie­nić wyzna­waną reli­gię. Powie­działa, że nie mia­łaby nic prze­ciwko temu i że na­dal by mnie kochała. Spy­ta­łem wów­czas, co by się stało, gdy­bym w ogóle prze­stał wie­rzyć w Boga. Odparła, że zaak­cep­to­wa­łaby to, pod warun­kiem że byłaby to uczciwa decy­zja. Udzie­la­jąc tego pro­stego zapew­nie­nia, mama obda­rzyła mnie wspa­nia­łym darem − zachę­ciła mnie do samo­dziel­nego myśle­nia i obie­cała mi bez­wa­run­kową miłość.

Spy­ta­łem wów­czas, co by się stało, gdy­bym w ogóle prze­stał wie­rzyć w Boga. Odparła, że zaak­cep­to­wa­łaby to, pod warun­kiem że byłaby to uczciwa decy­zja. Udzie­la­jąc tego pro­stego zapew­nie­nia, mama obda­rzyła mnie wspa­nia­łym darem.

Rodzice nie prze­stali obsy­py­wać mnie darami. Ni­gdy nie pró­bo­wali wybie­rać za mnie boha­te­rów i boha­te­rek, któ­rych chcia­łem naśla­do­wać. Wybie­ra­łem ich sam, a rodzice zawsze apro­bo­wali moją decy­zję. Kupo­wali mi nawet książki, abym mógł się dowie­dzieć cze­goś wię­cej na ich temat. Ufali, że sam się o nich cze­goś nauczę.

Cho­ciaż wycho­wy­wa­łem się w domu wie­rzą­cych bap­ty­stów, rodzice trak­to­wali mnie ina­czej, niż trak­tuje się dzieci w wielu fun­da­men­ta­li­stycz­nych rodzi­nach. Fun­da­men­ta­li­ści bar­dziej sza­nują tych, któ­rzy się z nimi zga­dzają, a mniej tych, któ­rzy są odmien­nego zda­nia, co pro­wa­dzi do bigo­te­rii. Co wię­cej, cenią oka­zy­wa­nie abso­lut­nego posłu­szeń­stwa Bogu bar­dziej niż otwar­tość na nowe idee. Sza­nują wła­sne wie­rze­nia, uzna­jąc je za prawdę obja­wioną. Przed­kła­da­jąc wiarę ponad trudne docie­ka­nie wielu prawd.

Mia­łem rów­nież szczę­ście z powodu szkółki nie­dziel­nej, do któ­rej uczęsz­cza­łem jako nasto­la­tek. Nasz nauczy­ciel bar­dziej przy­po­mi­nał wykła­dowcę filozofii reli­gii, zada­wał trudne pyta­nia i pozwa­lał nam na to samo. Pozwa­lał nam nawet wąt­pić w ist­nie­nie Boga. Nie wszy­scy wie­rzący mają zamknięty umysł, podob­nie jak nie wszy­scy wol­no­my­śli­ciele są otwarci w każ­dej spra­wie. Naj­waż­niej­sze jest naucze­nie dzieci kry­tycz­nego myśle­nia sta­no­wią­cego prze­ci­wień­stwo bez­myśl­nej indok­try­na­cji. Więk­szość dzieci nie ma tyle szczę­ścia we wcze­snych spo­tka­niach z Kościo­łem. Więk­szość uczy się bez­kry­tycz­nie wie­rzyć we wszystko, co sły­szy na temat Boga. Poda­wa­nie w wąt­pli­wość ist­nie­nia Boga jest uwa­żane nie tylko za nie­wła­ściwe, lecz za jaw­nie grzeszne, a nawet bluź­nier­cze. Czę­sto kiedy dzieci wcho­dzą w wiek doj­rze­wa­nia, ich religijne wycho­wa­nie jest już zakoń­czone, a w wielu wypad­kach ich postawa religijna nie­od­wra­cal­nie ukształ­to­wana.

Jeśli rodzice posta­no­wili posłać dzieci do kościoła, powinni zna­leźć taki, w któ­rym ceni się war­tość kry­tycz­nego myśle­nia. Takim kościo­łem może być Kościół uni­ta­riań­sko-uni­wer­sa­li­styczny, cza­sem, choć bar­dzo rzadko, Kościół kato­licki − z otwar­to­ści na bada­nie nowych idei znani są jezu­ici.

Rodzice powinni rów­nież znać naukę, którą prze­ka­zuje się tam dzie­ciom. Nie­które kościoły są znane z homo­fo­bii i sek­si­zmu, inne sprze­ci­wiają się mał­żeń­stwom osób nale­żą­cych do róż­nych ras. W nie­któ­rych wspól­no­tach naucza się, że tylko wyznawcy ich reli­gii pójdą do nieba, a wszy­scy pozo­stali skoń­czą w pie­kle. Rodzice powinni zda­wać sobie sprawę z tego, że żaden tekst religijny nie jest dosko­nały i że nauka reli­gii może wyrzą­dzić ich dzie­ciom − a także spo­łe­czeń­stwu − ogromną krzywdę.

Ważne jest kształ­to­wa­nie u dzieci zdol­no­ści kry­tycz­nego myśle­nia. Rów­nie ważne jest nie­po­zwo­le­nie na to, aby padły ofiarą nie­hu­ma­ni­tar­nych nauk. Cho­ciaż dora­sta­łem w sto­sun­kowo tole­ran­cyj­nym śro­do­wi­sku, stale się bałem, że trafię do pie­kła. Dla dziecka to ogromne − cał­ko­wi­cie zbędne − obcią­że­nie psy­chiczne. Uwa­żam, że gło­sze­nie takiej nauki jest rów­no­znaczne ze znę­ca­niem się nad dziećmi. Żaden kocha­jący rodzic nie powi­nien zachę­cać dzieci do wiary w tak okrutną naukę.

Nie wszy­scy wie­rzący mają zamknięty umysł, podob­nie jak nie wszy­scy wol­no­my­śli­ciele są otwarci w każ­dej spra­wie.

Ludzie, któ­rzy mają odwagę wąt­pić w ist­nie­nie Boga, mają skłon­ność do kry­tycz­nego myśle­nia także w innych dzie­dzi­nach. Dora­sta­łem w latach sześć­dzie­sią­tych XX wieku, kiedy poglądy na wiele spraw były sprzeczne. Czar­no­skó­rzy inte­lek­tu­ali­ści opo­wia­dali się za inte­gra­cją i bier­nym opo­rem. Inni zachę­cali do samo­obrony, gwał­tow­nej rewo­lu­cji i sepa­ra­ty­zmu. Po obu stro­nach stali bar­dzo inte­li­gentni ludzie. Nie cho­dziło jedy­nie o usta­le­nie, które ze sta­no­wisk ma naj­mą­drzej­szych orę­dow­ni­ków, lecz o zde­cy­do­wa­nie, któ­rzy są naj­bliżsi prawdy. Wła­śnie wtedy zaczą­łem inten­syw­nie rozwijać swoją zdol­ność kry­tycz­nego myśle­nia.

W póź­niej­szym wieku odkry­łem, jak wielki wpływ na naucza­nie histo­rii wywiera poli­tyka. Odkry­łem rów­nież, że zwy­kle pomija się i lek­ce­waży rolę czar­nych, kobiet i mniej­szo­ści sek­su­al­nych. Stwier­dzi­łem, że to, czego uczymy się poza szkołą, jest czę­sto waż­niej­sze od tego, co prze­ka­zują nam w jej murach. Gdy­by­śmy nie mieli decy­du­ją­cego głosu w kwe­stii wła­snego wykształ­ce­nia, ponie­śli­by­śmy w życiu sro­motną klę­skę. Jest to jedna z naj­waż­niej­szych rze­czy doty­czą­cych kry­tycz­nego myśle­nia, które należy wpoić dzie­ciom.

Ludzie, któ­rzy mają odwagę wąt­pić w ist­nie­nie Boga, mają skłon­ność do kry­tycz­nego myśle­nia także w innych dzie­dzi­nach.

Przez znaczną część życia byłem samotny i nie szu­ka­łem u rówie­śni­ków potwier­dze­nia wła­snych wie­rzeń i ide­ałów. W wypadku więk­szo­ści dzieci jest ina­czej. Potrze­bują zachęty i wspar­cia. Bar­dzo trudno jest im trwać samot­nie w swo­ich prze­ko­na­niach. Kiedy więk­szość dzieci wokół nich wyznaje inną reli­gię, czują się wyob­co­wane. Pytają rodzi­ców, czemu ich poglądy róż­nią się od poglą­dów więk­szo­ści.

W takiej sytu­acji naj­lep­szą rze­czą, jaką można zro­bić, jest stwo­rze­nie dzie­ciom oka­zji do prze­by­wa­nia z rówie­śni­kami podzie­la­ją­cymi ich zapa­try­wa­nia. Nie ozna­cza to, że powinny przy­jąć jakąś formę lojal­no­ści ple­mien­nej wobec wła­snej grupy. Zwy­czaj­nie potrze­bują poczu­cia wspól­noty. W cza­sach inter­netu łatwiej zna­leźć podob­nie myślące jed­nostki i grupy, które mogą pomóc naszym dzie­ciom, dla­tego nie należy lek­ce­wa­żyć tego cen­nego źró­dła.

W życiu wszyst­kich dzieci zda­rzają się bole­sne doświad­cze­nia. Prze­ży­cia takie dostar­czają wspa­nia­łej oka­zji do rozwijania zdol­no­ści kry­tycz­nego myśle­nia. Naj­bar­dziej bole­snym doświad­cze­niem mojego dzie­ciń­stwa była śmierć uko­cha­nego psa. Mama powie­działa, że nasz pupil jest teraz w nie­bie. Było to pocie­sza­jące, choć nie zga­dzało się do końca z tym, co sły­sza­łem w kościele. Nauczy­ciele ze szkółki nie­dziel­nej stale powta­rzali, że tylko ludzie mogą trafić do nieba lub do pie­kła. Nie potrafiłem tego wów­czas wyra­zić, ale mia­łem świa­do­mość, że niebo było poję­ciem wypły­wa­ją­cym z życze­nio­wego myśle­nia i pra­gnie­nia nie­śmier­tel­no­ści.

O nie­bie wspo­mi­nają zwy­kle rodzice pra­gnący ochro­nić dzieci przed nie­przy­jem­nymi praw­dami. Pamię­tajmy, że dzieci są sil­niej­sze, niż sądzi wielu doro­słych. Zamiast je chro­nić za pomocą popu­lar­nych, głę­boko zako­rze­nio­nych ilu­zji, rodzice powinni pomóc im zna­leźć odpo­wiedź na trudne pyta­nia, które nie­uchron­nie się poja­wią.

Kry­tyczne myśle­nie spo­wo­duje, że dzieci chęt­niej wystą­pią w obro­nie wła­snych praw i praw innych osób. Wiele donio­słych zmian w dzie­jach zapo­cząt­ko­wali ludzie kwe­stio­nu­jący ist­nie­jącą wła­dzę. Abo­li­cjo­ni­ści pytali, czemu powin­ni­śmy uwa­żać nie­wol­nic­two za ele­ment natu­ral­nego porządku. Przy­wódcy ruchu na rzecz obrony praw czło­wieka zada­wali pyta­nie, dla­czego ma obo­wią­zy­wać segre­ga­cja rasowa. (Nawia­sem mówiąc, w ruchu tym uczest­ni­czyło wiele dzieci). Kobiety i homo­sek­su­ali­ści wystą­pili w obro­nie swo­ich praw, podob­nie jak wiele innych grup. Tam, gdzie nie ma kry­tycz­nego myśle­nia, nie ma też postępu. Jeśli dzieci mają być naszą przy­szło­ścią, muszą się kie­ro­wać kry­tycz­nym myśle­niem.

Na koniec dodam, że kry­tycz­nemu myśle­niu powinno towa­rzy­szyć myśle­nie pozy­tywne. Kry­tyczne myśle­nie powinno zostać wyko­rzy­stane dla naszego szczę­ścia. Więk­szość z nas wola­łaby, aby dzieci były zado­wo­lo­nymi, nie­za­leż­nie myślą­cymi oso­bami, a nie bystrymi nihi­li­stami. Uczmy je zatem, jak zacho­wy­wać pozy­tywną postawę i cie­szyć się życiem, a kiedy staną się doro­słe, pozwólmy im wybrać wła­sną drogę.

Dora­sta­nie bez Boga: Jak zdo­ła­łam prze­żyć metody świec­kiego wycho­wa­nia mamusi

Emily Rosa

PRZY­SZŁAM NA ŚWIAT W 1987 ROKU jako ważąca trzy kilo­gramy, nie­zna­jąca boga poganka, radu­jąca się pozna­wa­niem ota­cza­ją­cego świata. Mama była ura­do­wana moim natu­ral­nym sta­nem.

Uznała, że na tyle, na ile to moż­liwe, będę dora­stała bez pod­da­wa­nia wpły­wom jakiejś reli­gii czy ate­izmu. Ona, a póź­niej mój ojczym wie­rzyli, że gdy osią­gnę pewien poziom doj­rza­ło­ści i doświad­cze­nia, podejmę samo­dzielną decy­zję w tej spra­wie.

Mama bar­dzo wcze­śnie zaczęła mnie uczyć rze­czy, które uwa­żała za ważne: uczci­wo­ści, spra­wie­dli­wo­ści, wol­no­ści i odczu­wa­nia frajdy, jakiej dostar­cza bada­nie i poszu­ki­wa­nie dowo­dów. Wpa­jała mi prze­ko­na­nie, że ciężka praca przy­nosi zysk.

Wszystko szło dobrze, gdy byłam małym dziec­kiem i mama mogła mnie kon­tro­lo­wać. Dawała mi dużo czasu, stwa­rzała oka­zje do pozna­wa­nia oto­cze­nia. Kiedy posta­no­wi­łam wła­mać się do samo­cho­dów sąsia­dów za pomocą sta­rego klu­czyka, szła za mną ulicą i z zado­wo­le­niem obser­wo­wała, jak pró­buję otwo­rzyć zamek. Stała obok, gdy pyta­łam każ­dego sprze­dawcę w skle­pie spo­żyw­czym, czy ma penis, czy pochwę.

Reli­gia dała o sobie znać w przed­szkolu. Moja mama nie kła­mała, więc gdy poja­wiła się bajeczka o Świę­tym Miko­łaju, z miej­sca oznaj­miła, że to zmy­ślona postać i że ona może być jego pomoc­ni­kiem (poro­zu­mie­waw­cze mru­gnię­cie okiem), jeśli tego zechcę. Pew­nego razu chcia­łam naprawdę cie­szyć się tą ilu­zją, więc naka­za­łam mamie: „Nie mów mi, że Święty Miko­łaj nie ist­nieje”. Mimo to zna­łam prawdę i póź­niej nie prze­ży­łam takiego roz­cza­ro­wa­nia jak moi przy­ja­ciele.

Naj­trud­niej­szą rze­czą, o któ­rej się dowie­dzia­łam, była śmierć. Obej­rza­łam film ani­mo­wany Spiel­berga „Pra­dawny ląd” (Land Before Time), w któ­rym umiera cudowna mama dino­zaur, choć póź­niej jej duch uka­zuje się cza­sem, aby udzie­lić synowi rad. Myśl o utra­cie matki była dla mnie tak prze­ra­ża­jąca, że zaczę­łam roz­my­ślać o wła­snej śmierci. Nauczy­cielki z przed­szkola zauwa­żyły moje przy­gnę­bie­nie. Deli­kat­nie dora­dziły mamie, aby pocie­szyła mnie nadzieją życia po śmierci. Ponie­waż nie mogła zro­bić tego szcze­rze, nie wie­działa, jak mnie pod­nieść na duchu − mogła jedy­nie spę­dzać ze mną jak naj­wię­cej czasu w tym trud­nym okre­sie. Od tej pory roz­my­śla­łam o śmierci czę­ściej od innych dzieci i być może wła­śnie to tłu­ma­czy moje póź­niejsze zain­te­re­so­wa­nie medy­cyną sądową i wielki sza­cu­nek dla życia.

W czwar­tej kla­sie na kier­ma­szu nauki zain­te­re­so­wał mnie eks­pe­ry­ment pole­ga­jący na wyko­na­niu wyciągu barw­nego z papierka od m&m’sów. Stra­ci­łam zain­te­re­so­wa­nie badaw­cze, gdy się oka­zało, że mimo udziału w eks­pe­ry­men­cie nie dostanę ani jed­nego cukie­reczka. Póź­niej moją uwagę zwró­cił film wideo. Poka­zano w nim pie­lę­gniarki, które utrzy­my­wały, że potrafią uzdra­wiać ludzi, prze­su­wa­jąc nad nimi dłońmi. Sto­so­wały one coś, co nazy­wały „tera­peu­tycz­nym doty­kiem”. Ich zda­niem to metoda nawią­zu­jąca do nakła­da­nia rąk − sta­ro­żyt­nego obrzędu reli­gij­nego. Pie­lę­gniarki wzbo­ga­ciły zaple­cze teo­re­tyczne metody wie­loma wschod­nimi ide­ami mistycz­nymi. Zna­la­zła się wśród nich kon­cep­cja pola ener­ge­tycz­nego, rze­komo ota­cza­ją­cego każ­dego czło­wieka. Na to pole miały wpły­wać za pomocą ruchów dłoni osoby prak­ty­ku­jące „tera­peu­tyczny dotyk”. Utrzy­my­wały, że pole ener­ge­tyczne czło­wieka jest w dotyku ela­styczne jak cie­pła gala­retka owo­cowa, a nawet „przy­jemne jak cią­gutka”.

Z powodu tre­ści mistycz­nych nie­któ­rzy doro­śli od razu stra­cili zain­te­re­so­wa­nie „tera­peu­tycz­nym doty­kiem”, lecz ja bar­dzo chcia­łam poznać prawdę. Czy pie­lę­gniarki naprawdę wyczu­wały coś dłońmi?

Kiedy spy­ta­łam mamę, czy mogę zba­dać „tera­peu­tyczny dotyk”, odrze­kła: „Jasne, jeśli wymy­ślisz prze­ko­nu­jący spo­sób”. Po krót­kim namy­śle stwo­rzy­łam moż­liwą do zweryfikowania hipo­tezę: jeśli pie­lę­gniarki naprawdę wyczu­wają pole ener­ge­tyczne czło­wieka, powinny je wyczu­wać także wtedy, kiedy mają zasło­nięte oczy.

Na moją prośbę pie­lę­gniarki wsu­wały dło­nie w otwory wycięte przeze mnie w tek­tu­ro­wych tabli­cach, uży­wa­nych w cza­sie kier­ma­szu. Umiesz­cza­łam swoją rękę pod jedną z ich dłoni i pyta­łam, pod którą wyczu­wają pole ener­ge­tyczne.

Prze­ba­da­łam w ten spo­sób kilka bar­dzo miłych adep­tek „tera­peu­tycz­nego dotyku”. Jak się póź­niej oka­zało, odpo­wia­dały na moje pyta­nie, zga­du­jąc (udzie­liły czter­dzie­stu ośmiu pro­cent popraw­nych odpo­wie­dzi).

Każda osoba bio­rąca udział w kier­ma­szu nauki dostała nie­bie­ską wstążkę. Ja dodat­kowo dosta­łam odpo­wiedź na swoje pyta­nie.

Mój eks­pe­ry­ment powtó­rzono w pro­gra­mie tele­wi­zyj­nym „Scientific Ame­ri­can Fron­tiers” (Naukowe rubieże Ame­ryki), a wyniki koń­cowe (czter­dzie­ści cztery pro­cent popraw­nych odpo­wie­dzi) uznano za sta­ty­stycz­nie zna­czące i opu­bli­ko­wano w piśmie medycz­nym „Jour­nal of the Ame­ri­can Medi­cal Asso­cia­tion” (Cza­so­pi­smo Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Medycz­nego). Wyda­rze­niem tym zain­te­re­so­wały się media. Stało się ono czymś na miarę zna­nego z baśni odkry­cia, że król jest nagi. James Randi nagro­dził mnie swoją „Skep­tic of the Year Award” (Nagroda Scep­tyka Roku), a pismo „Skep­tic” (Scep­tyk), zda­jąc sobie sprawę z poten­cjału kry­ją­cego się w eks­pe­ry­mentach prze­pro­wa­dza­nych przez dzieci, zaczęło wyda­wać gazetkę „Jr. Skep­tic” (Mały Scep­tyk). Zosta­łam rów­nież wyróż­niona nagrodą Ig Nobel Awards3 jako pre­zen­terka roku.

Osoby prak­ty­ku­jące „tera­peu­tyczny dotyk” poda­wały głu­pie powody, tłu­ma­cząc, dla­czego nie prze­szły pomyśl­nie mojego spraw­dzianu. Mówiły na przy­kład, że kli­ma­ty­za­cja roz­wie­wała pole ener­gii. I w dal­szym ciągu sto­so­wały swoją metodę. Do dziś nikt nie oba­lił wyni­ków mojego eks­pe­ry­mentu, prze­pro­wa­dza­jąc inne doświad­cze­nie.

W moim rodzin­nym mie­ście nie zwró­cono więk­szej uwagi na ten eks­pe­ry­ment, więc sta­łam się ponow­nie zwy­czaj­nym dziec­kiem. Więk­szość dzieci chce się po pro­stu bawić z przy­ja­ciółmi, reli­gia nie jest dla nich sprawą tak ważną jak dla ich rodzi­ców. Mogłam spy­tać przy­ja­ciółkę: „Wie­rzysz, że Bóg ist­nieje?” i w odpo­wie­dzi uzy­skać jedy­nie wzru­sze­nie ramion. Szybko się jed­nak nauczy­łam, że gdy zadam takie pyta­nie w obec­no­ści rodzica przy­ja­ciółki, mogę zostać wypro­szona z domu, a nawet nazwana dzi­wa­dłem. Pamię­tam, że nie­któ­rzy chłopcy z sąsiedz­twa rzu­cali we mnie kamie­niami i prze­zy­wali mnie „sata­nistką”. Póź­niej pyta­łam mamę, dla­czego wymy­ślali mi od „Tita­nica” (ang. gra słów: sata­nic − Tita­nic; przyp. tłum.).

Więk­szość dzieci chce się po pro­stu bawić z przy­ja­ciółmi, reli­gia nie jest dla nich sprawą tak ważną jak dla ich rodzi­ców. Mogłam spy­tać przy­ja­ciółkę: „Wie­rzysz, że Bóg ist­nieje?” i w odpo­wie­dzi uzy­skać jedy­nie wzru­sze­nie ramion. Szybko się jed­nak nauczy­łam, że gdy zadam takie pyta­nie w obec­no­ści rodzica przy­ja­ciółki, mogę zostać wypro­szona z domu, a nawet nazwana dzi­wa­dłem.

Po jakimś cza­sie nauczy­łam się, jak być akcep­to­waną towa­rzyszką zabaw. Jeśli ktoś pytał mnie, do jakiego kościoła cho­dzę, odpo­wia­da­łam zgod­nie z prawdą: „Moja mama i ojczym nie cho­dzą do kościoła, a mój tata i maco­cha są kato­li­kami. Jesz­cze nie pod­ję­łam decy­zji”. Umiesz­czało mnie to w gru­pie grzesz­ni­ków nada­ją­cych się do zba­wie­nia. Cho­ciaż sta­łam się z tego powodu celem wysił­ków misyj­nych, uzna­łam, że to zno­śna cena za posia­da­nie towa­rzy­szy do zabaw.

Moje życie towa­rzy­skie kom­pli­ko­wał rów­nież fakt, że rodzice nie akcep­to­wali kre­acjo­ni­zmu ani „Przy­sięgi wier­no­ści”. Cho­ciaż kole­żanki zawsze pytały rodzi­ców, czy mogą się ze mną bawić, ni­gdy nie wie­dzia­łam, co mnie czeka. Nie­które dzieci powta­rzały reak­cje swo­ich rodzi­ców i odrzu­cały mnie. Na szczę­ście mia­łam kilka naprawdę dobrych przy­ja­ció­łek, z któ­rymi zawsze mogłam pójść na lunch.

Rodzice mieli wąt­pli­wo­ści, gdy zaczę­łam cho­dzić na spo­tka­nia kościel­nej grupy mło­dzie­żo­wej. Zosta­łam zapro­szona przez przy­ja­ciół, aby słu­chać chrześcijańskiego rocka, jeść wspólne posiłki i stu­dio­wać Biblię. Rodzice ustą­pili, kiedy się dowie­dzieli, że mogę tam spo­ty­kać innych nie­wie­rzą­cych nasto­lat­ków, wysła­nych tam przez rodzi­ców, któ­rzy mieli nadzieję, że w ten spo­sób zbłą­kane dzieci wrócą do owczarni.

Łatwiej mi było zaak­cep­to­wać filozofię ate­istyczną, niż sza­no­wać jej zwo­len­ni­ków. Powiedzmy szcze­rze, odkry­łam, że wielu ate­istów to nie­przy­jemni ludzie. Cho­ciaż pozna­łam kilka wyjąt­ko­wych osób, dzia­ła­ją­cych aktyw­nie na rzecz poprawy świata, byłam czę­sto roz­cza­ro­wana ludźmi, przy­cho­dzą­cymi na spo­tka­nia jedy­nie po to, by opo­wia­dać pry­mi­tywne dow­cipy i urzą­dzać nagonki na reli­gię. Cza­sami wręcz bra­ko­wało mi towa­rzy­stwa rado­snych wie­rzą­cych.

Wpa­jaj­cie dzie­ciom typowe świec­kie war­to­ści (tole­ran­cję, moral­ność, umie­jęt­ność kry­tycz­nego myśle­nia i doce­nia­nia roli rozumu oraz nauki), ale nie zapo­mnij­cie nauczyć ich dobrych manier, zaszcze­pić im rado­ści i poczu­cia humoru. Są one bar­dzo ważne w naszym krót­kim życiu.

Naj­lep­szą radą, jakiej mogę udzie­lić nie­wie­rzą­cym rodzi­com, jest ta, by nie wycho­wali ponu­rych, cynicz­nych ludzi, mają­cych obse­sję na punk­cie Boga. Wpa­jaj­cie dzie­ciom typowe świec­kie war­to­ści (tole­ran­cję, moral­ność, umie­jęt­ność kry­tycz­nego myśle­nia i doce­nia­nia roli rozumu oraz nauki), ale nie zapomnijcie nauczyć ich dobrych manier, zaszcze­pić im rado­ści i poczu­cia humoru. Są one bar­dzo ważne w naszym krót­kim życiu.

Naiwny plan moich rodzi­ców, aby chro­nić mnie przed wpły­wem reli­gii dopóty, dopóki nie stanę się doro­sła, zakoń­czył się cał­ko­wi­tym fiaskiem. Pro­po­nuję, aby zamiast tego dostar­czać dzie­ciom wiele infor­ma­cji na temat róż­nych reli­gii. Spró­buj­cie zaspo­koić ich natu­ralną cie­ka­wość, ufa­jąc, że zdo­łają oddzie­lić prawdę od fał­szu.

Frag­ment Autobiografii Ber­tranda Rus­sella:

Mój ojciec był wol­no­my­śli­cie­lem, lecz umarł, gdy mia­łem zale­d­wie trzy lata. Pra­gnąc, abym wycho­wał się w śro­do­wi­sku wol­nym od prze­są­dów, wyzna­czył na moich opie­ku­nów dwie osoby mające podobne zapa­try­wa­nia. Nie­stety, sąd uchy­lił roz­po­rzą­dze­nie testa­mentu i naka­zał wycho­wa­nie mnie w duchu wiary chrze­ści­jań­skiej… Gdyby ojciec naka­zał, abym trafił do chrystadelfian, mug­gle­to­nian lub do szkoły pro­wa­dzo­nej przez Adwen­ty­stów Dnia Siód­mego, sędzia zapewne nie miałby żad­nych zastrze­żeń. Rodzic ma prawo naka­zać w testa­men­cie wpo­je­nie dzie­ciom dowol­nych prze­są­dów, nie może jed­nak wyra­zić woli, aby uchro­nić je przed nimi…

W nie­dzielę zabie­rano mnie na zmianę do kościoła epi­sko­pal­nego w Peter­sham i do kościoła pre­zbi­te­riań­skiego w Rich­mond. W domu prze­ka­zy­wano mi naukę Kościoła uni­ta­riań­skiego… Mając pięt­na­ście lat, roz­po­czą­łem sys­te­ma­tyczne bada­nia rze­ko­mych racjo­nal­nych argu­men­tów potwier­dza­ją­cych praw­dzi­wość głów­nych dogma­tów chrze­ści­jań­skich. Spę­dzi­łem nie­zli­czone godziny, roz­my­śla­jąc nad tymi zagad­nie­niami. Sądzi­łem, że jeśli prze­stanę wie­rzyć w Boga, wolną wolę i nie­śmier­tel­ność, będę bar­dzo szczę­śliwy. Odkry­łem, że argu­menty poda­wane na popar­cie tych dogma­tów były bar­dzo nie­prze­ko­nu­jące…

Cho­ciaż długi okres zwąt­pie­nia reli­gij­nego spra­wił, że sta­łem się bar­dzo przy­gnę­biony stop­niową utratą wiary, kiedy pro­ces ten dobiegł końca, ku swo­jemu zasko­cze­niu poczu­łem radość, że z tym wszyst­kim skoń­czy­łem.

(prze­kład wła­sny)

Wolę się poba­wić na dwo­rze4

Anne Nicol Gay­lor

PONIE­WAŻ WYCHO­WA­ŁAM SIĘ W RODZI­NIE o poglą­dach wol­no­my­śli­ciel­skich, było mi łatwo powstrzy­mać się od indok­try­no­wa­nia dzieci w spra­wach mają­cych jaki­kol­wiek zwią­zek z reli­gią. Moja wła­sna postawa wobec reli­gii była libe­ralna − przyj­mo­wa­łam ją w spo­sób natu­ralny. Reli­gią zaj­mo­wali się inni ludzie. Sądzę, że wiele osób uczęsz­cza do kościoła ze wzglę­dów czy­sto towa­rzy­skich. Jeśli rodzina ma zna­jo­mych gdzie indziej, raison d’etre cho­dze­nia do kościoła zwy­czaj­nie nie ist­nieje.

Kiedy nasze dzieci były małe, wie­rzący sąsiad zapy­tał, czy może zabrać naj­star­szego syna do szkółki nie­dziel­nej. Ponie­waż był człon­kiem Kościoła kon­gre­ga­cjo­nal­nego, a nie jakiejś sekty, zgo­dzi­łam się na to bez naj­mniej­szego waha­nia.

Po powro­cie spy­ta­łam sąsiada, czy naszemu synowi podo­bało się w kościele. Ze smut­nym uśmie­chem odpo­wie­dział: „Powie­dział, że woli się poba­wić na dwo­rze”.

Rodzina mojego męża jest reli­gijna, więc gdy jego rodzice przy­jeż­dżają do Madi­son lub gdy nasze dzieci jadą do nich w odwie­dziny, bez słowa pozwa­lamy im cho­dzić z dziad­kami do kościoła. Kilka razy sama je nawet zawio­złam na nabo­żeń­stwo lub inną uro­czy­stość. Ich reak­cja przy­po­mi­nała naszą wła­sną: inne rze­czy były dla nich bar­dziej poży­teczne i cie­kaw­sze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

C. Gros­sman, „Char­ting the unchur­ched in Ame­rica” (O Ame­ry­ka­nach nie­cho­dzą­cych do kościoła), „USA Today”, 3.07.2002: www.usa­to­day.com./life/dco­vthu.htm. [wróć]

„Reli­gion’s Mis­gu­ided Mis­si­les” (Chy­bione poci­ski reli­gii), „Guar­dian”, 15 wrze­śnia 2001 roku. [wróć]

Noble Ig są paro­dią Nagrody Nobla. Są spon­so­ro­wane przez „Annals of Impro­ba­ble Rese­arch” (Rocz­niki Badań Nie­praw­do­po­dob­nych), saty­ryczną wer­sję pisma nauko­wego. Sta­no­wią formę uzna­nia dla dzi­wacz­nych, zabaw­nych lub nie­co­dzien­nych nauko­wych i pseudonauko­wych doko­nań. [wróć]

Frag­ment arty­kułu „Lead Us Not into Penn Sta­tion” (Nie wódź nas na Pen­n­sy­lva­nia Sta­tion), © Anne Nicol Gay­lor, cytu­jemy za zgodą fun­da­cji Fre­edom From Reli­gion Foun­da­tion. [wróć]