Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dlaczego tu jestem? Co stanie się z nami po śmierci?
To jedne z najtrudniejszych pytań, jakie może usłyszeć rodzic. Wyjaśnienie dziecku sensu życia jest wystarczająco skomplikowane nawet wówczas, gdy macie wsparcie wspólnoty religijnej, do której przynależycie. Jeśli jednak postanowiliście wychować swoje dzieci bez religii, może wam się wydawać, że to zadanie jest ponad wasze siły.
Poza wiarą to poradnik oferujący wsparcie w wychowaniu niezależnie myślących, wrażliwych i otwartych dzieci. Eseje wybitnych świeckich specjalistów pokażą wam, jak obchodzić święta w humanistycznej rodzinie, nauczyć dziecko pokory, empatii, moralności, pomóc mu w poszukiwaniu sensu życia czy w żałobie po stracie bliskiej osoby. To pierwsza tak pouczająca książka skierowana do rodziców, nauczycieli i wychowawców.
Dale McGowan – wielokrotnie nagradzany doktor sztuk muzycznych, nauczyciel, pisarz, redaktor i mówca. Autor ośmiu książek i trzech podcastów z dziedziny ateizmu, wychowania dzieci w rodzinie wolnej od religii, w tym wydanej w 2012 roku nakładem Wydawnictwa Czarna Owca książki pod tytułem Jak wychować wolnomyśliciela. Praktyczny poradnik wychowania poza wiarą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Przedmowa
W filmie Rona Howarda z 1989 roku „Spokojnie, tatuśku” (Parenthood) bohater, Tod Higgins − grany przez Keanu Reevesa młody człowiek o spojrzeniu szaleńca, wychowany przez samotną matkę i próbujący odnaleźć w życiu własną drogę − skarży się przyszłej teściowej, że choć trzeba mieć prawo jazdy, zgodę na posiadanie niebezpiecznego psa, a nawet kartę wędkarską, to żeby zostać ojcem, nie potrzeba żadnego zezwolenia.
Rząd, wtykający nos niemal we wszystkie prywatne sprawy obywateli, nie ingeruje, dzięki Bogu, w kwestię wychowania dzieci. Mimo to uwaga Higginsa wydaje się uzasadniona. Od kandydatów na rodziców nie wymaga się bowiem ukończenia żadnego kursu na temat wychowania. Zostałem ojcem tak jak wszyscy − bez wcześniejszego planu. Dopóki nie miałem dzieci, nie przywiązywałem większej wagi do spraw wychowania. A kiedy moje dzieci przyszły na świat, nauczyłem się roli rodzica podobnie jak inni − pełniąc ją w czasie rzeczywistym. Od tej pory minęło piętnaście lat, a ja nadal się uczę.
Żałuję, że nie miałem pod ręką Poza wiarą, kiedy rozpoczynałem tę niekończącą się (i nieskończenie wypełniającą) podróż. Książka ta jest pełna rad i wskazówek, sugestii i zaleceń, anegdot i poruszających (a często także zabawnych) opowieści będących dziełem zróżnicowanego kręgu autorów. Sprawiają one, że czytelnik jednocześnie śmieje się i płacze. Jest też jedyną znaną mi książką na temat wychowania dzieci bez religii. W naszej kulturze uznaje się niemal za pewnik, że dzieci należy wychowywać w jakiejś religii, w przeciwnym razie wyrosną na przestępców. To nieprawda. Przypuszczenie owo jest tak bigoteryjne i zuchwałe, że nie zasługuje na poważną krytykę. Mimo to niewierzący autorzy tej książki poświęcili mu uwagę. Wykazali, że wychowanie dzieci bez religii nie tylko jest etycznym i pełnym wrażliwości sposobem podejścia do roli rodzica, lecz także zasługuje na pochwałę i szacunek.
Wspólnie z żoną wychowuję naszą córkę, Devon, w środowisku wolnym od religii. To nie świadoma decyzja czy wcześniej obmyślony plan. Nie wierzymy w istnienie Boga, więc temat ten zwyczajnie nie pojawił się w naszych rozmowach. Ponieważ jestem socjologiem, zdaję sobie sprawę z potężnego wpływu, który rodzice wywierają na religijne, polityczne i społeczne postawy dzieci. Gdybym więc podjął w tej kwestii jakieś kroki, starałbym się nie zachęcać zbyt silnie mojej córki do pójścia w jakimkolwiek kierunku. Oto fragment listu, który do niej napisałem, gdy szła do liceum:
Nasze poglądy na temat ludzi, społeczeństwa, polityki, gospodarki, religii i wszystkich innych rzeczy są kształtowane przez rodziców i rodzinę, przyjaciół i rówieśników, nauczycieli i opiekunów, książki i gazety, telewizję i internet, czyli kulturę jako taką. Nie mamy poglądów, które nie pozostawałyby pod silnym wpływem wszystkich wymienionych źródeł. Do tej pory − czyli do wczesnego okresu dojrzewania − twoje poglądy były kształtowane przede wszystkim przeze mnie i przez mamę. Ponieważ zajmuję się prowadzeniem badań, pisaniem o różnych poglądach oraz publicznym wyrażaniem własnych poglądów, lękam się, by moje silne przekonania nie wywarły na ciebie nadmiernego wpływu. Mam nadzieję, że niezależnie od tego, w co zdecydujesz się wierzyć, dokładnie to przemyślisz i upewnisz się, że są to twoje własne przekonania, a nie przekonania twoich rodziców. Twoje poglądy w jakiejś konkretnej sprawie są dla mnie mniej ważne niż to, czy starannie je przemyślałaś, badając argumenty i dowody oraz dokonując głębokiej refleksji.
Wszyscy staramy się być dobrymi rodzicami. Te starania to główny temat wspomnianego przeze mnie filmu. Pamiętam scenę, w której Gil Buckman (grany przez Steve’a Martina) ma nocny koszmar, że jego syn wyrósł na osobę nieprzystosowaną i jest przetrzymywany na dzwonnicy college’u, ponieważ ojciec pomieszał mu w głowie, każąc grać na drugiej bazie. Żałosne usprawiedliwienia Gila − że starał się robić, co mógł − można przypisać każdemu rodzicowi. Przypominam sobie także riff Robina Williamsa na temat rodzicielstwa. Opisuje on w nim dwa sny. W pierwszym jego syn oznajmia: „Chciałbym podziękować członkom Komitetu Noblowskiego za to wysokie wyróżnienie”, w drugim pyta: „Chcesz do tego frytki?”.
Nagroda Nobla lub powiększone frytki! Niezależnie od tego, jak potoczą się losy mojej córki, zawsze będę ją kochał i będę próbował jej wpoić fundamentalne zasady moralne. Zasady te zachowują ważność niezależnie od tego, czy Bóg istnieje, lecz nabierają szczególnego znaczenia wówczas, gdy Boga nie ma. Jeśli Bóg nie istnieje i jeśli nikt nie prowadzi rachunków, zadanie rodziców urasta do rangi transcendentnego wyzwania.
Michael Shermer
Michael Shermer jest wydawcą magazynu „Skeptic” (www.skeptic.com), publicystą pisującym na łamach miesięcznika „Scientific American” oraz autorem książek Why People Believe Weird Things (Czemu ludzie dają wiarę dziwactwom), How We Believe (Jak wierzymy), The Science of Good and Evil (Nauka o dobru i złu) oraz Why Darwin Matters (Czemu Darwin się liczy).
Dobre życie to życie natchnione miłością i kierowane przez wiedzę.
Bertrand Russell
Doskonale pamiętam pierwszą osobę niejedzącą mięsa, którą poznałem − moją przyjaciółkę z college’u imieniem Kari. Kari wyrzekła się tego, co uważałem za jedną z największych rozkoszy życia. Do końca życia miała nie skosztować obsmażanej kaczki z pomarańczami, filet mignon w sosie musztardowo-kaparowym ani kurczaka pieczonego na sposób południowy. Nie potrafiłem tego pojąć. W końcu te potrawy są naprawdę przepyszne. Tłumaczyłem sobie, że może Kari nigdy nie miała okazji zjeść dobrego steku. Cóż, mogło być i tak.
Pewnego dnia przerwałem Kari chrupanie lunchu złożonego z marchewki i spytałem, dlaczego jest wegetarianką.
Przyznała, że miała niejedną okazję, żeby spróbować dobrego steku. Od dzieciństwa przepadała za kotletem schabowym z kością. Chociaż uwielbiała smak mięsa, gdy zastanowiła się − znacznie poważniej niż ja − nad kwestiami związanymi z jego spożyciem, zdecydowała, że negatywne skutki przeważają nad pozytywnymi. „Jedzenie mięsa jest bardzo niezdrowe − oznajmiła − na dodatek łączy się z zadawaniem niewypowiedzianych cierpień innym stworzeniom”.
Kiedy ukończyliśmy college, nasz kontakt się urwał, lecz idę o zakład, że jeśli Kari ma dzieci, wychowuje je w oparciu o te same wartości, bo pragnie dla nich tego, co najlepsze. Ponieważ ją znam, wiem również, że będzie chciała, aby dzieci samodzielnie przemyślały sprawę i dokonały wyboru, aby nikt ich do tego nie zmuszał. Jej dzieci wiedziałyby, że mama ma zdecydowane przekonania, i znały uzasadnienie tych przekonań. Ale zdecydowałyby same, czy zgadzają się z mamą, kiedy byłyby wystarczająco dojrzałe.
Bardzo cenię ten sposób wychowania.
Tak się składa, że wychowuję własne dzieci, próbując przekazać im swoje najlepsze doświadczenia i swoje wartości. Nie jestem wegetarianinem, chociaż od czasu poznania Kari uważam to za wadę. Istnieje jednak inna dziedzina, w której mam zdecydowane przekonania − to dziedzina wiary i praktyk religijnych.
Kari zjadła wiele pysznych steków. Ja miałem mnóstwo pozytywnych doświadczeń z ludźmi religijnymi oraz instytucjami kościelnymi. Poznałem wiele wspaniałych osób wierzących, miałem okazję zetknąć się z fascynującymi i niosącymi pocieszenie elementami nauczania religijnego.
Zainteresowałem się „wielkimi pytaniami życia” w wieku trzynastu lat, gdy zmarł mój ojciec. Smutek i ból łagodziła ogromna ciekawość śmierci, która stała się źródłem tysięcy wątpliwości. Zacząłem poważnie rozmyślać nad zagadnieniami z dziedziny religii, chodzić do kościołów dziewięciu wyznań, czytać pisma święte religii, w której wyrosłem, zadawać pytania duchownym i kapłanom, teologom i ludziom świeckim oraz uważnie analizować argumenty przemawiające za wiarą i przeciw niej. W końcu doszedłem do przekonania, że religia jest ludzkim wymysłem.
Moi religijni przyjaciele są zdumieni. Powiadają, że religia jest „pyszna”. Nagroda po śmierci, bezwarunkowa miłość, ostateczny sens życia… Zgoda, same pyszności. Doszedłem jednak do przekonania, że wiara religijna, choć dostarcza pociechy i daje wiele innych korzyści, wyrządza również ogromną szkodę jednostce i zbiorowości. Uznałem, że wady religii znacznie przewyższają jej zalety, dlatego odsunąłem ją na bok.
Nie jestem obojętny na kwestie teologiczne, podobnie jak wegetarianka Kari nie jest obojętna na sprawy związane z dietą i sposobem traktowania zwierząt. Pytania dotyczące religii nie przestają mnie fascynować, mam do nich bardzo poważny stosunek. Postawa Kari wyrosła z jej głębokiego zainteresowania pewnym zagadnieniem. Dziewczyna doszła do przekonania, że wegetarianizm stanowi słuszny wybór, uważała nawet, że i ja mogę przejść na tę dietę, chociaż nie zamierzała zmuszać do tego ani mnie, ani nikogo innego. Właśnie dlatego jestem przekonany, że jej dzieci samodzielnie dokonają wyboru.
To samo można powiedzieć o moim poglądzie na temat wychowania religijnego. Jestem przekonany, że dokonałem najlepszego moralnego i intelektualnego wyboru, odsuwając na bok religię. Uważam, że negatywne skutki wiary religijnej znacznie przeważają nad skutkami pozytywnymi, nie chcę jednak zmuszać nikogo do tego, by myślał tak samo. Dotyczy to również moich dzieci. One zasługują na to, aby samodzielnie rozstrzygnąć tę kwestię. Liczy się proces, a nie ostateczny rezultat, do którego ten proces prowadzi.
W ten sposób przechodzimy do ostatniej sprawy.
Poza wiarą to książka dla kochających i troskliwych rodziców, którzy pragną wychować swoje dzieci bez religii. Nie uważam, że jest to jedyna dobra metoda wychowania. Byłbym głupcem, gdybym twierdził, że nie można wychować inteligentnych, moralnych i kochających dzieci w religijnym domu. Istnieje jednak wiele chrześcijańskich książek poświęconych tematyce wychowania. Ludzie niewierzący nie mają żadnej.
Religia ma wiele do zaoferowania rodzicom: stabilną wspólnotę, wyraźnie określony system wartości, terminologię i symbole, obrzędy przejścia i środki pozwalające wzbudzić zadziwienie, pocieszające odpowiedzi na wielkie pytania życia i otuchę pomagającą znieść przeciwności losu oraz bolesne straty. Ludzie niewierzący zwykle uważają, że korzyści te wymagają zapłacenia zbyt wysokiej ceny. Wielu z nich ma poczucie, że musiałoby pójść na kompromis w dziedzinie intelektualnej uczciwości, a pojęcie „wartości” staje się narzędziem walki „my kontra oni”. Chociaż religijne odpowiedzi są często uznawane za nieprzekonujące, przedstawia się je jako bezdyskusyjne. Szukając tego, co najlepsze dla naszych dzieci, staramy się wytyczyć ścieżkę omijającą Kościół i często okazuje się, że czynimy to bez żadnego kompasu.
Książka Poza wiarą pokazuje, że często można się cieszyć niezaprzeczalnymi korzyściami wynikającymi z religii, a pominąć jej strony ujemne. Wegetarianin musi znaleźć źródła witamin, minerałów i białka pochodzenia roślinnego. Niewierzący rodzice muszą poszukać innych niż religijne sposobów definiowania wartości, obrzędów przejścia, znajdowania pocieszenia w obliczu śmierci i nadawania życiu sensu. Na szczęście wegetarianie mają fasolę, wzbogaconą mąkę, mleko sojowe. A niewierzący rodzice − Poza wiarą.
Oto książka o wychowaniu dzieci dla teologicznych wegetarian.
Nie jest to wyczerpujący, kompletny podręcznik wychowania dzieci. Nie zajmujemy się niemowlęcą wysypką, agresywnym zachowaniem ani skarżeniem na kolegów. Książka ta ma pełnić funkcję źródła różnorodnych opinii, przemyśleń i doświadczeń związanych z jednym zagadnieniem − wychowaniem dzieci w środowisku wolnym od religii − oraz innymi sprawami, które są z nim bezpośrednio związane.
Wyraźny jest tu brak narzuconych z góry rozwiązań. Chociaż autorami esejów zawartych w tym tomie są lekarze medycyny, doktorzy, a nawet dwóch doktorów teologii, naszym zamiarem nie było wskazywanie autorytatywnych odpowiedzi. Autorzy sugerują, informują, rzucają wyzwanie i zachęcają, ale nie twierdzą, że prezentują jedyne słuszne rozwiązania. (Poradniki, które stoją przede mną na półce, mają ambitne tytuły w rodzaju Kompletny, pełny i miarodajny podręcznik. Święty Boże!) Dodam, że ludzie niewierzący są zwykle wolnomyślicielami. Charakteryzuje ich silne pragnienie samodzielnego rozważenia wszystkich aspektów danej sprawy i podjęcia niezależnej decyzji.
Nie jest to książka poświęcona argumentom obalającym wiarę religijną, nie podejmujemy też próby przekonania czytelnika, aby laicko wychowywał dzieci. Książka ta ma na celu wspieranie i zachęcanie tych, którzy już postanowili, że będą wychowywali swoje dzieci bez religii, i szukają zachęty oraz wsparcia.
Istnieje wiele znakomitych książek dla dorosłych, którzy chcą rozważyć argumenty za wiarą i przeciw wierze. Jest to bardzo ważne zadanie: miarą intelektualnej i etycznej dojrzałości jest gotowość do ciągłej refleksji nad tym, co uważamy za dobre i prawdziwe. Rodzice powinni umieć w każdej chwili wyjaśnić dzieciom podstawy swoich wartości i przekonań. Pozbawione uzasadnienia, niepoddane badaniu przekonania religijne lub świeckie są najbardziej sztywne, najmniej podatne na ponowne rozpatrzenie i rewizję. Aby wychować dzieci opierające własne przekonania na osobistej refleksji i otwarte na zmiany, trzeba dawać im przykład takiej postawy.
Być może znajdziesz w tej książce nowe słowa, między innymi określenia różnych rodzajów niewiary oraz koncepcji zaczerpniętych z filozofii. Każdy z tych terminów został zdefiniowany w słowniku terminów umieszczonym na końcu.
Wychowanie dzieci to jedno z najtrudniejszych wyzwań, przed którymi stajemy. Prowadzenie świeckiego stylu życia w religijnym świecie należy do najtrudniejszych społecznych wyborów. Kiedy wyzwania te połączą się z innymi i rodzice zapragną wychować dziecko w środowisku wolnym od religii, trudności jeszcze się pogłębią. Mimo to rośnie liczba rodziców podejmujących się tego zadania. W 1990 roku osiem procent uczestników badania przeprowadzonego przez „USA Today” określiło się mianem ludzi areligijnych. W 2001 roku liczba ta wzrosła do 14,1 procent1. Spis powszechny przeprowadzony w 2000 roku wykazał, że w Stanach Zjednoczonych jest 37,3 miliona rodzin z dziećmi w wieku szkolnym. Zestawienie tych liczb pozwala na ostrożny szacunek, że w dzisiejszej Ameryce żyje siedem milionów niewierzących rodziców. Jednym z celów tej książki jest wyraźne podkreślenie tego prostego faktu. Łatwo przyjąć, że każdy rodzic w okolicy, kibicujący swoim pociechom podczas meczu piłki nożnej lub wędrujący między regałami w supermarkecie, jest człowiekiem religijnym, regularnie uczęszczającym do kościoła. W naszej kulturze uważa się to za pewnik. Nie jest to jednak prawdą. Warto to sobie uświadomić. A zatem nie jesteś sam.
Dobrym przykładem zjawiska skrywanej niewiary są spotkania organizowane w dyskusyjnym klubie książki, w których uczestniczę po ukazaniu się moich nowych powieści. Ich główny bohater jest niewierzącym humanistą, a intryga łączy się z zagadnieniem wiary i niewiary, zatem dyskusja zawsze obraca się wokół przekonań członków klubu. W pewnej chwili ktoś wstaje i mówi: „Wie pan co? Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy odpowiednie słowo, lecz wydaje mi się, że ja również jestem niewierzącym humanistą”. Pozostali nie kryją zaskoczenia: nie potępiają ani nie osądzają, lecz wyrażają szczere zdumienie z powodu tego, jak często przyjmujemy błędne założenia na temat ludzi, którzy wydają się nam dobrze znani. „Ja również nim jestem” − zgłasza się druga osoba, a po niej trzecia i czwarta. Zwykle okazuje się, że trzydzieści, a nawet pięćdziesiąt procent obecnych to ludzie niewierzący, choć wszyscy uważali się za osamotnionych w swoich poglądach. Obalenie fałszywych sądów i ujawnienie różnorodności przekonań dostarcza prawdziwej pociechy, a towarzyszy temu wzbogacenie związków międzyludzkich.
Podobnie się dzieje z niewierzącymi rodzicami. Jesteśmy obecni, lecz rzadko komunikujemy swoje poglądy. Mnożenie się forów dyskusyjnych dla niewierzących rodziców i organizacji zrzeszających wolnomyślicielskie rodziny potwierdza rosnące zainteresowanie tym tematem. Potrzebna jest książka, która poruszałaby zagadnienia leżące na sercu świeckim rodzicom. Książka taka może również pomóc w inny sposób: pokazując, że wokół nas ludzie wychowują zdrowe, szczęśliwe, etyczne dzieci w środowisku wolnym od ideologii religijnej.
Kiedy pracowałem jako redaktor kolumny „Family Issues” (Sprawy rodzinne) na stronie internetowej Atheist Alliance (Towarzystwa Ateistycznego), uświadomiłem sobie, jak mało materiałów pomocniczych mają niewierzący rodzice. Przez krótki czas myślałem o samodzielnym napisaniu tej książki, lecz na szczęście porzuciłem ten pomysł i tak narodził się jej obecny kształt − zbiór esejów rozmaitych ludzi o różnorodnych poglądach i doświadczeniach. Przeczytasz tu esej doktor Jean Mercer o rozwoju moralnym dziecka, esej aktorki komediowej, Julii Sweeney, opowiadającej o swoich wątpliwościach i często komicznych zmaganiach z wpływem religii na życie jej adoptowanej córki, otwarty list Richarda Dawkinsa do jego córki, esej iluzjonisty i satyryka, Penna Jillette’a, o tym, jak został niewierzącym ojcem, esej doktora Garetha Matthewsa o sposobie rozmawiania z dziećmi o złu, esej Donalda B. Ardellego o świeckim celu i sensie istnienia, esej słynnego muzyka bluegrassowego, Pete’a Wernicka, o „związkach mieszanych”, esej Toma Flynna i mój o pytaniach związanych z postacią Świętego Mikołaja, fragmenty książek Marka Twaina, Bertranda Russella i Margaret Knight oraz eseje ponad dwudziestu lekarzy, pedagogów, pisarzy, psychologów i zwyczajnych niewierzących rodziców. Znajdziesz także informacje o źródłach pomocnych w dalszym badaniu tego rozległego tematu.
Przez całą książkę przewija się jeden wątek: oto powinniśmy zachęcać dziecko do racjonalnego myślenia, a następnie zaufać, że to uczyni. Usunięcie religii nie gwarantuje, że dziecko zacznie samodzielnie i poprawnie myśleć. Dzieci dorastające w świeckim domu są narażone na takie samo ryzyko podejmowania nierozważnych decyzji jak dzieci z rodzin głęboko religijnych. Aby mogły formułować samodzielne wnioski, muszą się dowiedzieć jak najwięcej o religii jako kulturowym wytworze człowieka, a jednocześnie nie popaść w chore przekonanie, że otrzymają nagrodę w niebie (lub zostaną ukarane w piekle) z powodu dokonanego wyboru − nigdy nie powinniśmy stosować tego rodzaju intelektualnego terroru wobec dzieci i samych siebie. Dzieci muszą się również dowiedzieć o zarzutach pod adresem religii. A jeśli moje dzieci, nauczone racjonalnego i samodzielnego myślenia, dojdą do innych wniosków niż ja? Cóż, będę musiał dopuścić możliwość, że byłem w błędzie. Tak czy owak, aby zachęcić dzieci do formułowania i podtrzymywania samodzielnych wniosków, trzeba im pozwolić dojść do nich w sposób niezależny. Cudowne, a jednocześnie skomplikowane zadanie rodzica polega między innymi na ułatwieniu tego procesu, bez wywierania presji.
Jako redaktor zachęcałem wyjątkowych autorów tej książki do zachowania indywidualnego stylu i sposobu podejścia do tematu, a nawet wyrażania odmiennych opinii w różnych sprawach. Jestem bowiem pewny, że niewierzący rodzice zdołają sobie poradzić z tą różnorodnością i nie będą pragnęli niczego innego. Na tym właśnie polega rola „wielkiego namiotu świeckiej myśli”, który gromadzi pod kopułą różnorodne, często sprzeczne wizje życia bez religii. Czy w innej książce znalazłyby się eseje autorstwa dwóch duchownych i Penna Jillette’a? Jedni autorzy przyjmują podejście akademickie, drudzy spontaniczne i zaprawione komizmem, jeszcze inni inspirujące, odkrywcze, zuchwałe, pełne gniewu i radości, pewności siebie i zagubienia. Istnieje nieskończenie wiele sposobów bycia człowiekiem niereligijnym, nie ma więc potrzeby narzucania wszystkim jednego schematu.
Chciałbym również zwrócić uwagę na fakt, że cały materiał redakcyjny − wprowadzenie do każdego z rozdziałów, streszczenie książki, wstęp i moje eseje − wyraża jedynie mój własny punkt widzenia na poruszane kwestie. Nie ukrywam, że jest to najbardziej błyskotliwy i interesujący punkt widzenia, lecz stanowi zaledwie jeden z wielu i nie należy zakładać, że inni autorzy całkowicie się z nim zgadzają.
Mam nadzieję, że uznacie tę książkę za wartościową, podejmując się cudownego, a jednocześnie uczącego pokory zadania wychowania kolejnego pokolenia, natchnieni miłością i kierowani wiedzą.
dr Dale McGowan
Moim rodzynkom − Becce, Erinowi, Delaney i Connorowi
Wielu ludzi poświęciło swój cenny czas, swój talent i swoją mądrość, aby ta książka mogła trafić w Wasze ręce.
Przystąpiłem do pracy, szukając wskazówek u tak wielkich wolnomyślicieli jak Jan Loeb Eisler, Dan Barker, Annie Laurie Gaylor, Bobbie Kirkhart i Margaret Downey. Jestem im wdzięczny za rady i zachętę, a także pomoc w skompletowaniu imponującej listy współautorów.
Niemal każdy autor, którego poprosiłem o napisanie eseju, zgodził się na to, zwykle z ogromnym entuzjazmem, a następnie okazywał niezwykłą cierpliwość podczas długiego procesu redakcyjnego. Nie wyobrażam sobie bardziej inteligentnej i przychylnie nastawionej grupy do wykonania tak złożonego zadania.
Składam gorące podziękowania największemu agentowi literackiemu w branży, doktorowi Uwe Stenderowi z Triada US Literary Agency, za spokojne i fachowe przekazanie książki do wydawcy.
Wyrazy wdzięczności kieruję do Christiny Parisi z Amacom Books za to, że dostrzegła wartość tej książki i wzięła ją pod swoją opiekę przed wydaniem, nie szczędząc trudu, by zrozumieć sens rodzicielstwa i wydając na świat własne dziecko.
Jestem zobowiązany Pauli Wagner Lutz, Johnowi Pellegriniemu i Becce McGowan za opinie i rady, dzięki którym książka zyskała na wartości.
Najgłębsze wyrazy wdzięczności kieruję do czterech osób, bez których powstanie tej książki nie byłoby możliwe, to one bowiem sprawiły, że jestem ojcem. Dziękuję Becce, mojej najukochańszej żonie i najbliższemu przyjacielowi, oraz Erinowi, Delaney i Connorowi − trójce naszych wspaniałych, fantastycznych dzieci.
Rozdział 1
Pierwszym i najważniejszym celem, który stawia sobie książka Poza wiarą, jest zakomunikowanie niewierzącym rodzicom, że nie są osamotnieni, że miliony rodzin stają wobec podobnych wyzwań i zadają sobie podobne pytania. W rozdziale tym zawarte są osobiste przemyślenia niezależnie myślących rodziców i dzieci oraz dorosłych, wspominających czasy swojego dzieciństwa. Wszyscy oni szukają odpowiedzi na podobne pytania. Z trudem je znaleźli i teraz dzielą się doświadczeniem z rodzicami, którzy wychowują swoje potomstwo w świecki sposób.
Drugie zadanie, o którym wspomniałem już we wstępie, polega na rozstawieniu wielkiego namiotu niewiary. Nie ma jednego „właściwego” sposobu wychowywania dzieci, nie istnieje także jeden rodzaj braku wiary. Ramy tego rozdziału tworzą dwa świetne przykłady ilustrujące zróżnicowane podejście do świeckiego wychowania. Penna Jillette’a można porównać do słonia w składzie porcelany. Za to Julia Sweeney krąży wokół, sprząta talerze i powtarza „Jezu”. Sposób podejścia obojga autorów jest odmienny, lecz głębia mądrości i zrozumienia zawarta w ich esejach mogłaby oświetlić główną ulicę Las Vegas. Norm Allen opowiada, jak dorastał w domu wierzących baptystów, wspominając matkę, która nieustannie zachęcała dzieci do niezależnego, samodzielnego sposobu myślenia, a nawet kwestionowania istnienia Boga.
Biolog z Oksfordu, Richard Dawkins, dzieli się wzruszającym listem adresowanym do dziesięcioletniej córki, Juliet, w którym opisuje swoje wartości intelektualne. Jednych czytelników mogą denerwować częste wzmianki o duchownych, inni mogą uznać podejście Dawkinsa za pozbawione szacunku dla wiary religijnej. Ale Dawkins ma uzasadnienie: nie szanuje przekonań religijnych. Wcale a wcale.
Rodzi się wobec tego ważne pytanie, nadające się świetnie na temat rozmowy przy stole: czy można nie okazywać szacunku wierzeniom innych ludzi? Proszę zwrócić uwagę na fakt, że chodzi tu o wierzenia, a nie o wierzących. Wszyscy się chyba zgodzą, że ludzie jako tacy zasługują na szacunek. Czy można sobie jednak pozwolić na brak poszanowania dla cudzych opinii? Podkreślam: nie na niezgadzanie się z cudzymi opiniami, ale właśnie na brak poszanowania dla nich?
Jeśli słowo „szacunek” ma zachować jakikolwiek sens, nie można obdarzać nim automatycznie wszystkich opinii. Mogę nie zgadzać się z jakimś poglądem, a mimo to go szanować, uznając, że jest uzasadniony. Mam kilku przyjaciół, zwolenników libertalizmu, którzy uważają, że wszystkie podatki mają charakter represyjny i powinny zostać zniesione. Ja z kolei uważam, że rozsądne podatki są doskonałym sposobem realizowania ważnych celów społecznych. Chociaż zdecydowanie nie zgadzam się z moimi przyjaciółmi, szanuję ich zdanie, ponieważ jest poparte rozsądnymi argumentami.
Inni moi przyjaciele sądzą, że ich życiem rządzą gwiazdy. Kiedy pytam o powody takiego przekonania, przytaczają różne anegdoty, wybiórcze przypadkowe obserwacje i argumenty emocjonalne. Kocham ich i szanuję, lecz byłoby głupie powiedzenie, że szanuję także ich wiarę w astrologię, nie akceptuję bowiem sposobu myślenia, który się za tym kryje. Zwykle nie napadam na nich z tego powodu, bo ich poglądy wywierają niewielki wpływ na świat, choć odmawiam szacunku ich poglądom.
Ponieważ Robert Dawkins uważa, że religia wywiera silny negatywny wpływ na świat, brak szacunku dla światopoglądu religijnego skłania go do gwałtownego i ostrego sprzeciwu wobec tego, co uważa za realne, stale obecne zagrożenie. Po atakach terrorystycznych z 11 września napisał: „Resztki mojego szacunku dla religii rozwiały się wśród dymu i duszącego pyłu 11 września 2001 roku, po którym nastąpił »Narodowy dzień modlitwy«”2. Chociaż czytelnicy mają pełne prawo nie zgadzać się z tą opinią lub ze sposobem, w jaki ją wyrażono, chłodny i dobrze poinformowany głos Dawkinsa nie powinien być wykluczony z rozmowy w naszym wielkim namiocie, podobnie jak głos zatroskanych ateistów.
Emily Rosa jest dobrą przedstawicielką niewierzących dzieci, opisującą, jak wychowywano ją w duchu poszukiwania prawdy. Eksperyment, który przeprowadziła na lekcji przyrody w czwartej klasie, na krótko skierował na nią wszystkie reflektory. Rosa dostarcza trzeźwych rad niewierzącym rodzicom, zachęcając ich do tego, żeby wyluzowali się, bawili, śmiali i zachowywali pogodę ducha − po to, by nie wychować ponurego pokolenia obsesyjnych kontestatorów.
Anne Nicol Gaylor, podobnie jak Emily Rosa, wychowała się w świeckiej rodzinie. Opisuje kontakty swojej rodziny z religijnymi sąsiadami w kategoriach postawy „wolę pobawić się na dworze”. Poznamy również środowisko, w którym dorastał dwudziestowieczny filozof i orędownik pokoju Bertrand Russell, mimo wyraźnej woli zmarłego ojca oddany pod opiekę ludzi wierzących. Próba zakorzenienia w chłopcu religii zawiodła, przyczyniając się do narodzin jednego z najbardziej wymownych i przekonujących rzeczników współczesnego agnostycyzmu. Rozdział kończy prezentacja fascynującej dualistycznej postawy Dana Barkera. Jako ewangeliczny duchowny Dan stworzył czwórce swoich dzieci chrześcijański dom, a później stracił wiarę, rozwiódł się i ponownie ożenił, by wychowywać córkę w domu pozbawionym wartości religijnych.
Czytelnicy mogą się zastanawiać, dlaczego eseje zebrane w tej książce − a przynajmniej większość z nich − mówiąc o „religii”, odwołują się niemal wyłącznie do chrześcijaństwa. Fakt ten stanowi odzwierciedlenie kulturowego kontekstu życia autorów książki i jej odbiorców. Ponieważ większość czytelników wychowała się w kulturze pozostającej pod wpływem religii chrześcijańskiej, jest rzeczą naturalną, że dyskusja o religii nawiązuje do lokalnego przejawu wiary religijnej. Autorzy częściej odnoszą się też do religii katolickiej niż do poglądów innych wyznań. Wynika to z dwóch faktów. Po pierwsze, katolicyzm to najstarsze i najbardziej dogmatyczne wyznanie chrześcijańskie. Po drugie, większość niewierzących była kiedyś katolikami. I tym razem kontekst życia autora w naturalny sposób przesądza o treści jego pracy.
Chociaż każda z opowieści zawartych w tym rozdziale jest wyjątkowa, łączą je odwaga, uczciwość i pogoda ducha. Istnieje wiele dobrych metod wychowania dzieci z elementami religii i bez nich. Przykłady, które podajemy, nie są wzorem do naśladowania, lecz zaproszeniem do poszukiwania własnej drogi i zapewnieniem, że ją odnajdziecie.
Julia Sweeney
ZWYKLE BYŁAM SZCZĘŚLIWA, ŻE JESTEM KATOLICZKĄ. Z jednej strony nie lubiłam, gdy ludzie nie odpowiadali na moje pytania lub lekceważąco traktowali naturalne przejawy mojego sceptycyzmu. Z drugiej strony czułam się szczęściarą. Uważałam, że bycie katoliczką jest spoko. Było mi żal ludzi, którzy nie należeli do Kościoła. Nawiasem mówiąc, znałam takich niewielu. Wszyscy moi przyjaciele byli katolikami. Należeli − podobnie jak ja. Nie tylko do katolickich parafii i szkół, lecz również do wielkiego katolickiego klubu. Wszyscy uczestniczyliśmy w tych samych obrzędach i nosiliśmy te same stroje: szkolne mundurki. Wszyscy księża nosili czarne ubrania, chyba że odprawiali mszę i wkładali ornat! Bardzo mi się to podobało. Na dodatek wiele w tym było elementów średniowiecznych. Klękałam, wyrażając w ten sposób posłuszeństwo i poddanie, lecz nie było w tym dla mnie niczego upokarzającego. Czułam się tak, jakbym żyła na zamku! Czasami w kościele palono kadzidło, lecz i to wydawało mi się osobliwie mistyczne, nieziemskie. Prócz tego wszyscy od dawna dobrze się znali, chodzili do tych samych szkół, do których chodzili ich rodzice… Stwarzało to atmosferę bliskiej zażyłości i bezpieczeństwa.
Kiedy dorosłam, przejrzałam na oczy i zdałam sobie sprawę z tego, że nie wierzę w nadprzyrodzone powody robienia tego wszystkiego. Doszłam do wniosku, że nie istnieją przekonujące dowody na istnienie Boga, a już z pewnością na to, że troszczy się on o swój Kościół i opiekuje nim. Przeniosłam się ze Spokane do Los Angeles, miasta, w którym Kościół katolicki nie ukształtował społeczności lokalnej w sposób, który był mi znany. Gdy chodziłam do kościoła w Los Angeles, mój umysł nabrał nieznośnego nawyku autentycznego słuchania słów wypowiadanych podczas mszy. Jako antropolog zwykle wychodziłam z kościoła rozgniewana, speszona i z poczuciem obcości, a już z pewnością pozbawiona poczucia więzi. W końcu zaprzestałam chodzenia na nabożeństwa i zaczęłam się określać mianem ateistki. Później stałam się dumna z tego powodu. W tym okresie adoptowałam dziewczynkę pochodzącą z Chin.
Początkowo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nie wychowuję jej w duchu jakiejś religii. „Religia” to były obrzędy, w których uczestniczyłam, odwiedzając rodzinne miasteczko. Nabożeństwa nadal trochę mnie bawiły − tata i brat trzymali moją córeczkę, która wierciła się jak inne dwu- i trzylatki. Później wydarzyło się kilka rzeczy, które wszystko zmieniły.
Pierwszym wydarzeniem była śmierć ojca.
Dopiero wówczas stwierdziłam, jak bardzo się zmieniłam. Nie powiedziałam córce, że mój ojciec „odszedł”. Wiedziałam, że to nieprawda. On zwyczajnie umarł. Córka miała wówczas cztery i pół roku, czuła się bardzo blisko związana z moim tatą. Wysyłała do niego kartki z życzeniami na Dzień Ojca i lubiła, gdy ją przytulał. Tata często drzemał obok niej. Zapamiętałam taki niezwykle ciepły, uroczy i kojący obrazek: on z aparatem tlenowym i ona zwinięta tuż obok niego. Jego śmierć była dla niej wielkim ciosem. Oczywiście nie obyło się bez pytań.
Kiedy córka spytała: „Co się dzieje po śmierci?”, odrzekłam: „Mówiąc szczerze, kochanie, rozkładamy się”. Koniecznie chciała się dowiedzieć, co to znaczy. Kiedy w naszym ogrodzie zdechł ptaszek, obserwowałyśmy, jak znika po trochu każdego dnia. Gdy opowiadałam ludziom tę historię, spoglądali na mnie z przerażeniem, jakbym wmuszała okropną prawdę dziecku, które jest zbyt małe, by ją pojąć. Myślę, że córka zrozumiała, o co chodzi, ponieważ nie ograniczyłam się do tego. Powiedziałam jej także inne rzeczy: „Kiedy umieramy, nasze ciało ulega rozkładowi. Rozpada się na maleńkie cząsteczki, takie jak pył czy powietrze, których nie można dostrzec. Później te cząstki stają się czymś innym”. Moja córeczka spytała: „Czym?”. Odpowiedziałam: „Kwiatem, powietrzem, trawą, pyłem, a nawet inną osobą”. Rezolutnie stwierdziła: „Chcę się zamienić w inną osobę!”. „Rozumiem, jednak nawet jeśli niektóre z twoich cząstek staną się częścią innej osoby, to nie będziesz ty. Jesteś sobą, a gdy umrzesz, nie będzie takiej drugiej osoby na świecie. Jesteś tak wyjątkowa i szczególna, że nie może być takich osób więcej. Wraz z tobą bezpowrotnie zniknie twoja postać! Jesteś jedyna. Tutaj i teraz”.
Odniosłam wrażenie, że zrozumiała, o co mi chodzi. Poczuła się kimś szczególnym.
Później powiedziałam jeszcze, że jej dziadek żyje po śmierci w pamięci ludzi, którzy go wspominają. Żyje dzięki wpływowi, który na nich wywarł, nawet jeśli akurat o nim nie myślą. Na przykład dziadek uwielbiał sorbet pomarańczowy, dlatego wspominamy go zawsze, gdy jemy ten deser. Czasami wspominamy go nieświadomie, na przykład oglądając w telewizji mecz baseballowy. Dziadek uwielbiał transmisje meczów baseballowych. Jesteśmy inni z jego powodu. Przypuszczalnie na tysiące, a nawet miliony sposobów. Ta inność powoduje, że dziadek żyje w nas po śmierci.
Zrozumiała.
Pojawił się jednak pewien problem: koledzy ze szkoły pytali ją, czy dziadek jest w niebie. Córka czuła się wewnętrznie rozdarta, ponieważ zaprzeczenie wypadłoby źle, a przytaknięcie nie byłoby zgodne z tym, co jej powiedziałam. Pewnego dnia wracałyśmy z parku do domu w towarzystwie jednej z jej przyjaciółek. „Czy widziałaś, jak po śmierci duch twojego dziadka uniósł się do nieba?” − spytała koleżanka. Córka popatrzyła na mnie i odpowiedziała: „Czy tak było?”. „Nie, nie wierzymy w takie rzeczy” − odpowiedziałam. Córka spojrzała na mnie i powtórzyła jak papuga: „Tak, nie wierzymy w takie rzeczy”. Przez chwilę wydawała się pewna siebie, lecz po chwili wykrzywiła się, spojrzała gniewnie i odwróciła głowę.
Nagle zrobiło mi się żal mojej małej dziewczynki. Jak poradzi sobie w świecie, w którym będzie się czuła inna? Ja nie musiałam dźwigać takiego ciężaru. Mówiono mi to samo co pozostałym dzieciom. Dziadkowie umierają i idą do nieba. Spotkamy się z nimi, gdy umrzemy. Było mi łatwiej niż jej.
Kiedy nad tym rozmyślałam, córka i jej przyjaciółka zaczęły prowadzić beztroską rozmowę o lalkach. Nic wielkiego. Po chwili przyszło mi do głowy, że właśnie w tym okresie rozpoczynają się wszystkie rozmowy o „wierze”. Poczułam się nieswojo. Córka często zaczynała zdania słowami: „My wierzymy… ”. Szczerze mówiąc, znienawidziłam te słowa. Znienawidziłam również to, że córka uważa moje wypowiedzi za prawdę absolutną, w moim idealnym świecie nie było bowiem miejsca na jakąkolwiek indoktrynację. Powinna przychodzić do mnie z własnymi odpowiedziami, zamiast powtarzać „my wierzymy” lub „my nie wierzymy”. Później stałam się bardziej dojrzałą matką. Zrozumiałam, że nasze zadanie polega na utrzymywaniu stałego kontaktu z dzieckiem, a ono rozwija się i poszukuje u nas odpowiedzi. Nieudzielanie ich jest błędem.
Zrobiło mi się żal mojej małej dziewczynki. Jak poradzi sobie w świecie, w którym będzie się czuła inna?
Z większym przekonaniem zaczęłam mówić o tym, w co „wierzymy”. Na przykład wierzymy, że wynoszenie śmieci na śmietnik jest właściwe. Szczerze mówiąc, gdy piszę te słowa, wydają mi się głupie, jednak właśnie w ten sposób nabrałam większego przekonania do używania tego słowa. Wierzymy, że ludzi należy traktować uprzejmie. Wierzymy, że nie wolno ich okłamywać. Wierzymy, że trzeba odrabiać pracę domową. W takie rzeczy wierzymy.
Na koniec poczułam się tak swobodnie, że mogłam powiedzieć: „Bardzo wielu ludzi wierzy, że ci, którzy umarli, nadal żyją. Myślą tak, bo to łagodzi smutek po śmierci ukochanej osoby. Uważam, że ludzie, którzy umarli, przestali żyć. Powinniśmy odczuwać prawdziwy żal, a jednocześnie być wdzięczni, że piękny kwiat, do którego byli podobni, zakwitł”. Chociaż wielu moich przyjaciół uważa, że to zbyt trudne do pojęcia dla cztero- czy pięcioletniej dziewczynki, myślę, że po kilka razy powtórzonym wyjaśnieniu moja córka zrozumiała.
Nie oznacza to, że inni ludzie, na przykład moja matka, nie opowiadali jej o tym, w co sami wierzą. Kiedy odwiedzam mamę, robi ciasteczka razem z moją córką. Słyszę, jak opowiada jej, że dziadek jest w niebie i że zobaczymy go ponownie. Że jest teraz z Mikiem, moim bratem, który też odszedł. Kiedy córka spytała mnie później o te rozbieżności, odpowiedziałam zwyczajnie: „Babcia i ja wierzymy inaczej”. O dziwo, Mulan przyjęła tę odpowiedź, chociaż mnie ona rozdrażniła. Która odpowiedź wyda się jej lepsza? Ta, że po śmierci człowiek ulega rozkładowi, czy ta, że wraz z innymi, którzy odeszli, zasiada przy wielkim stole zastawionym w niebie? Obraz rozkładu nie ma szans w porównaniu z obrazem ucztowania przy zastawionym stole. Na szczęście okazało się, że dla mnie i dla Mulan rozbieżności te okazały się mniej bolesne, niż się spodziewałam.
Kilka miesięcy później Mulan zaczęła chodzić do przedszkola przy szkole publicznej. Podczas zajęć musiała wyrecytować „Przysięgę wierności”. Z dumą powtórzyła mi przysięgę, a ja wzdrygnęłam się na słowa „poddany woli Boga”. Kiedy spytałam: „Czy wiesz, że nie musisz powtarzać »poddany woli Boga«?”, wybałuszyła oczy. „O co ci chodzi?” − zapytała. „Możesz zamknąć usta i nic nie mówić − powiedziałam. − Ja nie wierzę w Boga. Rząd wstawił tam te słowa znacznie później. Na twoim miejscu bym ich nie powtarzała”.
Kiedy któregoś dnia Mulan wróciła do domu, stwierdziła: „Muszę je powtarzać. Chcę być uprzejma. Jeśli chcesz być uprzejma, musisz to powiedzieć”. Nie sądziłam, że kiedykolwiek usłyszę bardziej bolesne słowa z ust własnego dziecka. Jestem na to bardzo uczulona z wielu innych powodów, nie tylko religijnych. Od lat staram się zaprzestać robienia pewnych rzeczy tylko dlatego, że uważa się je za „uprzejme”, przytłoczona milionem gestów, które wykonujemy z czystej „uprzejmości”. Z drugiej strony dziecko powinno umieć się dostosować. Takie postępowanie ma głęboki sens − sprzyja budowaniu wspólnoty.
Na szczęście przyjaciółka podsunęła mi rozwiązanie. „Powiedz jej, aby powtarzała »poddany prawu« zamiast »poddany woli Boga«”. Wspaniały pomysł! Natychmiast wspomniałam o tym córce. Spojrzała na mnie tak, jakbym przyleciała z Marsa. Po raz pierwszy dostrzegłam w jej oczach myśl: „Moja matka oszalała”. Teraz jednak, gdy wraca ze szkoły, mówi mi prawdę. „Dzisiaj powiedziałam »poddany woli Boga«, wczoraj »poddany prawu«”. Myślę, że kiedyś odnajdzie własny rytm.
Ostatnio pojechałam z Mulan do Spokane na Memorial Day, dzień pamięci poległych na polu chwały. Całą rodziną wybraliśmy się na cmentarz Holy Cross, tam pochowano wielu naszych bliskich. Uwielbiam ten cmentarz, chociaż jest katolicki, a na trawnikach widać mnóstwo świętych symboli. Chcę być tam pochowana razem z moją rodziną. Dodaje mi to otuchy. Czasami wybieram się tam na piknik, gdy nie ma święta. Wszyscy w mojej rodzinie to robią. Pewnego dnia każdy z nas tam się znajdzie.
Tego dnia moja córka była w mrocznym, kłótliwym nastroju. Nie chciała z nami jechać. Mama, która prowadziła samochód, nieopatrznie powiedziała: „Bóg chce, abyśmy tam pojechali”. Chciała ją rozweselić, lecz córka krzyknęła: „Nie wierzę w Boga! Wierzę tylko w to, czego można dowieść, a nie można dowieść istnienia Boga!”. Zrobiła to w sposób nadąsany i bezczelny. Byłam na nią wściekła. Dotarło do mnie jednak, chociaż musiałam ją zganić za ton i buntowniczą postawę, że powiedziała prawdę. Miała dość odwagi i przytomności umysłu, aby ośmielić się powiedzieć coś niepopularnego (przynajmniej w tamtej chwili). Była to najlepsza rzecz, jakiej ją mogłam nauczyć − oprócz niewiary w Boga.
Norm R. Allen Jr.
DZIECI SĄ CIEKAWE WSZYSTKIEGO, co ma związek z religią. Nie byłem pod tym względem wyjątkiem. Moi rodzice byli praktykującymi baptystami wtedy, gdy teizm był powszechnie obowiązującą normą. Ludzie uczęszczający do kościoła cieszyli się wielkim szacunkiem w lokalnej społeczności, a na tych, którzy tego nie robili, patrzono podejrzliwie. Podobna sytuacja panuje nadal w wielu częściach świata.
Miałem pewną przewagę nad innymi dziećmi religijnych rodziców: w naszym domu nie było tematów tabu. Zachęcano nas, abyśmy zadawali pytania i domagali się sensownych odpowiedzi. Jeśli odpowiedzi wydawały się nam nielogiczne, rodzice sugerowali, abyśmy podchodzili do nich sceptycznie.
Sprawy religii traktowano tak samo jak wszystkie inne. Pozwalano nam na kwestionowanie istnienia Boga, a nawet zachęcano nas do tego.
Pewnego dnia zapytałem mamę, skąd mogę być pewny, czy oddajemy cześć jedynemu prawdziwemu Bogu. Odparła, że nigdy nie będziemy tego pewni i że możemy jedynie zadawać pytania, starając się wzrastać w wiedzy i mądrości. Później spytałem ją, co by się stało, gdybym pewnego dnia postanowił zmienić wyznawaną religię. Powiedziała, że nie miałaby nic przeciwko temu i że nadal by mnie kochała. Spytałem wówczas, co by się stało, gdybym w ogóle przestał wierzyć w Boga. Odparła, że zaakceptowałaby to, pod warunkiem że byłaby to uczciwa decyzja. Udzielając tego prostego zapewnienia, mama obdarzyła mnie wspaniałym darem − zachęciła mnie do samodzielnego myślenia i obiecała mi bezwarunkową miłość.
Spytałem wówczas, co by się stało, gdybym w ogóle przestał wierzyć w Boga. Odparła, że zaakceptowałaby to, pod warunkiem że byłaby to uczciwa decyzja. Udzielając tego prostego zapewnienia, mama obdarzyła mnie wspaniałym darem.
Rodzice nie przestali obsypywać mnie darami. Nigdy nie próbowali wybierać za mnie bohaterów i bohaterek, których chciałem naśladować. Wybierałem ich sam, a rodzice zawsze aprobowali moją decyzję. Kupowali mi nawet książki, abym mógł się dowiedzieć czegoś więcej na ich temat. Ufali, że sam się o nich czegoś nauczę.
Chociaż wychowywałem się w domu wierzących baptystów, rodzice traktowali mnie inaczej, niż traktuje się dzieci w wielu fundamentalistycznych rodzinach. Fundamentaliści bardziej szanują tych, którzy się z nimi zgadzają, a mniej tych, którzy są odmiennego zdania, co prowadzi do bigoterii. Co więcej, cenią okazywanie absolutnego posłuszeństwa Bogu bardziej niż otwartość na nowe idee. Szanują własne wierzenia, uznając je za prawdę objawioną. Przedkładając wiarę ponad trudne dociekanie wielu prawd.
Miałem również szczęście z powodu szkółki niedzielnej, do której uczęszczałem jako nastolatek. Nasz nauczyciel bardziej przypominał wykładowcę filozofii religii, zadawał trudne pytania i pozwalał nam na to samo. Pozwalał nam nawet wątpić w istnienie Boga. Nie wszyscy wierzący mają zamknięty umysł, podobnie jak nie wszyscy wolnomyśliciele są otwarci w każdej sprawie. Najważniejsze jest nauczenie dzieci krytycznego myślenia stanowiącego przeciwieństwo bezmyślnej indoktrynacji. Większość dzieci nie ma tyle szczęścia we wczesnych spotkaniach z Kościołem. Większość uczy się bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co słyszy na temat Boga. Podawanie w wątpliwość istnienia Boga jest uważane nie tylko za niewłaściwe, lecz za jawnie grzeszne, a nawet bluźniercze. Często kiedy dzieci wchodzą w wiek dojrzewania, ich religijne wychowanie jest już zakończone, a w wielu wypadkach ich postawa religijna nieodwracalnie ukształtowana.
Jeśli rodzice postanowili posłać dzieci do kościoła, powinni znaleźć taki, w którym ceni się wartość krytycznego myślenia. Takim kościołem może być Kościół unitariańsko-uniwersalistyczny, czasem, choć bardzo rzadko, Kościół katolicki − z otwartości na badanie nowych idei znani są jezuici.
Rodzice powinni również znać naukę, którą przekazuje się tam dzieciom. Niektóre kościoły są znane z homofobii i seksizmu, inne sprzeciwiają się małżeństwom osób należących do różnych ras. W niektórych wspólnotach naucza się, że tylko wyznawcy ich religii pójdą do nieba, a wszyscy pozostali skończą w piekle. Rodzice powinni zdawać sobie sprawę z tego, że żaden tekst religijny nie jest doskonały i że nauka religii może wyrządzić ich dzieciom − a także społeczeństwu − ogromną krzywdę.
Ważne jest kształtowanie u dzieci zdolności krytycznego myślenia. Równie ważne jest niepozwolenie na to, aby padły ofiarą niehumanitarnych nauk. Chociaż dorastałem w stosunkowo tolerancyjnym środowisku, stale się bałem, że trafię do piekła. Dla dziecka to ogromne − całkowicie zbędne − obciążenie psychiczne. Uważam, że głoszenie takiej nauki jest równoznaczne ze znęcaniem się nad dziećmi. Żaden kochający rodzic nie powinien zachęcać dzieci do wiary w tak okrutną naukę.
Nie wszyscy wierzący mają zamknięty umysł, podobnie jak nie wszyscy wolnomyśliciele są otwarci w każdej sprawie.
Ludzie, którzy mają odwagę wątpić w istnienie Boga, mają skłonność do krytycznego myślenia także w innych dziedzinach. Dorastałem w latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy poglądy na wiele spraw były sprzeczne. Czarnoskórzy intelektualiści opowiadali się za integracją i biernym oporem. Inni zachęcali do samoobrony, gwałtownej rewolucji i separatyzmu. Po obu stronach stali bardzo inteligentni ludzie. Nie chodziło jedynie o ustalenie, które ze stanowisk ma najmądrzejszych orędowników, lecz o zdecydowanie, którzy są najbliżsi prawdy. Właśnie wtedy zacząłem intensywnie rozwijać swoją zdolność krytycznego myślenia.
W późniejszym wieku odkryłem, jak wielki wpływ na nauczanie historii wywiera polityka. Odkryłem również, że zwykle pomija się i lekceważy rolę czarnych, kobiet i mniejszości seksualnych. Stwierdziłem, że to, czego uczymy się poza szkołą, jest często ważniejsze od tego, co przekazują nam w jej murach. Gdybyśmy nie mieli decydującego głosu w kwestii własnego wykształcenia, ponieślibyśmy w życiu sromotną klęskę. Jest to jedna z najważniejszych rzeczy dotyczących krytycznego myślenia, które należy wpoić dzieciom.
Ludzie, którzy mają odwagę wątpić w istnienie Boga, mają skłonność do krytycznego myślenia także w innych dziedzinach.
Przez znaczną część życia byłem samotny i nie szukałem u rówieśników potwierdzenia własnych wierzeń i ideałów. W wypadku większości dzieci jest inaczej. Potrzebują zachęty i wsparcia. Bardzo trudno jest im trwać samotnie w swoich przekonaniach. Kiedy większość dzieci wokół nich wyznaje inną religię, czują się wyobcowane. Pytają rodziców, czemu ich poglądy różnią się od poglądów większości.
W takiej sytuacji najlepszą rzeczą, jaką można zrobić, jest stworzenie dzieciom okazji do przebywania z rówieśnikami podzielającymi ich zapatrywania. Nie oznacza to, że powinny przyjąć jakąś formę lojalności plemiennej wobec własnej grupy. Zwyczajnie potrzebują poczucia wspólnoty. W czasach internetu łatwiej znaleźć podobnie myślące jednostki i grupy, które mogą pomóc naszym dzieciom, dlatego nie należy lekceważyć tego cennego źródła.
W życiu wszystkich dzieci zdarzają się bolesne doświadczenia. Przeżycia takie dostarczają wspaniałej okazji do rozwijania zdolności krytycznego myślenia. Najbardziej bolesnym doświadczeniem mojego dzieciństwa była śmierć ukochanego psa. Mama powiedziała, że nasz pupil jest teraz w niebie. Było to pocieszające, choć nie zgadzało się do końca z tym, co słyszałem w kościele. Nauczyciele ze szkółki niedzielnej stale powtarzali, że tylko ludzie mogą trafić do nieba lub do piekła. Nie potrafiłem tego wówczas wyrazić, ale miałem świadomość, że niebo było pojęciem wypływającym z życzeniowego myślenia i pragnienia nieśmiertelności.
O niebie wspominają zwykle rodzice pragnący ochronić dzieci przed nieprzyjemnymi prawdami. Pamiętajmy, że dzieci są silniejsze, niż sądzi wielu dorosłych. Zamiast je chronić za pomocą popularnych, głęboko zakorzenionych iluzji, rodzice powinni pomóc im znaleźć odpowiedź na trudne pytania, które nieuchronnie się pojawią.
Krytyczne myślenie spowoduje, że dzieci chętniej wystąpią w obronie własnych praw i praw innych osób. Wiele doniosłych zmian w dziejach zapoczątkowali ludzie kwestionujący istniejącą władzę. Abolicjoniści pytali, czemu powinniśmy uważać niewolnictwo za element naturalnego porządku. Przywódcy ruchu na rzecz obrony praw człowieka zadawali pytanie, dlaczego ma obowiązywać segregacja rasowa. (Nawiasem mówiąc, w ruchu tym uczestniczyło wiele dzieci). Kobiety i homoseksualiści wystąpili w obronie swoich praw, podobnie jak wiele innych grup. Tam, gdzie nie ma krytycznego myślenia, nie ma też postępu. Jeśli dzieci mają być naszą przyszłością, muszą się kierować krytycznym myśleniem.
Na koniec dodam, że krytycznemu myśleniu powinno towarzyszyć myślenie pozytywne. Krytyczne myślenie powinno zostać wykorzystane dla naszego szczęścia. Większość z nas wolałaby, aby dzieci były zadowolonymi, niezależnie myślącymi osobami, a nie bystrymi nihilistami. Uczmy je zatem, jak zachowywać pozytywną postawę i cieszyć się życiem, a kiedy staną się dorosłe, pozwólmy im wybrać własną drogę.
Emily Rosa
PRZYSZŁAM NA ŚWIAT W 1987 ROKU jako ważąca trzy kilogramy, nieznająca boga poganka, radująca się poznawaniem otaczającego świata. Mama była uradowana moim naturalnym stanem.
Uznała, że na tyle, na ile to możliwe, będę dorastała bez poddawania wpływom jakiejś religii czy ateizmu. Ona, a później mój ojczym wierzyli, że gdy osiągnę pewien poziom dojrzałości i doświadczenia, podejmę samodzielną decyzję w tej sprawie.
Mama bardzo wcześnie zaczęła mnie uczyć rzeczy, które uważała za ważne: uczciwości, sprawiedliwości, wolności i odczuwania frajdy, jakiej dostarcza badanie i poszukiwanie dowodów. Wpajała mi przekonanie, że ciężka praca przynosi zysk.
Wszystko szło dobrze, gdy byłam małym dzieckiem i mama mogła mnie kontrolować. Dawała mi dużo czasu, stwarzała okazje do poznawania otoczenia. Kiedy postanowiłam włamać się do samochodów sąsiadów za pomocą starego kluczyka, szła za mną ulicą i z zadowoleniem obserwowała, jak próbuję otworzyć zamek. Stała obok, gdy pytałam każdego sprzedawcę w sklepie spożywczym, czy ma penis, czy pochwę.
Religia dała o sobie znać w przedszkolu. Moja mama nie kłamała, więc gdy pojawiła się bajeczka o Świętym Mikołaju, z miejsca oznajmiła, że to zmyślona postać i że ona może być jego pomocnikiem (porozumiewawcze mrugnięcie okiem), jeśli tego zechcę. Pewnego razu chciałam naprawdę cieszyć się tą iluzją, więc nakazałam mamie: „Nie mów mi, że Święty Mikołaj nie istnieje”. Mimo to znałam prawdę i później nie przeżyłam takiego rozczarowania jak moi przyjaciele.
Najtrudniejszą rzeczą, o której się dowiedziałam, była śmierć. Obejrzałam film animowany Spielberga „Pradawny ląd” (Land Before Time), w którym umiera cudowna mama dinozaur, choć później jej duch ukazuje się czasem, aby udzielić synowi rad. Myśl o utracie matki była dla mnie tak przerażająca, że zaczęłam rozmyślać o własnej śmierci. Nauczycielki z przedszkola zauważyły moje przygnębienie. Delikatnie doradziły mamie, aby pocieszyła mnie nadzieją życia po śmierci. Ponieważ nie mogła zrobić tego szczerze, nie wiedziała, jak mnie podnieść na duchu − mogła jedynie spędzać ze mną jak najwięcej czasu w tym trudnym okresie. Od tej pory rozmyślałam o śmierci częściej od innych dzieci i być może właśnie to tłumaczy moje późniejsze zainteresowanie medycyną sądową i wielki szacunek dla życia.
W czwartej klasie na kiermaszu nauki zainteresował mnie eksperyment polegający na wykonaniu wyciągu barwnego z papierka od m&m’sów. Straciłam zainteresowanie badawcze, gdy się okazało, że mimo udziału w eksperymencie nie dostanę ani jednego cukiereczka. Później moją uwagę zwrócił film wideo. Pokazano w nim pielęgniarki, które utrzymywały, że potrafią uzdrawiać ludzi, przesuwając nad nimi dłońmi. Stosowały one coś, co nazywały „terapeutycznym dotykiem”. Ich zdaniem to metoda nawiązująca do nakładania rąk − starożytnego obrzędu religijnego. Pielęgniarki wzbogaciły zaplecze teoretyczne metody wieloma wschodnimi ideami mistycznymi. Znalazła się wśród nich koncepcja pola energetycznego, rzekomo otaczającego każdego człowieka. Na to pole miały wpływać za pomocą ruchów dłoni osoby praktykujące „terapeutyczny dotyk”. Utrzymywały, że pole energetyczne człowieka jest w dotyku elastyczne jak ciepła galaretka owocowa, a nawet „przyjemne jak ciągutka”.
Z powodu treści mistycznych niektórzy dorośli od razu stracili zainteresowanie „terapeutycznym dotykiem”, lecz ja bardzo chciałam poznać prawdę. Czy pielęgniarki naprawdę wyczuwały coś dłońmi?
Kiedy spytałam mamę, czy mogę zbadać „terapeutyczny dotyk”, odrzekła: „Jasne, jeśli wymyślisz przekonujący sposób”. Po krótkim namyśle stworzyłam możliwą do zweryfikowania hipotezę: jeśli pielęgniarki naprawdę wyczuwają pole energetyczne człowieka, powinny je wyczuwać także wtedy, kiedy mają zasłonięte oczy.
Na moją prośbę pielęgniarki wsuwały dłonie w otwory wycięte przeze mnie w tekturowych tablicach, używanych w czasie kiermaszu. Umieszczałam swoją rękę pod jedną z ich dłoni i pytałam, pod którą wyczuwają pole energetyczne.
Przebadałam w ten sposób kilka bardzo miłych adeptek „terapeutycznego dotyku”. Jak się później okazało, odpowiadały na moje pytanie, zgadując (udzieliły czterdziestu ośmiu procent poprawnych odpowiedzi).
Każda osoba biorąca udział w kiermaszu nauki dostała niebieską wstążkę. Ja dodatkowo dostałam odpowiedź na swoje pytanie.
Mój eksperyment powtórzono w programie telewizyjnym „Scientific American Frontiers” (Naukowe rubieże Ameryki), a wyniki końcowe (czterdzieści cztery procent poprawnych odpowiedzi) uznano za statystycznie znaczące i opublikowano w piśmie medycznym „Journal of the American Medical Association” (Czasopismo Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego). Wydarzeniem tym zainteresowały się media. Stało się ono czymś na miarę znanego z baśni odkrycia, że król jest nagi. James Randi nagrodził mnie swoją „Skeptic of the Year Award” (Nagroda Sceptyka Roku), a pismo „Skeptic” (Sceptyk), zdając sobie sprawę z potencjału kryjącego się w eksperymentach przeprowadzanych przez dzieci, zaczęło wydawać gazetkę „Jr. Skeptic” (Mały Sceptyk). Zostałam również wyróżniona nagrodą Ig Nobel Awards3 jako prezenterka roku.
Osoby praktykujące „terapeutyczny dotyk” podawały głupie powody, tłumacząc, dlaczego nie przeszły pomyślnie mojego sprawdzianu. Mówiły na przykład, że klimatyzacja rozwiewała pole energii. I w dalszym ciągu stosowały swoją metodę. Do dziś nikt nie obalił wyników mojego eksperymentu, przeprowadzając inne doświadczenie.
W moim rodzinnym mieście nie zwrócono większej uwagi na ten eksperyment, więc stałam się ponownie zwyczajnym dzieckiem. Większość dzieci chce się po prostu bawić z przyjaciółmi, religia nie jest dla nich sprawą tak ważną jak dla ich rodziców. Mogłam spytać przyjaciółkę: „Wierzysz, że Bóg istnieje?” i w odpowiedzi uzyskać jedynie wzruszenie ramion. Szybko się jednak nauczyłam, że gdy zadam takie pytanie w obecności rodzica przyjaciółki, mogę zostać wyproszona z domu, a nawet nazwana dziwadłem. Pamiętam, że niektórzy chłopcy z sąsiedztwa rzucali we mnie kamieniami i przezywali mnie „satanistką”. Później pytałam mamę, dlaczego wymyślali mi od „Titanica” (ang. gra słów: satanic − Titanic; przyp. tłum.).
Większość dzieci chce się po prostu bawić z przyjaciółmi, religia nie jest dla nich sprawą tak ważną jak dla ich rodziców. Mogłam spytać przyjaciółkę: „Wierzysz, że Bóg istnieje?” i w odpowiedzi uzyskać jedynie wzruszenie ramion. Szybko się jednak nauczyłam, że gdy zadam takie pytanie w obecności rodzica przyjaciółki, mogę zostać wyproszona z domu, a nawet nazwana dziwadłem.
Po jakimś czasie nauczyłam się, jak być akceptowaną towarzyszką zabaw. Jeśli ktoś pytał mnie, do jakiego kościoła chodzę, odpowiadałam zgodnie z prawdą: „Moja mama i ojczym nie chodzą do kościoła, a mój tata i macocha są katolikami. Jeszcze nie podjęłam decyzji”. Umieszczało mnie to w grupie grzeszników nadających się do zbawienia. Chociaż stałam się z tego powodu celem wysiłków misyjnych, uznałam, że to znośna cena za posiadanie towarzyszy do zabaw.
Moje życie towarzyskie komplikował również fakt, że rodzice nie akceptowali kreacjonizmu ani „Przysięgi wierności”. Chociaż koleżanki zawsze pytały rodziców, czy mogą się ze mną bawić, nigdy nie wiedziałam, co mnie czeka. Niektóre dzieci powtarzały reakcje swoich rodziców i odrzucały mnie. Na szczęście miałam kilka naprawdę dobrych przyjaciółek, z którymi zawsze mogłam pójść na lunch.
Rodzice mieli wątpliwości, gdy zaczęłam chodzić na spotkania kościelnej grupy młodzieżowej. Zostałam zaproszona przez przyjaciół, aby słuchać chrześcijańskiego rocka, jeść wspólne posiłki i studiować Biblię. Rodzice ustąpili, kiedy się dowiedzieli, że mogę tam spotykać innych niewierzących nastolatków, wysłanych tam przez rodziców, którzy mieli nadzieję, że w ten sposób zbłąkane dzieci wrócą do owczarni.
Łatwiej mi było zaakceptować filozofię ateistyczną, niż szanować jej zwolenników. Powiedzmy szczerze, odkryłam, że wielu ateistów to nieprzyjemni ludzie. Chociaż poznałam kilka wyjątkowych osób, działających aktywnie na rzecz poprawy świata, byłam często rozczarowana ludźmi, przychodzącymi na spotkania jedynie po to, by opowiadać prymitywne dowcipy i urządzać nagonki na religię. Czasami wręcz brakowało mi towarzystwa radosnych wierzących.
Wpajajcie dzieciom typowe świeckie wartości (tolerancję, moralność, umiejętność krytycznego myślenia i doceniania roli rozumu oraz nauki), ale nie zapomnijcie nauczyć ich dobrych manier, zaszczepić im radości i poczucia humoru. Są one bardzo ważne w naszym krótkim życiu.
Najlepszą radą, jakiej mogę udzielić niewierzącym rodzicom, jest ta, by nie wychowali ponurych, cynicznych ludzi, mających obsesję na punkcie Boga. Wpajajcie dzieciom typowe świeckie wartości (tolerancję, moralność, umiejętność krytycznego myślenia i doceniania roli rozumu oraz nauki), ale nie zapomnijcie nauczyć ich dobrych manier, zaszczepić im radości i poczucia humoru. Są one bardzo ważne w naszym krótkim życiu.
Naiwny plan moich rodziców, aby chronić mnie przed wpływem religii dopóty, dopóki nie stanę się dorosła, zakończył się całkowitym fiaskiem. Proponuję, aby zamiast tego dostarczać dzieciom wiele informacji na temat różnych religii. Spróbujcie zaspokoić ich naturalną ciekawość, ufając, że zdołają oddzielić prawdę od fałszu.
Mój ojciec był wolnomyślicielem, lecz umarł, gdy miałem zaledwie trzy lata. Pragnąc, abym wychował się w środowisku wolnym od przesądów, wyznaczył na moich opiekunów dwie osoby mające podobne zapatrywania. Niestety, sąd uchylił rozporządzenie testamentu i nakazał wychowanie mnie w duchu wiary chrześcijańskiej… Gdyby ojciec nakazał, abym trafił do chrystadelfian, muggletonian lub do szkoły prowadzonej przez Adwentystów Dnia Siódmego, sędzia zapewne nie miałby żadnych zastrzeżeń. Rodzic ma prawo nakazać w testamencie wpojenie dzieciom dowolnych przesądów, nie może jednak wyrazić woli, aby uchronić je przed nimi…
W niedzielę zabierano mnie na zmianę do kościoła episkopalnego w Petersham i do kościoła prezbiteriańskiego w Richmond. W domu przekazywano mi naukę Kościoła unitariańskiego… Mając piętnaście lat, rozpocząłem systematyczne badania rzekomych racjonalnych argumentów potwierdzających prawdziwość głównych dogmatów chrześcijańskich. Spędziłem niezliczone godziny, rozmyślając nad tymi zagadnieniami. Sądziłem, że jeśli przestanę wierzyć w Boga, wolną wolę i nieśmiertelność, będę bardzo szczęśliwy. Odkryłem, że argumenty podawane na poparcie tych dogmatów były bardzo nieprzekonujące…
Chociaż długi okres zwątpienia religijnego sprawił, że stałem się bardzo przygnębiony stopniową utratą wiary, kiedy proces ten dobiegł końca, ku swojemu zaskoczeniu poczułem radość, że z tym wszystkim skończyłem.
(przekład własny)
Anne Nicol Gaylor
PONIEWAŻ WYCHOWAŁAM SIĘ W RODZINIE o poglądach wolnomyślicielskich, było mi łatwo powstrzymać się od indoktrynowania dzieci w sprawach mających jakikolwiek związek z religią. Moja własna postawa wobec religii była liberalna − przyjmowałam ją w sposób naturalny. Religią zajmowali się inni ludzie. Sądzę, że wiele osób uczęszcza do kościoła ze względów czysto towarzyskich. Jeśli rodzina ma znajomych gdzie indziej, raison d’etre chodzenia do kościoła zwyczajnie nie istnieje.
Kiedy nasze dzieci były małe, wierzący sąsiad zapytał, czy może zabrać najstarszego syna do szkółki niedzielnej. Ponieważ był członkiem Kościoła kongregacjonalnego, a nie jakiejś sekty, zgodziłam się na to bez najmniejszego wahania.
Po powrocie spytałam sąsiada, czy naszemu synowi podobało się w kościele. Ze smutnym uśmiechem odpowiedział: „Powiedział, że woli się pobawić na dworze”.
Rodzina mojego męża jest religijna, więc gdy jego rodzice przyjeżdżają do Madison lub gdy nasze dzieci jadą do nich w odwiedziny, bez słowa pozwalamy im chodzić z dziadkami do kościoła. Kilka razy sama je nawet zawiozłam na nabożeństwo lub inną uroczystość. Ich reakcja przypominała naszą własną: inne rzeczy były dla nich bardziej pożyteczne i ciekawsze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
C. Grossman, „Charting the unchurched in America” (O Amerykanach niechodzących do kościoła), „USA Today”, 3.07.2002: www.usatoday.com./life/dcovthu.htm. [wróć]
„Religion’s Misguided Missiles” (Chybione pociski religii), „Guardian”, 15 września 2001 roku. [wróć]
Noble Ig są parodią Nagrody Nobla. Są sponsorowane przez „Annals of Improbable Research” (Roczniki Badań Nieprawdopodobnych), satyryczną wersję pisma naukowego. Stanowią formę uznania dla dziwacznych, zabawnych lub niecodziennych naukowych i pseudonaukowych dokonań. [wróć]
Fragment artykułu „Lead Us Not into Penn Station” (Nie wódź nas na Pennsylvania Station), © Anne Nicol Gaylor, cytujemy za zgodą fundacji Freedom From Religion Foundation. [wróć]